Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęście. Poradnik dla pesymistów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczęście. Poradnik dla pesymistów - ebook

Według Olivera Burkemana niepohamowane dążenie do szczęścia i sukcesu może przysparzać nam nieszczęść. Autor proponuje zatem koncepcję, że tylko godzenie się na porażkę, stratę i doświadczanie większej ilości negatywnych emocji lub przynajmniej nauczenie się zaprzestania tak usilnej od nich ucieczki, oraz analizowanie ich sprawi, że staniemy się od nich wolni.

Ta książka to perełka. Dyskretnie wywrotowa, pięknie napisana, przekonująca i głęboka. Zachęca do myślenia i niezwykle podnosi na duchu. Przecząc poradnikowej tradycji, zgodnie z którą pozytywne myślenie zbyt często zastępuje po prostu myślenie, Oliver Burkeman kieruje naszą uwagę ku kilku głębszym tradycjom filozoficznym, a robi to lekką ręką i z gorzkim poczuciem humoru.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0410-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zawsze fascynowało mnie prawo odwróconego wysiłku. Czasem nazywam je „prawem wstecznym”. Gdy próbujesz utrzymać się na powierzchni wody, toniesz; lecz kiedy starasz się zatonąć, wypływasz… Niepewność jest wynikiem zabiegania o pewność. I odwrotnie – ocalić i utrzymać przy zdrowych zmysłach może nas kategoryczne przyznanie, iż nie ma dla nas ratunku.

Alan Watts, Mądrość niepewności

Miałem sobie kupić egzemplarz Mocy pozytywnego myślenia, po czym pomyślałem: i co dobrego by z tego wyszło?

Ronnie Shakes1. O nadmiernym staraniu się, aby być szczęśliwym

Spróbuj dać sobie niniejsze zadanie: nie myśleć o białym niedźwiedziu, a zobaczysz, że to przeklęte stworzenie przyjdzie ci na myśl co minutę.

Fiodor Dostojewski, Zimowe notatki o wrażeniach z lata

Mężczyzna, który twierdzi, że zaraz wyjawi mi sekret ludzkiego szczęścia, ma osiemdziesiąt trzy lata i jest niepokojąco opalony na pomarańczowo, co działa na niekorzyść, jeśli chodzi o jego wiarygodność. Dopiero minęła ósma w grudniowy poranek, jesteśmy na spowitym w ciemnościach stadionie do koszykówki na peryferiach miasta San Antonio w Teksasie i – według pomarańczowego pana – zaraz dowiem się „tej jednej rzeczy, która zmieni na zawsze moje życie”. Podchodzę do tego sceptycznie, ale nie tak bardzo jak zazwyczaj, ponieważ na „Get Motivated!” („Zmotywuj się!”), najpopularniejszym biznesowym seminarium motywacyjnym w Ameryce, jest ze mną ponad piętnaście tysięcy ludzi, a entuzjazm moich kolegów z widowni zaczyna być zaraźliwy.

„Czyli chcecie się tego dowiedzieć?” – pyta osiemdziesięciolatek, którym jest doktor Robert H. Schuller, guru, weteran rozwoju osobistego, autor ponad trzydziestu pięciu książek na temat mocy pozytywnego myślenia, a po godzinach pastor, założyciel największego Kościoła w Stanach Zjednoczonych, którego siedzibę w całości zbudowano ze szkła. Tłum ryczy, wyrażając swoją akceptację. Jestem Brytyjczykiem, a my nie należymy do ludzi, którzy zazwyczaj wyrażają aprobatę za pomocą ryku podczas wykładów motywacyjnych na teksańskich stadionach do koszykówki, lecz atmosfera częściowo obezwładnia moją powściągliwość. Ryczę w cichości.

„No dobrze”, deklaruje doktor Schuller, sztywno krążąc po scenie udekorowanej dwoma wielkimi bannerami z napisami „MOTYWUJ!” i „ODNIEŚ SUKCES!”, siedemnastoma amerykańskimi flagami oraz sporą liczbą roślin doniczkowych. „Oto coś, co na zawsze zmieni twoje życie”. Po czym wyszczekuje z siebie pojedynczą sylabę „Ciach!” i dramatycznie na chwilę milknie, zanim dokończy swą wypowiedź: „Wyrzuć ze swojego słownika słowo «niemożliwe»! Ciach, i poszło! Ciach i poszło na zawsze!”.

Publiczność eksploduje. Nie mogę się oprzeć poczuciu przytłoczenia, ale czego innego mogłem się spodziewać po wydarzeniu „Get Motivated!”, na którym sama moc pozytywnego myślenia liczy się za wszystko? „Jesteś panem swojego przeznaczenia! – ciągnie Schuller. – Miej wielkie plany, a marzenia jeszcze większe! Podnieś z martwych swą porzuconą nadzieję!… Pozytywne myślenie działa w każdym obszarze życia!”.

Logika filozofii Schullera, która stanowi doktrynę pozytywnego myślenia w swojej najczystszej formie, nie jest zbyt złożona: postanów wypełnić swój umysł radosnymi i pełnymi sukcesów myślami, przegoń widma smutku i porażki, a szczęście i sukces przyjdą same. Można wysunąć argument, że nie każdy mówca wymieniony na lśniącej broszurze dotyczącej dzisiejszego seminarium dostarcza pozbawionych kontrowersji dowodów na poparcie tego światopoglądu: za kilka godzin główne przemówienie ma wygłosić George W. Bush, prezydent, którego rzadko postrzega się jako odnoszącego sukcesy. Ale gdyby głośno wyrazić ten sprzeciw doktorowi Schullerowi, pewnie odrzuciłby go jako „pesymistyczne myślenie”. Krytykowanie mocy pozytywnego myślenia oznacza, że tak naprawdę go zupełnie nie pojmujesz. Gdybyś je rozumiał, przestałbyś marudzić w takich kwestiach, zresztą przestałbyś marudzić w ogóle.

Organizatorzy „Get Motivated!” nazywają je seminarium motywacyjnym, lecz to określenie – z całych sił sugerujące przemówienia coachów niskich lotów w obskurnych, hotelowych salach balowych – z trudem oddaje skalę i okazałość tego, czego byłem świadkiem. Widowisko to, urządzane mniej więcej raz w miesiącu w miastach na terenie całej Ameryki Północnej, uosabia szczyt globalnego przemysłu pozytywnego myślenia oraz chlubi się imponującym grafikiem gwiazdorskich mówców: do stałych gości należą Michaił Gorbaczow i Rudy Giuliani, a także generał Colin Powell oraz, co dość osobliwe, aktor William Shatner. Jeśli kiedykolwiek zorientujesz się, że jakaś niegdyś prominentna postać światowej polityki (albo William Shatner) z nieznanych przyczyn nie jest nigdzie widywana w ostatnich miesiącach, jest spora szansa, że znajdziesz ją na „Get Motivated!”, gdzie będzie głosić ewangelię optymizmu.

Scena, adekwatnie do statusu gwiazd, również nie jest ani trochę obskurna. Tonie w świetle wielu rzędów oślepiających reflektorów i ugina się pod sprzętem nagłaśniającym, z którego dudnią hymny rocka, oraz drogą pirotechniką; każdym mówca jest na niej witany w deszczu iskier i kłębach dymu. Te efekty specjalne pomagają wprowadzić publiczność w jeszcze wyższe stany podekscytowania, choć przy okazji nikomu nie przeszkadza też, że wycieczka na „Get Motivated!” oznacza dzień wolnego; wielu pracodawców zalicza seminarium w ramach szkoleń. Nawet amerykańska armia, dla której „szkolenie” oznacza zazwyczaj coś trochę bardziej rygorystycznego, popiera ten pogląd; w San Antonio mnóstwo stadionowych krzesełek zajmują umundurowani żołnierze z lokalnej bazy wojskowej.

Formalnie rzecz biorąc, jestem tutaj incognito. Tamarę Lowe, samozwańczą „mówczynię motywacyjną numer jeden na świecie”, która wraz z mężem prowadzi firmę stojącą za „Get Motivated!”, oskarżano o odmawianie dostępu reporterom, braci notorycznie skłonnej do pesymizmu. Lowe nie przyznaje się do winy, lecz przez ostrożność przedstawiam się jako „samozatrudniony biznesmen” – ta taktyka, jak się zbyt późno orientuję, sprawia tylko, że wychodzę na krętacza. Jak się okazuje, wcale nie trzeba było się uciekać do takich wybiegów, bo jestem o wiele zbyt daleko od sceny, by ochrona mogła zobaczyć, jak sobie coś bazgrzę w swoim notesiku. Moje miejsce opisano na bilecie jako „miejsce prestiż”, co okazuje się kolejnym przykładem na to, jak kogoś poniosło pozytywne myślenie: na „Get Motivated!” są tylko siedzenia „prestiż”, „kadra kierownicza” i „VIP”. W rzeczywistości moje jest wysoko w sektorze bólu tyłka, na twardej, plastikowej grzędzie, od której boli siedzenie. Jestem jednak za nie wdzięczny, ponieważ istnieje szansa, że siedzę obok mężczyzny, który, o ile się nie mylę, jest jednym z niewielu cyników na stadionie – życzliwy gajowy o wielkich kończynach i imieniu Jim, który raz po raz zrywa się na równe nogi, by krzyknąć: „Ależ ja jestem zmotywowany!” tonem ociekającym sarkazmem. Wyjaśnia, że udział w wydarzeniu wymógł na nim pracodawca, Straż Parków Narodowych Stanów Zjednoczonych, lecz kiedy pytam, dlaczego ta organizacja mogłaby chcieć wykorzystać płatne godziny pracy w ten sposób, radośnie oświadcza, że „nie ma, kurna, pojęcia”.

Kazanie doktora Schullera nabiera tempa: „W czasach mojego dzieciństwa to było niemożliwe, by człowiek spacerował po Księżycu, lub by wyciął serce dawcy, aby włożyć je do klatki piersiowej chorego… Czas udowodnił jednak, że «niemożliwe» to bardzo głupie określenie!”. Mówca nie marnuje już ani chwili na przedstawianie dalszych argumentów potwierdzających trafność swojego stwierdzenia, że porażka jest kwestią wyboru: to oczywiste, że Schuller, autor książek Move Ahead with Possibility Thinking (Myśl pozytywnie i przyj do przodu) oraz Tough Times Never Last, But Tough People Do! (Ciężkie czasy przemijają, ale twardzi ludzie nie!), zdecydowanie woli inspirować, niż uzasadniać. Tak czy inaczej, jego wykład stanowi jedynie rozgrzewkę przed głównymi mówcami tego dnia. Po piętnastu minutach Schuller sprężystym krokiem schodzi ze sceny przy aplauzie i fajerwerkach, pokazując publiczności uniesione w geście zwycięstwa, zaciśnięte pięści – ucieleśnienie sukcesu pozytywnego myślenia.

Zaledwie kilka miesięcy później, gdy będę już z powrotem w domu, w Nowym Jorku, dowiem się z nagłówków przy porannej kawie, że największy Kościół w Stanach Zjednoczonych, którego siedzibę zbudowano w całości ze szkła, złożył wniosek o bankructwo. Wygląda na to, że to słowo doktor Schuller również wyeliminował ze swojego słownika.

Jak na cywilizację tak sfiksowaną na punkcie dążenia do szczęścia, wydajemy się wybitnie niekompetentni w dopinaniu celu. Jedno z najlepiej znanych odkryć „nauki szczęścia” głosi, że niezliczone zalety nowoczesnego życia niewiele zrobiły dla poprawy naszego nastroju społecznego. Niewygodna prawda wydaje się taka, że wzrost gospodarczy niekoniecznie oznacza szczęśliwszych ludzi, tak samo jak i osobiste dochody – gdy przekroczą pewien podstawowy poziom, szczęścia nie dają. Dotyczy to również lepszego wykształcenia, przynajmniej zgodnie z niektórymi wynikami badań, oraz zwiększonego wyboru towarów konsumpcyjnych. Nie wspominając już o większych i bardziej wyszukanych domach, które zamiast radości wydają się przede wszystkim dostarczać większej przestrzeni, w której nadal można czuć się przygnębionym.

Pewnie nie trzeba mówić, że poradniki, stanowiące współczesną apoteozę pogoni za szczęściem, także należą do rzeczy, które nie są w stanie nam go zapewnić. Co więcej, między nami mówiąc, badania wyraźnie sugerują, iż one rzadko w ogóle pomagają. Dlatego właśnie w branży wydawców poradników mówi się o „regule osiemnastu miesięcy”, która głosi, że osoba, która najprawdopodobniej kupi jakikolwiek poradnik, to ktoś, kto w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy kupił już inną książkę z tej kategorii – taką, która, co oczywiste, nie rozwiązała wszystkich jego problemów. Jeśli przyjrzeć się okiem chłodnym i bezstronnym półkom z poradnikami, powyższe stwierdzenie nie wydaje się jakoś szczególnie zaskakujące. Nasze pragnienie, by otrzymać zgrabny przepis na życie w formie książki, jest zrozumiałe, ale po otwarciu każdej z nich często widać, że przekazy takich dzieł są często banalne. Siedem nawyków skutecznego działania ogólnie mówi ci, żebyś zadecydował, co jest dla ciebie w życiu najważniejsze, po czym to zrobił, Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi radzi czytelnikom, że lepiej być miłym niż wstrętnym, i żeby często zwracać się do rozmówców po imieniu. Jeden z podręczników do zarządzania, które odniosły w ciągu ostatnich kilku lat największy sukces, Fish!, mający na celu propagowanie szczęścia i produktywności w miejscu pracy, sugeruje, by najciężej pracującym pracownikom rozdawać małe rybki zabawki.

Jak się przekonamy, gdy przesłanie poradnikowych guru staje się bardziej szczegółowe niż w powyższych przykładach, okazuje się, że brak mu poparcia w postaci badań naukowych. Dowody sugerują, na przykład, że rozładowywanie gniewu nie sprawia wcale, że się go pozbywamy, a wizualizacja celów wcale nie zwiększa szans na ich osiągnięcie. I cokolwiek by sobie myśleć o opartych na ankietach rankingach narodowego szczęścia, które są teraz dość regularnie publikowane, uderza fakt, że „najszczęśliwszymi” państwami nigdy nie są te, w których sprzedaje się najwięcej poradników, ani te, w których najczęściej korzysta się z pomocy psychoterapeuty. Rozkwit „biznesu szczęścia” w sposób oczywisty nie wystarcza, by to szczęście narodowi zapewnić, a można też niebezpodstawnie podejrzewać, że może wręcz pogarszać sprawę.

Jednak nieefektywność współczesnych strategii na zbudowanie szczęścia jest tak naprawdę jedynie niewielkim ułamkiem problemu. Istnieją słuszne powody, by wierzyć, że całe pojęcie „poszukiwania szczęścia” jest z założenia wadliwe. Chociażby – kto mówi, że szczęście jest w ogóle sensownym życiowym celem? Religie nigdy otwarcie nie kładły na to wielkiego nacisku, przynajmniej jeśli chodzi o ten świat; również filozofowie z pewnością nie byli jednomyślni w wyrażaniu poparcia dla takich dążeń. A każdy psycholog ewolucyjny powie, że ewolucja nie bardzo się interesuje naszym szczęściem, poza tym, że stara się dopilnować, byśmy nie popadli w apatię i rozpacz na tyle głęboko, by nie chciało nam się rozmnażać.

Jednak nawet w założeniu, że szczęście jest wartościowym celem, czyha pułapka, i to jeszcze gorsza; okazuje się, że dążenie do niego wydaje się zmniejszać szanse na wykonanie planu. „Zadaj sobie pytanie, czy jesteś szczęśliwy – jak zauważa filozof John Stuart Mill – a natychmiast przestaniesz nim być”. Wychodzi na to, że w najlepszym razie szczęście można jedynie uchwycić kątem oka, a nie spojrzeć mu prosto w twarz. (Mamy skłonność do tego, by pamiętać uczucie szczęścia z przeszłości o wiele częściej, niż świadomie je odczuwać w czasie teraźniejszym). Żeby było jeszcze trudniej, to, czym właściwie jest szczęście, wydaje się niemożliwe do opisania słowami; nawet zakładając, że byłoby to możliwe, zapewne usłyszelibyśmy tyle definicji, ilu jest ludzi na tej planecie. W efekcie nasuwa się konkluzja, że pytanie „w jaki sposób możemy osiągnąć szczęście?” jest po prostu bez sensu – możemy równie dobrze sobie tę kwestię odpuścić i nigdy nie poznać odpowiedzi, a zamiast tego zająć się czymś bardziej produktywnym.

Czy może jednak istnieć jakaś trzecia możliwość poza próżnym wysiłkiem, by poszukiwać kolejnych zawodnych rozwiązań, i zwyczajnym poddaniem się? Po kilku latach spędzonych na pisaniu artykułów prasowych z dziedziny psychologii w końcu zaświtało mi w głowie, że zachodzi takie prawdopodobieństwo. Pojąłem, że tych wszystkich psychologów i filozofów, a nawet od czasu do czasu jakiegoś guru od porad, których idee zdawały się rzeczywiście mieć sens, łączy jeden wspólny mianownik. Ten zdumiewający wniosek, do którego doszli wszyscy z nich, choć każdy w inny sposób, brzmiał: to właśnie usilne staranie się, by czuć się szczęśliwym, wpędza nas w rozpacz. Nasze ciągłe wysiłki, by wyeliminować negatywne uczucia – brak pewności siebie, niepewność, porażkę czy smutek – stoją za tym, że czujemy się tak niepewni siebie, lękliwi, bezbronni czy nieszczęśliwi. Specjaliści nie uznali jednak tego wniosku za przygnębiający. Zamiast tego argumentowali, że wskazuje on alternatywny kierunek, „negatywną drogę” ku szczęściu, opartą na radykalnej zmianie stosunku do spraw, których większość nas przez całe życie z całych sił stara się uniknąć. Wiąże się to z czerpaniem radości z niepewności, zaakceptowaniem własnej bezbronności, odpuszczeniem sobie pozytywnego myślenia, oswojeniem porażek, a nawet nauką doceniania śmierci. Krótko mówiąc, wychodziło na to, że wszyscy ci ludzie są zgodni, iż aby być autentycznie szczęśliwym, musimy tak naprawdę być gotowi, by doświadczać więcej negatywnych emocji – lub, w zupełnej ostateczności, by przestać tak zaciekle przed nimi uciekać. Ta myśl zdumiewa, a także kwestionuje nie tylko nasze metody osiągania szczęścia, ale także założenia, co tak naprawdę to słowo znaczy.

Ostatnimi czasy o takim podejściu z pewnością rzadziej mówi się w mediach; zazwyczaj słychać napomnienia, by zachować optymizm niezależnie od okoliczności. Lecz jest to punkt widzenia o zaskakująco długiej i godnej szacunku historii. Można go znaleźć w pracach stoików, filozofów starożytnej Grecji i Rzymu, którzy podkreślali korzyści płynące z nieustannego kontemplowania czarnych scenariuszy. Takiemu myśleniu niedaleko do istoty buddyzmu, który głosi, że prawdziwa pewność leży w absolutnej akceptacji niepewności – w uznaniu, że grunt pod naszymi nogami nigdy nie jest bezpieczny, i nigdy być taki nie może. Stanowi ono również podstawę średniowiecznej tradycji memento mori, która nakazywała celebrowanie życiodajnych korzyści płynących z niezapominania o śmierci. To właśnie łączy idee pisarzy New Age, takich jak nauczyciel duchowy i autor bestsellerów Eckhart Tolle, z najnowszymi, należącymi raczej do głównego nurtu badaniami z zakresu psychologii kognitywnej na temat autodestrukcyjnej natury pozytywnego myślenia. To samo „negatywne” podejście do szczęścia pomaga również wyjaśnić, dlaczego tak wielu ludzi ceni sobie medytację mindfulness; dlaczego nowe pokolenie teoretyków biznesu radzi firmom porzucić obsesję stawiania sobie celów i zamiast tego pogodzić się z niepewnością; i dlaczego w ostatnich latach niektórzy psychologowie doszli do wniosku, że pesymizm często bywa zdrowy i równie produktywny jak optymizm.

U podłoża tego wszystkiego leży zasada, którą kontrkulturowy filozof z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, Alan Watts, nazwał „prawem odwróconego wysiłku” czy też „prawem odwrotnym”. Słychać w nim echa myśli Aldousa Huxleya. Mówi ona, że we wszystkich sferach życia, od spraw prywatnych po politykę, staramy się wszystko naprawiać, tym samym wszystko psując. Cytując Wattsa: „Gdy próbujesz utrzymać się na powierzchni wody, toniesz; lecz kiedy starasz się zatonąć, wypływasz…” oraz: „Niepewność jest wynikiem zabiegania o pewność”. W wielu przypadkach, jak pisał Huxley, „Im bardziej świadomie staramy się coś zrobić, tym mniejsza nasza szansa na sukces”.

Negatywna droga do szczęścia nie stanowi argumentu za złośliwą przekorą za wszelką cenę: nic nie zyskasz, na przykład wchodząc na drogę, po której pędzą autobusy, zamiast próbować uniknąć zderzenia. Nie powinno się też zakładać, że jest coś nie w porządku z optymizmem. Można go postrzegać w bardziej konstruktywny sposób – jako potrzebną przeciwwagę do kultury zafiksowanej na tym, że optymizm i pozytywne myślenie są jedynymi możliwymi drogami do szczęścia. Oczywiście wiele ludzi jest już w zdrowy sposób sceptycznych, jeśli chodzi o ten sposób widzenia świata. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że nawet większość tych, którzy gardzą „kultem optymizmu”, jak nazwał go filozof Peter Vernezze, koniec końców, subtelnie go popiera. Zakładają oni, że skoro nie chcą lub nie mogą podpisywać się pod tą ideologią, ich alternatywą jest w takim razie uleganie przygnębieniu lub pławienie się w pełnym sarkazmu zrzędzeniu. Celem „negatywnej drogi” jest odrzucenie tej dychotomii i poszukiwanie szczęścia, które wyłania się poprzez to, co negatywne, zamiast próbować utopić cały pesymizm świata w morzu niesłabnących dobrych myśli. Jeśli zafiksowanie się na pozytywnym myśleniu jest trucizną, to podejście stanowi na nią antidotum.

„Negatywna droga”, co powinno zostać podkreślone, nie jest jedyną, wyczerpującą i ładnie zapakowaną filozofią; antidotum to nie panaceum. Problem pozytywnego myślenia i wielu pokrewnych mu podejść do szczęścia polega właśnie na chęci sprowadzenia wielkich kwestii do wystandaryzowanych poradnikowych sztuczek bądź planów w dziesięciu punktach. Dla odmiany – negatywna droga nie oferuje jednego rozwiązania. Niektórzy z jej orędowników podkreślają, jak ważne jest pogodzenie się z negatywnymi uczuciami i myślami, innych zaś można w sposób bardziej adekwatny opisać jako propagatorów obojętnego podejścia do trudnych emocji. Niektórzy koncentrują się na radykalnie niekonwencjonalnych technikach dążenia do szczęścia, podczas gdy inni starają się zdefiniować je w inny sposób lub całkowicie zarzucić poszukiwania. Co więcej, słowo „negatywny” ma często w tych kwestiach podwójne znaczenie. Może odnosić się do nieprzyjemnych doświadczeń i emocji, lecz niektóre filozofie szczęścia najlepiej opisuje słowo „negatywny”, ponieważ wiążą się one z rozwijaniem umiejętności „zaprzestania” – uczeniem się tego, by nie gonić za pozytywnymi uczuciami w sposób tak natarczywy. Jest w tym wiele paradoksów, a im dokładniej się przyjrzeć temu tematowi, tym głębsze się stają. Na przykład: czy uczucie bądź sytuacja jest tak naprawdę „negatywna”, jeśli, koniec końców, prowadzi do szczęścia? Jeśli „pozytywne nastawienie” cię nie uszczęśliwia, czy mamy prawo w ogóle nazywać je „pozytywnym”? Jeśli przedefiniujesz szczęście w taki sposób, by dotyczyło również negatywnego myślenia, czy nadal będzie szczęściem? I tak dalej. Na żadne z tych pytań nie ma prostej odpowiedzi. Po części dlatego że orędownicy negatywnej drogi łączy tylko ogólny sposób postrzegania życia, a nie pojedynczy, konkretny zestaw przekonań. Lecz również z tego powodu, iż jeden z kluczowych fundamentów ich podejścia głosi, że szczęście wiąże się z paradoksami; nie istnieje sposób na to, by wszystko dokładnie wyjaśnić, jak bardzo desperacko byśmy tego chcieli.

Ta książka jest zapisem drogi poprzez świat „prawa wstecznego” i ludzi, żyjących oraz zmarłych, którzy podążyli negatywną drogą do szczęścia. Podróże zaprowadziły mnie do odległych lasów Massachusetts, gdzie spędziłem tydzień na odosobnieniu medytacyjnym w milczeniu; do Meksyku, gdzie nie ucina się tematu śmierci, lecz zamiast tego się ją celebruje; i do skrajnie zubożałych slumsów na obrzeżach Nairobi, gdzie niepewność jutra stanowi rzeczywistość dnia codziennego i nie da się jej ignorować. Spotkałem się ze współczesnymi stoikami, ze specjalistami w sztuce porażki, z zawodowymi pesymistami oraz z innymi orędownikami mocy negatywnego myślenia. Wielu z nich zaskoczyło mnie swoim radosnym usposobieniem. Wyprawę zacząłem jednak od San Antonio, ponieważ zapragnąłem doświadczyć kultu optymizmu w jego najbardziej ekstremalnej wersji. Jeśli była to prawda, jak zacząłem wierzyć, że pozytywne myślenie à la doktor Schuller to jedynie przesadzona wersja przekonań, jakie wszyscy jesteśmy skłonni żywić na temat szczęścia, to warto było, przede wszystkim, doświadczyć tego problemu w jego czystej formie.

Właśnie tak znalazłem się w ciemnym zakątku stadionu do koszykówki, gdzie właśnie niechętnie podnosiłem się z siedzenia, gdyż nadpobudliwa mistrzyni ceremonii „Get Motivated!” ogłosiła „konkurs tańca”, w którym udział był obowiązkowy. Nie wiadomo skąd pojawiły się ogromne piłki plażowe, które zaczęły odbijać się od głów tłumu wijącego się niezręcznie w rytm ryczącego z głośników przeboju zespołu Wham! Poinformowano nas, że pierwszą nagrodą jest darmowa wycieczka do Disney World, a czeka ona nie na najlepszego tancerza, ale na tego najbardziej zmotywowanego, choć ta różnica miała dla mnie niewielkie znaczenie: cała sytuacja była dla mnie zbyt koszmarna, by było mnie stać na więcej niż tylko na nieśmiałe bujanie się. Koniec końców, nagrodę wręczono jednemu z żołnierzy. Była to decyzja, którą, jak podejrzewałem, uzasadniono poczuciem lokalnej dumy patriotycznej, a nie uznaniem dla tańca cechującego się wysoką motywacją.

Po konkursie, podczas przerwy w uroczystości poprzedzającej przybycie George’a Busha, opuściłem stadion w celu przepłacenia za hot-doga i oddałem się rozmowie z współuczestniczką wydarzenia, elegancko ubraną emerytowaną nauczycielką z San Antonio, która przedstawiła się jako Helen. Swój udział w wydarzeniu tłumaczyła brakiem kasy. Niechętnie przyznała, że musi wrócić do pracy i zrezygnować z emerytury; miała nadzieję, że „Get Motivated!” ją zmotywuje.

„Wiesz co – powiedziała, gdy gawędziliśmy na temat wysłuchanych przez nas przemówień – ciężko jest cały czas być dobrej myśli, jak oni każą, prawda?”. Przez chwilę wyglądała na zbolałą. Później doszła do siebie, grożąc sobie palcem po nauczycielsku, jakby chciała udzielić reprymendy. „Ale tak nie wolno myśleć!”.

Jednym z czołowych badaczy problemów związanych z pozytywnym myśleniem jest profesor psychologii Daniel Wegner, który prowadzi Laboratorium Kontroli Psychicznej na Uniwersytecie Harwardzkim. Choć mogłaby to sugerować nazwa, nie jest ono ufundowaną przez CIA komórką zajmującą się badaniami nad praniem mózgu. Terytorium intelektualne Wegnera znane jest pod nazwą „teorii procesów ironicznych” – zajmuje się on analizą działań człowieka, które, mając na celu wyplenienie pewnych myśli bądź zachowań, zamiast tego skutkują, o ironio, ich wzmacnianiem. Moja znajomość z profesorem Wegnerem rozpoczęła się od wpadki, kiedy niechcący napisałem jego nazwisko w artykule prasowym jako „Wenger”. Wysłał mi opryskliwy e-mail („Naucz się, jak się nazywam!”) i nie wydawał chętny do przyjęcia argumentu, iż moja pomyłka stanowiła interesujący przykład właśnie takiego błędu, jakimi zajmował się naukowo. Kolejne nasze kontakty przebiegały w nieco napiętej atmosferze.

Kwestie, którym Wegner poświęcił tak dużą część swojej kariery, wywodziły się z prostej i niezwykle irytującej gry towarzyskiej, datowanej przynajmniej na czasy Fiodora Dostojewskiego; ten ponoć zadręczał nią swojego brata. Przyjmuje ona formę wyzwania: czy zdołasz – gracz prowokuje swoją ofiarę – przez jedną pełną minutę nie myśleć o białym niedźwiedziu? Oczywiście można się domyślać odpowiedzi, jednak samo podjęcie takiej próby jest pouczające. Może spróbujesz teraz? Spójrz na zegarek lub znajdź zegar ze wskazówką minutową i spróbuj przez zaledwie dziesięć sekund nie mieć żadnych myśli związanych z białym niedźwiedziem… czas, start!

Składam wyrazy współczucia z powodu porażki. Najwcześniejsze eksperymenty Wegnera na temat teorii procesów ironicznych opierały się na rzucaniu studentom amerykańskich uczelni właśnie tego wyzwania, w trakcie którego proszono badanych o relacjonowanie na głos swoich monologów wewnętrznych. To raczej prymitywna metoda oceny procesów myślowych jednostki, niemniej wyimek z jednego z takich typowych zapisów w żywy sposób pokazuje daremność zmagań owych śmiałków:

„Oczywiście, teraz jedyną rzeczą, o której będę myśleć, jest biały niedźwiedź… Nie myśl o białym niedźwiedziu. Hm… o czym myślałem wcześniej? Bo ja myślę dużo o kwiatach… No dobrze, o, moje paznokcie są naprawdę w strasznym stanie… Za każdym razem, kiedy naprawdę chcę, jakby… hm… mówić, myśleć, żeby nie myśleć o białym niedźwiedziu, to sprawia, że myślę o nim jeszcze więcej…”.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: