Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szczygieł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczygieł - ebook

Oparta na faktach powieść obyczajowa o młodym chłopaku, który rok przed maturą po skoku na główkę doznaje urazu kręgosłupa skutkującego paraliżem czterokończynowym. Wakacyjna beztroska i młodzieńcza brawura w jednej chwili zmieniła jego życie i życie całej rodziny. Śledzimy losy bohatera, walkę o przeżycie, trudne oswajanie się z sytuacją, w której się znalazł, gorycz  zawiedzionych przyjaźni i uczuć, a jednocześnie poczucie winy wobec bliskich. Obserwujemy przemianę – od niezrozumienia sytuacji i oczekiwania na szybkie wyzdrowienie, przez bunt i niepogodzenie z losem,  po cierpliwy wysiłek w walce o postęp w leczeniu i przystosowanie się do nowych możliwości organizmu.  Otoczony miłością i troską rodziców, poprzez cierpienie, rozczarowania, nadzieję i nieustający wysiłek wkładany w rehabilitację Hubert powoli odzyskuje sprawność fizyczną i uczy się chodzić. Znajduje na nowo sens życia i uczucie. A w tle tej historii sugestywne obrazy rzeczywistości szpitalnej, rozmaitych postaw wobec cierpienia i barwna galeria postaci – chorych, rehabilitantów, pielęgniarek. Opowieść, która daje do myślenia i niesie nadzieję.
Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7551-438-4
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Lato 1994 roku

Plażę, gdzie zaczęła się ta historia, od reszty świata oddzielała wysoka wydma porośnięta głównie lichą kostrzewą i honkenią rozpłożoną u podstaw srebrzyście gęstych rokitników oraz bujną wydmuchrzycą piaskową, tworzącą rozległe i zwarte kępy ostrych liści, między które wżynała się sieć ścieżek, wąskich na ćwierć metra i piaszczyście białych, wydeptanych przez plażowiczów niefrasobliwie chodzących tędy na skróty. Kiedy jedną z nich, zaczynającą się obok tablicy z tyle surowym, ile naiwnym napisem: „Deptanie wydm wzbronione”, weszli za Hubertem na grzbiet wydmy, morska bryza wionęła zapachem słonej wody i wodorostów. Podmuch był silny i tak nagły, że zaskoczył zajęte rozmową obie kobiety i porwał z ich głów słomkowe kapelusze, gwałtownie rozwiewając włosy. Tylko refleks Mateusza uchronił je przed pogonią za lecącymi z wiatrem nakryciami.

– Święci pańscy, co za wiatrzysko! – zawołała Helena, przejmując od męża schwytany kapelusz.

– Ile ludzi… – rzekła Magda i łapiąc w biegu rękę Huberta, pociągnęła go za sobą. – Hej! – krzyknęła.

Biały piasek skrzypiał pod nimi i parzył bose stopy. Cichy gwar rozmów opalających się plażowiczów nikł w głośnym poszumie fal i krzyku mew. Było tak, jak się spodziewali – mieli słońce, dużo czasu i jeszcze więcej wody przed sobą. Jedynie tłok panujący na plaży mógł trochę przytłaczać.

– A gdzie są palmy i parasole? – Kasia była zawiedziona i nie kryła tego.

– Tutaj są kosze – powiedziała Helena. – Spójrz tylko, też są kolorowe.

– Eee tam! – skrzywiła się dziewczynka i rozczarowana upuściła dmuchanego krokodyla.

Za grajdołem, w którym leżały dwie młode pary z dziećmi, było wolne miejsce.

– Chodźmy tam! – Hubert zauważył pierwszy. – Tam się pomieścimy!

Wkrótce usypany od strony wody wał z piasku zwieńczyły dwa czerwone parawany, które Helena zdążyła uszyć jeszcze poprzedniego wieczora.

– Podobno wiatr morski też opala – przypomniała Magda. Zrzuciła z siebie bluzkę i spodnie, pozostając w jaskrawoczerwonym kostiumie.

– Jak chcesz, to rozłóż się obok parawanu – skomentował Hubert. – Ja zostaję tutaj.

– Tak tylko mówiłam – bąknęła dziewczyna. – Sama nie będę leżeć…

Helena sięgnęła po torbę z plecionej żyłki i wyjęła dwa okrągłe pudełka. Jedno rzuciła na koc Huberta i Magdy.

– Kasiu, chodź posmaruję cię. Gdzie masz kapelusik?

Kasia rozejrzała się bezradnie.

– Jest tutaj. – Magda wyjęła spod torby biały płócienny kapelusz. – Łap, Kasiu!

– Zrobię największą babkę na świecie – powiedziała dziewczynka, kopiąc w sypkim piasku.

Helena posmarowała córkę i bacznym okiem zlustrowała cały grajdoł – kierunek wiatru, stan parawanu – i upewniwszy się, że jest bezpieczny, zajęła się sobą.

– Gdzie moje okulary?

– Nie wiem, Mateuszu – odparła, wyciągając się wygodnie. – Proszę mi już dzisiaj nie zawracać głowy. Nie ma mnie.

Hubert przez chwilę droczył się z Magdą.

– Chodźmy gdzieś – zaproponował.

– Nie chce mi się – odparła, wystawiając się do słońca. – Idź sam.

– Mam sam łazić po plaży? Wypchaj się – rzucił obrażony i położył się na kocu. Nie odzywał się, ale za chwilę obrócił się w stronę dziewczyny i usypał na jej brzuchu górkę z piasku. Nie zareagowała. Dał więc spokój i też zaczął się opalać.

Rozleniwiony upałem czas z wolna kapał słonecznymi sekundami. Było go tak dużo jak przestrzeni po horyzont, jak powietrza. Po raz pierwszy nie naglił, tak przyjemnie ogarniając wygodnym ukołysaniem. W końcu można było leżeć i nie myśleć o niczym… Wszystko oddaliło się za wydmę, daleko, i stało nieistotne. Po nic nie trzeba było sięgać i o nic się starać. W rozedrganym powietrzu ponad grajdoł uniosła się ospała błogość i szybko ociężałej energii przestało się cokolwiek chcieć. Senne myśli ułożyły się w zakamarkach jaźni do nieśpiesznej drzemki i wkrótce zaczęło się wydawać, że śnią własne chwile… Morze rytmicznie pulsowało szumiącymi falami. Było dobrze. Było tak dobrze…

Chrapanie wyrwało Helenę z zamyślenia.

– Mateuszu! – szturchnęła go. – Mateuszu!

– Co jest?! Co?… Ja nie śpię – wymamrotał Mateusz i powiódł wokół zamglonym wzrokiem.

– Bój się Boga, udaru chcesz dostać?

– Przecież nie śpię.

Helena odwróciła się w stronę Kasi.

– Nie jest ci, skarbie, za gorąco? – zapytała i zaraz poprawiła dziewczynce zsuwający się kapelusz. – Chcesz może coś?

– Dlaczego Saba nie mogła przyjść tutaj z nami?

– Pieskom, kochanie, nie wolno hasać na plaży.

– Ale tam może być jej za gorąco.

– W chacie jest jej dobrze, ma cień i miskę z wodą. Nie martw się o nią.

Rozejrzała się. Półnagie, natłuszczone ciała lśniły w słońcu. Młode dziewczyny po sąsiedzku wyglądały jak trzy czekolady. „A ja? niczym ta młynarzówna” – szepnęła w duchu. Siedzący po drugiej stronie brzuchaty mężczyzna z poczerwieniałą skórą na łysej głowie obserwował przechodzące kobiety. Kiedy zwrócił na nią uwagę, odruchowo poprawiła włosy, a potem pomyślała, że dziad jest obleśny, i odwróciła się do Mateusza. On także siedział. Wyciągnął nogi w stronę morza i patrzył ponad parawanem. „Ten nie lepszy” – przemknęło jej przez myśl. Rozczarowana spojrzała w tamtym kierunku. Jakieś pół mili od brzegu z rozpiętym, czerwono-niebieskim spinakerem¹ płynął jacht.

– Co tam, Mateuszu?

– Takie żeglowanie to musi być pierwszorzędna rozrywka – powiedział, nie odrywając wzroku od jachtu – ogromna przyjemność, przyjemność, jak nie wiem co…

– Navigare i tak dalej?

– Coś w tym jest. A gdyby tak?… Słuchajcie – zaśmiał się. – Kupmy łódź i popłyńmy dookoła świata, wolni jak ptacy.

– Słucham? – Wyraźnie rozbawiona Helena z pewnym niedowierzaniem, acz uważniej spojrzała na męża.

– Pomyśl… rejs, w jaki popłynął Teliga²… Kobiety też były…

– Co ty powiesz? Czy wy to słyszycie? Ojcu przyśniły się czasy piratów…

Hubert i Magda podnieśli się, żeby zobaczyć żaglówkę. Kasia stała od dłuższej chwili zaciekawiona tematem rozmowy.

– Sprawmy sobie pełnomorski jacht.

– I będziemy jak piraci napadać na statki ze złotem i z drogimi pierścieniami? – ucieszyła się.

– No, proszę! – rzekł rozbawiony Mateusz. – Można by sprzedać dom i samochód… i zamieszkać na takiej łodzi. Ludzie tak żyją.

– Wybacz, Mateuszu, ale mam poważne podejrzenie, że to słońce jednak ci zaszkodziło. Nie dostałeś ty przypadkiem udaru? – rzekła przez ramię Helena. Sięgnęła do torby. – Przestań fantazjować i posmaruj mi, proszę, plecy. – Rzuciła olejek do opalania.

Ułożyła się wygodnie na brzuchu i pozwoliła Mateuszowi smarować.

– Ummm – zamruczała z rozkoszą. – Jak dobrze. „Mój Boże – szepnęła w duchu. – Obyśmy zawsze byli tak szczęśliwi jak teraz. I żeby już nic się nie pozmieniało. Na lepsze nie musi, dobrze jest jak jest. Dom i ogród, dzieci bawiące się z psem… i wreszcie te wczasy. Ileż to razy śniłam o takiej bajce. Grzechem byłoby chcieć więcej. A stracić? Błędem niewybaczalnym. Bo czy marzenia spełniają się w takim kształcie dwa razy?”. Westchnęła z ulgą, a na jej pogodnej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– Pingwiny, pingwiny! Dla chłopaka i dziewczyny!… – rozległ się w dali męski głos.

Czyjś okrzyk sprawił, że spojrzała w bok. Stara kobieta, której wcześniej tu nie widziała, wpatrywała się w morze. Była podobna do jej matki – tak samo szczupła i w sukience takiej, jakie ona zwykła nosić. Z tym charakterystycznym uniesieniem dłoni, kiedy patrzyła w dal…

Ściął ją żal. To nie mogła być ona. Zmarła pięć lat temu, rok przed urodzeniem się Kasi. Mama – brakowało jej tak bardzo…

Kobieta siedziała w rozkładanym foteliku, zasłaniając się przed słońcem chińskim parasolem i koronkowym nakryciem głowy jak mleczarka z obrazu Jana Vermeera. Nie opalała się. Patrzyła na grupę rozkrzyczanej młodzieży pędzącej za motorówką na gigantycznym bananie.

– Popatrz, Hubert! – zawołała Magda. – Przejedziemy się? – Pokazała w stronę banana.

Chłopak spojrzał we wskazanym kierunku, obserwował chwilę, po czym machnął ręką z dezaprobatą.

– To chodź popływać! – zachęciła go.

Ten pomysł był lepszy. Hubert zerwał się, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Pobiegli, rozkopując na boki tumany piasku. Po drodze obsypali grajdoł Niemek, które zlizując z palców topiące się lody, rozmawiały ze sobą swobodnie i nader głośno.

– Verdammte Scheiße! – wściekle rzuciła za nimi jedna z nich.

Helena obejrzała się na nie z niesmakiem. Głos lodziarza wołającego: – Pingwiny, pingwiny! Lody, lody… śmietankowe, owocowe!… Lody, lody dla ochłody!… – brzmiał donośniej i teraz zwrócił uwagę Kasi. Dziewczynka odrzuciła plastikową łopatkę.

– Mamo! – zawołała. – Jadą lody! Kup mi! Kup mi jednego „Pingwina”!

– Chodźmy – zgodziła się Helena. – A potem pójdziemy poszukać w morzu muszelek. Jeszcze takich nie miałaś – dodała, opasując biodra żółtym pareo ostro kontrastującym z jej bordowym bikini.

– No to chodźmy – niecierpliwiła się Kasia.

Mateusz też poderwał się z koca.

– To ja dołączę do młodych – rzekł.

Żółtawe „Pingwiny”, podobne do grubych lizaków, szybko rozpływały się w upalnym powietrzu. Wkrótce na okrągłych patyczkach niewiele zostało. Helena pomagała Kasi zapanować nad spływającym smakołykiem zadowolona, że lodziarz zabrał się już ze swoim wózkiem na dwóch rowerowych kołach i nie będzie nęcił drugą porcją. Jego wołanie: – Lody, lody… – oddalało się.

– Są tutaj morskie potwory? – zaniepokoiła się Kasia, gdy podeszły nad sam brzeg.

– Tylko rybki, które zjemy dziś na obiad – odparła Helena. – Popatrz tam… Widzisz Magdę i Hubka? Tata do nich płynie…

Woda falami obmywała ich rozgrzane stopy.

– Gilga mnie!

– Morze łasi się do ciebie. – Helena schyliła się i złapała wirującą z piaskiem muszelkę. Za chwilę fala wyrzuciła dwie następne.

– Pokaż…

– Ładne, prawda? – dała jedną.

– Aha… Ma takie kreseczki.

– To sercówka, widzisz? Jak położysz ją w ten sposób, to przypomina małe serduszko.

Grupka chłopców i dziewcząt z impetem wpadła do wody, krzycząc radośnie i ochlapując się. Helena spojrzała na płynącego Huberta. Niebezpiecznie zbliżał się do falochronu. Chciała zawołać, lecz będący bliżej Mateusz krzyknął pierwszy. Hubert zawrócił i popłynął w kierunku białej boi.

– Ja też mam! – ucieszyła się Kasia znaleziskiem. –Mam sercówkę! A to? Co to jest?

– Gdzie?

– Tam, w wodzie, takie… Kisiel? Rusza się… O!

– To chełbia, kochanie. A tam? Popatrz… rybka… –Warkot motorówki ją zagłuszył. Obie spojrzały, jak nad nimi unosi się jaskrawo ubarwiona czasza spadochronu.

– Jaki kolorowy! – zawołała Kasia. Spłoszona śmieszka przeleciała nisko, niemal dotykając jej głowy. Nim Helena zdążyła zareagować, ptak z głośnym krzykiem odfrunął. – Czy małe dziewczynki też mogą tak latać?

– Niestety, skarbie, musisz jeszcze trochę urosnąć…

– Do niedzieli wystarczy?

– Musisz być taka jak Hubek – rzekła Helena i zerknęła na morze, by odszukać wzrokiem Huberta. Była przy nim Magda. Płynął w stronę falochronu. Chciał chyba dostać się na platformę wędkarską, z której chłopcy skakali do wody.

Helena, nie wypuszczając ręki Kasi, z coraz większym niepokojem patrzyła na syna.

– Hubek! – krzyknęła głośno, lecz była za daleko.

– Hubert! – zawołał płynący za nim Mateusz. – Ostrożnie!

Rozejrzał się za Magdą. Była w pobliżu.

Hubert niepomny nawoływań podpłynął do platformy. Poczekał, aż wyjdzie z wody chłopak będący bliżej drabinki, i sam się na nią wspiął. W kilku ruchach znalazł się na górze. Chłopak przed nim brał rozbieg, żeby skoczyć.

– Hubert! – zawołał Mateusz – Hubert! Nie skacz na główkę! Hubert!

Nie wiedział, czy syn go słyszy. Miał nadzieję. Mimo to szybko płynął w stronę platformy. Jeszcze raz zawołał:

– Hubert! Nie na główkę!

Hubert pomachał ręką i krzyknął:

– Magda! Patrz się!

Skoczył… na główkę.

– Hubert!! – ile sił w piersi krzyknęła Helena.

– Hubert! – krzyknął Mateusz. Przerażony zaczął patrzeć, gdzie chłopak się wynurzy. Jednak on nie wypływał. Mateusz zaczął wołać: – Hubert! Hubek! – potem zanurkował. Rozejrzał się pod wodą w panice i wynurzył, nie znalazłszy syna. Hubert wciąż nie wypływał. Helena też to widziała i nogi się pod nią ugięły.

– Hubert! – zapłakała.

W momencie, w którym lęk ścisnął im skronie najmocniej, który nastał po nieznośnie długim czasie, Hubert wynurzył się i niczego nieświadom, śmiejąc się, zawołał:

– Ahoj! Magda!… Tu jestem! Widziałaś?!

Mateusz potrzebował chwili, by ochłonąć.

– Hubert! – wrzasnął wściekły. Chłopak spojrzał na niego zdziwiony. Nie rozumiał… – Hubert! Na brzeg!…

– Co, tato?!

– Na brzeg, mówię!

– Ale, tato!…

– Nie dyskutuj! Na brzeg!

„No i o co tyle wrzasków?” – odezwała się buntownicza dusza chłopaka.

– Co się stało? – spytał, będąc już całkiem blisko.

– Synu, ile razy mam ci mówić, żebyś nie skakał na główkę! – W nerwach trzasnął dłonią w wodę. – Jeszcze w domu umawialiśmy się, prawda?!

– No, tato!… – Hubert bagatelizował słowa ojca. – Krzyczysz na mnie jak na smarkacza. Przecież nic się nie stało, jak widzisz – próbował się bronić.

– Ale mogło się stać! Mogło! Słyszysz?! – krzyczał Mateusz. – Może dzieliło cię od tego nieszczęścia tylko kilka centymetrów! Może mniej! Zachowujesz się jak smarkacz! Smarkacz jesteś! Słyszysz?! Smarkacz!

– Tato, nie przesadzaj! – Hubert posłusznie podążał za ojcem. – Nie rozumiem… co może mi się stać w wodzie?

Tak samo wystraszona czekała na brzegu Helena.

– Hubeczku! – Podbiegła do niego, kiedy wychodził z wody. – Hubeczku – rzuciła mu się na szyję. – Serce mi zamarło… Boże, serce mi zamarło… synku… Co ty robisz? Synku… Przyrzeknij, że już nigdy tak nie skoczysz. Przyrzeknij!

– Mamo, ty też? Przecież wszyscy tam skakali.

– Lecz ty nie skacz, błagam cię! Nie skacz tak więcej.

– Popisów mu się zachciało! – rzucił wciąż zdenerwowany Mateusz. – Gdzie Madzia? – obejrzał się. – Jesteś. Przynajmniej ty nie robisz głupstw.

– Oj, tato!

– Posłuchaj ojca – głos uwiązł Helenie w gardle. – To nie basen, gdzie wszystko widać… tu dno może być zdradliwe, synku…

– Tam było głęboko… – Hubert jeszcze chciał coś dodać, lecz Mateusz nie pozwolił.

– Dosyć! – uciął krótko. – Proszę cię, żebyś pamiętał! Bo inaczej wracamy do domu! Jak nic, wracamy do domu!…

Raptem błogie rozleniwienie zniknęło gdzieś, uleciało pognane irytacją i złym nastrojem.



Po południu zmieniła się pogoda. Stało się to szybko i całkiem niespodziewanie. Raptem z północy nadciągnęły cumulonimbusy i niczym szczelna kotara zakryły słońce. Plaża przestała być atrakcyjna. W wodzie, nagle schłodzonej prądem z Zatoki Fińskiej, zostało tylko paru straceńców – sinych i zesztywniałych, bo ziąb morza przeszywał aż do szpiku kości.

Życie przeniosło się na nadbrzeżny bulwar. Teraz tu zrobiło się rojno i zapanował gwar. Ludzie spacerowali, a wiejący od lądu wiatr trzepotał kolorową mieszanką wakacyjnych okryć i płóciennymi dachami różnorakich kramów, budek i stoisk z rozmaitym towarem stojących wzdłuż deptaku.

Kamińscy również wybrali się między stragany pooglądać, może wybrać jakieś pamiątki…. Różnej wielkości muszle wyrzucone przez fale Morza Czerwonego, konchy właściwe wyspom południowym, wyroby z kokosów i bambusa leżały niemal na każdym stoisku. Wczasowicze kręcili się, przystawali, czasem brali coś do ręki, niekiedy coś kupowali i szli dalej gnani ciekawością wszystkiego, co tu było zniesione, i każdego, kto tu przyszedł.

Mateusz z Kasią na rękach gubił się czasem, bo Helena i Madzia, co rusz czymś zaintrygowane, przystawały na dłużej, a Hubert, niczym wolny elektron, krążył po wszystkich orbitach. Tak wolno, by nie rzec – flegmatycznie, przemieszczali się między straganikami, potrącani przez przechodniów, obijając się o nich – zagapionych, i sami potrącając innych.

– Magda! Hubert! Chodźcie tu! Popatrzcie! – Helena pokazywała szklaną butlę. – Zobacz, Huberku… W sam raz na nasz kominek, co? Jak myślisz? – Podała mu ją.

W środku mały stateczek z dumą wypinał żagle.

– Jak on tam został włożony? – zaciekawiła się Magda.

– Pewnie przez odcięte dno – z przekonaniem odparł Hubert.

Dziewczyna uniosła butelkę i spojrzała pod światło.

– Nie widać, żeby była sklejana – rzekła.

– Pokaż…

– To co, kupujemy? – pytała Helena.

– Na kominku będzie nieźle wyglądać – potwierdził Hubert.

– Biorę – zdecydowała się Helena. – Wezmę dwie, jedną dla ciebie, Madziu… A gdzie ojciec poszedł z Kasią? – rozejrzała się.

– Tam, przy cukrowej wacie – powiedziała Magda, pokazując za siebie.

Kasia z cierpliwością, na jaką tylko może być stać dziewczynkę w jej wieku, czekała przed rozgrzanym aparatem, gdzie zwykły cukier jakimś cudem zmieniał się w marzenie. Starszy mężczyzna z plastikowym daszkiem na głowie nawijał je na długi patyk, którym obracał, trzymając w artretycznej dłoni, i ochrypłym głosem co chwilę wykrzykiwał: – Atrakcja Bałtyku, wata na patyku!… Wata! Wata cukrowa! Smaczna i zdrowa!

– Tu jesteście! – Helena podeszła, kiedy Kasia odbierała watę.

– Kupiliście coś? – zapytał Mateusz.

– Statek w butelce. – Helena sięgnęła do torby. – Spójrz, jaka piękna w środku fregata.

– Podoba mi się… W sam raz na kominek.

Kilkadziesiąt kroków dalej powietrze zapachniało spieczonym olejem.

– Frytki, frytki, chodźcie goście i kobitki! – dobiegło stamtąd zawołanie wysokiego mężczyzny w kapitańskiej czapce.

– Krówki i króweczki… dla dziewczyny i dzieweczki! – wołał obok opalony gość, a z przeciwległego stoiska przekrzykiwał go inny, gruby blondyn: – Landrynki, landrynki! Dla chłopaczka i dziewczynki!

Kasia jeszcze nie skończyła jeść waty, ale gdyby nie przeszli dalej, z pewnością nabrałaby na nie apetytu na landrynki.

– Kto im układa te rymy częstochowskie? – rzekła zdegustowana Magda. – W każdej budzie poeta…

Szturchnęła Huberta i zwolniła kroku. Za chwilę, odrzuciwszy do tyłu gruby warkocz, w który splotła swoje gęste, jasnorude włosy, wzięła kurs na mężczyznę w kapitańskiej czapce. Ten na jej widok bezwiednie zrobił minę głodnego karpia.

„Zatkało go” – w duchu szepnął Hubert. Nieraz obserwował takie reakcje mężczyzn na urodę Magdy. Świadomość, że zdobył najładniejszą dziewczynę w szkole, napawała go niepomierną dumą i łechtała jego próżność. Jak wszyscy w tym wieku, miał niezłomną pewność, że osiągnie w życiu wszystko, czego zechce, jeżeli tylko coś takiego będzie istniało.

Wiedział, że Magda ruszyła w stronę tej budki, bo znała jego słabość do frytek. Za dobrze wypieczone frytki oddałby wszystko – buty, co tam buty! Oddałby jeszcze koszulę, a nawet więcej, nawet dwie koszule, buty i spodnie, niechby te, które miał na sobie, pieczołowicie wytarte wranglery, na dodatek. Tak lubił frytki. Ale najwyraźniej tylko on miał na nie ochotę.

– Chodźmy lepiej na tego turbota! – zaproponowała Helena. – Tam dalej jest smażalnia. Może choć tam nikt nie będzie się wydzierał.Rozdział 2

W południe zaczęła się ulewa. Dopiero wieczorem deszcz zelżał, ale nie przestawał padać. Padał tak przez dwa następne dni. Cóż mieli robić, skończyło się plażowanie i jakoś trzeba było tę niepomyślność przeczekać. Chodzili więc na bulwar, spacerowali po plaży i wdychali powietrze przesiąknięte jodem, podziwiając oszalałe morze, które w niczym nie przypominało tego sprzed kilku dni. Już nie pluskało łagodnie i mile, już nie było tak przyjazne. Teraz falami o pienistych, białych grzywach, gnanymi wiatrem w dzikim ryku, piętrzyło się i przewalało całą swoją rozpędzoną, bezwładną masą. Potężny ogrom wody wypływał z ciemnych głębin i poruszał się wściekle, ponaglany z tyłu przez następne, jeszcze wścieklejsze i jeszcze potężniejsze tonie. Wzburzone uderzało wysokimi bałwanami raz po raz w brzeg z zapamiętaniem, jakby w swej furii chciało pożreć jak najwięcej plaży, pochłonąć ją aż do wydm, i z grzmotem rozbijało się o falochrony.

Wkrótce wilgoć powietrza stała się przejmująca i w chacie trzeba było uruchomić ogrzewanie.

– Kto teraz rzuca? – spytała Helena. Podrzucała trzymanymi w dłoni kostkami. Pochyleni w czwórkę nad planszą (Magda, mimo wczesnej pory, poszła spać) ścigali się pionkami.

– Teraz ja rzucam – odparł Hubert i wziął kości.

– Przykręcę trochę grzejnik – powiedział Mateusz – bo robi się za ciepło.

– Leje i leje… – Helena spojrzała w okno i westchnęła. – Będzie tak padać do końca urlopu? Do tego jeszcze ten wiatr. Podobno jest jedenaście w skali Beauforta. Mam nadzieję, że nie rozniesie tej chaty. – Rozejrzała się. – I ciekawe, jak tam nasz dom… – westchnęła. – Chyba Kuligowscy zaglądają tam, co? Mateuszu?

– Ja myślę…

Helena sięgnęła wspomnieniem do pierwszego spotkania z sąsiadami.



Kobieta w za dużych, męskich gumofilcach i kraciastej chustce zawiązanej pod brodą na pokaźny węzeł, gdy ją dostrzegła, postawiła aluminiową kanę na progu. Przymrużonymi oczami patrzyła, jak omijając kałuże roztaplanej gnojowicy, idzie przez podwórze z Kasią na rękach.

– Dzień dobry! – zawołała Helena już z daleka, jednak kobieta nie odpowiedziała. Czekała, aż podejdzie bliżej. Przekrzywioną chustkę przesunęła bardziej do tyłu, odsłaniając pobrużdżone czoło, i grzbietem ręki wytarła spoconą twarz.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry – z pewną nieufnością odparła kobieta.

– Nazywam się Helena Chorążewicz-Kamińska. Właśnie zamieszkaliśmy w tym nowym domu… I jak by nie patrzeć, jesteśmy po sąsiedzku…

– Więc jużeście się sprowadzili?

– Właśnie tak, Kamińska jestem – rzekła Helena.

– Lucyna Kuligowska – przedstawiła się tamta.

Mroczną sienią przeszły do kuchni, gdzie pod oknem przy długiej ławie siedział mężczyzna w czapce uszance. Stół, na którym trzymał rękę z papierosem, nakryty był sfatygowaną ceratą w niebieską kratę. Obok ręki stały niedopita herbata i cukiernica z pudełka po landrynkach.

– Mamy gościa! – zawołała pani Lucyna. – Pani Kamińska z tego nowego domu.

– Aaa! Miło poznać! Miło – odparł mężczyzna, wychodząc zza ławy. – Byliśmy ciekawi, kto też buduje się na naszej miedzy. Marian jestem – pochylił się i głośno cmoknął dłoń Heleny. – Proszę – zaprosił. – Proszę… Może mlekiem poczęstujemy? – zapytał.

– Prawdziwym, od krowy – zachwaliła już zupełnie swobodna kobieta.

– Ja poniekąd w sprawie miedzy przyszłam – oznajmiła Helena.

– Jaka to miedza? Kawałek płotu i tyle.

– Chcemy naszą działkę obsadzić drzewami, głównie owocowymi, i nie wiemy, jaką zachować odległość od granicy z państwem.

– I to panią martwi? – zaśmiała się Kuligowska. To taki kawał od nas… Nawet gdybyście las tam posadzili – śmiała się.

– A sadźcie na zdrowie! – rzekł Marian rubasznym głosem.

– To dobrze – uradowała się Helena. Spodobali jej się ci ludzie. Już teraz była pewna, że będą udanymi sąsiadami. – A co do mleka…

– Jak będzie potrzeba, to naturalnie, zapraszamy.

– Dla dziewczynki odlejemy, jeszcze ciepłego, prosto z udoju – dodał Kuligowski. – Jak masz na imię, krasnalku?

– Przedstaw się, kochanie – szepnęła Helena.

– Kasia – odparła dziewczynka równie cicho.

– Kasieńka… Cudna dziewuszka.

– No, to dla Kasieńki codziennie mleka damy. Przyjdzie pani?

– Naturalnie! – z radością odrzekła Helena. – Chętnie kupię nawet i więcej… Słyszysz, Kasiu? Będziemy mieli świeżutkie mleczko.

– Ale nie potrzeba pieniędzy! – zastrzegł mężczyzna.

– Ten litr, dwa, zawsze można odlać – wtrąciła kobieta.

– Będę wdzięczna, ale cenę musimy ustalić. To państwa praca i musi być wynagrodzona. Inaczej czulibyśmy się wobec państwa bardzo nie w porządku.

– Skoro tak – zgodziła się Kuligowska – ustalimy kiedyś. Mamy też jaja, śmietanę i ser. Czasem jakaś cielęcina się trafi… bo cielaki też bijemy.

– Znakomicie. Będę zachodzić, jeśli państwo sprzedadzą.



Mateusz rzucił kośćmi.

– Dwie piątki i dwójka – rzekł. – Jednego pionka wprowadzam do domku…

Helena dłonią przeczesała jego fryzurę.

– Zaczynasz siwieć, mój drogi – powiedziała. – Widzę na skroni srebrne niteczki…

– Z wolna nabieram dostojeństwa. Co chcesz, już czcigodny ze mnie mąż… O! Magda…

Dziewczyna podeszła do okna.

– Słyszycie? – rzekła jeszcze zaspana.

Z północy w głuchym pomrukach zbliżała się ołowiowogranatowa ciemność. Wkrótce zapanowała wokół i tylko rozdzierające niebo błyskawice rozświetlały ziemię. Zaczął się spektakl, którego bały się wszystkie żywe istoty. Rozpętała się burza.

– Raz, dwa, trzy… – liczyła uważnie Helena długość interwałów między rozbłyskiem a towarzyszącym mu grzmotem – cztery… Jest bardzo blisko – oceniła.

– Idzie prosto na nas – rzekł Hubert. W tym samym momencie oślepiający błysk pokrył się z potężnym trzaskiem i piorun uderzył w drzewo samotnie rosnące na wydmie.

– Patrzcie!

Ogień wzniecony wyładowaniem zajął bok korony. Potem było jeszcze kilka grzmotów. Potężna siła chciała rozłupać niebiosa niczym skorupę orzecha. Magda podrygiwała nerwowo przy każdym bliskim grzmocie.

– W tej chwili rozumiem trwogę, która niegdyś ogarniała ludzi – powiedziała.

– Myślisz, że teraz nie ma komu się bać? – odrzekła Helena. – Sama bym wystawiła gromnicę, ta chatynka…

– Jakieś świeczki by się tu znalazły…

– Ty, Mateuszu, lepiej nie drwij… Sam zobacz, jak się rozszalało… Matko… O! O, teraz, to dopiero. Żeby tylko w nas nie trafiło, Boże mój… Zwykła świeczka nie starczy. Musi być poświęcona w Matki Boskiej Gromnicznej, więc możesz sobie podarować. O! Znowu…

– W Dzień Świstaka i Mokradeł? – nie przestawał Mateusz.

– Nie bądź nieznośny. Jeszcze w taki czas ci się zebrało…

– Serce, ty nigdy nie lękałaś się burzy.

– A kto mówi, że się lękam?! – uniosła się Helena. – Czy ty kiedyś widziałeś, żebym ja się bała?… Tak tylko mówię… O Matko! Ale teraz grajmotnęło…

Czarne niebo co chwilę rozbłyskiwało siatką ognistych zygzaków. W gęstym powietrzu trudno było oddychać. Rozszalały wiatr trzaskał okiennicami i tarmosił strzechę. Coraz mocniej biły pioruny.

– Chyba cichnie – w głosie Magdy zabrzmiała ulga. Lubiła demoniczne nastroje, stare zamki, lochy i piwnice oraz parki nocą i cmentarze, ale ta burza była jak dla niej zbyt mocnym przeżyciem. Więc teraz, kiedy wszystko miało się ku końcowi, nawet nie próbowała kryć, że jej ulżyło.

Nawałnica wybrzmiewała do końca. W ostatnich akordach słabł deszcz. Jeszcze jedno trzaśnięcie pioruna, jeszcze jeden przeraźliwy grzmot w akompaniamencie coraz ciszej bębniących strug, jeszcze jedno wyładowanie i wszystko powoli ucichło.

Na zmoknięty świat znów spojrzało słońce, a niebo z ziemią połączył w zgodnym sojuszu podwójny łuk tęczy. I stało się tak, jakby nigdy nie padał deszcz, nie wiał wiatr ani nigdy nie było burzy. Tylko potargane drzewa, kałuże wody i przyjemny w powietrzu zapach ozonu świadczyły o niedawnej nawałnicy.



Następny poranek wstał jasny i pogodny. Świeciło słońce, a termometr wskazywał dwadzieścia sześć stopni. Tylko gdzieniegdzie na czystym niebie błąkały się niewielkie cumulusy.

– Pójdziemy dziś na plażę? – Magdzie znów chciało się żyć.

– Piasek jest jeszcze mokry – odparła Helena. – Dajmy mu trochę obeschnąć i nagrzać się na nowo.

– Szkoda czasu – stanowczo rzekł Hubert.

– Już jutro będzie dobrze, może dziś po południu… choć wątpię.

– Możemy przejść się po plaży, na pewno morze wyrzuciło dużo bursztynów. Moglibyśmy spróbować szczęścia – Mateusz zaproponował pośrednie rozwiązanie.

– Właśnie, pójdźmy na bursztyny – zgodziła się Helena. – Ale błagam, po śniadaniu.

Magda stała skwaszona i podpierała ścianę obok kuchennego pieca. Propozycja Mateusza nie przypadła jej do gustu. Ale nie tylko jej. Hubert przy oknie patrzył w niebo. Wyraźnie miał na coś ochotę i, jak się domyślała, nie było to chodzenie po plaży i dłubanie patykiem w stertach wyrzuconego morszczynu.

– Może woda jest ciepła i już można się kąpać? – powiedział, nie odwracając się od okna. – Wszystko we mnie aż piszczy, żeby choć trochę popływać.

– Właśnie – podchwyciła Magda. – Woda może być już ciepła. Można by sprawdzić.

– To zawsze można zrobić – zgodził się Mateusz. – Po śniadaniu pójdziemy.

– To my polecimy teraz! Chodź, Magda.

Złapał leżące na poręczy ławy kuchennej kąpielówki.

– Powstrzymaj się, synku, choć do śniadania! – próbowała zatrzymać go Helena. – Już kończę sałatkę z pomidorów. Przecież lubisz pomidory.

– Z pełnym brzuchem źle się pływa! – odparł nonszalancko i ruszył w stronę wyjścia. – Wykąpiemy się, wrócimy i wtedy zjemy. Zostawcie nam trochę – dodał, ściągając z suszarki frotowy ręcznik.

– Ale Huberku! – zawołała jeszcze Helena. Lecz oni już wybiegli.

Niecałe dziesięć minut potrzebowali, by spokojnym krokiem dojść do wydm. Ruszyli jedną ze ścieżek i wkrótce znaleźli się w miejscu, z którego widać było plażę. Istotnie, nikt nie zdecydował się na rozłożenie na plaży, tylko na wydmach opalało się parę osób.

Za to wielu kąpało się właśnie. Nad wodą i plażą, jak zawsze w dobrą pogodę, szybowały mewy.

– Jest czerwona flaga.

– No to co, popatrz, ile ludzi – odparł Hubert i ściągnął przez głowę bawełnianą koszulkę.

– Myślisz, że twojego ojca szlag przez to nie trafi?

– Mój ojciec tak łatwo nie wychodzi z nerwów. Ale nawet gdyby, to zdążymy wrócić, nim się wkurzy.

Woda była ciepła. Lodowaty prąd odpłynął po burzy i warunki do pływania były tak samo dobre, jak przed załamaniem pogody.

Opryskał się, zrobił jeszcze kilkanaście kroków, a kiedy woda sięgnęła powyżej pasa, rzucił się w przód i zaczął płynąć. Pomyślał o platformie dla wędkarzy. Stało tam kilku chłopaków. Dwóch wskoczyło do wody i zaraz się wynurzyło.

Podpłynął do drabinki. Wspiął się na nią i dostał na platformę.

– Hubek! – dobiegło go wołanie Magdy. – Hubek! Nie wariuj!

– Skaczecie? – zapytał stojących tam chłopaków.

– Zastanawiamy się – odparł jeden z nich.

– Jak tak, to nie stójcie tu. – Roztrącił ich i skoczył. Wszedł w toń jak nurkujący albatros. Pod wodą słyszał, jak woda chlupie o falochron, a kiedy się wynurzył, głos Magdy:

– Hubek! Zgłupiałeś?! Znowu skaczesz?! – wołała, płynąc do niego. – Nie popisuj się!

Lecz on rozochocony, i niewiele sobie z niej robiąc, popłynął w stronę drabinki.

– Hubert!! – z pełnej piersi wrzasnęła dziewczyna. – Hubek! Ja wracam! Nie taka była umowa!

Stojąc już na platformie, zamachał do dziewczyny i zawołał:

– Madziu! Juuhuuu!

Zrobił dwa kroki w tył, rozpędził się i skoczył na główkę.

Poleciał do góry, w niebo. Nie wiedział dlaczego, ale raptem znalazł się między mewami. Był blisko nich, miał je na wyciągnięcie ręki. Przyglądały mu się z zaciekawieniem i ostrzegawczo krzyczały. Podmuch wiatru gładził im pióra, a jemu zacinał w oczy i rozwiewał włosy. Ni stąd, ni zowąd… Co się stało? Jak to?

Nim zdążył zrozumieć, co robi między tymi ptakami, jakim cudem się unosi, jakim lata, spojrzał w dół i zobaczył, jak wypływa z wody w miejscu, w które chciał skoczyć. Płynęli do niego Magda i dwóch chłopaków wyminiętych na platformie. Coś wołali, lecz rozwrzeszczane mewy zagłuszały ich głosy. Widział, jak Magda i ci dwaj holują go dziwnie bezwładnego. Podtrzymywali go w wodzie i wynieśli na brzeg. Jak nieżywego położyli na mokrym piachu…

Otworzył oczy.

– Hubek! Hubek! – gorączkowo wołała Magda. – Hubek! Co ci się stało? Hubek! – rozpłakała się. – Co ci jest?

– Nie wiem – odparł. Był oszołomiony i nie bardzo wiedział, co się wokół dzieje.

– Nic mu nie będzie – usłyszał czyjś głos. – Opił się wody i tyle.

– Niech ktoś wezwie pogotowie! Niech ktoś wreszcie wezwie karetkę!! – płacząc, krzyczała Magda. – Hubek! Nie zamykaj oczu! Słyszysz? Nie zamykaj oczu! Nie zamykaj oczu! Słyszysz? Hubert! – klęczała i wołając o pomoc, trzymała jego głowę.

– Magda… – wyszeptał.

– Jestem tu.

– Magda… zimno mi…

– Dajcie koc! – zawołała.

Ktoś nakrył go kocem. Niewiele pomogło. Kto inny przyniósł termos z gorącą kawą. Próbował dźwignąć się na łokciach i usiąść… Nie mógł! Stracił całkiem kontakt ze swoim ciałem. Widział krąg pochylających się nad nim głów, które mówiły:

– Posadźcie go! Dajcie coś pod głowę! Nogi! Unieście nogi do góry!

– Trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie – pouczał kto inny. – Nie widzicie, że się podtopił?

– Hubert! Hubert! – słyszał głos Magdy. Klęczała przy nim, nie dając nikomu go ruszać. – Niech ktoś wezwie lekarza! Wezwijcie pogotowie, on jest przytomny!

– Pomóżcie mu wstać – odezwała się któraś z głów.

– Nie ruszać go! Jego nie wolno ruszać! – krzyknęła Magda.

Mijały minuty, były nieznośne…

– Coś się stało? – szepnął. – Madzia…

Sygnał karetki brzmiał przejmująco. Niepokoił i budził otuchę zarazem.

Szmery ucichły, głowy rozstąpiły się i oddaliły na kilka kroków.

– Proszę się odsunąć – usłyszał czyjś zdecydowany głos. Inna głowa zbliżyła się.

Lekarz ukląkł przy nim.

– Przytomny? – usłyszał jego pytanie.

– Chyba jest przytomny, mówił coś – odparła Magda.

– Czy możesz się ruszać? Boli cię coś? Czujesz nogi? A ręce? – padły pytania. Lekarz chyba go dotykał.

– Nie wiem… nic… – wyszeptał – tylko zimno mi…

– Nosze! – usłyszał zawołanie. – Wiesiek! Dawaj tutaj te nosze!

Przenieśli go i wepchnęli do karetki. Magda usiadła obok. Pomagała opatulić go kocem.

– Hubert! Słyszysz mnie? – upewniała się, że jest przytomny.

– Słyszę – odpowiedział cichym głosem.

– Hubert, nie śpij… Nie zasypiaj. Hubert! Jedziesz do szpitala. Będzie dobrze… Zaraz będzie dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę… Proszę cię… Hubek, proszę…

– Magda… Zimno mi…

Krzyk mew unosił się nad plażą. Ludzie nawoływali się i głośno śmiali. Jedni kąpali się i pływali, inni spacerowali i patykami wygrzebywali ze zwałów plech bursztynowe grudki. A czerwona flaga dziarsko powiewała dalej…Rozdział 4

Helena weszła do gabinetu urządzonego starymi, dębowymi meblami, wspierana przez mężczyznę zwalistej budowy, o czerstwej twarzy, z którą kontrastował jasny, obfity, lecz starannie wypielęgnowany zarost oraz równie jasne i długie, opadające na ramiona włosy.

– Spokojnie, Heluś – powiedział do niej. – To porządny i wrażliwy człowiek, na pewno ci nie odmówi.

– Coś obiecywał?

Chciał odpowiedzieć, ale przerwało mu wejście człowieka, o którym mówili.

– Witam! – rzekł do nich ochrypłym, przepalonym głosem. – Witam panią! Sylwester! Darzbór, że tak powiem, stary żubrze – uśmiechnął się.

– Cześć, profesorze. Jak zwykle w dobrym nastroju?

– To francuskie słońce… sam wiesz…

– I te armaniaki, co? Ty lubisz dogodzić swej duszy.

– E tam, armaniaki! Do czeremchówki twojej Anetki nawet się nie umywają.

– Pamiętaliśmy o tym. Mały gąsiorek jest już u twojej gosposi. Nie przedstawiłem ci mojej siostry.

– Helena Chorążewicz-Kamińska – rzekła Helena.

– Miło mi. Siadajcie, proszę. Proszę panią…

Przy ścianie, na której wisiał turecki kilim i dwie skrzyżowane rohatyny³, stała ciężka dębowa szafa pełna książek ze złoconymi grzbietami i ustawione były fotele obite zieloną skórą. Zajęli je, a profesor usiadł naprzeciw.

– Więc stało się nieszczęście? – rzekł poważnie, założywszy nogę na nogę. Był koło sześćdziesiątki, lecz już zniszczony. Szpakowate włosy zaczesywał na lewą stronę, żeby zakryć ciemne znamię na skroni. Teraz stał się skupiony i uważnie patrzył na Helenę.

– Wielkie, panie profesorze – odparła łamiącym się głosem. – Mój syn jest ciężko chory… złamał kręgosłup.

– Tak, to ciężki cios dla matki, to wielka tragedia – powiedział zasmucony. Był zupełnie inny niż przy powitaniu, niemal nie ten człowiek. – Proszę powiedzieć, w jakim syn jest stanie?

– W ciężkim, bardzo ciężkim. Nie rusza się, jest cały sparaliżowany. Walczy o życie, panie profesorze.

Opowiedziała, co się zdarzyło, jaka jest sytuacja, i błagała, błagała ze łzami w oczach o pomoc. Czasem coś wtrącał Sylwester. Profesor nie miał wątpliwości, że konieczne jest neurochirurgiczne leczenie, i wiedział, że musi być ono przeprowadzone natychmiast. Miał takich pacjentów na oddziałach. Różnie z nimi bywało, jednak po pomyślnie przeprowadzonej operacji większość z nich pozostawała przy życiu. To było ważne, bo głównie o życie walczyli ludzie tacy jak Hubert i głównie o życie chodziło błagającej go teraz matce. Gdyby tylko mógł każdego przyjąć do siebie… Wiele odbywał rozmów jak ta i wiele razy wysłuchiwał płaczących kobiet. I bardzo często odmawiał. Był zmuszony, bo zawsze brakowało miejsc. Musiał więc wybierać. I wybierał: między życiem a śmiercią, młodością a starością, między tymi, którzy potrafili bardziej go przekonać, a tymi, którzy tego nie umieli bądź za słabo się starali, między rokującymi lepiej a tymi słabszymi. Czasem musiał zawierzyć własnej intuicji. Teraz był pod wrażeniem łez Heleny, jednak musiał przedstawić konkretną sytuację i całą prawdę.

– Proszę pani – kończył rozmowę – nie odbieram pani nadziei ani nie odmawiam. Pani nie odmawiam – podkreślił z naciskiem. – Zrobię, co w mojej mocy, jak tylko syn pani trafi pod moją opiekę. Trzeba jednak poczekać na wolne łóżko. Proszę być ze mną w kontakcie telefonicznym.

– Tylko czas, panie profesorze… Czas jest naszym największym wrogiem. Hubert nie może, nie da rady tyle wytrzymać. On słabnie z każdą godziną. – zapłakała na nowo.

– Wiem o tym, kochana pani, ale co mam zrobić? Przecież dziś żadnego pacjenta nie wyrzucę, nie mogę – w stanowczym tonie brzmiała wielka życzliwość. – A w kolejce mam syna ministra. Uraz mózgu. Wjechał motorem w koparkę. Zaraz po nim biorę Huberta, ma pani na to moje słowo.

– Hubert może nie dożyć – rzekł Sylwester. – Co nas dawca nerek obchodzi?

– W tygodniu na pewno coś dla niego znajdę. Wielu schodzi, nim zdążę wziąć na stół.

– Zrób coś, proszę cię. Ten ministerialny synek… No, stary! Nie ma czasu! Minister sobie poradzi – twardo naciskał Sylwester.

– Premier dzwoni i ponagla, jakby to ode mnie zależało.

– Premier ma wiele możliwości, znajdzie coś. Zostaw go. My mamy tylko ciebie.

Profesor nerwowo potarł kark. Widać było, że się waha.

„Boże! – Helena traciła oddech. – Chryste, pomóż!”.

– Nikt poza tobą nam nie pomoże – napierał Sylwester. – Proszę cię… No…

– Cóż, ten premier…

– Stary, proszę cię, pomyśl o nas!

Sylwester był coraz bardziej kategoryczny i Helena zlękła się, że zniechęci profesora, gdy ten zdawał się coś analizować.

– Dobrze – zgodził się w końcu profesor i ciężar duszący pierś Heleny zelżał. – Pierwsze zwolnione miejsce będzie dla pani syna – powiedział, wstając.

– Dziękuję – rzekła, nie panując nad łzami szczęścia. – Dziękuję panu z całego serca. Boże, dziękuję bardzo.

Sylwester podniósł się i w dziękczynnym geście ujął ramię profesora.

– Masz u mnie, stary, złoty kordelas⁴ Bismarcka – rzekł wzruszony. – Od lat widzę, jak ci się oczy do niego świecą. I jeszcze ci dwudziestaka⁵ wystawię, regularnego. Tylko ratuj chłopaka, ratuj go!

– Będzie, jak mówię – odparł profesor mocno zadowolony. – Pierwsze wolne…

Była więc dla Huberta jakaś droga ratunku, jakaś szansa. Helena uchwyciła się tej myśli. Ważne, że profesor nie odmówił. Nigdy nie życzyła nikomu śmierci, lecz to miejsce było potrzebne natychmiast. Żeby tylko… Wracała niespokojna. Szeptała w duchu: „Panie Jezu Chryste, oddaję Ci mego syna wraz ze wszystkimi jego cierpieniami. Pomóż mu”. Modliła się całą powrotną drogę.



Następna noc naznaczona były dalszą niepewnością. Rurka intubacyjna dławiła. Uciskała język i uniemożliwiała przełykanie. Hubert większość śliny wypluwał. Nie było mowy, by coś zjadł. Konieczne stało się podłączanie kroplówek.

Kiedy Helena stanęła w progu jego sali, omal nie zasłabła. Widok stojaków, na których pozawieszane były butelki z płynem fizjologicznym i glukozą, plątanina rurek, butle z tlenem i respirator sapiący obok łóżka wywołały wstrząs. Oparta o ścianę nie mogła zrobić kroku.

– Nic nie mówiłeś… – spojrzała z wyrzutem na Mateusza. – Co się stało?

– To było konieczne – odrzekł. – Porażona przepona nie dawała rady i…

– Czy jest przytomny? – Bała się podejść.

– Jest przytomny i nie traci z nami kontaktu. Trzyma się, zobacz sama.

Chwilę trwało, nim do jej świadomości dotarła informacja, że Hubert nie zapadł w śpiączkę, że nie stracił przytomności. Jeszcze zesztywniała podeszła do łóżka.

– Dzień dobry, synciu – powiedziała nadal bezbarwnym tonem. Była wycieńczona i blada. Machinalnie opadła na stojące obok krzesło. Widziała, jak Hubert ucieszył się jej widokiem. – Jak się czujesz? – zapytała.

Wypełniająca jego usta gumowa rurka zniekształciła je w jakiś nieznany grymas, ale Helena wiedziała, że się uśmiecha.

– Jakieś wieści, kochanie? – niecierpliwił się Mateusz. Stanął za nią, oparła się o niego plecami.

– Są – odparła – i to nawet nie najgorsze.

„Nie najgorsze – pomyślał. – Więc nie są dobre, a czasu już nie ma…”.

Przeląkł się. Podczas ostatniej rozmowy ordynator uzmysłowił mu, że Hubert umrze. Teraz nie mógł dać tego po sobie poznać, nie mógł dopuścić, by ten lęk udzielił się Helenie.

– Więc spotkałaś się z profesorem?

– Tak, spotkałam. Profesor to miły starszy pan. Był zmęczony podróżą, ale przyjął mnie. Poluje i wyświadczył Sylwestrowi tę uprzejmość…

– Tak? Mów, serce, mów – ponaglał niecierpliwie Mateusz.

– Powiedział, że na neurochirurgii jest duża rotacja i miejsca zdarzają się nawet co kilka dni – relacjonowała. – Słyszysz, Hubeczku? Zawieziemy cię do kliniki. Tam profesor pomoże ci wrócić do zdrowia… Słyszysz?

Znów rurka wykrzywiła twarz Huberta w nowym grymasie. Zamrugał potakująco, z aprobatą. Nie wiedział, że musi być operowany, nie wiedział, jak wyglądają jego szanse. Oplątany pękami wężyków niewiele wiedział.

„Teraz tylko doczekać tego dnia, tylko doczekać… – myślał Mateusz.

– Wspaniale się spisałaś, serduszko moje, bardzo…“ – Przytulił ją.

– Bez Sylwusia nic bym nie zdziałała.

– Czy spałaś trochę? – zapytał z troską w głosie.

– Trochę. A ty, Mateuszu, jak się czujesz? Połóż się choć na chwilę, zastąpię cię tutaj… Musisz zająć się Kasieńką. Boże… – załkała – nie mogę przeboleć, jak ona teraz cierpi i jak bardzo jest nieszczęśliwa…

– W porządku – odparł Mateusz. – Myślę, że jest teraz odpowiednia chwila, by Kasię zawieźć do Dzini.



Minęły kolejne dwa długie dni i jeszcze dłuższe dwie noce. Wyczekiwanie męczyło dodatkową niepewnością. Trwał wyścig z czasem, a oni już teraz mogli jedynie czekać.

Po porannej wizycie ordynatora pielęgniarka, poprawiając waciane krążki pod piętami Huberta, zauważyła krew. Uniosła nogę do góry i odkryła ranę. To samo było na drugiej pięcie. Odleżyny wielkości dwóch zapałczanych pudełek każda zrobiły się dokładnie tam, gdzie krążki dotykały ciała. Martwicze place pokrywały oba ścięgna Achillesa. Hubert leżał bez ruchu, bez zmiany pozycji, cały czas na wznak, i zagadką pozostawał stan jego ciała w okolicach łopatek i kości krzyżowej.

– Chłopak nie ma szans, wykańcza się, to jasne. Jeszcze dzień, dwa. Dłużej nie pociągnie… – zaczęli między sobą szeptać lekarze.

– Jest silny, ma wolę życia, na to możemy jeszcze liczyć – pocieszał Helenę ordynator, a ona słuchała go, chcąc bardzo wierzyć. Te słowa dodawały jej otuchy i podświadomie sądziła, że są gwarancją życia Huberta.

Dodatkowo martwiła się o Kasię. Kiedy Magda przyszła odwiedzić Huberta, dowiedziała się, że Mateusz zawiózł ją do swojej siostry. Nie dawała jej spokoju i bolała ta rozłąka, lecz nic, co pozwoliłoby zatrzymać Kasię przy sobie, nie przychodziło jej do głowy.

Te dwa ostatnie dni były podwójnie ciężkie. Myśli boleśnie żłobiły jej serce. Wyobrażała sobie, co czuje to dziecko, nagle osamotnione, jak się boi i tęskni. „Regina jest dobrym pedagogiem – mówiła sobie – na pewno dobrze zajmie się moim skarbkiem kochanym”. Jednak jakoś nie przynosiło to ulgi ani tym bardziej nie uspokajało.

Nie umiała wesprzeć Magdy, może nawet była dla niej zbyt chłodna. Wystraszona widokiem Huberta dziewczyna siedziała przez pół godziny przy jego łóżku i milczała. Helena zapamiętała, że nerwowo obgryzała paznokcie, co być może pozwoliło jej zapanować nad wzbierającym płaczem. Potem wróciła pociągiem do domu.

– Mam do niej jakiś dziwny, nieokreślony żal – powiedziała któregoś razu, gdy Hubert zasnął – jakąś pretensję. Ty nie, Mateuszu?

– Winisz ją za wypadek Hubka?

– Nie, broń Boże! Jednak…

– Uważasz, że mogła go powstrzymać?

– Już sama nie wiem. Czasem obarczam winą siebie.

– Co też ty?

– Może trzeba było puścić ich pod ten namiot… A tak przywieźliśmy oboje tutaj… – rzekła przekonana o swojej winie.

Czekała na sygnał z neurochirurgii. Każdy dzwonek telefonu gwałtownie przyśpieszał jej tętno i uderzał wysokim ciśnieniem krwi. Kiedy przed północą odezwał się sygnał komórki, wiedziała, że to z kliniki.

Po dziesięciu minutach zatelefonowała do Mateusza.

– Mamy miejsce, Mateuszu, słyszysz? Mamy miejsce na neurochirurgii… Jutro wiozę Hubka do profesora. Teraz już naprawdę będzie dobrze. Słyszysz? – Znów się rozpłakała. – Już naprawdę będzie dobrze…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: