Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęście na wagę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Szczęście na wagę - ebook

Czy rozbitą brakiem empatii i szczerości rodzinę można ponownie scementować wspólnym szczęściem?
Czy ludzie, którzy stali się dla siebie obcy, mogą odbudować relacje i zacząć wszystko od nowa?

Ewa jest żoną i matką, całkowicie poświęconą rodzinnym obowiązkom. Jako dojrzała kobieta uświadamia sobie, że przestała realizować własne marzenia i czerpać radość z życia. Jej nie-szczęście pogłębiają rodzinne troski: miłość w małżeństwie dawno wygasła, natomiast nastoletnia Klaudia ukrywa przed rodzicami swoje problemy i odrzuca wszelką pomoc.

Gdy Ewa dowiaduje się o chorobie córki, postanawia zawalczyć o ich wspólne szczęście. Zdrową dietą i treningiem fizycznym chce przywrócić równowagę w życiu Klaudii i ponownie zbliżyć się do córki. Pragnie, by to była ich wspólna terapia. W tym samym czasie Ewa poznaje mężczyznę, który może być szansą na jej własne szczęście.

Agnieszka Olejnik po raz kolejny z ogromną wnikliwością opisuje prywatne dramaty ludzi, które są w istocie uniwersalnymi problemami, dotyczącymi każdego z nas. Szczęście na wagę to powieść przełamująca stereotypy i pokazująca, jak ważna jest harmonia między poświęceniem dla innych a troską o samorealizację.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-364-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Będzie dobrze – powiedziała Ewa, patrząc sobie w podpuchnięte oczy.

Nie od płaczu ani nawet nie z niewyspania. Po prostu rano zwykle miała podpuchnięte.

Stała nago w łazience i usiłowała podjąć jakieś decyzje. Większość ludzi nazywa to postanowieniami noworocznymi, ale ona potrzebowała innej nazwy. Przemeblowanie. Remont życia.

Będzie dobrze, tylko muszę wreszcie zdobyć się na jakieś zmiany, powtarzała w duchu. I zdobędę się, dam radę. Jak to mawiał dziadek Jędrzej? „Choćby gówna z nieba leciały”? Chyba tak to szło.

Ojciec jej mamy używał dość barwnego i soczystego języka do nazywania zjawisk i rzeczy. Nie mówiąc już o tym, jak określał człowieka, który mu czymś podpadł – na przykład przychodził z zaniedbanym psem czy kotem (dziadek był weterynarzem). Mawiał, że skurwysyna poznaje się po tym, że jego pies podkula ogon, ilekroć człowiek unosi rękę, żeby podrapać się po jajkach.

À propos psiego ogona, jednym z jej marzeń był pies. Malutki piesek. No, tylko na początku malutki. Chciała mieć dużego psa, docelowo dużego. Sama była niewysoka i właściwie nawet z jamnikiem na końcu smyczy czułaby się dobrze, ale gdy pomyślała, że Klaudia miałaby wziąć na spacer taką kruszynkę… Wyglądałoby to zaiste groteskowo.

Wracając do psa, a odsuwając myśl o rozmiarach Klaudii – Ewa marzyła o nim od zawsze. W jej domu rodzinnym psy po prostu były naturalnym elementem życia, równie oczywistym jak kalendarz, zegar z kukułką w dużym pokoju czy miękkie, wygodne kapcie. Kiedy Ewa przeniosła się do akademika, właśnie psia morda była tym, za czym tęskniła najbardziej. Przez całe studia wyobrażała sobie, jak będzie wyglądało jej dorosłe, samodzielne życie – zamieszka w pięknym domu z ogrodem, będzie miała przystojnego, inteligentnego i zabawnego męża oraz pięknego psa; i mimo tego ogródka oboje z mężem będą chodzili na długie spacery po lesie, bo pies się w ogródku nudzi, a jak się nudzi, to kopie dołki i niszczy rośliny. Rośliny też będzie miała piękne, kolorowe, kwitnące, nie tak jak na wsi u rodziców, gdzie ogród oznaczał niemal wyłącznie warzywa i owoce, do tego może ze dwie kępki floksów i malwy pod oknem.

Kiedy poznała Mirka, sceneria w tych marzeniach uległa pewnej transformacji – las przeistoczył się w park, bo Mirek zdecydowanie nie pasował do lasu. Okazał się nieco zbyt wymuskany i „cywilizowany”, niezupełnie przystający do wcześniejszych fantazji Ewy na ten temat, ale postanowiła się nie czepiać, bo z drugiej strony był niezwykle przystojny i imponował jej jakąś taką powagą, dorosłością.

Z biegiem czasu spraw, których Ewa „postanawiała się nie czepiać”, pojawiło się coraz więcej – rezygnowała z kolejnych marzeń, takich jak właśnie pies albo na przykład kwiaty w ogródku (Mirek lubił tylko ogrody nowoczesne, z iglakami ciętymi w kulkę, smukłymi kępami traw i białym żwirem zamiast trawnika – twierdził, że tradycyjny ogród wiejski, taki z kwitnącymi chaszczami, jest bałaganiarski i podśmierduje obornikiem).

Wracając do tu i teraz – co jeszcze? Aha, zapisze się na kurs angielskiego. Zawsze chciała wiedzieć, o czym śpiewają jej ulubieni piosenkarze, w młodości marzył jej się wyjazd do Szkocji i Irlandii, zwiedzanie starych zamków, lekcje tańca celtyckiego i dobre piwo w pubie. Teraz wystarczyłyby jej te piosenki, może jakiś dobry film bez lektora, nie mówiąc już o tym, jak cudownie byłoby móc przeczytać książkę w oryginale. Już nawet znalazła szkołę językową, zajęcia w grupie dorosłych są w środy wieczorem i w soboty rano. Idealnie.

I będzie lepszą matką. Konsekwentną, ale czułą (o ile Klaudia jej na to pozwoli, oczywiście). Mądrą. Zrobi coś – nie miała jeszcze pojęcia, co by to miało być – żeby córka schudła; przecież to okropne, żeby nastolatka ważyła prawie setkę. W ogóle zamierzała postępować z nią jakoś inaczej niż dotychczas, lepiej. Tylko niezupełnie wiedziała, na czym to ma polegać.

Jako prezent pod choinkę kupiła sobie ładny, gruby zeszyt z okładką w żaby i eleganckie pióro Parkera. Właściwie miał to być notatnik na zajęcia z angielskiego, ale jakoś ją dzisiaj podkusiło, żeby wypróbować pióro – i zrobił jej się z tego zeszytu rodzaj pamiętnika. Pisanie zadziałało jak kozetka psychoterapeuty. Z Ewy zaczęły się wylewać niespełnione zamierzenia i plany. Cóż, może tego właśnie potrzebowała.

Jeszcze co do Klaudii i jej wagi: Ewie powiedziano, że źródło problemu tkwi w nawykach żywieniowych. Może źle ją karmiła już wcześniej, w dzieciństwie, teraz zapewne też coś robiła źle. Klaudia była szczuplutkim i beztroskim dzieckiem – aż do czasu, gdy zaczęła dojrzewać. Mniej więcej cztery lata temu, w wieku lat dwunastu, nagle zamknęła się w sobie, przestała się odzywać, najpierw do ojca, potem do matki. I zaczęła jeść. Podjadać, objadać się, żreć. Naprawdę.

Lekarz powiedział, że owszem, dziewczynki w tym wieku mogą się znacząco zaokrąglić, ale gdyby w rodzinie racjonalnie komponowano posiłki, to Klaudia miałaby poprawne nawyki i to wszystko nie miałoby prawa się zdarzyć. Czy Ewa faktycznie źle komponowała te cholerne posiłki? Pewnie tak. I swoje, i córki, i męża.

Wyszła z łazienki, usiadła na sofie w salonie, wzięła do ręki nowe pióro, usiadła nad ślicznym brulionem w żaby, zrobiła szlaczek pod poprzednimi zapiskami (tymi o psie oraz języku angielskim) i spróbowała spisać wszystko, co zaserwowała sobie i Klaudii poprzedniego dnia. Mirka nie było od paru dni, więc ich jadłospis był nietypowy, ale Ewa i tak postanowiła go przeanalizować. Rano: kawa (dla córki herbata z cytryną i z cukrem, bo innej Klaudia nie lubiła), po dwie bułki z masłem, szynką, pomidorem i rzeżuchą. Do tego momentu było nieźle. Na drugie śniadanie po rogalu z miodem i jogurt brzoskwiniowy. Obiad: ziemniaki (Ewie nie chciało się gotować, więc podsmażyła te, które zostały z poprzedniego dnia), schabowy, buraczki ze słoika. Dużo tych buraczków, bo obie bardzo lubią. Potem kawa i mała czekoladka. No dobrze, dwie czekoladki. Klaudia zjadła ich więcej, do tego wypiła puszkę coli. Kolacja: po cztery kanapki z pasztetem domowej roboty (źle, bardzo tłusty) i ogórkiem kiszonym. Klaudia chyba zjadła coś jeszcze późnym wieczorem, ale Ewa nie wiedziała, co to było. Słyszała tylko sapnięcie otwieranej lodówki.

Sporo tego wszystkiego. Kiedy tak przejrzała zapisane produkty, dostrzegała wyraźnie, że po pierwsze – za dużo i zbyt kalorycznie, a po drugie – niewiele w tym witamin i tych innych „mikrodrobiazgów”, które zalecali dietetycy.

Nic dziwnego, że Ewa sama także miała nadwagę – uzbierało się tego z dziesięć kilogramów niepotrzebnych krągłości. Tyle że jej już nie zależało. „Po czterdziestce i tak nie da się schudnąć”, mówiły wszystkie koleżanki, które usiłowały wrócić do dawnej wagi po przekroczeniu owego magicznego progu. W ciągu ostatnich kilku lat Ewa przekonała się, że miały absolutną rację. Próbowała mnóstwa diet: Kwaśniewskiego, Dukana, tysiąca kalorii, Oxy, Montignaca i wielu innych. Nawet jeśli działały, to na chwilę, potem nadwaga wracała z nawiązką. Ale na ogół nie działały wcale – ot, Ewa traciła raptem trzy kilo, by za chwilę odzyskać cztery, więc w zasadzie nigdy nie miała pewności, czy to tłuszczu jej ubyło, czy raczej wody albo jakichś magicznych zapasów glikogenu, o którym trąbiły kolejne artykuły dotyczące odchudzania.

A zresztą dla kogo miałaby się odchudzać? Mirek i tak już na nią nie patrzył, poza tym zawsze twierdził, że woli kobietki przy kości.

No dobra, wszystko to prawda, ale prawdą było też to, że zupełnie bez sensu Ewa wpychała w siebie i w swoje dziecko takie ilości jedzenia. A najgorsze, że przecież Klaudia na tym nie poprzestawała. Ewa doskonale wiedziała, że jej córka dostaje spore kieszonkowe od ojca. I nie kupuje za nie książek czy płyt, lecz chipsy, frytki, hamburgery i tak dalej.

Ewa odłożyła notes i westchnęła głęboko. Wobec braku wspólnego frontu z mężem czuła się zupełnie bezradna. Mirek wychodził z założenia, że jeśli Klaudia nie zamierza walczyć o szczupłą sylwetkę, to im nic do tego. Kiedy dojrzeje do zmiany, zacznie się odchudzać. Ewa inaczej pojmowała odpowiedzialność rodzica za dziecko. Otyłość Klaudii odbierała jako osobistą porażkę. Niestety, nikt się z jej uczuciami nie liczył. Ilekroć usiłowała zrewolucjonizować rodzinną dietę, wprowadzić sałatki zamiast tradycyjnych kanapek albo przynajmniej zmniejszać porcje, jej mąż ostentacyjnie zamawiał pizzę dla siebie i córki – z komentarzem, że są głodni.

Poszła spać z poczuciem, że i tak nic się nie zmieni. Wszystkie jej plany „przemeblowania życia” można wsadzić sobie w d…owolny otwór. Gdzie kto lubi.Musiała mieć jakiś dobry, pozytywny sen, ponieważ następnego dnia obudziło ją jednak przeświadczenie, że nie wolno się tak łatwo poddawać. Coś przecież na pewno da się zrobić. Gdyby zaczęła gotować inne potrawy, mniej kaloryczne, ale na tyle sycące i smaczne, żeby Klaudia chętnie po nie sięgała… Może niepostrzeżenie udałoby się zmienić dietę całej rodziny. Ewa była przekonana, że jeżeli dziewczyna zauważy choćby minimalną zmianę sylwetki, luźniejsze spodnie, cokolwiek – to zmotywuje ją to do odchudzania.

Ewa zaparzyła sobie kawę i otworzyła brulion w żabki z zamiarem zanotowania pomysłów na lekki, choć smaczny jadłospis, ale okazało się, że po pierwsze, kartki z zapiskami z dnia poprzedniego zostały wyrwane, a po drugie – w brulionie widnieją notatki uczynione ręką jej nastoletniej córki. Dotyczące chemii, o ile Ewa zdołała się zorientować.

– Klaudia! – zawołała z groźbą w głosie.

Odpowiedział jej jakiś niezidentyfikowany przytłumiony dźwięk, coś w rodzaju „uhym”. Dochodził z łazienki. Ewa podeszła do drzwi i zaczaiła się. Nic, cisza. Nacisnęła klamkę – zamknięte.

– Co ty tam robisz? – zapytała.

– A co można robić w łazience?

– Nie wiem. W toalecie, to bym wiedziała. Ale w łazience, bez użycia wody…

– Można się malować, tak?

– Po co? Skoro nigdzie nie wychodzisz?

– No to smarować kremem!

Ewie nie podobał się ten ton. Znała swoją jedynaczkę na wylot, Klaudia zazwyczaj nie brzmiała tak „mokro”.

– Beczysz?

– Nie!

Beczała. I Ewa doskonale wiedziała, że nie uda jej się wycisnąć z córki ani słowa na temat tego, co się stało. Z pewnością chodziło o wygląd. Cóż, gdybym ja w jej wieku była cięższa od własnej matki, też bym beczała, pomyślała. Ale z drugiej strony, gdyby o mnie chodziło, coś bym z sobą zrobiła, do jasnej cholery.

Ileż razy proponowała córce, że zapisze ją na aerobik albo na basen, ile razy umawiała ją do dietetyczki, a potem musiała ze wstydem odwoływać te spotkania, bo Klaudia zapierała się rękami i nogami, że nie pójdzie. Była nawet wizyta u psychologa, podczas której słodka córeczka najpierw nie mówiła nic, a potem rzuciła wiązankę bluzgów, z której jasno wynikało, że ona będzie gruba, bo chce taka być, i tyle. A dlaczego? Ewa nie wiedziała. Człowiek nie wie wielu rzeczy, kiedy ma nastoletnią córkę. Spodziewała się, że może psycholog coś jej wyjaśni, ale ten rozłożył bezradnie ręce i powiedział, że skoro pacjentka nie chce współpracować, to on, cholera, cudów nie zdziała.

Czekając, aż Klaudia zwolni łazienkę, wysprzątała kuchnię i wyjęła z zamrażarki żeberka na obiad. Wreszcie drzwi uchyliły się i dziewczyna wyszła. Zapłakana, tak jak Ewa sądziła. W dłoni ściskała telefon.

– Powiesz mi?

Klaudia wzruszyła ramionami. Ewę zawsze zastanawiało to, czy młodzież w pewnym wieku ma jakoś szczególnie ruchliwe stawy. Niekiedy odnosiła wrażenie, że ten ruch ramion był głównym sposobem jej córki na porozumiewanie się ze światem – przy czym mógł oznaczać wszystko. Na przykład:

– Zamówimy dzisiaj pizzę? – To Ewa, oczywiście.

Klaudia: wzruszenie ramionami. Czyli, jak sobie nieszczęsna matka tłumaczyła, coś w rodzaju: „Może być”.

Inne użycie:

– Widziałam dziś tego twojego kolegę, Patryka.

To była próba zagajenia z jej strony; o czymś w końcu wypadałoby pogadać, a Patryk z sąsiedniego bloku był jedynym chłopakiem, z którym Klaudia czasami rozmawiała – Ewa podejrzewała nawet, że córka się w nim trochę podkochuje, bo reagowała na jego imię dziwnym zakłopotaniem. No więc mogłaby coś powiedzieć, na przykład zainteresować się, dokąd szedł, czy był sam, cokolwiek. Nie, wzruszyła ramionami. Czyli tym razem, jak mniemała Ewa, wyszło z tego: „Mam to gdzieś”.

I tak dalej. Sytuacji, w których znajdowało zastosowanie wzruszenie ramionami, było mnóstwo, a Klaudia okazywała się mistrzynią w ich znajdowaniu – jej matka zaś biła rekordy, jeśli chodziło o interpretację.

Tak czy owak, nie poznawszy ostatecznie powodu płaczu córki, Ewa przeszła do tematu zasadniczego, czyli brulionu, który dziewczyna przywłaszczyła sobie całkowicie bezprawnie.

– Chyba żartujesz – prychnęła teraz Klaudia w odpowiedzi na zarzuty. – Ja potrzebuję zeszytu, a ty jakieś głupoty piszesz, co jedliśmy i kiedy, i że chciałabyś psa, kwiatki czy coś tam. Po co? Bez sensu.

„Bez sensu” było jak wzruszenie ramionami, nadawało się na każdą okazję. Z ust Klaudii padało znacznie częściej niż jakiekolwiek inne słowa. Choć z drugiej strony trzeba było przyznać, że nastolatka na ogół nie odzywała się wcale.

– Ale dla mnie to nie jest bez sensu – odparła Ewa wyniośle. – Może tego nie rozumiesz, trudno. Tak czy owak, potrzebuję tych zapisków. A przy okazji, ty też mogłabyś pisać dziennik albo po prostu zapisywać własne myśli. To bardzo oczyszczające.

– Bez sensu – powtórzyła Klaudia. – Zwierzać się samej sobie… Po co? Idiotyczne. Zresztą teraz nikt nie pisze pamiętników. Teraz się prowadzi bloga.

– Może twoje pokolenie. Moje pisze pamiętniki.

Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami i poszła do swojego pokoju. Po drodze zabrała z ławy w salonie brulion w żaby.

Ewa stała w miejscu, nagle całkowicie pozbawiona energii. Nie umiała się dogadać z własną córką. Co więcej, ostatnimi czasy zdarzało się jej myśleć o tym, że – o zgrozo! – wcale jej nie lubi. Kocha, ale nie lubi. Czy to było możliwe? I normalne?

Oczywiście, mogła szarpać się dalej. Mogła zabrać ten zeszyt albo dać Klaudii mniej kieszonkowego i za te pieniądze kupić sobie nowy brulion, żeby udowodnić, że to ona jest górą. Mogła. Tylko po co? Nie chciało jej się. Nie dostrzegała żadnego sensu we własnych działaniach wychowawczych. Zresztą, czy na tym polega wychowanie?

Nie miała zielonego pojęcia, co robić. Nie umiała być mądrą matką, tak jak zapewne nie umiała być mądrą żoną. Nie potrafiła rozmawiać z nastolatką i kompletnie jej nie rozumiała. Paradoks, jeśli wziąć pod uwagę, że w pracy całkiem nieźle dogadywała się z dzieciakami w różnym wieku.Całą noc myślała o tym, jak pomóc Klaudii (i sobie) – co zrobić, żeby życie w ich domu stało się znośne. Doszła do wniosku, że więcej rozmawiała ze swoimi uczniami podczas przerw w szkole, niż z własną córką popołudniami, kiedy wprawdzie obie były w domu, ale każda zamykała się w swoim pokoju. Ewa czuła, że musi znaleźć coś, co będzie ich wspólną sprawą, jakiś temat do rozmów, punkt zaczepienia.

Kiedy wstała po bezsennej nocy, poprosiła Klaudię, żeby jej pokazała, jak się zakłada tego cholernego bloga.

Pokazała, owszem. Robiła przy tym takie miny, jakby musiała rozmawiać z idiotą. Okej, przełknę to, pomyślała zgnębiona matka. Póki co, jeszcze przełykała wszystko. Obawiała się tylko, że pewnego dnia stanie jej to w gardle i wtedy wyrzyga się całym tym lekceważeniem, którego doświadczała od własnego dziecka – ale to jeszcze nie był ten dzień.

Tak czy owak, spędziły razem całą godzinę. Pierwszy raz od kilku lat córka siedziała obok niej i nie obraziła się ani nie wzruszała ramionami. Prychnęła z pogardą tylko raz, kiedy po długim namyśle Ewa zdecydowała się na nazwę bloga: „Nowa ja”. A ściślej rzecz biorąc: „nowaja.blog.pl”.

Może to nie był taki zły pomysł? W sensie nie ta nazwa, tylko w ogóle blog.

Kiedy Ewa została sama przed komputerem, otworzyła kokpit (nie miała dotąd pojęcia, że tak to się nazywa, ale podobało jej się – brzmiało „żeglarsko” i dawało złudzenie czekającej ją przygody). Czuła się trochę jak nastolatka robiąca coś, co nie spodobałoby się mamusi. Zupełnie bez sensu, ale w sumie jeżeli coś tak banalnego jak prowadzenie dziennika internetowego miałoby jej poprawiać nastrój, to chyba szła dobrą drogą. W dodatku był to jakiś sposób komunikowania się z Klaudią, bo Ewa nie miała wątpliwości, że jej córka będzie tu zaglądać.

Tytuł wpisu… Niech będzie „Dobry początek”.

Dobry początek

To mój pierwszy wpis na blogu. Proszę się nie śmiać. Nie umiem tego robić i szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, PO CO to robię. Ale kiedy człowiek nie ma kompletnie żadnego pomysłu, jak sobie poradzić, chwyta się pierwszej lepszej idei, byle drobiazgu.

Nic nie rozumiecie? (Czy w ogóle istnieją jacyś „WY?” Do kogo ja się zwracam? Śmiesznie tak pisać anonimowo i do anonimowych odbiorców. Idea bloga ciągle jest dla mnie nieco kosmiczna…).

To może – aby ten wpis stał się bardziej zrozumiały – na początek coś o sobie:

Jestem czterdziestoparoletnią (nie bądźmy drobiazgowi) nauczycielką języka polskiego. Córka wyjaśniła mi, że nie powinnam podawać prawdziwego imienia, dlatego będę tutaj pisać jako Anouk. Dlaczego właśnie tak? Bo to piękne imię, to raz. I jeszcze – bo jest taka aktorka, Anouk Aimée, która kiedyś była dla mnie ideałem kobiecej urody. Wmawiałam sobie nawet, że jestem do niej podobna – ale wcale nie byłam. Jak ktoś ma ciemne oczy i czarne włosy, to jeszcze niestety nie znaczy, że wygląda jak ulubiona gwiazda filmowa. Zwłaszcza że niewiele jest gwiazd filmowych z nadwagą i podwójnym podbródkiem.

Co jeszcze?

Jestem matką, jak wynika z tego wcześniejszego zdania o córce. Matką sfrustrowaną, nieszczęśliwą, bo nierozumiejącą własnego dziecka i świata, w którym przyszło nam żyć. Nie nadążam za postępem, nie pojmuję zmian, które zachodzą w młodych ludziach. Dlaczego są tak bardzo niepodobni do nas – pokolenia obecnych czterdziestolatków – z czasów, gdy my byliśmy w ich wieku? Czy dlatego, że do nawiązywania kontaktów towarzyskich nie służyły nam komputery ani komórki, ale piłka, stare cegłówki do gry w chowanego i trzepak? Czy dlatego, że żyliśmy w komunistycznej szarości i przez to kierowaliśmy wzrok na innych ludzi – a tych dzisiejszych nastolatków zewsząd otaczają najdziksze, krzykliwe barwy dobrobytu i nowoczesności, więc zwyczajnie zamykają oczy – na wszystko i wszystkich?

Nie wiem.

Co jeszcze? Mam na myśli te kilka słów o sobie…

Jestem mężatką.

Palce Ewy zawisły na długą chwilę nad klawiaturą. Sama nie wiedziała dlaczego – co właściwie miała zamiar napisać? Opowiedzieć o Mirku? Nie, to byłoby niepotrzebne. Zresztą, o czym tu opowiadać. Zwyczajne małżeństwo, bez szaleństw, ale też bez problemów. Zwyczajny mąż, zwyczajny związek. Wszystko dobrze.

I jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to nie mam w tym temacie nic więcej do powiedzenia.

Tak mi teraz przyszło do głowy jeszcze jedno pytanie: Czy ten blog nie jest wołaniem o uwagę? Może właśnie tak. W takim razie nie bardzo wiem, kto miałby to wołanie usłyszeć, bo przecież zapewne nikt tu nie zajrzy.

Anouk

Poczuła się nieco ekshibicjonistycznie po zamieszczeniu tego wpisu. Trochę tak, jakby rozebrała się do bielizny i przez chwilę stała w oknie przy zapalonym świetle. Może nikt nie zauważy, ale przecież może być i tak, że pół miasta będzie się gapić.

Przed zaśnięciem usiłowała wyobrazić sobie swoją córkę, jak czyta te słowa. Czy zwróci uwagę na słowa „sfrustrowana” i „nieszczęśliwa”? Może to będzie początek jakiejś rozmowy, nawet jeżeli dziwnej, nieporadnej, bo prowadzonej przez internet?

Wątpiła w to, ale jakiś cień nadziei jednak miała.

Następnego dnia przed wyjściem do pracy – bo ferie świąteczne wreszcie się skończyły i mogła uciec z domu wypełnionego ciężką ciszą – Ewa usiadła z kubkiem kawy przed komputerem i ze zdumieniem odkryła, że na jej bloga zajrzało szesnaście osób. Odjąwszy Klaudię i ją samą (bo przecież właśnie zaglądała) miała czternastu czytelników! Jakim cudem? Uświadomiła sobie, że mógł to być ktokolwiek, ktoś z sąsiedniego domu, ale też z Wrocławia, ze Szwecji czy Tajlandii; do diabła, jakie to dziwaczne uczucie. Nie docierało do niej jeszcze, że na blogu mogła być tym, kim chciała – no dobrze, musiała liczyć się z własną córką, ale jednak w jakimś stopniu była wciąż anonimowa.

Jednocześnie dopijając tę kawę i w skupieniu czytając własne słowa z poprzedniego dnia, musiała przyznać sama przed sobą, że takie obnażenie się przyniosło jej jakiś rodzaj… nie, nie ulgi – raczej ekscytacji. Coś świeżego, nowego; coś, czego nie czuła od dawna. Jakby pośpiesznie paliła papierosa w tajemnicy przed Mirkiem, jakby zamknęła drzwi i obejrzała ostrą scenę erotyczną, nasłuchując, czy nie zbliża się Klaudia. Może to było głupie, ale tak właśnie się czuła – i miała ochotę na więcej.Szkoła po feriach świątecznych – koszmar. Dzieciaki nafaszerowane Bóg wie jakimi konserwantami, cukrem i sztucznymi barwnikami dosłownie kipiały od nadmiaru energii. Oczywiście były nieprzygotowane do lekcji, bo kto by sobie w Trzech Króli zadał trud zajrzenia do zeszytu, aby sprawdzić, o czym to mówili na języku polskim w grudniu.

To nic, spokojnie. Przecież to lubię, pomyślała Ewa, patrząc w swoje niewyspane odbicie w lustrze szkolnej toalety. Lubię uczyć i lubię moich uczniów. Wszystko wróci do swojego rytmu.

I właśnie wtedy została dokumentnie wybita z rytmu, bo do toalety wszedł obcy mężczyzna. W pierwszej chwili Ewa pomyślała, że to nowy wuefista, o którym wspominała dyrektorka jeszcze przed świętami. Tyle że tamten miał dołączyć do grona dopiero w drugim półroczu, a ten tutaj zdecydowanie nie wyglądał na nauczyciela. Raczej na… sama nie wiedziała. Woźnego? Hydraulika?

– Dzień dobry. Pani Krasicka? – zaburczał.

– Tak – odparła Ewa ostrożnie. – Dzień dobry.

– Wćk.

– Słucham?

– Wójcik.

– Aaa. Ojciec Sławka Wójcika?

Stał i patrzył na nią. Wysoki, szpakowaty na skroniach, ubrany w ciemne sztruksy i marynarkę. Właściwie całkiem niezły facet. Albo raczej byłby niezły, gdyby się ogolił. To przez ten kilkudniowy zarost – i może jeszcze przez cienie pod oczami – wydał jej się na początku jakiś niechlujny.

Sytuacja była dość niecodzienna, raczej rzadko zdarzały jej się spotkania z rodzicami uczniów w toalecie.

– Chce pan… skorzystać? – zapytała. Właściwie było to możliwe, bo szkoła nie dysponowała osobną łazienką dla rodziców.

– Nie, nie – stropił się Wójcik. – Absolutnie. Ja… Syn mi powiedział, że pani tu weszła, a ja nie wiedziałem, że to ubikacja. A może pani jeszcze…? – Teraz on wskazał dłonią na drzwi, za którymi był klozecik.

Robiło się coraz bardziej interesująco. Może powinnam wejść, pomyślała Ewa, a on by tu poczekał i potrzymał mi drzwi. W końcu jesteśmy w podstawówce.

– Przyszedł pan porozmawiać o ocenach Sławka? – zapytała, aby odpędzić tę wizję. Kiedy skinął głową, wskazała drzwi na korytarz. – W takim razie zapraszam na piętro, weźmiemy z pokoju dziennik i pójdziemy do mojej klasy, tam będzie trochę ciszej.

Mężczyzna wydawał się równie skrępowany jak ona, kiedy wyszli we dwójkę z toalety i skierowali się na piętro. Ewa starała się nie zauważać zdziwionych spojrzeń dziewczynek ze starszych klas.

Sławek Wójcik był jednym z tych uczniów, których oceny Ewa mogłaby podać rodzicom, nawet nie otwierając dziennika. Po prostu były tam prawie same jedynki. Ewa chciała jednak zajrzeć do zeszytu uwag, bo w nim znajdowały się – zanotowane przez nauczycieli – informacje o wybrykach chłopca. Plucie na dzieci i opiekunów (wychylał się za barierkę z ostatniego piętra i czekał, aż ktoś się pojawi), wulgaryzmy, filmiki porno w telefonie, kradzież słodyczy jakiemuś dziecku z drugiej klasy, takie tam drobiazgi.

Oczywiście uwagi odczytywała na bieżąco matce. Ta jednak – kobieta o spalonej w solarium skórze, olśniewających porcelanowych zębach i różowych paznokciach długich na trzy centymetry, a przy tym tak chuda jak jedna noga Ewy – robiła tylko buzię w ciup i mówiła:

– No ja już nie wiem, kompletnie sobie z nim nie radzę. Niech się wreszcie ojciec zajmie wychowywaniem, bo ja zupełnie nie mam na tego gówniarza wpływu. Do ośrodka jakiegoś go oddać czy co?

Szczerze mówiąc, Ewa też nie miała żadnego wpływu na Sławka, tym bardziej, że był w jej klasie nowy. Został przeniesiony na początku listopada – po tym, jak pobił dziewczynkę z szóstej klasy. Ponieważ był to kolejny jego wybryk, dyrekcja uznała, że czas na poważniejsze konsekwencje niż tylko nagany. W statucie szkoły jako wyższą niż nagana karę przewidziano właśnie przepisanie ucznia do równoległego oddziału, potem zostawało już tylko przeniesienie do innej szkoły. W skrytości ducha Ewa marzyła o tym ostatnim, odkąd chłopak po raz pierwszy pojawił się na jej lekcji. Był arogancki, zimny, ostentacyjnie obojętny i zbuntowany. Już po tygodniu, kiedy Ewa zorientowała się nieco w temacie, zaprosiła do szkoły jego matkę – na tę właśnie rozmowę, z której kompletnie nic nie wynikło.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: