Szczęściara. Moje życie z Shirley MacLaine, a raczej bez niej - ebook
Szczęściara. Moje życie z Shirley MacLaine, a raczej bez niej - ebook
Jedyna córka Shirley MacLaine opowiada, jak wyglądało dorastanie u boku matki, która wierzyła w reinkarnację i UFO, ale w obowiązki rodzicielskie – już nie za bardzo…
Szczęściara przedstawia żywy obraz ostatnich 50 lat, od Rat Pack z lat 60., przez epokę wolnej miłości i rosnącej samoświadomości lat 70., aż do filozofii New Age i innego, współczesnego postrzegania samej siebie. To fascynujące spojrzenie na zderzenie dwóch kultur: japońskiej pokory i nastawionej na zagarnięcie wszystkiego brawury amerykańskiej. To wycieczka z przewodnikiem, oprowadzającym przez niekiedy surrealistyczny światek Hollywood i wielkich sław. To w końcu gorzki list miłosny do matki, która jest jednocześnie uwielbianą przez wszystkich aktorką i mieszanką najdziwniejszych sekretów, słynną gwiazdą, rządzącą Hollywood, a zarazem nieprzystępną kobietą.
Sachi Parker wiodła barwne, specyficzne, światowe życie. Urodziła się w Hollywood, ale wychowywała w Tokio. Skończyła szkołę z internatem w Europie, pracowała jako kelnerka na Hawajach i we Francji, zaręczyła się z właścicielem fermy owczej z Australii, podróżowała po całym świecie jako stewardesa linii QANTAS, w końcu osiadła w Malibu u słynnej matki, Shirley MacLaine – i dopiero wtedy naprawdę zaczęła się zabawa.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1612-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mamo, czy jest coś, co powinnam wiedzieć?
Wracałyśmy do Malibu. Było wiosenne popołudnie 1982 roku, jechałyśmy drogą 405 z San Diego.
Mama jak zwykle milczała, zatopiona w myślach. Co jakiś czas tylko zachwycała się wyjątkowo pięknym krajobrazem.
– Jakie to cudowne! – wzdychała ze spokojem i pewnością siebie człowieka, który objechał świat kilka razy i zna wszystkie jego sekrety.
Też byłam pogrążona w myślach. Coś mi chodziło po głowie. Coś, co dotyczyło jej i ojca.
Nie wiem, dlaczego akurat wtedy o tym myślałam. Znalazłam się właśnie w kolejnym ślepym zaułku życiowym: mój związek legł w gruzach, przyszłość nie zapowiadała się świetlanie, musiałam na nowo przebudować swoje życie. Nowa wielka miłość skończyła się rozczarowaniem. Okazało się, że facet jest socjopatą.
A mama przejechała całe wybrzeże, żeby mnie ratować.
Nie tak miało być: ostentacyjnie zaprosiłam ją do San Diego, żeby przekazać jej ekscytującą wiadomość o zaręczynach ze wspaniałym człowiekiem. W głębi duszy przeczuwałam, że wcale nie jest taki wspaniały. Właściwie to wiedziałam nawet, że popełniam wielki błąd, ale nie potrafiłam wyrwać się z tego związku bez pomocy.
Mama, która popieprzone sytuacje wyczuwała na odległość, była herosem, jakiego potrzebowałam. Wkroczyła do pokoju w motelu i rzuciwszy okiem na mojego szurniętego narzeczonego, natychmiast oświadczyła:
– Wynosimy się stąd. I to już.
No i wracałyśmy do domu. Podróż do Malibu trwała dwie godziny. Miałam czas, żeby rozważyć często śmiesznie żałosne decyzje, które podejmowałam w moim życiu uczuciowym. Przez całe lata wybierałam facetów o wyjątkowo parszywym charakterze lub na takich trafiałam. Nie byli to zwykli, stereotypowi i samolubni buce z telenowel czy z reklam piwa, o nie. Mnie trafiali się prawdziwi manipulatorzy, rozczarowujący, zdemoralizowani faceci, którzy wciągali mnie w łańcuch wydarzeń wyniszczających emocjonalnie i fizycznie oraz kompromitujących. Czemu zawsze mi się to przydarzało? Co wepchnęło mnie w ten masochistyczny cykl: „mądra kobieta, głupie wybory”?
Może właśnie roztrząsanie mrocznego podłoża własnych związków doprowadziło mnie do zasadniczego pytania:
– Mamo, czy jest coś, co powinnam wiedzieć?
Rzuciła mi zdumione spojrzenie i z wyrozumiałym, żartobliwym uśmiechem zapytała:
– Co masz na myśli?
– No, coś między tobą a ojcem.
Lekko zmarszczyła brwi. Nie spodobał jej się ten temat. Nie chodzi o to, że nie chciała rozmawiać o ojcu; po prostu nie rozumiała, co może znaczyć w naszej obecnej sytuacji.
– Nic się nie dzieje, wszystko w porządku.
– Nie mówię: teraz, chodzi mi… No, wiesz, on jest w Japonii, ty jesteś tu, wcale się nie widujecie… – Od blisko trzydziestu lat żyli osobno, po dwóch stronach oceanu.
Mamie to odpowiadało.
– To idealny układ. Polecam każdemu małżeństwu – odparła.
Nie sugeruję, że mama żywiła wrogie uczucia wobec ojca. Kochała go, bardziej niż kogokolwiek czy cokolwiek, ale na co dzień nie potrzebowała go przy sobie. Jedno czy dwa spotkania rocznie w zupełności jej wystarczały.
– Mam wrażenie, że coś się stało, coś, o czym ty ani ojciec mi nie mówicie, i przeczuwam, że to coś ważnego.
– Nic ważnego się nie stało – odparła lodowatym tonem. I zamilkła.
A to oznaczało, że jednak chodzi o coś ważnego.
– Mamo, przecież czuję, że to coś naprawdę istotnego.
– Coś sobie ubzdurałaś. Wiesz, że masz zbyt bujną wyobraźnię.
Wzięłam głęboki wdech i zaryzykowałam:
– Jakoś ci nie wierzę, mamo.
Przez chwilę nie odpowiadała. Z jej twarzy nic nie mogłam wyczytać. Nie byłam pewna, czy ma zamiar udać, że nie słyszała, czy też szykuje odpowiedź, która mnie powali.
W końcu się odezwała:
– Powiem ci, jak dojedziemy do domu.
No więc jechałyśmy w ciszy autostradą z San Diego. Już byłam pewna, że coś się dzieje, ale musiałam czekać jeszcze dwie godziny na najważniejszy numer. Matka uwielbiała występować w roli głównej.
Napięcie rosło. O co mogło chodzić? Czy będzie to jedna z tych zmieniających życie rewelacji, która w końcu uporządkuje mój świat? A może coś absolutnie banalnego: „Nie mogę znieść chrapania twojego ojca”. A może w ostatniej chwili zręcznie wykręci się od odpowiedzi?
Z mamą nigdy nic nie wiadomo. Czaiło się w niej coś, czego nie można było poznać. Co chwilę obiecywała w książkach i wywiadach, że ujawni szczegóły dotyczące życia osobistego, i oczywiście podawała ich mnóstwo, czasem niewinnych, czasem szokujących. Miała tych rewelacji pod dostatkiem. A jednak, jak każdy zręczny magik lub doświadczona striptizerka, im więcej odsłaniała, tym więcej pozostawało w ukryciu. Kiedy wydawało się, że już ją znasz na wylot, nagle ulatniała się w okamgnieniu.
Zapowiedź, że wyjawi mi coś naprawdę odkrywczego, sprawiła, że poczułam się nieswojo. Czy na pewno chciałam wiedzieć? Byłam na to gotowa? Może lepiej nie budzić licha?
W końcu dotarłyśmy do Malibu i w ciszy podjechałyśmy do głównego wejścia. Z mroku wyłoniła się weranda, na której mama pierwszy raz rozmawiała z kosmitami. Jak opowiadała, ktoś zastukał w drzwi od werandy, a kiedy otworzyła, zobaczyła ich. Nie zabawili długo, wpadli po drodze.
Nigdy mi nie opisała ich wyglądu ani statku kosmicznego. Nie wyjaśniła także, jakim cudem tak perfekcyjnie mówią po angielsku. Powiedziała jedynie, że ponieważ była Pierwszą Oświeconą, wybrali ją, aby przekazała wieści reszcie świata.
Nigdy nie wątpiłam, że to się zdarzyło naprawdę. Nie miałam powodu nie wierzyć w to, że na innej planecie rozwinęły się odmienne formy życia. Skoro jej mieszkańcy przybyli na Ziemię, dlaczego nie mieliby skontaktować się właśnie z mamą? Kosmici od razu by się z nią dogadali.
Gdy znalazłyśmy się w domu, mama bez słowa poszła do gabinetu. Otworzyła drzwi do schowka. W środku, na podłodze, stał stary, brązowy sejf.
– Co to? – spytałam, ale nie doczekałam się odpowiedzi.
Mama miała zamiar wykorzystać dramatyzm tej sytuacji aż do końca.
Pochyliła się nad sejfem i bardzo ostrożnie zaczęła obracać pokrętłem: w lewo, w prawo, z biegłością zawodowego włamywacza. Spoglądała przy tym przez ramię, chcąc się upewnić, że nie widzę kombinacji i nie poznam szyfru.
W końcu rozległo się kliknięcie i sejf stanął otworem.
W środku znajdowało się prostokątne metalowe pudełko, podobne do tych, w jakich sprzedają bożonarodzeniowe ciasteczka. Mama trzymała pudełko w wyciągniętych rękach, niczym relikwię na poduszce. Skinieniem głowy dała znać, żebym poszła za nią do sypialni. Wskazała na łóżko. Usiadłam, a ona położyła pudełko po ciastkach obok mnie. Powoli podniosła wieczko.
Leżała tam sterta starych, pożółkłych telegramów, niektóre nawet z 1956 roku.
– Czytaj – rzuciła. – I wszystko zrozumiesz.Rozdział 1 Skromne początki
Karesansui to rodzaj japońskiego ogrodu zen, wymyślony przez buddyjskich mnichów. To skalny lub suchy ogród; nie ma w nim kwiatów, jedynie piach i mech. Tradycyjnie w takim ogrodzie układa się piętnaście kamieni, tak aby z dowolnego miejsca w ogrodzie można było dostrzec jedynie czternaście z nich. Piętnastego kamienia nigdy nie widać. Ale wiadomo, że gdzieś jest.
Przeprowadziłam się do Japonii, kiedy miałam dwa lata.
To nie podlega dyskusji – tak faktycznie było. Jednak w następstwie dziwnych, błędnych informacji (których moja matka nigdy nie sprostowała, a nawet je wielokrotnie potwierdzała) większość źródeł w internecie podaje, że trafiłam tam w wieku sześciu lat.
Zamieszanie wynikło być może z tego, że w 1962 roku, kiedy skończyłam sześć lat, mama kręciła w Japonii film Gejsza i być może zakładano, że tak zakochała się w tym kraju, iż postanowiła mnie tam pozostawić, abym nasiąkła jego niezwykłą kulturą.
Ja jednak mieszkałam już wówczas w Japonii od dawna. Przyjechałam w 1959 roku. Na jednej z fotografii widać, jak wysiadam z samolotu na lotnisku w Tokio. Niewątpliwie mam dwa lata, co powinno rozstrzygnąć spory.
Pojechałam do Japonii, by zamieszkać z ojcem, Steve’em Parkerem, biznesmenem prowadzącym interesy w Tokio.
Mama została w Los Angeles, jako że, powiedzmy, była zajęta. Właśnie dostała nominację do Oscara za rolę w filmie Długi tydzień w Parkman i szykowała się do zagrania u Billy’ego Wildera w Garsonierze u boku Jacka Lemmona. W tym samym czasie pracowała na planie Kankana, musicalu Cole’a Portera, z Frankiem Sinatrą i Maurice’em Chevalierem. Nie był to wielki film, ale wzbudził zainteresowanie. Być może dlatego, że podczas pamiętnej wizyty Nikity Chruszczowa na planie mama zatańczyła kankana, powiewając tyłem spódnicy przed twarzą przywódcy sowieckiego imperium. A on uznał, że to niemoralne. „Twarz ludzkości jest piękniejsza niż jej odwrotna strona” – oświadczył nadęty. Ja jednak wątpię, czy miał na myśli moją matkę, która miała wówczas dwadzieścia cztery lata i wyglądała wspaniale z każdej strony.
Tak czy siak była zajęta: szybko stawała się gwiazdą i trudno było przypuszczać, że nagle rzuci wszystko i przeniesie się do Tokio z ojcem i ze mną. Tyle mogłam zrozumieć, ale dlaczego tak łatwo mnie zostawiła? To była wielka tajemnica, zwłaszcza w epoce przed feministkami, kiedy zakładano, że matki będą tkwić przy dzieciach wiernie i nieustępliwie jak lwice broniące młodych.
Czy byłam dzieckiem szczególnie trudnym do opanowania? Raczej nie. Mam wrażenie, że było nam dobrze razem. Na zdjęciach dla magazynu „Life” widać nas obie, mamę i mnie, w zabawnych pozach, także na tym pamiętnym, które trafiło na okładkę: obie mamy sznury pereł na głowach i nadymamy policzki. Jesteśmy podobne jak dwie krople wody. Taka budząca zazdrość para z show-biznesu. W towarzyszącym zdjęciom wywiadzie mama rozwodzi się nad urokami macierzyństwa: nic nas nie może przygotować na uczucie takiego spełnienia, przypływ tak głębokich emocji, i tak dalej, i temu podobnie.
Wobec manifestacji takiej rodzicielskiej dumy wydaje się jeszcze dziwniejsze, że mnie wysłała tak daleko. Oczywiście, miała wielkie zaufanie do zdolności wychowawczych mojego ojca, ale musiał być jeszcze inny powód.
No więc historia trzymana w tajemnicy – przynajmniej do 1995 roku, kiedy ukazały się wspomnienia mamy z Hollywood Moje szczęśliwe gwiazdy¹ – mówi o tym, że trzeba było wywieźć mnie z kraju ze względów bezpieczeństwa, ponieważ moja wolność, a może nawet życie były zagrożone.
W owych czasach mama była honorowym członkiem legendarnej grupy Rat Pack: tworzyli ją Frank Sinatra, Dean Martin (z którymi grała w filmie Długi tydzień w Parkman), Sammy Davis Junior, Peter Lawford – paczka dobrych kumpli. Bywała z nimi w całym Las Vegas, traktowali ją jak maskotkę (w przeciwieństwie do kobiet, które prowadzali ze sobą dla szpanu bądź romansowali z nimi). Występowali razem, bawili się razem, a przy tym mamie udało się zachować opinię niewinnej panienki. Niezłe rozwiązanie: korzystała z wszelkich przywilejów zarezerwowanych dla mężczyzn, a nie kojarzono jej z negatywnymi stronami ich swobodnego stylu życia.
Wszystkie jednak beztroskie zabawy mają swój kres. W pewnym momencie mister Sinatra prawdopodobnie podpadł mafii. Gdzieś kiedyś kogoś spotkał, przy okazji interesów lub występu, a może przy zielonym stoliku obraził żonę któregoś z mafijnych bossów, w każdym razie rozeszła się wieść, że mafia planuje zemstę. Jedna z plotek głosiła, że córka Shirley MacLaine jest w niebezpieczeństwie – mogą ją porwać.
Mieli mnie porwać! Aby nie ryzykować, wywieziono mnie do Japonii. Mama z bólem serca musiała się ze mną rozstać, w końcu chodziło o moje bezpieczeństwo. Poświęciła się, choć pod pewnymi względami nigdy się z tym nie pogodziła. Taka przynajmniej była jej wersja.
Byłam nastawiona lekko sceptycznie do tej opowieści. W końcu mafia wiedziała, gdzie leży Japonia, gdyby naprawdę chciała mnie odnaleźć… I niby dlaczego Frank Sinatra miałby dbać o to, że ktoś chce mnie porwać? Nigdy tego nie rozumiałam. Przy jego luzackim nastawieniu do życia myśl, że mafia może mnie porwać, raczej nie zaprzątałaby mu głowy ani tym bardziej nie zniszczyłaby jego psychiki.
W każdym razie zagrożenie minęło, wszystko się ułożyło, wkrótce Frank Sinatra pośredniczył w interesach między Samem Giancaną a JFK, świat kręcił się jak wcześniej, tylko nikt jakoś nie pomyślał, żeby sprowadzić mnie z powrotem. Mieszkałam w Japonii przez kolejne dziesięć lat, a z mamą spędzałam tylko wakacje.
Mama i tata poznali się w Nowym Jorku w 1952 roku. Mama opowiadała, że gdy ojciec wszedł do baru na 45. Zachodniej, w którym balowała wraz z chórzystkami z musicalu Me and Juliet, od razu ją zauroczył jego wygląd i zachowanie. Nie był wysoki – miał niespełna 180 centymetrów– więc postanowiła zdjąć buty na niebotycznych obcasach, żeby nad nim nie górować. Nie przypominam sobie, aby mama kiedykolwiek komuś w czymkolwiek ustąpiła, a jednak chciała być niższa od Steve’a Parkera.
Pogadali, wypili kilka drinków i tego samego wieczoru oświadczył się jej. Przyjęła oświadczyny dopiero następnego dnia. Byli jednak tak bardzo zajęci, że do 1954 roku nie mogli znaleźć czasu, żeby połączyć się węzłem małżeńskim. Wzięli ślub między porannym a wieczornym spektaklem The Pajama Game, w którym mama występowała na Broadwayu. Ślubu udzielił im sam charyzmatyczny pastor Norman Vincent Peale.
Mama twierdziła, że nikt nie wpłynął na jej życie w takim stopniu jak ojciec. Był jej mentorem, motywował ją, mówił prawdę i dzielił jej marzenia. Podsycał ambicje i prowadził na drodze do samopoznania.
Być może jego najważniejszym i mającym dalekosiężne skutki wkładem w jej życie była książka, którą otrzymała od niego na planie filmu Kłopoty z Harrym na początku kariery. Nosiła tytuł A Dweller on Two Planets , została napisana pod koniec lat 80. dziewiętnastego wieku przez Fredericka S. Olivera, który jak się wydaje, był zwiastunem nadchodzącej mody na mistycyzm New Age. Oliver twierdził, że dzięki tunelowi w czasie ma wizje i doświadcza automatycznego pisania, które pozwala mu przekazywać słowa starożytnego ducha o imieniu Phylos Tybetańczyk. Phylos był mieszkańcem Atlantydy, żył setki lat wcześniej i opowiadał o osiągnięciach atlantydzkiej kultury, mających odzwierciedlenie we współczesnym Oliverowi świecie.
Książka napisana kwiecistym biblijnym stylem traktuje o karmie i reinkarnacji, a zatem o tematach bardzo ważnych dla filozofii życiowej mojej matki. Po lekturze A Dweller on Two Planets mama naprawdę zainteresowała się spirytualizmem. Nie wiadomo, dlaczego ojciec postanowił ofiarować jej właśnie tę książkę, ale mama twierdziła, że zawsze był ekspertem w odczytywaniu oczekiwań innych ludzi. Znakomicie wyczuwał, na co zareagują, i dlatego odnosił takie sukcesy w biznesie.
Wkrótce potem rodzice przeprowadzili się do Hollywood, a kiedy kariera mamy zaczęła nabierać rozpędu, ojciec także nie siedział bezczynnie. Nie podobało mu się, że jest znany jedynie jako mąż Shirley MacLaine, a ponieważ wcześniej prowadził interesy w Japonii, postanowił tam wrócić. I zdecydowali, że będą żyć oddzielnie.
Ta separacja i zgoda na to, że będą „otwartym związkiem”, nie umniejszyły miłości mamy do ojca. Mogę powiedzieć, że kochała go tak głęboko jak nikogo innego. Był jej prawdziwą bratnią duszą, mimo że niemal przez cały czas małżeństwa mieszkali w różnych krajach.
Moje najwcześniejsze świadome wspomnienie wiąże się z lotem nad Oceanem Spokojnym. Nie jestem pewna, czy chodzi o ten pierwszy przelot, czy o następny, ponieważ wielokrotnie latałam tam i z powrotem w odwiedziny do mamy, do Los Angeles (prawdopodobnie musiałam przekradać się w nocy do miasta, żeby nie przyuważyli mnie ci okrutni mafiosi kidnaperzy).
Wspomnienie samego lotu jest bardzo żywe. Podróżowałam odrzutowcem, liniami Northwest Orient, prawie trzy dni. Mieliśmy międzylądowania na kilku wyspach Pacyfiku: Wake i Guam. Tam tankowaliśmy paliwo. Pamiętam spacer po plaży na wyspie Wake, ciepły powiew znad oceanu, zachwycające egzotyczne muszle i wrażenie, że znalazłam się w raju. Nie widziałam śladu wojennych zniszczeń, wyrządzonych ledwie piętnaście lat wcześniej, na przesiąkniętych krwią plażach. Potem znowu do samolotu. W owych czasach na lotach międzykontynentalnych były łóżka przypominające koje. Kiedy szliśmy spać, musieliśmy zapiąć pasy. Nie wyświetlano też filmów, nawet mowy nie było o indywidualnych telewizorach, więc trzeba było zapewnić sobie rozrywkę na własną rękę. W moim przypadku były to piosenki. Śpiewałam wszystkim w samolocie. Dzisiaj pewnie byłoby to natręctwo nie do przyjęcia: gdyby jakieś dziecko śpiewało i tańczyło w przejściach między siedzeniami; pewnie niejeden pasażer zacząłby się rozglądać za wyjściem ewakuacyjnym. Jednak pod koniec lat 50. dwudziestego wieku musiało to wyglądać uroczo, rozbrajająco i stanowiło odzwierciedlenie młodego amerykańskiego ducha.
Nikt nie mógł mi przeszkodzić w występach. Latałam sama. Bez ochroniarzy i przyzwoitek. Podobno byłam najdzielniejszą z dzielnych małych podróżniczek. Chwilami musiałam jednak czuć się samotna i przerażona, bo pamiętam, jak stewardesa tuliła mnie w ramionach i godzinami kołysała. I nie był to ostatni raz, kiedy ktoś obcy przyszedł mi na ratunek, podczas gdy nikogo z moich bliskich nie było obok.
Pamiętam, jak w końcu wylądowałam w Japonii. Ojciec czekał na mnie na płycie lotniska. W eleganckim garniturze i z zabójczym wąsikiem à la Clark Gable wyglądał jak gwiazdor filmowy. Nie przesadzam – naprawdę otaczał go splendor wielkiego świata. Miał nieodparty urok, był ciepły, a zarazem bardzo męski, zawsze ściskał dłoń bądź poklepywał po plecach na powitanie. Im więcej pił (a pił dużo), tym bardziej czarował. Życie było dla niego nieustającą zabawą, do której mnie właśnie zaprosił.
Pobiegłam do niego i z radością wpadłam w jego silne ramiona. Nareszcie byłam w domu! W domu, choć nie znałam ani jednego słowa po japońsku. Oczywiście z wyjątkiem mojego imienia – Sachiko.
Skąd u mnie japońskie imię, skoro nie urodziłam się w Japonii ani nie miałam japońskich przodków? Naprawdę nazywam się Stephanie Sachiko Parker. Stephanie jest żeńską odmianą Steve’a – imienia mojego ojca. A Sachiko… No cóż, tata opowiedział mi to, kiedy jechaliśmy do niego do domu.
Po wojnie stacjonował w Japonii, niedaleko Hiroszimy. Była tam mała dziewczynka, która często przychodziła w pobliże koszar.
Miała może dwa latka, bawiła się na pustym placu, zawsze sama. Była ubrana w jakieś łachmany, potargana, kapało jej z nosa. Wyglądała na zupełnie samotną.
Popytałem trochę i dowiedziałem się, że nie ma żadnej rodziny. Obydwoje rodzice zmarli na chorobę popromienną. Tragiczny skutek bomby atomowej.
Dziecko musiało radzić sobie całkiem samo. Zabrałem ją do koszar, wraz z kolegami niemal ją zaadoptowaliśmy, była taka urocza, wszyscy ją pokochaliśmy. Zdecydowałem się ją adoptować naprawdę, miała zostać moją córeczką. Załatwiałem formalności, zapowiadało się, że wszystko pójdzie gładko, kiedy zaczęła chorować. Choroba popromienna. Biedne dziecko. Wkrótce zmarła.
Wziął głęboki wdech, zapadła dramatyczna cisza. Zakończył:
Miała na imię Sachiko.
W domu, w dzielnicy Tokio zwanej Shibuya, czekała na mnie niespodzianka. Miała na imię Miki. Była japońską „przyjaciółką” ojca. Przyjaciółką, która – dokładnie mówiąc – razem z nim mieszkała. Byli razem od wielu lat i moje pojawienie się w rodzinie przyjęła z serdecznością boa dusiciela. Kiedy stanęłam w drzwiach, bez słowa zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem, pełnym zazdrości i lodowatej niechęci.
Miki i ojciec poznali się wiele lat wcześniej w pijalni herbaty. Pijalnie herbaty w Japonii to miejsca, gdzie biznesmeni przychodzą się odprężyć i zabawić w towarzystwie gejsz. Nie są burdelami, jak mógłby pomyśleć przybysz z Zachodu. Wszystko jest czyściutkie i cywilizowane. Gejsze są traktowane z najwyższym szacunkiem. Jeśli przypadkowo między zainteresowanymi stronami przeleci iskra, mogą dyskretnie udać się na górę, ale co tam będą robić, to już wyłącznie ich sprawa.
W pijalniach herbaty zadanie gejszy to dotrzymanie towarzystwa gościom, otoczenie uwagą i dostarczenie im rozrywki. Śpiewają, tańczą, podają drinki, podtrzymują konwersację. Zawsze pochodzą z bardzo dobrych rodzin, są świetnie wykształcone, przeważnie władają kilkoma językami. Gejsza ma klasę, styl, maniery, a przy tym jest bardzo elegancka.
Miki nie była gejszą. Była służącą. Zaczęła pracować w pijalni herbaty, kiedy była dzieckiem. Ojciec poznał ją, gdy miała dwanaście lat, było to jeszcze przed wojną, kiedy mój dziadek, którego nigdy nie poznałam, prowadził w Japonii interesy związane z transportem morskim. Ojciec miał wtedy dwadzieścia kilka lat i cieszył się życiem beztroskiego poszukiwacza przygód. Zaprzyjaźnił się z małą Miki, a gdy dorosła, zaprzyjaźnili się jeszcze bliżej. Nie wiem, kiedy zostali kochankami, ale gdy ojciec wrócił do Japonii po wojnie, Miki czekała na niego i odnowili znajomość w punkcie, w którym kiedyś ją przerwali.
Niestety, punkt, w którym znajomość przerwali, w najmniejszym stopniu nie obejmował mnie. Różnica między stylem życia ojca i Miki a moim była dosyć znacząca. Ciągle wychodzili, uwielbiali modne restauracje, teatr, pływali na jachcie ojca na jego prywatną wyspę, latali na Hawaje, do Włoch. Mieli dla siebie cholernie dużo czasu.
Muszę zaznaczyć, że mama wiedziała o Miki. Jak już wspominałam, ustalili z ojcem, że będą otwartym małżeństwem, i w pełni akceptowali przygodne związki z innymi. Mama uważała, że to był właśnie jeden z takich przelotnych związków, taka miłostka ojca. Nie podejrzewała, że Miki była w rzeczywistości drugą żoną taty. Żoną, z którą na dodatek świetnie się bawił.
Gdy tata i Miki oddawali się rozrywkom, ja nie siedziałam sama. Miałam guwernantkę, Eguchi-san, która opiekowała się mną i zaszczepiła mi cnoty kobiety japońskiej: pokorę, uległość, poddanie.
Eguchi-san pod żadnym względem nie była atrakcyjna. Pamiętam, że wyglądała trochę jak ropucha, a raczej – by oddać jej należną cześć – jak amerykańska żaba rycząca. Była niska, przysadzista, garbata, a jej pomarszczona i pobrużdżona twarz świetnie pasowała do reszty. Była też bardzo stara. A przynajmniej mnie wydawała się bardzo stara.
– Pamiętaj, Sachiko-san – powtarzała, a w jej skrzeczącym głosie rozbrzmiewała mądrość wielu pokoleń – gwóźdź, który wystaje ponad inne, zawsze dostanie młotkiem. – Lubiła stare japońskie mądrości, które zamykały doświadczenia całego życia w kilku trafnie dobranych słowach.
„Żaba w studni nic nie wie o morzu”.
„Nie łap dwóch srok za ogon”.
„Nigdy nie obgaduj innych, bo ich duchy będą cię ścigać”.
Uwielbiałam ją. Nie była ciepła, nigdy mnie nie przytulała. Jako tradycyjna i skrajnie surowa guwernantka uważała, że wszelkie zasady są święte i nigdy nie wolno ich naruszać. Dało mi to mocne i bezcenne poczucie bezpieczeństwa. Przy niej wiedziałam, na czym stoję. Nigdy mnie nie pocałowała, nigdy nie objęła, ale nie musiała tego robić. I tak wiedziałam, że mnie kocha.
Wiedziałam też, że nienawidzi Miki. Nigdy nic nie powiedziała, ale i tak wiedziałam. Eguchi-san tak samo wyczuwała moją niewypowiedzianą wrogość wobec Miki i to jeszcze bardziej scementowało łączącą nas silną więź.
Kłopot w tym, że Eguchi-san opiekowała się mną tylko w dzień, od dziewiątej rano do szóstej po południu. Wieczorami, kiedy ojciec z Miki szaleli po klubach, musiałam radzić sobie sama.
Jak samotna dziewczynka z Ameryki może zabić czas w pustym domu w Tokio? Ja jadłam cytryny. W lodówce zawsze było pełno cytryn, każdego wieczora zjadałam jedną czy dwie. Ciągnął mnie ich śliczny żółty kolor, cytrynowy zapach i kwaśny smak, który przynosił pocieszenie. Więc jadłam cytrynę za cytryną. Wiele lat później dentyści pytali, czemu nie mam szkliwa na zębach.
Nie pamiętam, co jeszcze robiłam, żeby się rozerwać, ale jakoś przeżyłam te samotne wieczory. Nie czułam się wtedy nieszczęśliwa, może dlatego, że nie znałam innych sposobów spędzania czasu i miałam towarzystwo: naszego psa rasy akita husky, wspaniałego Taiho, nazwanego tak na cześć mistrza sumo. Uwielbiałam go i bawiłam się z nim co wieczór, byliśmy nierozłączni.
Naprawdę kochałam Japonię. Nigdy nie zamieniłabym spędzonego tam dzieciństwa na żadne inne. To spokojny kraj, którego piękno zapiera dech w piersiach. Majestat gór na północy połączony z prostotą skalnych ogrodów i bujnością kwitnących wiosną wiśni.
Mój dom był magicznym połączeniem Wschodu i Zachodu. Utrzymany w stylu posiadłości wiejskiej, urządzony po zachodniemu. W salonie mieliśmy pokryte tatami podwyższenie, które służyło mi za scenę. Z radością występowałam przed gośćmi, śpiewałam i tańczyłam, wyduszając z nich pełne zachwytu ochy i achy. Mieliśmy również tradycyjną japońską łaźnię, którą ojciec uwielbiał, a ja zawsze zanosiłam mu tam sake lub whisky, żeby się lepiej odprężył.
Podwórko za domem było wyjątkowym miejscem, moim bajkowym czarodziejskim światem. Istotne były rozmiary i położenie każdego kamienia i każdej gałęzi. Był tam staw Koi z pięknymi i bardzo drogimi rybami. Niektóre miały nawet sto lat. Po łagodnym zboczu spływał strumyk. W rogu stała kamienna fontanna wyciosana z jednego bloku. Woda ciekła z niej bambusową rynną do zbiornika, z którego przelewała się do strumienia.
Pośrodku rosła przepięknie kwitnąca wiśnia. Wspinałam się na moją ulubioną gałąź, na sam wierzchołek, i przesiadywałam tam godzinami, zatopiona we własnym świecie. Pode mną płynął strumyk, obok był staw. Godzinami gapiłam się na ryby. Nie pamiętam, o czym myślałam, siedząc tam na górze. Po prostu tam tkwiłam. Drzewo było moim przyjacielem, z nim mogłam rozmawiać, na nie mogłam liczyć.
Eguchi-san często chodziła ze mną do tokijskich muzeów. Była wielką miłośniczką sztuki i chciała, żebym poznała wszystkie elementy japońskiej kultury. Zabierała mnie wszędzie, o różnych porach, na wystawy i pokazy. Nauczyła mnie malować, ubierać się, układać kwiaty. Wszystko wokół było naznaczone sztuką.
– To twoja kultura, Sachiko-san – mawiała, zupełnie zapominając, że właściwie to wcale nie moja kultura. – Tym właśnie jesteś.
W muzeach oglądałam akwarele i malowane tuszem obrazy sumi, pochodzące z różnych epok, niekiedy sprzed setek lat. Stawałyśmy przed krajobrazem przedstawiającym dom u podnóża góry. Eguchi-san wskazywała na pojedyncze pociągnięcia pędzlem:
– Na tym polega różnica między pięknem a jego brakiem – stwierdzała autorytatywnie.
Podchodziłyśmy do innego obrazu, który wyglądał dziwnie, jakby był niedokończony: w rogu widniał pęk fioletowych kwiatów, reszta płótna była pusta.
– Ta pustka sprawia, że obraz jest pełny – oznajmiała Eguchi-san, wzdychając z zachwytem.
Zachwycałam się obrazem, na którym widniało kwitnące drzewo wiśni nad brzegiem rzeki. Nic więcej: prostota i elegancja sprzed sześciuset lat, ale wciąż tętniące życiem.
– To takie piękne! – krzyknęłam.
Eguchi-san uważnie przestudiowała tabliczkę obok obrazu.
– Chodźmy – powiedziała, biorąc mnie za rękę.
– Dokąd?
Pamiętam, że zaraz potem siedziałyśmy w pociągu jadącym na północ. Byłam głodna, więc Eguchi-san wyjęła z kieszeni mandarynkę. Kiedy po nią sięgnęłam, cofnęła dłoń. Jedzenie mandarynki to też sztuka, której zasad należy przestrzegać.
Eguchi-san zdejmowała skórkę z mandarynki, kawałek po kawałku, bez pośpiechu. Następnie powoli i starannie przebiła wewnętrzną osłonkę i zaczynając od góry, ściągnęła ją z całego owocu, który rozłożył się i przypominał teraz kwiat. Kwiat-mandarynkę wyciągnęła na dłoni, a ja zanurzyłam palce w soczystym miąższu. Jakimś sposobem ten powolny rytuał sprawił, że mój apetyt na mandarynkę jeszcze wzrósł. Pochłonęłam ją łapczywie.
Wysiadłyśmy z pociągu gdzieś na wsi, w Echigo-Yuzawa, i ruszyłyśmy ulicą. Eguchi-san niespiesznie kuśtykała, opierając się na lasce.
– Eguchi-san – odezwałam się. – Znasz to miasteczko? Byłaś tu wcześniej?
– Nie.
Poczułam lekki niepokój:
– Wiesz, dokąd idziemy?
Zmarszczyła brwi, jakby chciała powiedzieć: „I wiem, i nie wiem”.
Wkrótce droga skręciła nad rzekę. Szłyśmy wzdłuż brzegu, a kiedy minęłyśmy zakole, nagle ujrzałam scenę z obrazu. Wszystko było identyczne, nieruchome, jakby namalowane, takie, jakim artysta widział to przed wieloma wiekami. Kwitnące drzewo wiśni, błękitne niebo, rzeka. Nic się nie zmieniło.
– Sześćset lat – rzekła Eguchi-san.
Trzy miesiące po przyjeździe do Tokio mówiłam po japońsku lepiej niż kiedykolwiek po angielsku, jakby to był mój pierwszy język. Mimo to czułam się źle i nie na miejscu w międzynarodowej szkole Nishi Machi. Może dlatego, że Eguchi-san kazała mi codziennie zakładać siedem par brązowych majtek, jedne na drugie. Miało to coś wspólnego z jej głęboko zakorzenionymi wierzeniami: zdaje się, że cyfra siedem i kolor brązowy w szintoizmie przynoszą szczęście. W upalne dni chętnie zamieniłabym to „szczęście” na coś bardziej przewiewnego. Kiedy musiałam skorzystać z łazienki, przeżywałam koszmar.
Właściwie nie można kupić brązowej bielizny. To chyba jedyny kolor, którego wszyscy unikają, więc Eguchi-san musiała sama wyrabiać brązowe majtasy, barwiąc białe. Gotowała ogromny gar wody, rozwijała paczuszki z brązową farbką – jeszcze dziś słyszę ten trzask i szelest, wspomnienie może nie tak wspaniałe jak smak Proustowskich magdalenek, choć równie silne. Później Eguchi-san rozpuszczała farbkę w kotle, wrzucała tam majtki – szczerze mówiąc, bardziej pasowałoby tu określenie „babcine galoty” – mieszała, i voilà! Błyskawiczna produkcja dołującej damskiej konfekcji.
Ten, kto nie paradował po szkole w siedmiu warstwach brązowych gaci pod spódniczką, nie wie, czym jest samoświadomość. Najlżejszy powiew wiatru sprawiłby, że dla zachowania twarzy musiałabym popełnić harakiri.
Byłam wyjątkowo nieśmiała i bardzo starałam się nie wyróżniać na tle innych dzieciaków z klasy. Jedna z dziewczynek, Yuki, zniweczyła moją strategię. Była typem twardej, agresywnej i bardzo pewnej siebie pannicy. W żaden sposób nie potrafiłam się z nią porozumieć i unikałam jej, jak mogłam.
Nie było to łatwe. Tata znał mamę Yuki i często się odwiedzaliśmy. Nie wiem, dlaczego uznano, że powinnyśmy się z Yuki przyjaźnić. Dla nas obydwu nie było to spontaniczne, ale wymuszone, więc z trudem powściągałyśmy niezadowolenie.
W porównaniu z Yuki zawsze wypadałam gorzej. Yuki była ładniejsza. Bardziej pewna siebie. Ładniej zbudowana. I Yuki była bystra. Bardzo dobrze się uczyła. Ja – nie. Prawdę mówiąc, to w szkole szło mi fatalnie.
Można zrzucać winę na różnice kulturowe, ale sądzę, że to ojciec miał z tym coś wspólnego. Niektórzy rodzice są zbyt troskliwi, przesadnie chwalą dzieci i dzięki temu nabierają one dużej pewności siebie. Tata przyjął inną strategię: nadał mi przezwisko „Idiotka”.
– Nadchodzi Idiotka! – oznajmiał, kiedy stawałam w drzwiach. – Uwaga, Idiotka wróciła do domu!
Nie miał zbyt wielkiego mniemania o moim rozumie. Nie pozwalał mi czytać. Nie wiem dlaczego. Pewnie uważał, że w moim przypadku to czysta strata czasu. Kiedy sięgałam po książkę, wyśmiewał mnie i wyrywał mi ją z ręki. Nie spodziewał się po mnie żadnej głębi, wszystko miało być proste i głupie. Nigdy mu się nie sprzeciwiałam.
Można już wysnuć wniosek, że życie z moim ojcem nie było łatwe: przez minutę kochał, a przez dwa tygodnie był daleki i nieprzystępny. Chyba nigdy się mną nie przejmował.
Chcecie przykładu? Latem odwiedzałam mamę w Ameryce. Szłyśmy na zakupy i kupowałyśmy wszystkie ubrania potrzebne mi do szkoły na nadchodzący rok. We wrześniu wyglądałam super!
W okolicach lutego wyrastałam ze wszystkiego, nic już na mnie nie pasowało, ani ubrania, ani buty. Desperacko potrzebowałam nowych ciuchów, ale ojciec nie kupował mi niczego: „Nie stać mnie”, słyszałam. Natomiast stać go było na wszystko dla Miki: futra, suknie wieczorowe, drogą biżuterię. Zaspokojenie moich potrzeb musiało czekać do kolejnych wakacji z mamą. Prawie mnie nie dostrzegał.
A jednak…
Zdarzały się chwile, kiedy stawałam się dla niego najważniejsza na świecie. Tata uwielbiał gotować i zabierał mnie do kuchni, kiedy miał mieszać składniki i wymyślać wyszukane smakołyki. Rozkoszował się zmysłową stroną gotowania. Na oknie założył ogródek z ziołami. Zrywał odrobinę tymianku lub estragonu, rozcierał grubymi palcami i mówił:
– Tylko powąchaj! – Wąchałam, on wąchał, potem znowu ja, aż nadchodził uświęcony czas, aby dodać przyprawy do jedzenia. – Teraz, natychmiast! – polecał, a ja wrzucałam zioła i czułam się bardzo ważna.
Podczas ceremonii gotowania dawał mi chochelkę i kazał próbować:
– Dodać jeszcze czegoś?
Nie miałam pojęcia, ale byłam ogromnie przejęta, że liczy się z moją opinią.
– Rozmarynu? – zgadywałam, a ojciec mówił:
– Spróbujmy.
I zwykle trafiałam.
Kiedy kolacja była gotowa, siadaliśmy na podłodze, po japońsku. Ojciec rozkoszował się kieliszkiem starego, stuletniego wina – zawsze lubił mieć to, co najlepsze – i wszystko było na swoim miejscu.
Kilka razy do roku jeździłam z tatą na ryby, bez Miki. To, że byliśmy sami, sprawiało, że nasze wyjazdy stały się bardzo ważne i są moimi najmilszymi wspomnieniami o ojcu. Rzadko miałam go tylko dla siebie, bez Miki, puszącej się u jego boku, wyglądającej zza pleców jak demon z japońskiego teatru cieni. Wtedy byliśmy tylko we dwoje, łowiliśmy ryby, wokół królowała dzika przyroda. Tylko to się liczyło.
Podróż pociągiem w Alpy Japońskie trwała około ośmiu godzin. Ruszaliśmy na północ, w okolice Hokkaido. Była to niekończąca się, ale ekscytująca wyprawa. Mniej więcej w trzech czwartych drogi, po przejechaniu kilometrów zwyczajnej okolicy, wjeżdżaliśmy do tunelu – magicznego tunelu, jak zawsze sądziłam – który ciągnął się niemal w nieskończoność. Tłukliśmy się przez ten tunel około pół godziny i nagle wynurzaliśmy się w innym świecie: w czarownej krainie pokrytej lodem, z kilkumetrowymi soplami i bajkowymi domkami na wpół zanurzonymi w śniegu. Wszędzie panowała cisza. Taka cisza, że nawet nie było słychać pociągu. Śnieg zdawał się tłumić wszelkie dźwięki. Wiele razy jechałam magicznym tunelem i za każdym razem ten wspaniały widok zapierał mi dech z zachwytu.
W góry docieraliśmy zwykle już po zmroku. Niekiedy zatrzymywaliśmy się w hotelu Kanaya, który choć nie należał do najlepszych, był stary i dostojny (czytaj: cały trzeszczał), miał ogromne sale balowe i kręte schody. Odpoczywały w nim głowy państw i członkowie rodów królewskich, a japońska śmietanka towarzyska w smokingach i długich sukniach jeszcze wczoraj tańczyła tam fokstrota i tango.
Czasami tata wynajmował dżipa i od razu ruszaliśmy w góry, przez ciemności. Wjeżdżaliśmy jak najwyżej, a gdy drogi stawały się nieprzejezdne, wskakiwaliśmy w specjalne buty na śnieg, zakładaliśmy plecaki i dalej wędrowaliśmy pieszo, przy świetle księżyca, dopóki nie dotarliśmy do zamarzniętego jeziora na szczycie góry. Na płaskim miejscu rozbijaliśmy namiot i tam obozowaliśmy przez kilka dni. Było przeraźliwie zimno, spaliśmy na śniegu. Nosiliśmy grube wełniane swetry, nasączone naturalną lanoliną, wydzielały mocny zapach, ale gwarantowały ciepło. Byłam zmordowana i natychmiast zasypiałam, choć trochę się bałam, że w środku nocy namiot ześlizgnie się ze wzgórza.
Tata zwykle budził mnie bardzo wcześnie – około czwartej nad ranem – i biegliśmy na zamarzniętą taflę jeziora. Pierwsze zadanie polegało na wyrąbaniu przerębli w grubym na kilkadziesiąt centymetrów lodzie. Specjalną tyczką tata metodycznie i z zapałem dźgał lód. W tym czasie ja szukałam gałęzi i patyków na ognisko. Kiedy wracałam, tata dalej walił w lód, dopóki okrągły kawał nie wpadł do wody z charakterystycznym pluskiem.
Potem tata rozpalał ognisko na zamarzniętej tafli. Kiedy drewno się zajęło, czajnikiem nabierał wody z jeziora. Gotował wodę, trzymał ją na ogniu i wrzucał kawę, mieszał, czekał, aż fusy opadną, i pił prosto z czajnika. Mówił, że to kawa kowbojska.
– Smakuje wybornie – dodawał, słodząc ją whisky z piersiówki.
Nadchodziła pora śniadania. Tata chwytał wędkę i obchodził przerębel, kucając co chwila. Pstrągi najlepiej brały rano, kiedy były bardzo głodne. Łapał je, jednego za drugim, potem następnego, i jeszcze jednego… Humor poprawiał mu się z każdą złowioną rybą. Myślę, że wtedy był najszczęśliwszy, czuł się w swoim żywiole. W głębi duszy chyba chciał być Hemingwayem.
Odkładał wędkę, wybierał pstrąga na śniadanie i oprawiał wybrańca bezpośrednio na lodzie. Przerażona, a zarazem zafascynowana, przyglądałam się, jak ryba podskakuje, chwyta powietrze i walczy o życie. Oddychałam z ulgą, kiedy w końcu zdychała.
Ojciec patroszył rybę scyzorykiem, potem nacierał ją solą. Używał wyłącznie specjalnej soli z Francji, jak zwykle uznawał tylko to, co najlepsze. Ryba trafiała do ognia, piekła się cała.
– Uważaj, gorące! – powtarzał ojciec, starannie oddzielając mięso od ości i podając mi kawałki ryby.
Jedliśmy, były pyszne.
Potem wracaliśmy do namiotu. Prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Tata czytał książkę. Ja nie, bo nie lubił, kiedy czytałam. Więc siedziałam.
Czasem odkładał książkę i zaczynał mi opowiadać swoje przygody. Wspominał wyprawy do Kambodży, świątynię Angkor Wat i swojego przyjaciela księcia Sihanouka. Potem zapadał w drzemkę, cisza trwała jakieś trzy godziny, i zaczynał na nowo, tym razem o Turcji lub Syberii. To były żywe, fantastyczne opowieści.
I tak nam schodził cały dzień. Krótkie pogawędki, długie okresy milczenia jako reguła. Nudziłam się, chciałam, żeby odłożył książkę i zaczął snuć kolejną historię. Dni były na zmianę fascynujące i męczące.
Jednak poranki, mroźne poranki w pokrytych lodem górach, pachnące kawą i słoną rybą, były absolutnie wspaniałe.
Pewnego sylwestra pojechaliśmy z tatą i Miki do hotelu Kanaya. Była tam stara świątynia, z czasów Tokugawy, wzniesiona na szczycie góry. Tradycja nakazywała wspinać się tam przez śniegi, aby o północy uderzyć w dzwon. Ścieżki wykopano w wysokich na półtora metra zaspach. Wdrapywałam się po stromych zboczach w specjalnym noworocznym stroju: kilka warstw cienkiego jedwabiu, szarfy, a na to kimono z grubego jedwabiu w piękny kwiatowy wzór, przepasane obi (szeroki pas w talii, przeplatany złotymi nitkami). Na nogach miałam tradycyjne drewniaki (zwane geta) z ozdobnymi paskami i wysokimi na dziesięć centymetrów bambusowymi koturnami.
Na szczycie na świeżym powietrzu stały stragany. Temperatura – poniżej zera. Sprzedawcy, dla rozgrzewki klepiąc o boki dłońmi w grubych rękawicach, zachwalali pieczoną, przypaloną kukurydzę, ośmiornicę z grilla i oden, specjalną potrawę z marynowanych pierożków rybnych, ziemniaków, tofu i wodorostów, w sosie sojowym.
Można było kupić noworoczne życzenie: wstążkę od mnicha ze świątyni i zawiązać ją wokół gałęzi, co gwarantowało, że życzenie się spełni. O północy mnisi uderzali w potężny, szeroki na trzy metry odlany z brązu dzwon, a dźwięk niósł się kilometrami. Zasłaniałam uszy, żeby mi mózg nie podskakiwał. Następnego dnia jedliśmy w hotelu klasyczne noworoczne śniadanie: surową ośmiornicę, grzanki z cynamonem i piliśmy angielską herbatę.
Chciałabym twierdzić, że były to chwile objawienia, które zmieniły moje życie i zbliżyły mnie z ojcem, ale to nieprawda. Oprócz nielicznych momentów ciepła i uczucia przeważały dni i tygodnie, kiedy nikt się mną nie interesował, a w sercu ojca królowała Miki.
Teraz używa się określenia „brak porozumienia”. Doskonale pasuje do ojca. Potrafił być nadmiernie kontrolujący, a zarazem zupełnie obojętny. Czasem liczył się z moją opinią, ale częściej nazywał mnie Idiotką. Wyjątkowo umiejętnie zaburzał moją równowagę. Nigdy nie wiedziałam, na czym stoję. Cały czas tkwiłam w namiocie rozbitym na zboczu góry.
Dlaczego? Ciągle męczyło mnie to pytanie. Dlaczego znalazłam się w Japonii? Ojciec ściągnął mnie z drugiej półkuli tylko po to, żeby się mną zupełnie nie interesować? O co tu chodziło?
Ojciec był bardzo inteligentny, można go nazwać manipulatorem, i zawsze o coś mu chodziło. Dużo czasu zabrało mi odkrycie głęboko ukrytej prawdy.