Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczury Wrocławia. Kraty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczury Wrocławia. Kraty - ebook

10 sierpnia 1963. Epidemia czarnej ospy, po której Wrocław został objęty ścisłą kwarantanną, staje się preludium znacznie poważniejszych wydarzeń. W ciągu zaledwie kilku godzin milicja oraz wezwane na pomoc oddziały wojska tracą kontrolę nad mnożącymi się w zastraszającym tempie hordami nieumarłych. Z dnia na dzień upada stary porządek rzeczy.

Garstka ludzi próbuje znaleźć ocalenie za murami więzienia. Cena ich bezpieczeństwa jest wysoka – na wolność wydostają się najgorsi przestępcy, w tym wielu skazanych na śmierć morderców, którzy są najlepiej przystosowani do przetrwania w chaosie, jaki ogarnął miasto. Jednym z nich jest Fabian Sprycha, bezwzględny zabójca i kanibal, który zrobi wszystko, by ludzie mu podobni objęli władzę nad Wrocławiem.

„Szczury Wrocławia” to historia zmagań o kształt nowej rzeczywistości, w której drugi człowiek może okazać się gorszym wrogiem niż hordy zombie.

Robert J. Szmidt nie tylko tchnął ponownie życie w umarłych, ale też ukazał przygnębiający, szary krajobraz Polski lat sześćdziesiątych w tak obrazowy sposób, że „Szczury Wrocławia” przerażają podwójnie. – Graham Masterton

Robert J. Szmidt snuje epickie opowieści o żywych i nieumarłych z takim rozmachem, że nie sposób się od nich oderwać. – Kevin J. Anderson

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66071-68-1
Rozmiar pliku: 9,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie

Wieczorem 9 sierpnia 1963 roku milicjanci pilnujący izolatorium na Psim Polu są świadkami mrożących krew w żyłach zdarzeń. Część poddanych kwarantannie cywilów zamienia się w krwiożercze bestie. Przełożeni lekceważą pierwsze doniesienia o nieumarłych, ale gdy sygnały zaczynają napływać z innych miejsc odosobnienia, major Biedrzycki, sekretarz Niesyto, podsekretarz Bremer i kapitan Łukasz Brandys, zastępujący podczas feralnego weekendu najważniejszych dygnitarzy, zostają zmuszeni do podjęcia zdecydowanych działań. Sytuacja w mieście wymyka się jednak spod kontroli pomimo wysłania do akcji nie tylko zwykłych milicjantów, ale też elitarnych oddziałów ZOMO.

Decydenci, widząc beznadziejność sytuacji, rejterują kolejno, pozostawiając walkę z hordami zombie „młodym wilkom”. Biedrzycki i jego towarzysze nie zamierzają się jednak poddać. Do akcji wkracza więc wezwane wojsko, ale i ono nie jest w stanie powstrzymać rzesz tysięcy nieumarłych, tym bardziej że poczynione wcześniej kroki zaradcze, takie jak palenie unieszkodliwionych chodzących trupów, okazują się śmiertelnie groźne dla tych, którzy wciąż żyją. Dymy zasnuwające miasto roznoszą zarazę w rejony, które do tej pory wydawały się bezpieczne.

Dochodzi do masakry. Zatłoczone dworce stają się masowymi grobami tych, którzy próbują zbiec z miasta. Upada także Komenda Wojewódzka, z której kierowano działaniami sił zbrojnych. Pozbawieni dowództwa żołnierze dezerterują dziesiątkami. Zdawać się może, że nie ma już żadnej nadziei.

Informowany o sytuacji towarzysz Zatylny, ostatni z sekretarzy PZPR, jacy pozostali w mieście, zwraca się najpierw do władz centralnych, a za ich zgodą do Rosjan, z prośbą o bratnią pomoc, czyli o zrzucenie na miasto bomby termonuklearnej, ponieważ tylko jej moc może – jego zdaniem – powstrzymać tę potworną zarazę. Termin nalotu wyznaczono na godzinę szóstą trzydzieści następnego ranka, skazując tym samym na pewną śmierć nie tylko tych mieszkańców Wrocławia, którzy ocaleli, ale także tysiące mundurowych, którzy z poświęceniem własnego życia starają się zapanować nad chaosem.

Tymczasem w mieście trwa akcja ewakuacji decydentów. Elita komunistycznych władz zamierza przetrwać bombardowanie w schronie przeciwatomowym, który mieści się pod gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, jednakże i decydenci napotykają na swojej drodze przeszkody, gdyż nad wieloma dzielnicami panują już hordy krwiożerczych żywych trupów.

Próby podejmowane przez majora Biedrzyckiego, który chce odwieść Zatylnego od popełnienia potwornej zbrodni, nie przynoszą skutku, lecz atak nie następuje, ponieważ apokalipsa zombie, która rozpoczęła się we Wrocławiu, w ciągu kilku godzin obejmuje niemal cały świat. Wirus czarnej ospy, jak się okazuje, był katalizatorem, który przyśpieszył rozwój wypadków w stolicy Dolnego Śląska, ale problem dotyczy wszystkich kontynentów.

Zdani tylko na siebie obrońcy w obliczu grożącej im klęski postanawiają przegrupować siły i wycofać się na rzadziej zaludnioną Wielką Wyspę, by tam przygotować plany dalszej obrony i kontrataku. Z tysięcy żołnierzy i milicjantów posłanych do walki z zombie na teren ogrodu zoologicznego dociera tylko garstka, lecz to dopiero początek walki o przetrwanie.

W mieście za rzeką pozostali wciąż czekający na ratunek cywile…

2

sobota, 10 sierpnia 1963, godzina 05:25

plac Słowiański

Kolumna zatrzymała się na sygnał dany z jadącego na czele gazika. Bednarek najpierw podniósł lewą rękę, a sekundę później zaczął ostrożnie hamować. Ciężarówki przewożące więźniów, kanciaste stary 21, były znacznie cięższe niż wóz naczelnika. Potrzebowały niemal osiemdziesięciu metrów, by zamrzeć pośrodku torowiska opodal zbiegu ulic Słowiańskiej, Nowowiejskiej i Jedności Narodowej, czyli dawnej Stalina.

Kluczem do powodzenia tej operacji miała być precyzja – kapitan Okrutny kazał wywieźć najgorszych zwyrodnialców spośród osadzonych na plac Słowiański, ale wydał też drugi rozkaz: kolumna ma się zatrzymać najpóźniej za pięć wpół do, aby szoferzy zdążyli wrócić na teren więzienia, zanim nadejdzie termin wyznaczony przez towarzysza Zatylnego i do miasta wkroczą jednostki Armii Czerwonej. Z tego też powodu Bednarek, co rusz zerkający na leżącą na siedzeniu pasażera otwartą cebulę, zdecydował, że woli zostawić więźniów dwieście metrów od wyznaczonego celu, niż ryzykować spotkanie z pacyfikującymi miasto Rosjanami. Zwłaszcza że Sowieci z pewnością skoncentrowali siły tuż za linią Odry, dzięki czemu ich czołowe jednostki dotrą do zakładu karnego w niespełna minutę od wydania pierwszych rozkazów.

– Ruchy tam! – wrzasnął przez ramię, wrzucając wsteczny.

Kierowcy starów zeskakiwali na bruk, by wsiąść do gazika, który po ostrym zwrocie jechał wzdłuż kolumny, zbierając ich kolejno. Trzydzieści sekund po wyłączeniu silników ciężarówek odkryty gazik naczelnika zaczął ostro przyśpieszać. Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, pozostałe cztery i pół minuty powinny wystarczyć na dotarcie do bramy więzienia.

Plan kapitana był genialny w swojej prostocie. Okrutny musiał pozbyć się problemu, i to szybko, niemal bezzwłocznie, a egzekucje nie wchodziły w grę z wiadomego mu powodu. Z drugiej strony nie mógł wypuścić na wolność zatwardziałych recydywistów – szkody, które ci dranie poczyniliby od przekroczenia bramy do nieuniknionej utylizacji przez Rosjan, obciążałyby bowiem jego sumienie. Dlatego Wojciech wybrał drogę pośrednią – usunął z zakładu karnego najgorszych zbirów, zarazem nie wypuszczając ich na wolność. Zamknięci i skuci, mieli czekać we wnętrzach więźniarek na nadejście czerwonoarmistów… albo zrzucenie bomby.

Jednego tylko tymczasowy naczelnik Zakładu Karnego Nr 1 nie przewidział…

* * *

We wnętrzu ostatniego stara panował nieludzki zaduch. Po upalnym dniu i parnej nocy metal, którym otoczono pakę przerobionej na więźniarkę ciężarówki, rozgrzał się do granic możliwości. Nie zdołała tego zmienić nawet burza, która wczesnym wieczorem przetoczyła się nad miastem niczym zwiastun nadchodzącej zagłady.

Upchani ciasno mężczyźni – a było ich tam dwudziestu dwóch, wliczając nieprzytomnego wciąż Magdziarka – pocili się więc jak myszy, nie mówiąc już o tym, że ledwie mogli oddychać. Powietrza brakowało im mimo otwarcia wszystkich niewiele szerszych od dłoni świetlików, rozmieszczonych pod samym sufitem budy. Przy zerowym wietrze nie było po prostu ciągu. Niemniej ta odrobina tlenu, jaka dostawała się do środka, pozwalała zamkniętym w więźniarce mężczyznom się nie podusić.

– Stul ryj! – warknął ukryty w mroku Sprycha, gdy któryś z jego tymczasowych kompanów znów zaczął utyskiwać.

Pomimo mikrej postury Fabian cieszył się wśród kryminalistów ogromną estymą. W więziennej hierarchii stał naprawdę wysoko, a po straceniu Aleksandra Bojdy, pseudonim Konar, znanego nożownika z Goleniowa, objął niepisaną władzę w jedynce. O przyjemnej jak na degenerata aparycji, był bowiem bezwzględniejszy od absolutnego zera, o czym pewien grypsujący przekonał się tego samego dnia, gdy nie znający więziennych obyczajów Sprycha trafił pod jego celę. Największy osiłek z trzech zakapiorów, z którymi zamknięto świeżo osądzonego kanibala, stanął przed chucherkowatym cuwaksem i zgodnie z panującą za kratami tradycją zapowiedział, że zaraz po zapadnięciu ciszy nocnej odbędzie się pomiędzy nimi walka na gołe pięści, bez zasad, na ostro, nawet jeśli miałoby się to skończyć śmiercią któregoś z nich. Fabian, któremu śledczy uzmysłowili wcześniej, że za murem będzie co najwyżej kandydatem na frajera, a może nawet cwela, potraktował tę groźbę niezwykle serio.

Dwie godziny później jego niedoszły oponent już nie żył. Nowy okazał się okrutniejszy i zmyślniejszy od większości starych garusów. Każdy przedmiot, jaki trafiał w jego dłonie, stawał się potencjalną zabójczą bronią, a że nie miał żadnych zahamowań, wszyscy się go bali, zarówno strażnicy, jak współwięźniowie. Życie za murem to w większej mierze spektakl, teatr odgrywany na okrągło przez wszystkich osadzonych, niż krwawa jatka, opisywana często w literaturze i pokazywana w kinie.

To brutalne zabójstwo, zapoczątkowane wyłupieniem oczu, gdy nie spodziewający się niczego przeciwnik zasiadł w kącie celi na cebrzyku pełniącym rolę klozetu, zapewniło cichemu, drobnemu mężczyźnie ogromny szacunek i posłuch nawet wśród najbardziej hardych bandziorów. Co jednak najważniejsze, ten pokaz okrucieństwa i bezwzględności sprawił, że Sprycha mógł teraz spoglądać z nadzieją w przyszłość, choć jeszcze kilka dni wcześniej z coraz większą obawą odliczał dni do zbliżającej się egzekucji.

Gdy znowu zapadła cisza, Fabian wsłuchał się w dźwięki dochodzące z ulicy. Dzięki uchylonym świetlikom nie miał problemu z rozpoznaniem echa pośpiesznych kroków, warkotu silnika terenówki przejeżdżającej obok więźniarki, nawet wypowiadanych na zewnątrz słów.

– Siedź! – syknął, gdy jeden z więźniów zajmujących miejsce bliżej wyjścia poruszył się gwałtownie.

Pomruk oddalającego się gazika cichł z wolna. Sprycha odliczał czas w myślach. Dobra, jeszcze pięć sekund…

– Teraz! – rzucił.

Z tyłu po prawej, tuż przy drzwiach, siedział Ulfig, wytatuowany na całym torsie długowłosy chudzielec z Rudy Śląskiej, który pomimo dziesięciu lat odsiadki we Wronkach nie doznał olśnienia i nie poddał się dobrodziejstwu resocjalizacji. Po wyjściu z pierdla wrócił nie do normalnego życia, tylko do dawnego fachu. Zawsze lubił motory i dobrze upędzony bimber, zatem by zdobyć upragnioną maszynę, najął się na cyngla u znanej w wielkopolskim półświatku meliniarki, niejakiej pani Marioli, z której mężem Marcinem odkiblował trzy niedziele palmowe. Czasy nastały ciężkie, wielu klientów brało towar na borg, a jeśli któryś nie spłacił zaciągniętego długu w terminie, szefowa posyłała do jego lokalu Darka. Zdarzało się to rzadko, bo restauratorzy dość szybko zrozumieli, że z panią Trittową nie ma to tamto, a mundurowi, sowicie przez nią opłacani, nie mieszali się do jej rodzinnego interesu, nawet jeśli sprała męża patelnią po pysku, co dla odmiany zdarzało się całkiem często. Tak więc wilk był napruty i owca schlana, jak zwykł mawiać Ulfig, gdy wspominał dawne, dobre czasy.

Obcięcie małego palca sekatorem, kara zapożyczona – podobnie jak liczne tatuaże – od japońskich gangsterów, o których domorosły yakuza przeczytał podczas odsiadki artykuł w sfatygowanym numerze tygodnika „Dookoła Świata”, okazało się naprawdę skuteczną metodą windykacji. Pech jednak chciał, że rozochocony sukcesami Darek przecenił swoje siły i wykonał o jedną robotę za dużo. Posunął się za daleko podczas ostatniego wypadu w rodzinne strony. Chciał dać nauczkę nowemu, nazbyt gorliwemu dzielnicowemu, który postrzelił w trakcie pościgu jego kuzyna, znanego na całą Rudę Śląską doliniarza. Tym razem nie zajął się małym palcem, jak miał to w zwyczaju, ale odjął młodemu funkcjonariuszowi oba kciuki, co miało stanowić przestrogę dla wszystkich pozostałych blacharzy, by podczas interwencji nie sięgali zbyt ochoczo po broń.

Niestety aluzja została opacznie zrozumiana, a stróże prawa, zamiast się uspokoić, ruszyli ostro do roboty. Nie dość, że Darek sam wpadł, to jeszcze siłą rozpędu zlikwidowano sieć bimbrowni i melin prowadzonych przez panią Trittową, z którą był powiązany. Gdy rozeszła się fama, że Jakuza siedzi, języki okaleczonych wcześniej restauratorów rozwiązały się ponad miarę, skutkiem czego ona zadyndała na jadzi w poznańskiej katowni razem z obitym mężem i bohaterami kolejnej lokalnej afery mięsnej, a on, skazany w odrębnym procesie miesiąc później, czekał właśnie na wykonanie podobnego wyroku. Zabrakło dosłownie trzech dni, by spotkał w zaświatach dawną zleceniodawczynię.

Pchnięte przez Ulfiga drzwi do wolności uchyliły się z piskiem źle naoliwionych zawiasów.

Sprycha uśmiechnął się pod nosem. Ulżyło mu, ale nie tylko dlatego, że we wnętrzu paki pojaśniało i zrobiło się od razu bardziej znośnie. Delikatna forma nacisku na paru strażników, realizowana przy pomocy przebywających na wolności kompanów starej grypsery, przyniosła niespodziewany efekt. Zamiast ulgowego traktowania za kratami, co było jego pierwotnym celem, całkiem nieoczekiwanie zyskał szansę na odzyskanie wolności. Funkcjonariusz, którego zmuszono do współpracy groźbą zabicia jedynej córki, spisał się na medal. Nie tylko doniósł z odpowiednim wyprzedzeniem, co kombinuje kapitan Okrutny, ale też zadbał, by więźniarka, do której trafił Fabian, nie została należycie zamknięta.

Więźniowie wyskakiwali kolejno na bruk, rozglądając się ciekawie. Paru od razu dało nogę. Pięciu pobiegło w stronę widocznego w oddali placu, dwaj inni wybrali pobliską boczną uliczkę, a trzej, nie wiedzieć czemu, ruszyli truchtem w kierunku, z którego przyjechał konwój. Po chwili przy więźniarce zostali sami krawaciarze.

– Gdzie my, kurwa, som? – zastanawiał się na głos Miron Sójka, golibroda ze Skalmierzyc, będący żywym dowodem na prawdziwość powiedzenia, że „szewc bez butów chodzi”.

Od ogłoszenia wyroku nabrał awersji do brzytwy, pewnie dlatego, że posadzono go za poderżnięcie paru gardeł. Udowodniono mu trzynaście takich czynów, a wpadł we własnym zakładzie po ostatnim morderstwie, dokonanym w biały dzień przy tłumie czekających na swoją kolej klientów. Ludzie walili do niego tłumnie, zwłaszcza w soboty, jako że należał do grona najlepszych cyrulików w powiecie. Dlaczego zabijał? Po części dla zemsty, aczkolwiek najbardziej mierziła go bezczelność ludzi, który najpierw go okradli, a potem kpili z niego w żywe oczy, dając po strzyżeniu i goleniu sute napiwki, oczywiście ze zrabowanych wcześniej pieniędzy.

Tego Miron nie mógł znieść, zasadził się więc na sąsiada, znanego lenia i moczymordę, którego podejrzewał o bliskie związki ze złoczyńcami, a ten, jakżeby inaczej, już po pierwszym cięciu wyznał prawdę. Potraktowany brzytwą opój wskazał wszystkich wspólników: leciwą bufetową z baru Kufel, jej szwagra druciarza, ich wspólnego znajomego mistrza kominiarstwa i na koniec tego, który uknuł spisek, czyli miejscowego fotografa. Miron dopadł jedno po drugim następnego ranka, w mieszkaniach i domach. Nie chciał zostawiać świadków, by nikt nie wszczął alarmu i nie zapobiegł wymierzeniu sprawiedliwości, dlatego tam gdzie zaszła potrzeba, wyrżnął całe rodziny, a potem jakby nigdy nic poszedł do roboty, wiedząc, że główny winowajca sam się zgłosi jak co sobota, by szczerząc się i przymilając do człowieka, którego miesiąc wcześniej ograbił z oszczędności całego życia, kpić ze swojej ofiary w żywe oczy.

Sójka naostrzył brzytwę o pas, jak miał to w zwyczaju przed każdym goleniem, namydlił porządnie szyję, po czym zarżnął łacha jednym, ale za to szerokim cięciem, przeciągając ostrzem od ucha do ucha. Upuścił mu krwi jak wieprzowi na świniobiciu, nie zważając na wrzaski przepychających się w drzwiach klientów. Gdy lokal opustoszał, jeśli nie liczyć dwu omdlałych kobiet, usiadł na zydelku w kącie przy służbowym stoliku, by dopić chłodną kawę i nacieszyć oczy widokiem jeszcze szybciej stygnącego fotopstryka. Tam właśnie znaleźli go przywezwani przez kogoś milicjanci.

W trakcie późniejszego procesu niezbicie wykazano, że zamordowani przez niego ludzie byli Bogu ducha winni. Oszczędności skalmierskiego cyrulika, ukryte przemyślnie w kominie rodzinnego domu, podbierała bowiem niewierna żona, a sąsiad pijus zadenuncjował osoby, z którymi sam miał na pieńku – uczynił to, żywiąc płonne nadzieje, że szalony fryzjer nie tylko daruje mu życie, ale i załatwi za niego porachunki.

– Tyle wiem co i ty – odparł Sprycha, po tym jak zeskoczył z paki i wziął kilka głębokich wdechów. – Któryś jest tutejszy? – zapytał, odwracając się do sterczących za nim więźniów.

– Ja jestem – odparł nieznany mu bliżej mężczyzna o fizjonomii boksera, recydywa jak się patrzy, z wyglądu i usposobienia.

Inny by nie trafił do tego transportu.

– Jak się nazywasz?

– Kaczmarek jestem, panie Fabianie. Tomasz, pod dziesiątką garowałem…

– Dobra, wystarczy! – uciszył go Sprycha. – Wiesz, gdzie jesteśmy?

– Przy zajezdni tramwajowej.

– Nie mów…

Stali naprzeciw szerokiej bramy prowadzącej do wielkiej hali, przed którą znajdowało się kilkanaście charakterystycznych czerwonych wagonów.

– Krótko jechaliśmy, więc to pewnie Słowiańska – wymamrotał skarcony Kaczmarek.

– Gdzie tu się najlepiej zamelinować… – Sprycha zastanawiał się na głos, patrząc już w przeciwnym kierunku, na plac.

Kręciło się po nim zadziwiająco wiele osób jak na tak wczesną porę. Uciekający w stronę placu Słowiańskiego mężczyźni próbowali ominąć największą gęstwinę szerokim łukiem, ale i tak zwrócili na siebie uwagę. Część wałęsających się po placu przechodniów ruszyła za nimi, z początku niepewnie, chwiejnym krokiem, jakby w pijanym widzie. Jeden zaraz upadł, dwaj inni potknęli się o niego i też zwalili jak kłody. Być może zdziwiłoby to Fabiana, gdyby nie słowa, które usłyszał:

– Za zajezdnią są tereny kolejowe, znam je dobrze, bo często chadzałem tam na zakupy. No i „Społem” ma tam główny magazyn.

Pokiwali głowami. Wszyscy od lat znali grypserę, wiedzieli więc, o czym ich towarzysz naprawdę mówi. Kradzieże na kolei były bardzo opłacalne, ale władza traktowała je szczególnie ostro, ponieważ ginęło mienie państwowe. Na wagony chadzali więc tylko wyjątkowi durnie albo… nieprzeciętni kozacy. W tym wypadku uwolnieni obstawiliby drugie rozwiązanie.

– Da się tam zaszyć na dłużej? Jak „Społem”, to pewnie wódy i żarcia jest w bród.

– Musowo – wyszczerzył się Kaczmarek.

– I dobrze. – Sprycha nie spuszczał oka z ludzi na placu.

Dwóch z pięciu uciekinierów wracało właśnie, zerkając bojaźliwie na podążających za nimi ludzi. To nie byli już pojedynczy, wałęsający się bez celu przechodnie, lecz zbity kilkudziesięcioosobowy tłum. Moment później od strony bocznej ulicy, w której zniknęło dwóch kolejnych zbiegów, dobiegł przeraźliwy skowyt, jakby ktoś babę żywcem ze skóry obdzierał. Takie właśnie skojarzenie przyszło na myśl Fabianowi, który doskonale wiedział, jak drą się skórowane kobiety. To tutaj brzmiało podobnie, istna muzyka dla jego uszu. Dostał nawet gęsiej skórki na przedramionach, bynajmniej nie ze strachu…

Wtem rozległ się drugi, jeszcze bardziej przenikliwy dźwięk.

– Co jest? – mruknął Olaf Perek, skromny farmaceuta z Gniezna, a zarazem znany truciciel, który dla pieniędzy wykończył co najmniej pięć staruszek, serwując im zabójcze przy ich schorzeniach mikstury.

Metodę miał prostą i skuteczną: zagadywał dobrze ubrane klientki apteki, w której pracował, poznawał je lepiej, a gdy już wystarczająco rozpracował ofiary – zawsze kobiety samotne i bardzo leciwe – odwiedzał je w domach, niby przynosząc cudem dla nich sprowadzone leki z Zachodu, a kiedy ufnie zażywały je przy nim i traciły przytomność, okradał mieszkania z najcenniejszych rzeczy, głównie precjozów oraz gotówki, po czym zostawiał nieszczęsne na pewną śmierć. Wpadł tylko dlatego, że ostatnia z jego ofiar cierpiała na tak daleko posuniętą sklerozę, iż nie pamiętała o istnieniu własnej córki, milicjantki z drogówki. Pech chciał, że funkcjonariuszka wpadła do rodzicielki z wizytą zaraz po służbie, jak w każdą niedzielę. Spotkanie z nią, z precjozami w ręku nad zwłokami ukochanej matki, zakończyło krótką, acz całkiem owocną karierę pana magistra.

Perek skoczył za róg, ale wrócił równie szybko, jak zniknął. Wyglądał na bardziej wystraszonego niż ci dwaj, którzy biegli od strony placu.

– Co tam się dzieje? – zapytał zaniepokojony jego bladością Fabian.

Coś tu było nie tak. I to bardzo.

– Oni… oni… – sapał zgięty wpół truciciel, z trudem łapiąc oddech. – Oni go rozszarpali!

– Kogo? – To pytanie zadało mu co najmniej trzech więźniów naraz.

– A… Arturka, znaczy Zbycha Płonkę, mojego najlepszego herbatnika spod celi – zapiszczał dziwnie cienkim głosem Olaf.

– Jacy oni? – Fabian swoim zwyczajem przeszedł do sedna.

– No ci tam… – Perek wskazał na tłum idący śladem zbiegów wracających z placu.

W tamtym kierunku uciekło aż pięciu, przypomniał sobie Sprycha w chwili, gdy gdzieś w oddali rozległy się równie przyjemne dla jego ucha wrzaski jak te, które usłyszał przed chwilą.

– Chodu! – Łukasz Szczygło, najmasywniejszy z nich wszystkich, były drwal, który po wyrzuceniu z roboty w Bieszczadach za nadmierne picie, bo i takie cuda się zdarzały, wrócił do domu dwa tygodnie przed spodziewanym terminem i zamiast znaleźć ukojenie w ramionach młodej żony, musiał ją wyrywać z objęć gacha, tak się składa najlepszego przyjaciela ze szkolnej ławy. Zarąbał go na jej oczach, tą samą siekierą, którą przez prawie trzy miesiące korował powalone drzewa, po czym zabrał się do wiarołomnej małżonki. Śledczy zeznający na jego rozprawie mówili, że nigdy wcześniej nie widzieli takiej jatki, a warto przy tym wspomnieć, że jeden z nich robił kiedyś przy sprawie słynnego rabunku pod Kaliszem.

– Nie! – Donośny krzyk Sprychy osadził wszystkich na miejscu. – Gdzie chcecie uciekać? Tam? – wskazał palcem kierunek, z którego przyjechali. Stamtąd także wracał jeden z uciekinierów, ścigany przez co najmniej setkę mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci.

Coś się porobiło z tym miastem, coś bardzo złego, nawet jak na spaczony gust domorosłego kanibala.

– To co robim? – zapytał spanikowany Sójka.

– Wiejemy do zajezdni. – Fabian wskazał brodą pobliską halę.

– Pan Sprycha dobrze gada! – ryknął Perek, ruszając w kierunku bramy.

Pozostali poszli w jego ślady, tylko Kaczmarek się zawahał.

– A co z resztą naszych?

Fabian wyhamował. Faktycznie, w pozostałych więźniarkach zostało sześćdziesięciu git-ludzi. Szybki rzut oka na zbliżający się tłum przechylił jednak szalę. Nie było czasu na próby ich uwolnienia. Otwarcie opancerzonych drzwi wymagało ciężkich narzędzi albo… wspólnika z zewnątrz. W tym momencie nie mieli ani jednego, ani drugiego.

– Jak chcesz ich uwolnić? – zapytał, pokazując Kaczmarkowi skute za plecami ręce. – Na razie muszą sobie radzić sami.

– A co z nim? – Złodziej wskazał nieprzytomnego Magdziarka.

Sprycha zrobił ze dwa kroki, zanim dotarło do niego, o kim mowa. Zawrócił. Spojrzał na Kaczmarka, Cangaceiro był za ciężki, żeby go sam dźwignął, nie mówiąc o przeniesieniu na teren zajezdni. Zostali przy starze tylko we dwójkę, reszta ferajny była już niewidoczna albo znikała właśnie za unieruchomionymi tramwajami. Gdyby przywołać tu któregoś… Nie, na to też nie mieli już czasu.

– Dasz radę go podnieść?

– Jak? – Kaczmarek także pokazał skute z tyłu dłonie.

– A pociągnąć po ziemi?

Złodziej obrzucił wzrokiem nieprzytomnego.

– Stąd tam na pewno – odparł, wskazując głową zabudowania zajezdni.

– No to ruchy.

Przyklęknęli, wyciągnęli skute ręce do tyłu, żeby chwycić nieprzytomnego za nogawki, i ruszyli, wlekąc go za sobą w kierunku nie zabezpieczonej niczym bramy. Zaciągnęli Magdziarka za ogrodzenie, zanim od strony więzienia nadbiegł pierwszy z wracających uciekinierów. Nieludzko zdyszany padł na torowisko tuż za nimi.

Ci, którzy wiali przed tłumem od strony placu, popełnili fatalny w skutkach błąd. W ich ocenie prościej było skręcić w boczną uliczkę, niż ryzykować bieg wzdłuż ogrodzenia do wejścia, którego nie mogli pod tym kątem widzieć, a wjazd od placu przegradzała solidna żelazna brama, której nie zdołaliby pokonać ani dołem, ani tym bardziej górą. Gdy pojęli, że za rogiem nie znajdą ocalenia, było już za późno na zmianę decyzji. Nadciągający z trzech stron tłum dotarł do wozów konwoju. Desperacka próba dotarcia do płotu zakończyła się więc niepowodzeniem, choć naprawdę niewiele brakowało, by obaj przebili się do ogrodzenia, którego i tak nie zdołaliby pokonać, ponieważ ręce mieli skute za plecami, jak wszyscy pozostali.

Wrzaski pochwyconych umilkły nadzwyczaj szybko. Fabian zanotował to w pamięci, gdy jego towarzysze odciągali Magdziarka między tramwaje. On sam wskoczył do najbliższego czerwonego wozu. Przykucnął w nim obok stanowiska motorniczego gotów do natychmiastowej ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba, po czym podniósł się ostrożnie, na tyle, by spojrzeć przez przednie okno ku ulicy.

Milczący tłum nie szturmował otwartego wjazdu, jak można się było spodziewać. Zamiast tego ludzie dotychczas ścigający uciekinierów zebrali się wokół trzech pełnych więźniarek. Sprycha nie zauważył jednak, by ktoś próbował rozwalić zamek czy wyrwać z zawiasów drzwi. Dziwaczna zgraja otoczyła wozy i… znieruchomiała. Co ciekawe, niecałą minutę po tym, jak umilkły wrzaski mordowanych uciekinierów, za płotem coś się poruszyło.

Sprycha wstrzymał oddech, widząc, że jeden z dopadniętych więźniów wstaje. Facet był na twarzy siny, niemal fioletowy, wyrwana z zawiasów szczęka wisiała mu pod dziwnym kątem. W więzienne wdzianko wsiąknęło tyle krwi, że można by z niej zrobić dziesięć kilo kaszanki, lecz on podniósł się jakby nigdy nic i stanął chwiejnie na własnych nogach! Moment później w polu widzenia pojawił się jego kompan, niejaki Bugalski. I nie na żarty przeraził człowieka, który bez mrugnięcia okiem ćwiartował swoje ofiary, po tym jak już obdarł je żywcem ze skóry. Żadna bowiem, nawet po wypatroszeniu, nie próbowała chodzić, powłócząc za sobą metrami jelit i innymi podrobami, jak robił to teraz wspomniany Jędrzej, zdun ze Świecia, który trafił za kratki za zabicie klientki. Zatłukł ją szamotką, ponieważ miał kaca, a że przepił już pobraną z góry zapłatę, brakowało mu na przysłowiowego klina… Zdobyte na emerytce pięć złotych wydał w pobliskim sklepie na piwo, którym nie zdążył ugasić dręczącego go pragnienia, gdyż zanim przełknął trzeci łyk płynnego złota, został aresztowany.

Sprycha go rozpoznał, ponieważ z jakiegoś powodu przez całe dwa miesiące wyprowadzano ich razem na spacerniak. Wtedy nie odezwali się do siebie ani słowem. Choć obaj mordowali, należeli do różnych światów. Ludzie pokroju Bugalskiego napawali Fabiana odrazą. Byli nieobliczalni, impulsywni, niezdolni do planowania.

Jednakże teraz, gdy spoglądał na Jędrzeja, który nie tylko nie powinien się ruszać, ale i żyć, poczuł się tak, jak zapewne jego własne ofiary, kiedy docierało do nich, że mają do czynienia nie z przemiłym chłopakiem, z którym głaskały jeszcze przed chwilą malusie króliczki, lecz z pozbawionym sumienia oprawcą.

Rozpłatany od mostka po krocze Bugalski dołączył do milczącego tłumu i biorąc przykład z sąsiadów, wyciągnął ręce w kierunku budy najbliższej więźniarki.

– A niech mnie… – mruknął Sprycha, czując, jak zimny pot ścieka mu wzdłuż kręgosłupa. – To przecież niemożliwe.

Wysiadł z tramwaju i podbiegł bliżej ogrodzenia, by mieć lepszy widok. Przyglądał się kolejno różnym osobom, ale gdziekolwiek spojrzał, widział anomalie. Przesiąknięte krwią ubrania, otwarte rany, siną cerę. Ci wszyscy ludzie wyglądali, jakby wstali z martwych…

Czyżby kapitan kłamał?

Sprycha dogonił kompanów dopiero gdzieś w połowie przejścia między murem a halą, w miejscu, z którego ledwie było słychać wołanie git-ludzi pozostawionych na pastwę losu w rozpalonych trumnach więźniarek. Tam dołączył do nieprzytomnego Cangaceiro, Kaczmarka i jego zziajanego jak pies pomocnika, niejakiego Maruta, który – jak zwykł sam mawiać, gdy ktoś go o to pytał – dostał od władzy ludowej czapę za scysję z kierownikiem. Scysję zakończoną nagłym zejściem przełożonego, bynajmniej nie z przyczyn naturalnych. Wyduszenie z niego podwyżki nie przebiegło bowiem tak, jak to sobie Dawid zaplanował.

– Idą za nami? – zainteresował się wrocławski złodziej.

– Nie – odparł Fabian najspokojniej, jak umiał.

– To dobrze – ucieszył się Marut, jedyny ocalały uciekinier. – To nie ludzie, tylko bestie jakieś. Rzucili się na Piaseckiego jak wygłodniałe psy na wiadro kości. A Jakub podszedł do nich tylko, żeby o drogę zapytać. Nawet nie zdążył pisnąć, zanim… – Pobladł na samo wspomnienie. – Pół roku pod jedną celą garowaliśmy – dodał, jakby jego przygnębienie wymagało dodatkowego wyjaśnienia.

– Ale że jak? Też go rozszarpali żywcem? – zdziwił się Kaczmarek. – Zwykli ludzie?

– Oni już nie tacy zwykli – odparł Sprycha, zanim Dawid zdążył otworzyć ponownie usta. – Ta zaraza to chyba coś więcej niż tylko czarna ospa.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: