Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szara lotka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szara lotka - ebook

Nowa książka jednego z najwybitniejszych polskich prozaików. Dziewięć opowiadań – nowych i najsłynniejszych, dziewięć całkiem różnych opowieści. W każdym anegdota jest tylko punktem wyjścia, pretekstem do przekazania czegoś istotniejszego, ulotnego, niepokojącego i zdumiewającego. Autor w ironiczny i bezwzględny sposób rozprawia się ludzką naturą. Pisze o lękach i rozczarowaniach, pragnieniach i głębokiej samotności. O tym, że z perspektywy złych i dobrych lat wszystko może wyglądać inaczej, bo względność wpisana jest w nasze istnienie. Wreszcie pokazuje bezbronność człowieka wobec tajemnicy śmierci, przemijania i nieuchronności losu. Tak jak w tytułowej opowieści o setkach lat istnienia bałtyckiego rodu Skodych, który z dnia na dzień zmiotła eksplozja i ostatnim z nich, chłopcu – jak chce legenda – przemienionym w żurawia.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64142-87-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szara lotka

I

Nic wbrew pozorom, o których wspomnimy później, nie zapowiadało nagłego końca tej rodziny, więc nastąpił, bo rzeczy na tym świecie mają to do siebie, że następują bez przyczyny.

Rodziny, jak wszystko inne, się kończą, mają więc też i początek, ale o początkach, mimo że napawają nadzieją, mało co wiemy, a o końcach, jakkolwiek byśmy się od tego odżegnywali – wszystko. I choć nie ma nas najczęściej przy jednym ani przy drugim, to nasza własna wędrówka od początku do końca koniec nam nieuchronnie przybliża, a początek gubi, czyniąc z końca rzecz nieubłaganą, a z początku tym wątpliwszą, im bardziej znika nam z oczu.

Czy zaczęliśmy się na początku, obojętnieje wobec pytania, czy skończymy na końcu – śmierć ważniejsza jest od narodzin – i choć w tym przygnębiającym równaniu powinniśmy znaleźć równość, to jej nie znajdujemy.

Jeżeli zaciekawia was więc upadek, będziecie się musieli dowiedzieć czegoś o powstawaniu, mimo że upadek to konkret, a powstawanie – mglista najczęściej iluzja.

Krótko mówiąc, będziecie się musieli dowiedzieć czegoś o świcie, skoro interesuje was zmierzch.

A ponieważ zmierzchy, gdziekolwiek by zapadały, są do siebie podobne, tym chętniej zgodzę się z opinią, że świty różne.

I choć świt rodziny Skode musiał być jak z bożej instrukcji, to siedem wieków, jakie nas od niego dzieli, i zimne opary snujące sie nieustannie nad równinami między Niemnem a Dźwiną nałożyły filtr nierealności na to, co ze swej natury dosadne.

Gdy przypatrujemy się tej kompanii, oni o imionach: Arnulf, Meinhardt, Udo, Abelard lub coś równie zamierzchłego, a ona służąca, mniszka, markietantka, nałożnica, patrzymy na ich kilkunastu pomocników i masywne wozy z pełnymi kołami zbrojone stalą, jedyne co przychodzi nam zapamiętać, bo zapamiętać warto, to lotka żurawia podniesiona z szablistych traw, jakich już nie ma, u zakola rzeki łączącej Dźwinę z morzem na skrót.

Choć spierać się można, czy lotka ważna była ze względu na zakole rzeki, czy zakole ze względu na lotkę, to dobrze by się zgodzić, że trzej bracia Skode wraz ze swą kompanią i kwitem obiecującym im taką ziemię, jaką sobie wybiorą i tyle, ile zdołają zagarnąć, osiągnęli ten stan, kiedy wędrówka się kończy na wielkiej niewiadomej.

– Schwungefder des Kraniches – rzekła kobieta, trzymając przed oczyma lotkę, jakby przez jej misterną strukturę zamierzała ujrzeć przyszłość. Jeden z mężczyzn jej odpowiedział, że żurawia lub każdego innego dużego ptaka.

Przyjmijmy też, bo coś przyjąć trzeba, że wychudzona smagłość i wschodnia ruchliwość, jakie biorą się z diety, słońca, pustynnych wiatrów w Anatolii, Idumei, Samarii lub Syrii, ustąpiły rudawej bladości i napęcznieniu. A źrenice gorejące ogniem zemsty na Saracenach – podrażnione światłem, piaskiem i upałem – wyblakły.

Pokolenie nie minęło, jak Lewant, kraina rycerskich przygód, zrównał się w zapomnieniu z Nadrenią i Palatynatem, które Skodych wydały, a ich myśli, usposobienie, obejście i ciała dostosowały się do ziemi, którą wybrali.

I przyjmijmy, bo coś przyjąć trzeba, że nie mogło być żadnego powodu tego wyboru poza szarą lotką żurawia.

Lata następne potwierdzały wierność, z jaką rodzina Skodych służyła czasom i okolicznościom. Kiedy nadmiar substancji sprawiał niewygody, chudli. Miękli wraz z dostatkiem, by twardnieć, gdy wojny, zarazy lub inne swawole losu rujnowały owoce ich pracy i zapobiegliwości.

Pokornieli w służbie jednym suwerenom, by hardzieć wobec innych.

Sprzymierzali się z dobrymi panami w złych sprawach i ze złymi w dobrych.

Nie robili interesów z komiwojażerami piór ze skrzydeł archanioła Gabriela, gałązek krzaku gorejącego, z którego Bóg przemówił do Mojżesza, czy nitek z podpaski Marii Magdaleny, toteż w rękojeściach ich mieczy nie było już relikwii, modlitwy polowe zostały zapomniane, okrzyk Gott mit uns coraz trudniej przechodził im przez gardła, przynależność do klanu wszystkich rycerzy Boga, tak oczywista, nim zatrzymali się na tych bezludnych równinach, stawała się mniej niż formalna, a więc więzy łączące ich z chrześcijaństwem, do jakiego przywykli, wątlały z dekady na dekadę.

A cały blichtr, całą wymowność, subtelność, niewysłowioną grandezę, rajską barwność rycerskich obyczajów razem z ich okrucieństwem i niezdolnością do współczucia pożegnali, jak sądzić należy, bez żalu, gdy tylko okrzepli w przekonaniu, że nikt im tego nie śmie zarzucić.

Zakuci od stóp do głów w stal podczas wojennych wypraw, w czasach pokoju zamieniali ją na lniane koszule, tuniki z grubego sukna, skóry owcze, bobrze, wilcze lub niedźwiedzie. Kubraki zaś w srebrnych cekinach, dwukolorowe rajtuzy podkreślające męskość i półmetrowe, spiczaste jak sztylet poulaines trzymali na okazje, które im się nie zdarzały.

Na półce w ich bibliotekach wszelkie możliwe wersje Image du Monde zajmowały poczesne miejsce, lecz nie traktowali ich serio, choć sztuka czytania nie była im obca.

I choć podejrzewali, że żyją w kręgu niemożliwych do rozwikłania tajemnic, że istnienia zła nie da się niczym wytłumaczyć, że dobro bywa sporadyczne i trafia się nie w porę, że Boga należy adorować, a szatana unikać to, jak większość, mieli kłopot z rozróżnieniem jednego od drugiego, nie bardzo wiedzieli, co sądzić o zarazach, klęskach żywiołowych, przemijaniu, śmierci, synomii, apostazji i papieżach w Awinionie, więc, by się w życiu czegoś trzymać, uznali, że wszystkie własne zalety, przewagi, jak i wady, które udało im się okiełznać, poświęcą temu, co od nich zależy – pomyślności rodu.

A skoro już o tym mowa, to się rozgałęzili, nie do tego jednak stopnia, by stracić się z oczu, a gdy impet reprodukcji groził takim niebezpieczeństwem, natura zwężała ich do głębokiego, lecz jednego nurtu.

Stawiali się na każde wezwanie Zakonu, ramię w ramię z wielkim mistrzem, przeciwko wszelkim jego urojonym i rzeczywistym wrogom; ich zapał do obrony krzyża słabł w proporcji do zmierzchu idei, jaka Zakon i jego kawalerów od miecza immatrykulowała.

Trzeba też przyznać, że imiona z ducha Walkirii, Złota Renu czy Tanhausera, mające swym brzmieniem budzić respekt, zaokrągliły się i złagodniały, przypisując noszących pługom raczej niż mieczom, rozmowie niż bitewnym wrzaskom, zabawie niż posępności i jeżeli zgodnie z tradycją zdarzał się jeszcze jaki Gotthard lub Arwid, to równoważył go Jan, Maciej czy Władysław, kobiety zaś rodziły się jako Marie, Doroty, a nawet Wandy.

I choć żadne z tych imion nie przydawało słowiańskiego wdzięku, który bierze się z płynności i omdlewającego spowolnienia, to odległość od bezkształtu tego straszydła, które trzy wieki wcześniej podniosło z nadrzecznych traw lotkę żurawia, musiała zdumiewać.

Tym więcej, że monotonia stron – lasy, wody i płaskie ugory – nie sprzyjała tu żadnemu ludzkiemu czy materialnemu pięknu, więc bez znaczenia był fakt, że dwory – czy to nad majestatyczną Dźwiną, czy nad Lelupą lub Windawą – były rozłożyste, wilgotne, ciemne, najczęściej drewniane, z hulającymi lodowatymi przeciągami, niezachęcające do niczego poza wyjazdem.

Niewygoda istnienia, jakkolwiek by się jej przeciwstawiać uporczywa, stawiała Skodych w jednym szeregu z pozostałymi kurlandzkimi i semigalskimi rodami rycerskimi, od których brali poprzez koligacje to, co najlepsze, oddając w zamian to, czego każdy najchętniej się pozbywa.

Związki więc im służyły, a fizyczny rozstrój i moralny upadek, o które łatwo, kiedy czerpiemy z tak zamkniętych źródeł – rodzin nie było wiele – w żadnym pokoleniu Skodych nie zepsuł.

Ani męska, ani kobieca uroda ich nie wyróżniała, ale też żadne kalectwo nie szpeciło. Szaleństwa nie przechodziły u nich w zwyczaj, żaden zwyczaj nie stawał się naturą, natura nie kierowała czynami, czyny nie brały się z kaprysów, a kaprysy kończyły się w dzieciństwie.

Trzymali się środka, nie krawędzi.

I choć, co zrozumiałe, nie rodzili się niczym lustrzane odbicie poprzedników, to duch rodziny kształtował i panował.

Mężczyźni nosili gotyckie czaszki, kobiety szpeciła wczesna tusza, arbitralność sądów w sprawach, o których nie miały pojęcia, i płaskostopie, w związku z czym nieładnie się ruszały i nie były proszone do tańca.

Wszyscy cierpieli na dolegliwości gastryczne, a złoty odcień świecił w nich przez pokolenia.

Poddani kilkunastu zakonnych mistrzów, królów szwedzkich, polskich, a w przyszłości carów i cesarzy rosyjskich, nie przywiązali się ostatecznie do żadnego języka, nie przylgnęli do żadnej idei, systemu, religii, więc tam, gdzie inni znajdowali ojczyzny, oni – doskonałą pustkę.

Skoligacone z nimi rodziny Bironów, Ungernów, Wranglów wybrały służbę bitnej Szwecji, a potem związały swe losy z rosyjskim imperium. Pruski sztab generalny w trzech kolejnych pokoleniach wykorzystywał skrupulatność i żelazną logikę Stharheimów. Jak Sybergi, Platerowie, Romerowie i Tyzenhausy zasmakowali w bogactwie, rozmachu, różnorodności i wdzięku Wielkiej Rzeczpospolitej, tak, poza imionami, Skodych nic przy niczym nie trzymało.

Lecz wady wyobcowania równały zalety niezależności.

Wierni sobie bywali wiarołomni wobec innych, życie nauczyło ich wszakże, że tylko odwrócenie tej zasady szkodzi.

Ich udział w pierwszej wojnie północnej charakteryzuje tę zaletę dobitnie. Sprzymierzeni, wbrew woli wielkiego mistrza, z Iwanem Groźnym poparli ambicje Magnusa Duńskiego, by ustanowić się królem kurlandzkim, ale przeczuwając niepowodzenie tego zamiaru, przysłużyli się Batoremu pod Wielkimi Łukami tak ofiarnie, że Rzeczpospolita wynagrodziła ich dobrami aż pod Psków, na które zresztą przy całej swojej inwencji nie znaleźli pomysłu.

Tak czy owak, obszar ich panowania, przewyższający teraz Palatynat i Nadrenię, nie spełniał funkcji, do jakiej go szykowano, jak to się dzieje z rzeczami, zdarzeniami i ludźmi, którym nie wyznaczono celu. Rzec by można, że kłopot ten dzielili z panami litewskimi i ruskimi. Tamci jednak trzymali wartę przy arbitralnie wybranych przez siebie dynastiach lub służyli pomysłom, a niechby i fantasmagoriom, wychodzącym z rodziny ku jakiemuś ogółowi, Skode natomiast kurczowo trzymali się siebie, a jeżeli już jakaś opresja wymagała od nich deklaracji, pilnowali, by nic się za nią nie kryło.

– Żyjemy po nic, wielki mistrzu – odpowiedziała w chwili szczerości Dorota Skode na sugestię Gottharda von Kettlera, że czas, by pożytki z rodziny Skode dorównywać zaczęły jej bogactwu.

Nie wzięli przykładu z Tyzenhausów lub Platerów i nie ufundowali żadnego klasztoru, kościoła, bazyliki, katedry. Nic wspólnego nie mieli z żadnym protestanckim lub ewangelickim zborem jak Stharheimy. Nie dołożyli się, wzorem Ungernów albo Bironów, do najskromniejszej nawet cerkwi. Ich zdolność do życia poza historią, ideą i obyczajami zdumiewała, ale też wzbudzała ten rodzaj respektu, jaki wymusza każda suwerenność.

Upadek Rzeczpospolitej zastał ich u szczytu zamożności, z której ani dla nich, ani dla innych nic nie wynikało, i wyzwolił z wyrzutów sumienia, jeżeli się jakieś pojawiały, gdyż, przynajmniej teoretycznie, byli Rzeczpospolitej lennikami.

Bracia stryjeczni Paweł i Władysław udali się na dwie dekady w głąb Rosji, by zorganizować tam lekką artylerię, wrócili przy kilku orderach każdy i z dożywotnią carską rentą. Wyzerował to syn Pawła, Jan, walcząc pod sztandarami republiki, a potem Napoleona do jego smutnego końca. Trzy polskie powstania przeciwko Rosji obyły się naturalnie bez ich udziału. Opór, jaki stawiali najszlachetniejszemu nawet uzależnieniu, zaczął ich jednak po raz pierwszy osamotniać do tego stopnia, że szeroko rozlana rodzinna rzeka zwężała się podejrzanie szybko do jednego nurtu, który już nie był, jak poprzednie, głęboki.

Trzeba też przyznać, że, mimo zachęt, nie oddali już cesarstwu żadnych przysług poza tymi, jakie zostały na nich wymuszone, jak to się stało z Fabianem Skode, którego przeznaczeniem w sensie dosłownym i ostatecznym stał się późną jesienią 1914 roku Ingemarlandzki Pułk Huzarów.

W Wigilię Bożego Narodzenia kozacki patrol przywiózł list, w którym imperator zawiadamiał osobiście o bohaterskiej śmierci członka swojej gwardii, i order św. Jerzego. Order został odesłany, gdyż żona Fabiana, Maria, popadła w cichy obłęd zamknięta w niezamieszkanej części dworu, a owoc ich związku, dwunastoletni złotowłosy chłopiec, delikatny jak figurki z porcelany i wysublimowany do granic, nie chciał mieć nic wspólnego ze światem, który nastąpił.

Wychowujący go guwerner rozpił się do imentu, służba się rozwałkoniła i zbezczelniała z dnia na dzień, a nieopłacany folwark ujawnił narodową wrogość.

Sędziwy administrator, wierny rodzinie jak nikt, stracił po śmierci swego pana resztki sił i zapału, a z trzech rządców został jeden i dał za wygraną.

Domy upadają powoli; kruszeją, przemieniając piękno, jeżeli się zdarzało, dostatek, jeżeli je wypełniał, stałość, jeżeli uzupełniała lub zastępowała dwie pierwsze wartości, w smutek, jaki wśród natur refleksyjnych znajduje amatorów.

Dom Skodych z dnia na dzień zmiotła eksplozja. A na zgliszczach bogactwa, wpływów, umiejętności, znaczenia, jakie w każdej chwili można było uruchomić, pozostał chłopiec niczym kwiat na gnoju.

Wydarzenia, na które nie miał wpływu, bezduszna swawola losu, absurd wpisany w każde istnienie uczyniły go nagle samotnym i zasiały w nim ziarno zemsty na okolicznościach, jakie rodzi w nas złe doświadczenie z samym sobą.

Błądząc po nieogrzewanych przestrzeniach ni to dworu, ni pałacu w połowie z drewna, w połowie z kamienia, oddawał się marzeniom, to znaczy najniebezpieczniejszej rzeczy, jaka w jego sytuacji mogła się zdarzyć.

Nie zajmowały go książki, zwierzęta, chłopięcy rynsztunek, nie bawił się sersem, nie chodził do parku z flowerem na gawrony, nie siodłał mierzynka, nie przypatrywał się ilustracjom, nie namyślał nad mapami i wszystko to, co od pokoleń składało się na beztroską młodą dworskość, stało się nieosiągalne, bo złowrogie.

Gdy w połowie srogiej zimy, jakie bywają w czasach wojen, osiadła w Dyneburgu rodzina matki chciała się chłopcem, bez entuzjazmu zresztą, zająć, ten już tak głęboko wszedł w świat urojony, że ich nie rozpoznał.

Odwiedziny w niezamieszkanej części dworu, którą upodobała sobie matka, stawały się coraz krótsze i tylko niczym cienie przesuwali się w milczeniu obok siebie.

Tak minęła długa w tych stronach zima.

Słońce przygrzewało już mocno, topiąc resztki śniegu, kiedy przez wysoką bramę zajechał przed fronton domu samotny jeździec.

Płaski drewniany kuferek zapinany na zatrzask to wszystko, co miał ze sobą. Poprosił o nocleg.

Rozwałkoniony, brudny, zbezczelniały do cna służący, jeden z dwóch, który przewidywalność dworskiego upadku przedłożył ponad nieprzewidywalność nowego życia wykluwającego się za kamiennym murem, rzekł opryskliwie, ale i nie bez satysfakcji:

– Rządcy uciekli, administrator zgłupiał do szczętu, pani chora, pan zabity, nauczyciel pijany.

– Kto jest? – spytał przybysz.

– Tylko chłopak – odpowiedział służący.

– Proś go!

Przed fronton domu wyszedł chłopiec. Miał buciki ze złotymi klamerkami, wełniane pończochy z dziurami na kolanach, zajęczy kubrak i czapkę z piórkiem.

– Kim jesteś? – spytał.

– Wędrowcem.

– Wejdź, panie.

I przybysz wszedł. A wieczorem niechętny służący rozpalił ogień w bibliotece. Zrobił to na polecenie przybysza, nie chłopca, i było to pierwsze przyjazne ciepło od mglistego grudniowego popołudnia, kiedy cesarz zawiadomił o śmierci swego mimowolnego pretorianina.

W milczeniu zasiedli przy ogniu.

Chłopiec zauważył, że przybysz jest duży, mocny, ordynarny; uwadze przybysza natomiast nie umknęło piękno, kruchość i elegancja młodego gospodarza.

Różnica ich zbliża, gdyż posłuszna siła przybysza rozbudza w chłopcu nadzieje, a chłód i wytworność chłopca – przyjemność obcowania z doskonałością.

Bo przybysz jest artystą.

Nim jednak został artystą, był mężczyzną, dlatego, co było do pozbierania, zostało pozbierane, co do ogrzania, ogrzane, co do rozpędzenia, rozpędzone, a dopilnowane i sprzęgnięte wszystko, co w swej naturze ma szybki rozpad.

Folwark spokorniał, a dom się zorganizował.

Samozwańcze księstwo w centrum największej wojny, jaką cywilizacja dotychczas znała, z przetaczającymi się w tę i tamtą frontami, strefa coraz bezwzględniejszego panowania w administracyjnej pustce, obszar objęty dyktatorską władzą mającą źródło w plebejskim apetycie na wszystko miały teraz granice, które przybyszowi wyznaczył chłopiec, nie używając do tego słów.

I tak jak przewaga nad tym, co było do ujarzmienia, stawała się dla przybysza rozkoszą, tak zgoda, z jaką przyjmował rezerwę młodego gospodarza i w zależności od sytuacji uprzejmość lub pogardę, nie stawała się przykrością.

Grali w grę, co do której się nie umówili, bo jej zasada – przeciwników łączy wszystko, co dzieli – była oczywista.

Porozumienie, jakie zawarli, dotyczyło tego, od czego zależą – dworu, folwarku, przerzedzonej służby, absencji rządców, chybotliwej produkcji i coraz wątpliwszych pieniędzy, dlatego też śmierć Marii Skode, w istocie przykra tylko formalność, nie stała się zwrotem w ich stosunkach, bo nie miała nic wspólnego z tych stosunków naturą. A ta zagarnęła więcej, niż miała prawo, nie pozostawiając miejsca na to wszystko, co nią nie było.

Sądzić można, że potrzebowali siebie jak chłód żaru, cisza krzyku, opresja bezpieczeństwa, a pożądanie spełnienia.

Świat, zajęty wojną i zapowiedzią wydarzeń, na jakie się nie przygotował, dał im swobodę.

Sprowadzając rzecz do codzienności, korzyści, jakie każdy z nich odnosił, wystarczały, by, niezależnie od idei, trzymali się siebie.

Jeden miał władzę, drugi jej atrybuty.

Krótkie w tych stronach lato stanęło w swoim szczycie. Na łąkach za rzeką zbierały się żurawie, by ćwiczyć odlot. Wieczorami ich klangor niósł się po okolicy.

Chłopiec zamarzył, by stać się jednym z ptaków i odlecieć z pozostałymi.

Może wraz z zapowiedzią nieodległej jesieni nęcić go zaczął Lewant ze swoim światłem, z blaskiem, upałem, pustynnymi wiatrami niosącymi piasek i nocami jaśniejszymi niż dni nad Windawą. Może wzywały go Samaria, Syria albo Pustynia Libijska i spalone na ciemny brąz twarze Udo, Reinharda lub Gotfryda Skode.

Może zobaczył pył, usłyszał bitewne wrzaski spod Diametty i zapragnął, na zasadzie przeciwieństwa, znaleźć się w tym wirze.

Z innego świata być może roześmiał mu się w twarz Kacper Skode, wyprawiający się z Iwanem Groźnym aż za Narwę.

W ciszy tych stron odezwały się hordy, ku którym pchnęła go może obietnica ostatniej rodzinnej przygody.

A może przyczyny chłopięcego marzenia należało by poszukać bliżej. Czy to nie kaprys nagle znudzonego dziecka podyktował próbę nielojalności wobec człowieka, któremu zawdzięczał przetrwanie?

Tak czy owak, podzielił się tym marzeniem z przybyszem.

– To byłoby możliwe tylko we śnie – odpowiedział przybysz, uśmiechnął się zagadkowo i dodał: – Namaluję twój portret, gdyż, jak musiałeś się domyślić, jestem przede wszystkim artystą.

Czysty był ten uśmiech. Nie zapowiadał podstępu, nie pokrywał złości, nie kamuflował zawodu, nie zamieniał zazdrości w udawaną obojętność, jakby ten duży, mocny mężczyzna wiedział o sprawach coś więcej niż to, że się kończą.

Chłopiec się ucieszył, zawahał i znów ucieszył.

– Nie byłeś jeszcze na to gotów – odezwał się przybysz, zapytany, czemu tak długo zwlekał.

Seans rozpoczął się nazajutrz o świcie.

Dzień wstawał już właściwie jesienny z zalegającymi mgłami. Z werandy, na której przybysz rozstawił sztalugi, widać było łąki i moczary z meandrującą między nimi rzeką, a dalej sosnowe lasy ciągnące się aż za Psków.

Chłopiec nie widział, co z rzeczywistości przechodzi do obrazu, gdyż z miejsca, gdzie posadził go przybysz, nie było tego widać, ale nie miał wrażenia, że jest malowany.

Nie obchodziło go to jednak, bo wczesna pora i poranne zamglone zimno, jakie w tych stronach poprzedzało nawet upalne dni, skłaniały do obojętności.

A kiedy słońce rozpędziło opary i na werandzie zrobiło się ciepło, przybysz przykrył blejtram prześcieradłem i chłopiec nie poznał rezultatu jego pracy.

Następne dni podobne były pierwszemu. Chłopiec pozował, a przybysz tworzył, każdy zajęty sobą, bez porozumienia, jakie artysta nawiązuje z modelem.

Oddawało to pozycje, jakie zajmowali wobec siebie i rzeczywistości. Jeden uzupełniał doskonale drugiego, ale nie prowadziło ich to ku żadnemu celowi poza przetrwaniem.

Jeżeli malarskie seanse były próbą zadzierzgnięcia porozumienia duchowego, jakiemu sprzyja niekiedy sztuka, a nawet jej namiastka, to nieudaną.

Miało się jednak wrażenie, że ich to nie martwi, jakby każdy przeprowadzał swój niezależny od drugiego plan, jakby przeczuwali, że wzajemność się skończy, gdy zmienią się okoliczności, które ich na nią skazały.

Słońce wpełzało na werandę, grzejąc już z sierpniowym umiarem, gdy chłopiec zasypiał płytkim, starczym snem, jaki w żadnej z faz nie traci kontaktu z jawą.

– To dziwne – mawiał – ale kiedy śnię, mam wrażenie, że nie jestem już sobą.

– Czy śnisz złe sny? – pytał wtedy przybysz, a chłopiec odpowiadał, że gorsze, niż byłby sobie w stanie wyobrazić, ale czuje się w nich na swoim miejscu.

Szóstego lub siódmego dnia chłopiec ocknął się tylko raz. Z trudem unosząc powieki, poprosił przybysza, by go obudził, gdy skończy obraz.

– Niechybnie to uczynię, paniczu.

Chłopiec opuścił głowę, złote włosy osypały się wokół, odsłaniając kark z głębokim wyżłobieniem idącym przez środek. Ręka opadła bezwładnie na udo i rasowa dłoń zawisła martwo w powietrzu.

Przybysz odłożył pędzel, pozbierał farby, wytarł ręce w fartuch i już nie zakrywając obrazu, usiadł na barierce werandy.

Przypatrywał się śpiącemu chłopcu nie jak człowiek dorosły dziecku, nie jak wpływowy sługa zwasalowanemu panu, nie jak mężczyzna obiektowi swego niespełnionego pożądania, ale jak artysta pięknu, więc z mieszaniną oczarowania, zachwytu, ale i świadomością wiecznej niedostępności.

A kiedy minęło południe, popołudnie, wieczór i cichy sierpniowy zmierzch przeszedł w noc, z łąk u stóp dworu uniósł się żuraw i odleciał na wschód, gubiąc nad wodą szarą lotkę.

W nielicznych wsiach, osadach, leśnych faktoriach i jeszcze rzadszych miasteczkach nad Dźwiną, Lelupą lub Windawą zaczęto opowiadać sobie coś, co ze swej natury tak łatwo przechodzi w baśń, legendę, wieczorną godzinę przy ogniu w śnieżnej zamieci; chłopiec żył samotnie, nie zaznał miłości, więc żurawiem odleciał.

W miarę upływu lat ubarwiano to podanie budzącą litość biedą lub rozpalającym zazdrość bogactwem. Zmieniano w dzieje rodziny wpływowej, sprawiedliwej i rycerskiej lub zamkniętej i okrutnej, w klątwę oszukanej dziewczyny lub w przepowiednię dobrej wróżki, w przyjazną zażyłość z otoczeniem albo obcość nieznajdującą z nim porozumienia.

Aż po stu blisko latach, w czasach nam współczesnych, historia powróciła do źródła oczyszczona z wszelkich fantazji snutych w złych lub dobrych zamiarach.

Chłopiec żył samotnie, nie zaznał miłości, więc żurawiem odleciał.

II

W tle nienaturalnie gęste mgły, bliżej kilka sosen wysokości nigdy przez te drzewa nieosiąganej, między nimi brzozy jak w śnieżnej bieli.

Ponad mgłami niebo z włoskiej pocztówki. Ostre szabliste trawy, jakich już nikt nie pamięta, i woda w zbyt gęsto wijącej się rzece otchłanna.

Przestrzeń wędrująca w głąb, ma się wrażenie, bez wystarczającej perspektywy, toteż szara lotka, opadająca z nieba na ziemię lub wznosząca się z ziemi ku niebu, jest ostentacyjna, rozpanoszona, nachalna, zaprzeczająca przyrodzonej zwiewności i dyskrecji.

Światło, które nie wyznacza pory dnia i, gdyby się uprzeć, również roku.

Kaczmarek cofnął się kilka kroków od obrazu i obrysowując go wyciągniętym przed siebie palcem, zapytał po raz drugi:

– O chłopcu przemienionym w żurawia?

Białowłosy ksiądz, kruchy jak postać z El Greca, skinął głową.

– Ale gdzież on jest?

– Kto?

– Chłopiec.

– Zamienił się w żurawia.

Kaczmarek się roześmiał.

– A żuraw, jak rozumiem, już odleciał.

Białowłosy ksiądz potwierdził.

Był przeciwieństwem wnętrza, do którego zaprosił ekipę; osiemnastowiecznej, wbitej w ziemię, zaaranżowanej jak polski kresowy dworek plebanii, która, gdyby miała coś do gadania, wolałaby pewno gospodarza zażywniejszego.

Do środka weszła rosła kobieta bez wieku. Końska twarz, brzoskwiniowa cera, włosy obcięte na zapałkę, okulary w drucianych oprawkach; wysportowana, męska sylwetka i zamaszystość potwierdzały najzłośliwsze opinie o niemieckim stylu.

Kaczmarek przedstawił ją księdzu. To Hildegard Weisflog z Düsseldorfu, menedżerka projektu „Rubieże Europy” finansowanego przez rząd Nadrenii i Kurlandischen Ritterschaft z Berlina, które zamierzają wyprodukować film o bałtyckich rodach rycerskich. Czy to księdzu przeszkadza?

Zapytany zaprzeczył.

Kaczmarek się poskarżył, że może mieć kłopot z przekonaniem menedżerki do użycia baśni z obrazu w tym pretendującym do historyczności filmie, więc liczy na pomoc księdza. Bo to opowieść poruszająca natury wrażliwe, ale budząca sprzeciw i nieufność w umysłach tak konkretnych jak, nie przymierzając, pani Weisflog.

Zakłopotanie księdza zgasił Kaczmarek informacją, że Niemka nie włada żadnym cywilizowanym językiem poza własnym i, jakże by inaczej, angielskim, mogą więc rozmawiać bez obaw.

– Ale nieprawdziwa – rzekł ksiądz, miało się wrażenie, spłoszony pomysłem reżysera, by historia z obrazu, w istocie kiczu stworzonego przez prowincjonalnego pacykarza, miała się znaleźć w filmie aspirującym do rangi ważnego.

Kaczmarek odpowiedział, że wdzięk każdego podania, każdej baśni lub legendy polega na jej głębokiej, choć nieprawdopodobnej prawdzie, i że wzbogacenie nią realnego świata nie czyni tego ostatniego mniej wiarygodnym.

Gospodyni księdza zaprosiła ekipę na śniadanie. Miało się wrażenie, że wolałaby usługiwać komuś dostojniejszemu, kto lepiej odpowiada wyobrażeniu proboszcza na północno-wschodniej flance katolicyzmu.

Zasiedli za długim stołem, który ze sztywnym obrusem, odświętną zastawą i potrawami we wszelkich możliwych mięsnych i jajecznych odmianach przypominał stół nakryty do wielkanocnego śniadania, co się przeciągnęło do połowy lipca.

Ekipa – szwenkier przed emeryturą, bezczelny operator i dwóch młodych gości od mikrofonów, przedstawiający ten rodzaj znudzenia, nonszalancji i obojętności, której nie zrównoważy żaden reżyserski entuzjazm – zabrała się do jedzenia, jakby to był jedyny powód przyjazdu.

Po kwadransie mniej więcej stary uduchowiony ksiądz o ujmującej twarzy prawdziwego sługi bożego zwrócił się wyłącznie do Kaczmarka:

– ...nie ma też wdzięku, jakiego się pan po niej spodziewa. Jest pusta.

– Baśń o chłopcu przemienionym w żurawia?

Ksiądz rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że ani przez chwilę nie rozmawiali o czymś innym, i dodał, że w muzeum okręgowym w Dyneburgu znajduje się znamienna fotografia z wiosny 1919 roku.

Weronika Mironowa, jedna z kochanek Nestora Machny, na czele kilkusetosobowej bolszewickiej bandy, która przez kwartał buszowała nad dolną Dźwiną, łupiąc wszystko wokół do gołej kości.

Za jej plecami kamraci potwierdzający samym wyglądem najgorsze opinie o sobie, a obok niej bardzo młody mężczyzna, chłopiec prawie, niewysoki i kruchy, o pięknej, rasowej dłoni wspartej na głowni szabli, i złotych włosach wysypujących się spod spiczastej budionówki na ramiona.

Cała jego postać ginąca w zbyt obszernym półmundurze jest w opozycji do krótkich, krępych, kabłąkonogich sylwetek za nim i obok niego.

Ale dumny wyraz drobnej twarzy o wyostrzonych rysach i pewność, która wyziera z bladoniebieskich oczu, zaświadczają o przewadze, jaką ma ten młodzieniec jeżeli nie nad bandą, to nad jej komendantką.

Bo napięcie rysujące się na już napoczętej przez alkohol i niebezpieczne życie twarzy kobiety, jak należy sądzić już dobrze po trzydziestce, nie wynika z funkcji, jaką wyznaczyła jej historia lub, jak kto woli, jedna z jej ponurych fantasmagorii, tylko relacja, jaka ją łączy z młodym kompanem.

To odwieczna niepewność kobiety po pierwszej młodości, zakochanej we wdzięku, nieprzewidywalności i bezmyślnym okrucieństwie niedojrzałości, a może również we własnym przeciwieństwie.

Duża, żółtoszara, zdumiewająco wyraźna fotografia nie pozostawia wątpliwości, kto komenderuje bandą, a kto uczuciami.

A my, niezależnie od chrześcijańskiego zrozumienia i chrześcijańskiego wybaczenia, zawartych w słowach starego księdza, możemy sobie wyobrazić, z reżyserem Kaczmarkiem lub bez niego, jak uroda Mironowej pozatrzymywała się już tylko w chwilach. W przelotnym geście, niespodziewanym uśmiechu, kilku krokach, którym na moment odebrano ciężar, spojrzeniu wymownych, rosyjskich oczu gdzieś za siebie, dziewczęcym pochyleniu głowy, w jakim jest czasami duma z własnej pokory i jak te chwile nie składają się już na nic, bo są wspomnieniem po pięknie, co nie zna drogi, jaką się wraca.

I jak kochanek, za którego miłość, a z czasem pewno i litość, oddałaby rewolucję, z każdym dniem umacnia w tym związku swoją pozycję.

Nawet w nocnych godzinach, kiedy młodzieniec, zmęczony życiem nie na jego miarę, pozwala Mironowej być dla siebie matką, gdy w uścisku jej ramion zasypia jak dziecko, to budzi się kochankiem, gdyż namiętność kobiety niszczy nawet to, co mogłoby być jej szansą.

A gdy po łupieżczych rajdach równających okolicę z ziemią, znaczonych łunami pożarów i ludzkim lamentem, bolszewia zażywa po gospodach odpoczynku, a Mironowa każe podawać wódkę w wiadrach, jej kochanek oddaje się chojrackiej rozpuście z takim zapamiętaniem, że nawet ona, która wiele widziała, a jeszcze więcej przeżyła, jest zdumiona.

I sparaliżowana.

Przełom maja i czerwca ustalił dni. Noce zdarzały się jeszcze lodowate, ale w południe stawał upał.

Wiatr od Kurlandii go łagodził, lecz nie przepędzał.

Bandycką sotnię podniesiono przed świtem i poprowadzono piętnaście wiorst do zakola rzeki, by rozprawiła się z dworem Skodych radykalnie.

Komenderował kochanek Mironowej wbrew jej pozycji, a nawet wbrew jej woli.

Skrupulatność, by nie rzec precyzja, z jaką akcja ta została przeprowadzona, nie była z ducha tej kompanii. Do wieczora z ogromnego dworu, kilku oficyn, zabudowań folwarcznych i angielskiego parku z rododendronami nie został kamień na kamieniu, a o zmierzchu łuna największego pożaru, jaki pamiętała okolica, rozświetliła niebo.

Tej nocy hersztowie bandy weselili się szczególnie ochoczo, jakby przekroczyli granicę i weszli w strony bez powrotu.

Kochanek Mironowej dostał gorączki i mimo że nie tknął wódki, wyglądał na pijanego.

Nie wiadomo, czy kule z nagana zgasiły go podczas wywrzaskiwania ordynarnych czastuszek, czy podczas ekstatycznego tańca, bezładnej rozmowy czy łzawej zadumy, ale nie zaczęło jeszcze szarzeć, jak leżał martwy na drewnianym, surowym stole, z dwiema kulami w sercu i jedną w czaszce.

A gdy szarówkę rozjaśnił świt, zapowiadając pogodny dzień, banda przeszła Dźwinę i zniknęła w krainie nowej sprawiedliwości.

Tak skończył Jan Skode, syn ostatniego właściciela Devitte, i tak skończyli oni wszyscy.

Kaczmarek wstał od stołu i wrócił do obrazu. Przypatrywał mu się, chcąc zrozumieć przyczynę tego absurdu, ale malarz w swoim dziele go nie wyjaśnił. Jakby zaniechanie mogło mu zapobiec.

– Czy Jan Skode to chłopiec zamieniony w żurawia?

Ksiądz odpowiedział, przystając za plecami reżysera:

– Tak, ale, jak widać, nieskutecznie.

– Kto go zastrzelił?

– Sargidas Hink.

– Kim był Sargidas Hink?

– Malarzem.

Gdy wracali do stołu, od którego na krok nie ruszyła się znudzona ekipa, ksiądz dodał, że nikt nie wie, co stało się z ciałem kochanka Mironowej, ale można sądzić, że zabrała je ze sobą.

Kaczmarek wyobraził sobie, jak to ciało, źle znoszące letnie dni, w miarę wchodzenia w zrewoltowaną Rosję przestawało się różnić czymkolwiek od ciał, jakimi usłana była droga powrotna bandy; jak Mironowa, z godziny na godzinę, uwalniała się od ciężaru, jakim była dla niej ta miłość nie w porę, i jak zdecydowała się w końcu porzucić truchło w polu obok innych bezimiennych lub rozpoznanych później ofiar historii.

Ciało już niemające nic wspólnego z ciałem, niepożegnane, nienazwane, niepochowane i niepamiętane, gdyż Weronika Mironowa zbyt wiele widziała młodych śmierci i zbyt wiele sama zadała, by ich, nomen omen, zgniły owoc mógł dla niej coś znaczyć.

Śniadanie się przeciągnęło. Do wnętrza zajrzało słońce, uwydatniając jego niepewną, podszytą niedostatkiem i kłopotami wystawność.

Zniecierpliwiona Hildegard Weisflog trzy razy wyszła na zewnątrz i trzy razy powróciła, za czwartym podrywając ekipę, która równie niechętnie wstała zza stołu, jak dwie godziny wcześniej za nim zasiadła. Gasili papierosy i mocowali się przez chwilę ze swoimi gratami.

Kaczmarek został sam na sam z księdzem.

– Opowiadał ojciec mój, który był leśniczym u Platerów w Rubinie, że jak Hink pojawił się niczym duch w gospodzie, Skode wrzasnął: Nie jesteś już mi potrzebny! – ksiądz pochylił się konfidencjonalnie ku Kaczmarkowi – a Hink na to, nim strzelił: I dlatego się zgłaszam, paniczu.

Wyobraźmy sobie coś, co da nam przewagę nie tylko nad reżyserem, ale i nad księdzem – upokorzenie malarza dostrzegającego, jak wyrafinowanie, sublimacja, arystokratyczny chłód, dystynkcja nie do nauczenia, uduchowione piękno, do których nigdy nie miał, a nawet nie śmiał mieć dostępu, brata się teraz z hołotą w błazeńskim trepaku, pijackich lamentach, urągliwym śmiechu, ordynarnych przyśpiewkach, pocie, brudzie i bandyckim zatraceniu. Wyobraźmy sobie to upokorzenie i ten niemożliwy do powstrzymania żal w czasie, kiedy ludzkie życie nie kosztowało już nic.

Nie potrafimy pozbyć się podejrzenia, że Hink, wykorzystując samotność chłopca, zawitał do Devitte z zamiarem, którego nie zrealizował, bo młody gospodarz narzucił ich wzajemności ten poziom, który wykluczał fizjologię.

W cuchnącej, szarej od machorki knajpie, sacrum okazało się oszustwem.

I wyobraźmy sobie, jak po ostatnim strzale w mózg chłopiec spopielał, niemal natychmiast wyostrzył się i zastygł, a gdy kładli go na drewnianym, surowym stole, jego drobna twarz schowała się pod obojczyk, jak zdarza się to martwym ptakom.

Ostatni przedstawiciel rodu, ktoś, kto nie jest już zdolny do kontynuacji, rozwija w sobie wady i zalety poprzedników często do granic karykatury. Zdarza się też jednak, że bywa zaprzeczeniem, odwrotnością, smutną antytezą. O chłopcu powiedzieć było można, że do zmierzchu prowadziły go obydwie drogi. Jego krucha postać przedstawiała wszystko, do czego Skode dochodzili przez osiemnaście pokoleń, ale w traktowaniu samego siebie była bezwzględność, która ich nie charakteryzowała.

Umówmy się więc, że w dziejach tej rodziny nie zdarzyło się nic wbrew pozorom.

Gdy w południe Kaczmarek pożegnał księdza, ten mu przypomniał, że wszystko na bożym świecie jest po coś, nawet nonsens.

Następnego dnia lało. Nic specjalnego w tych stronach. Wraz z deszczem przyszło, mimo lipca, zimno, tak że ekipa przeciągała moment opuszczenia auta.

Dwustukonna, siedmioosobowa, uzbrojona w stalową kratownicę i dwa dodatkowe górne reflektory toyota land cruiser od kwadransa stała z włączonym silnikiem w zakolu rzeki przodem do obłego wzniesienia, na którym stał kiedyś dwór Skodych.

Podmuch wiatru rąbnął ścianą deszczu w bok auta, a gdy woda ściekła, jeden z dwóch młodych gości od mikrofonów jęknął:

– Chryste.

Siedzieliby tak pewno do wieczora, gdyby nie determinacja menedżerki. W krótkich żołnierskich słowach kazała wysiadać, dzieląc się przy okazji refleksją nad skłonnością ekipy do nieruchomienia.

Hildegard Weisflog wyskoczyła zza kierownicy. W jej ślady poszedł Kaczmarek. Ruszył pierwszy ku wzniesieniu podmokłą łąką.

– Schwungefder des Kraniches – usłyszał za plecami.

Odwrócił się. Niemka trzymała szarą lotkę żurawia na wysokości oczu. Między kępami fioletowych traw, mchu i rdestów strumyki wody spływały ku rzece. Jednolicie ołowiane niebo nie dawało nadziei. Przestrzeń, niezdecydowana, czy ma się pofałdować, czy zostać równiną, przygnębiała monotonią.

Spojrzenie, jakim reżyser omiatał okolicę, mówiło, że nie jest to miejsce, które zachęciłoby go do czegokolwiek, że nie ma takiego zmęczenia wędrówką, jakie by go tu zatrzymało.

Nie mógł też nie pomyśleć, że jeżeli chce użyć w filmie podania o chłopcu przemienionym w żurawia, to musi opowiedzieć dzieje jego przodków. Że decydując się na rodzinę Skode, opowie o pozostałych bałtyckich rodach rycerskich, a mówiąc o nich, opisze historię tych posępnych rubieży Europy, a opowiadając o tej Europie, zbliży się do świata, w jakim mu przyszło żyć.

Ale na początku musi mieć detal, element, fragment.

A myśl, że to, czy skończymy na końcu, obojętnieje wobec pytania, czym był nasz początek, musiała być jeszcze przed nim.

Tknięty przeczuciem podszedł do Niemki.

– Możesz to powtórzyć, Hildegard?

– Schwungefder des Kraniches – powtórzyła Niemka i ułożyła szarą lotkę na szablistych trawach, jakie tu były kiedyś.

– Masz rację – powiedział przejęty Kaczmarek. – Żurawia lub innego dużego ptaka.

Piękno zapada w nas landszaftami. Lubimy ciepłe światło, przewidywalną zmienność, słońce, lazur wód i nieba, zieleń w kontraście do bieli lub błękitu.

Lubimy proporcje i zręczne dzieła rąk ludzkich. Lubimy wzgórza schodzące ku dolinom i doliny, za którymi będą wzniesienia.

Lubimy blask.

Reżyser Kaczmarek, jakiego poznaliśmy, nie upoważnia nas do sądu, że z nim jest inaczej.

Przejęty jednak szarą lotką żurawia, którą pokazała mu Hildegard Weisflog, ma nadzieję, że pokona przyzwyczajenia i zasmakuje w majestacie leniwych rzek, głębokich niedostępnych jezior, monotonii równin, metalicznej zieleni ugorów, olch i brzezin na bagnach, którym wiatry nie pozwoliły wyskoczyć w górę, i w dalekich horyzontach pozamykanych ścianami świerkowych i sosnowych lasów.

Miejmy nadzieję, że wzorem żurawi, których tu nie brak, polubi to inne piękno.

A gdy wśród ptaków zobaczy tego, którego lotkę podniosła Hildegard Weisflog, będzie wiedział, kim jest ten żuraw i skąd się tu wziął.

Chotomów 2008
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: