Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szept wiatru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Styczeń 2017
Ebook
17,84 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szept wiatru - ebook

Co zrobiłabyś, gdyby przyszło ci walczyć o szczęście i miłość? Do czego byś się posunęła, aby zatrzymać to, co dla ciebie najcenniejsze? Główna bohaterka Szeptu wiatru szuka swego szczęścia, podejmując nierzadko trudne i kontrowersyjne decyzje. Goni za prawdą, zderza marzenia z rzeczywistością, odważnie poszukuje rozwiązań, by sięgnąć marzeń oraz by zatrzymać miłość, która całkowicie zawładnęła jej życiem. Szept wiatru to ostatnia, po Szkole latania i Blisko chmur, pełna emocji odsłona historii Katarzyny Laski, młodej kobiety, która na oczach czytelników przeobraziła się z zakompleksionej i zamkniętej w sobie w rozumiejącą siebie i z podniesioną głową patrzącą w przyszłość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-583-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Mia­łam wów­czas nie­speł­na osiem lat, ale pa­mię­tam ten wie­czór bar­dzo wy­raź­nie. Bab­cia Zuza przy­szła do mo­je­go po­ko­ju, z kub­kiem her­ba­ty pach­ną­cej goź­dzi­ka­mi i im­bi­rem, któ­rym ra­czy­ła mnie każ­de­go mroź­ne­go wie­czo­ru, wie­rząc w zdro­wot­ne wła­ści­wo­ści tej mik­stu­ry. Spo­koj­nym kro­kiem zbli­ży­ła się i przy­sia­dła na brze­gu łóż­ka, po czym sub­tel­nie uśmiech­nę­ła się.

– Kie­dy go po­zna­łam, od razu wie­dzia­łam, że to nie jest zwy­kły męż­czy­zna – za­czę­ła enig­ma­tycz­nie, nie pa­trząc w moją stro­nę.

Nie ro­zu­mia­łam, do cze­go zmie­rza­ła, ale z za­cie­ka­wie­niem wsłu­chi­wa­łam się w jej sło­wa. Tak wła­śnie wy­glą­da­ły na­sze wie­czo­ry. Ja słu­cha­łam, a ona opo­wia­da­ła prze­róż­ne hi­sto­rie ze swo­je­go ży­cia. Cza­sa­mi za­baw­ne, cza­sa­mi smut­ne, ta­jem­ni­cze. Lu­bi­łam te chwi­le, bo da­wa­ły mi po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i mi­ło­ści, któ­rej bar­dzo po­trze­bo­wa­łam, a zde­cy­do­wa­nie za rzad­ko do­świad­cza­łam.

– Moc­ne spoj­rze­nie, któ­re onie­śmie­la­ło, sprę­ży­ste ru­chy, któ­re ma­gne­ty­zo­wa­ły, i tembr gło­su, któ­rym po pro­stu ocza­ro­wy­wał, spra­wi­ły, że za­ko­cha­łam się w nim bez opa­mię­ta­nia. Mój Ol­gierd… Gdy­by żył, ob­cho­dzi­li­by­śmy dzi­siaj jego sześć­dzie­sią­te pią­te uro­dzi­ny. – Bab­cia po­gła­dzi­ła mnie po gło­wie i uca­ło­wa­ła w czo­ło. – Ka­siu, moje ty złot­ko naj­droż­sze, kie­dyś też spo­tkasz ta­kie­go męż­czy­znę i po­ko­chasz mi­ło­ścią… – Ścią­gnę­ła brwi, jak­by z gar­ści okre­śleń wy­bie­ra­ła to naj­wła­ściw­sze. – …mi­ło­ścią nie­wy­obra­żal­ną, taką, któ­ra nie po­zwo­li ci spać, na­wet je­śli bę­dziesz zmę­czo­na, i taką, któ­ra nie po­zwo­li ci jeść, na­wet je­śli bę­dziesz głod­na. Za­wsze walcz o taką mi­łość, bo na­wet je­śli ma trwać tak krót­ko, jak moja, war­to. Dla ta­kiej mi­ło­ści wszyst­ko war­to.

Kie­dy wspo­mi­na­łam bab­cię Zuzę, za­dzi­wia­ją­co czę­sto po­wra­ca­łam my­śla­mi do prze­peł­nio­ne­go no­stal­gią mo­no­lo­gu, któ­re­go wy­słu­cha­łam w tam­ten stycz­nio­wy wie­czór, wie­rząc, że rze­czy­wi­ście przyj­dzie mi kie­dyś prze­ko­nać się o praw­dzi­wo­ści jej słów. Nie po­my­li­łam się. Ten czas nad­szedł.1. Stara Krycha

Tak­sów­ka pod­je­cha­ła przed mój dom. Spoj­rza­łam na roz­świe­tlo­ne na par­te­rze okna i zo­ba­czy­łam w nich syl­wet­kę mat­ki.

– Pro­szę je­chać da­lej – po­wie­dzia­łam do tak­sów­ka­rza.

Nie chcia­łam, aby za­da­wa­ła mi py­ta­nia, a by­łam pew­na, że wi­dok pod­puch­nię­tych od pła­czu oczu od razu skło­nił­by ją do tego.

– Ale to jest Let­nia dwa­na­ście prze­cież.

– Pro­szę je­chać da­lej – po­wtó­rzy­łam.

– Mam na­stęp­ny kurs. Da­le­ko nie mogę – burk­nął, ły­piąc na mnie w lu­ster­ku.

– Nie bę­dzie da­le­ko. Do tam­tej uli­cy. – Wska­za­łam przed sie­bie, na­chy­la­jąc się w jego stro­nę.

Tak­sów­karz zro­bił znie­sma­czo­ną minę, jak­by chciał po­wie­dzieć: „We łbach wam się prze­wra­ca, ma­ło­la­ty”, ale ru­szył.

– Czter­dzie­ści czte­ry zło­te – pod­su­mo­wał.

Nie otrzy­maw­szy na­piw­ku, cmok­nął do­no­śnie, wrzu­cił pie­nią­dze do pod­ło­kiet­ni­ka, jak­by nie mia­ły dla nie­go war­to­ści, po czym szyb­ko od­je­chał, chcąc naj­wy­raź­niej za­po­mnieć o klient­ce, któ­ra w ża­den spo­sób nie wy­na­gro­dzi­ła mu mil­czą­ce­go kur­su.

Sta­nę­łam pod zna­kiem za­ka­zu za­trzy­my­wa­nia się, przy­glą­da­jąc się ca­łe­mu sznu­ro­wi aut, któ­re za nim sta­ły. Mój oj­ciec wiecz­nie bia­do­lił na te­mat lek­ce­wa­żą­ce­go sto­sun­ku są­sia­dów do prze­pi­sów ru­chu dro­go­we­go i o bra­ku ko­go­kol­wiek, kto by ich tego na­uczył. Sam ni­g­dy nie miał do­no­si­ciel­skiej smy­kał­ki, ale kie­dyś na­wet prze­bą­ki­wał, że ktoś taki w na­szym oto­cze­niu by się przy­dał. „Spo­łecz­nik, taki praw­dzi­wy i zna­ją­cy się na rze­czy, by tu w koń­cu zro­bił po­rzą­dek, bo prze­je­chać tą Chro­mo­wą nie idzie” – ma­wiał.

Wy­ję­łam ko­mór­kę i przy­ci­snę­łam skrót „Zoś­ka”, pra­gnąc po­dzie­lić się całą tą nie­wy­obra­żal­ną hi­sto­rią z je­dy­ną oso­bą, któ­ra mo­gła mnie zro­zu­mieć, ale za­miast sy­gna­łu usły­sza­łam: „Abo­nent cza­so­wo nie­do­stęp­ny”. Po­sta­no­wi­łam się przejść, ochło­nąć po tym, co wy­da­rzy­ło się przed ja­kąś go­dzi­ną. Nie co dzień, pod­czas ko­la­cji o ra­czej ro­man­tycz­nym cha­rak­te­rze, zda­rza się być świad­kiem pró­by sa­mo­bój­czej, ro­dem z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych thril­le­rów. My­śląc o tym, co się wy­da­rzy­ło, cały czas wi­dzia­łam krwa­we pla­my, w któ­rych le­ża­ła Ka­ro­li­na, jej wy­krzy­wio­ną z bólu twarz i peł­ne mi­ło­ści oczy, pa­trzą­ce na Mak­sa, fa­ce­ta, któ­re­go każ­da z nas ko­cha­ła na swój spo­sób. Ni­g­dy nie mia­łam do czy­nie­nia z tak wiel­ką de­spe­ra­cją, ta­kim po­świę­ce­niem, któ­re za je­dy­ny cel mia­ło za­trzy­ma­nie przy so­bie męż­czy­zny.

Na­gle sta­nę­łam przed ni­skim bu­dyn­kiem, przy­po­mi­na­ją­cym ro­bot­ni­czy ba­rak. Szyld nad wej­ściem ka­zał na­zy­wać to miej­sce Ba­rem u Bos­ma­na, żad­ne­mu by­wal­co­wi jed­nak nie prze­szło­by przez myśl użyć tej na­zwy. „U Sta­rej Kry­chy” – tak ma­wia­li wszy­scy, klien­ci, są­sie­dzi, a na­wet po­li­cjan­ci, któ­rzy cza­sa­mi wzy­wa­ni byli na in­ter­wen­cję.

Przez duże, okra­to­wa­ne okno do­strze­głam dwóch nie­źle wsta­wio­nych, moc­no ge­sty­ku­lu­ją­cych męż­czyzn. Po­pi­ja­li piwo z bu­te­lek, to­nąc w gę­stym dy­mie, któ­ry wy­pusz­cza­li z ust. Nie wiem, co mnie do tego skło­ni­ło, ale na­gle zna­la­złam się we­wnątrz. Śmier­dzia­ło tam pi­wem i ja­ki­miś kiep­ski­mi faj­ka­mi, któ­rych dym gryzł w oczy. Na stoł­kach przy ścia­nie sie­dzia­ło trzech męż­czyzn, któ­rzy, zwa­żyw­szy na strój, zja­wi­li się pew­nie za­raz po pra­cy na bu­do­wie. De­ba­to­wa­li o wyż­szo­ści hy­bryd nad die­sla­mi. W su­mie sło­wo „de­ba­to­wa­li” nie do koń­ca od­da­wa­ło po­ziom ich kon­wer­sa­cji, gdyż męż­czyź­ni po pro­stu prze­krzy­ki­wa­li się, okra­sza­jąc swo­je wy­stą­pie­nia siar­czy­sty­mi prze­kleń­stwa­mi. W głę­bi ja­cyś przy­sa­dzi­ści męż­czyź­ni roz­gry­wa­li par­tyj­kę bi­lar­du, oka­zu­jąc dez­apro­ba­tę dla ki­jów, któ­re obar­cza­li od­po­wie­dzial­no­ścią za po­ziom swo­jej gry. Przy ba­rze ni­ko­go nie za­uwa­ży­łam. Po­de­szłam tam i usia­dłam na ho­ke­rze. Dość dłu­go mo­ści­łam się w sie­dze­niu, któ­re, ze wzglę­du na od­gnie­ce­nia i prze­cię­cia, nie mo­gło być uzna­ne za wy­god­ne.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­łam w stro­nę Kry­sty­ny Za­moj­skiej, wła­ści­ciel­ki baru, a na co dzień rów­nież i mo­jej są­siad­ki.

Rzad­ko wi­dy­wa­łam ją na uli­cy. Cza­sa­mi tyl­ko, jak w za­stęp­stwie męża wy­pro­wa­dza­ła ich prze­dziw­ne­go psa, pół rot­twe­ile­ra, pół te­rie­ra.

– Co tu ro­bisz, złot­ko? – spy­ta­ła.

Ubra­na w wy­pło­wia­łą pod­ko­szul­kę, dżin­sy i czar­ny, po­pla­mio­ny far­tuch, bar­dziej przy­po­mi­na­ła pra­cow­ni­ka z za­ple­cza niż z ob­słu­gi klien­ta. Mia­ła kasz­ta­no­we wło­sy, się­ga­ją­ce do ra­mion, i ciem­ne, mig­da­ło­wa­te oczy. Jej twarz po­prze­ci­na­na była wy­raź­ny­mi bruz­da­mi i głę­bo­ki­mi zmarszcz­ka­mi, któ­re, zwa­żyw­szy na brak wi­docz­ne­go ma­ki­ja­żu, zde­cy­do­wa­nie zwra­ca­ły na sie­bie uwa­gę.

– W su­mie… Nie wiem.

– To nie jest miej­sce dla cie­bie. – Uśmiech­nę­ła się, uka­zu­jąc po­żół­kłe, ale rów­ne zęby.

– Po­trze­bu­ję przez chwi­lę po­sie­dzieć.

– Tyl­ko nie proś o al­ko­hol. Na ser­co­we smut­ki to nie po­ma­ga. – Spoj­rza­łam na nią py­ta­ją­co. – My­ślisz, że co ja na ba­rze przez tyle lat ro­bię? Wy­słu­chi­wa­nie ludz­kich bo­lą­czek mam wpi­sa­ne w cenę. Cza­sa­mi czu­ję się jak w kon­fe­sjo­na­le. Ga­da­ją o wszyst­kim. Nie­raz nie mo­głam uwie­rzyć w te hi­sto­rie. Cze­go to lu­dzie nie wy­my­ślą… Cze­go to nie zro­bią dla ja­kie­goś pa­lan­ta albo naj­zwy­klej­szej la­fi­ryn­dy.

Za­moj­ska po­sta­wi­ła przede mną szklan­kę z wodą.

– Al­ko­hol ni­cze­go nie ule­czy, mó­wię ci – od­par­ła, wi­dząc moją za­sko­czo­ną minę.

– Ale ja wca­le nie chcę al­ko­ho­lu.

– To i do­brze, złot­ko. To i do­brze.

– Kry­cha, jesz­cze po jed­nym ty­skim! – za­wo­łał wą­sa­ty męż­czy­zna znad bi­lar­do­we­go sto­łu.

– Już na­le­wam – od­par­ła, się­ga­jąc po dwa ku­fle. – Chcesz mi o czymś opo­wie­dzieć?

– Nie – burk­nę­łam.

– Ale gdy­byś chcia­ła mi opo­wie­dzieć o tym, jak chło­pak cię rzu­cił czy jak prze­spał się z two­ją kum­pe­lą, czy jak zmaj­stro­wał jej dzie­cia­ka… – Za­drża­łam. – …to mo­żesz mó­wić. Ga­da­nie po­ma­ga. Ja tam so­bie po­słu­cham, a to­bie ulży.

– Chcę tyl­ko po­sie­dzieć.

– Ja­sne. W ta­kim ra­zie tyl­ko so­bie po­siedź, złot­ko, choć raz jesz­cze po­wtó­rzę – to nie jest miej­sce dla cie­bie.

Na­gle pod ścia­ną zro­bi­ło się gło­śno. Je­den z męż­czyzn za­cie­trze­wił się. Wstał od sto­łu i za­czął ge­sty­ku­lo­wać w stro­nę sie­dzą­ce­go na­prze­ciw­ko bru­ne­ta. Ten nie po­zo­stał mu wca­le dłuż­ny. Po chwi­li na­prze­mien­nie wy­zy­wa­li się, uży­wa­jąc co­raz to ostrzej­szych prze­kleństw. Trze­ci, naj­bar­dziej otu­ma­nio­ny al­ko­ho­lem, ale i naj­ła­god­niej uspo­so­bio­ny, pró­bo­wał ich po­go­dzić, ale obaj zgod­nie ka­za­li mu przy­mknąć ryj.

– Ej, za chwi­lę was wy­wa­lę! – krzyk­nę­ła Kry­sty­na Za­moj­ska zza baru.

Męż­czyź­ni nie zwró­ci­li na nią naj­mniej­szej uwa­gi, co wię­cej, za­czę­li prze­cho­dzić do rę­ko­czy­nów, po­sztur­chu­jąc się je­den przez dru­gie­go.

– Za­mknąć mi się, kur­wa! – wrza­snę­ła, ni­czym przez me­ga­fon.

Wszy­scy umil­kli, na­wet roz­gry­wa­ją­cy par­tyj­kę bi­lar­du i sie­dzą­cy pod oknem. Wszy­scy też wle­pia­li wzrok w bar­man­kę, któ­ra ro­biąc groź­ną minę, jesz­cze przez mo­ment ły­pa­ła na awan­tu­ru­ją­cych się. Gdy­by nie le­cą­cy w tle „Pra­wy do le­we­go” Kai i Bre­go­vi­ća, da­ło­by się pew­nie usły­szeć od­de­chy po­szcze­gól­nych osób.

– To nie jest żad­na spe­lu­na, tyl­ko po­rząd­ny bar! – pod­su­mo­wa­ła ze zło­ścią.

Na roz­ju­szo­nych męż­czyzn sło­wa Sta­rej Kry­chy, ku mo­je­mu cał­ko­wi­te­mu za­sko­cze­niu, po­dzia­ła­ły ni­czym zim­ny prysz­nic. Usie­dli i, jak gdy­by ni­g­dy nic, za­czę­li ko­men­to­wać mecz Bun­de­sli­gi, w któ­rym Le­wan­dow­ski strze­lił wy­jąt­ko­we­go gola.

– Bez prze­rwy trze­ba mieć na nich oko. Jak­bym im tyl­ko po­pu­ści­ła, toby wszyst­ko roz­nie­śli. Jak dzie­ci, zu­peł­nie jak dzie­ci… – stęk­nę­ła w moją stro­nę, uśmie­cha­jąc się try­um­fal­nie.

Upi­łam łyk ze szklan­ki, któ­rą ob­ra­ca­łam w dło­niach, i po­czu­łam lek­ką go­rycz­kę. Ko­bie­ta spoj­rza­ła na mnie.

– Odro­bi­na czy­stej. Na koszt fir­my – do­da­ła, wy­cie­ra­jąc blat. – Na nic poza tym nie licz.

Nie li­czy­łam na­wet na tyle. Co wię­cej, wca­le tego nie chcia­łam. Nie w gło­wie mi było upi­ja­nie się i to na do­da­tek w miej­scu, któ­re­go w ogó­le nie zna­łam, i w to­wa­rzy­stwie, o któ­rym mo­głam co naj­wy­żej po­wie­dzieć, że było szem­ra­ne. Upi­łam ko­lej­ny łyk, a po­tem na­stęp­ny. Po­czu­łam mro­wie­nie w udach, a po­tem w ca­łym brzu­chu. Zro­bi­ło mi się przy­jem­nie cie­pło.

Za­czę­łam za­sta­na­wiać się nad tym, co w tej chwi­li mógł ro­bić Maks, gdzie był, a ra­czej czy był już z nią… Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łam jego peł­ne tro­ski błę­kit­ne oczy, spo­glą­da­ją­ce na otu­ma­nio­ną prosz­ka­mi prze­ciw­bó­lo­wy­mi Ka­ro­li­nę. Po­czu­łam skurcz w żo­łąd­ku i opróż­ni­łam szklan­kę do dna.

– Mam pięć dych. – Mę­ski beł­kot do­biegł do mnie zza ple­ców.

Spoj­rza­łam na męż­czy­znę. Miał męt­ny wzrok, nie do­my­kał ust, a gło­wa lek­ko opa­da­ła mu na pra­wą stro­nę. Śmier­dzia­ło od nie­go, jak­by wy­ką­pał się w ka­dzi z pi­wem. Zro­bi­łam skrzy­wio­ną minę i nie od­po­wia­da­jąc, od­wró­ci­łam się z po­wro­tem w stro­nę baru.

– Do­bra. Je­steś ład­na… – cią­gnął, z tru­dem zle­pia­jąc sło­wa. – Dam sześć dych.

Nie za­re­ago­wa­łam, ale fa­cet nie od­pusz­czał. Do­tknął mo­je­go ra­mie­nia, na co wzdry­gnę­łam się.

– Fred, wra­caj do sie­bie! – po­wie­dzia­ła Za­moj­ska, w spo­sób spo­koj­ny, ale zde­cy­do­wa­ny.

Męż­czy­zna z tru­dem uniósł na nią wzrok.

– Kie­dy ja tyl­ko…

– Wra­caj do sto­li­ka – do­da­ła, ma­cha­jąc mu przed twa­rzą ręcz­ni­kiem.

– Ale, Kry­sień­ko ko­cha­na, czy już nic mi nie wol­no?

– Tego aku­rat ci nie wol­no.

– Ale…

– To nie jest żad­na dziw­ka, tyl­ko moja cór­ka! – po­wie­dzia­ła do­bit­nie.

Męż­czy­zna jak­by oprzy­tom­niał. Spoj­rzał na mnie, po­tem na bar­man­kę. Po­dra­pał się po gło­wie.

– Ale… ty nie masz cór­ki.

– Te­raz już mam!

Po­gro­ził ko­bie­cie pal­cem, jak­by w zwol­nio­nym tem­pie, zro­bił skwa­szo­ną minę, a na ko­niec czknął.

– Nie­ład­nie tak oszu­ki­wać sta­łych klien­tów!

Kry­sty­na Za­moj­ska ru­chem ręki ode­sła­ła go na swo­je miej­sce.

– Chcia­łam się go jak naj­szyb­ciej po­zbyć – wy­tłu­ma­czy­ła kłam­stwo, choć wca­le nie mu­sia­ła, bo do­sko­na­le ro­zu­mia­łam jej in­ten­cje. – Ina­czej nie od­cze­pił­by się tak ła­two.

– Ja­sne.

– Ten chło­pak, co to masz z nim pro­blem… – Spoj­rza­łam na nią z za­cie­ka­wie­niem, choć prze­cież wie­dzia­łam, że ni­cze­go o Mak­sie mi nie po­wie. – Sen ci po­mo­że i czas. Na ta­kie rze­czy nie ma in­ne­go spo­so­bu. Jak ser­ce cier­pi, ni­cze­go nie przy­spie­szysz. Do tego trze­ba cza­su. Za­moj­ski to mój trze­ci mąż, więc co nie­co o tym wiem. Ni­cze­go nie rób na go­rą­co. Nie war­to. Jak się wy­śpisz, bę­dziesz na to ina­czej pa­trzy­ła.

Wle­pia­łam wzrok w ko­bie­tę, któ­ra da­wa­ła mi rady, tak jak­by wie­dzia­ła, co mnie gry­zło, po­mi­mo iż nie wy­ja­wi­łam jej prze­cież ani sło­wa na te­mat swo­ich bo­lą­czek. Co wię­cej, ni­g­dy wcze­śniej z nią na­wet nie roz­ma­wia­łam. Wy­mie­nia­łam co naj­wy­żej naj­zwy­klej­sze „dzień do­bry”, ale nic poza tym.

Prze­sie­dzia­łam jesz­cze przy ba­rze z dzie­sięć mi­nut, ukrad­kiem przy­glą­da­jąc się wie­czor­ne­mu ży­ciu sta­łych by­wal­ców, po czym, uśmiech­nąw­szy się do bar­man­ki, pro­wa­dzą­cej oży­wio­ną roz­mo­wę przez te­le­fon, wy­szłam na dwór.2. Oblicza miłości

– Już je­steś? – Mama zdzi­wi­ła się, gdy sta­nę­łam w drzwiach.

Ma­rzy­łam o tym, żeby prze­mknąć do swo­je­go po­ko­ju bez ko­niecz­no­ści za­mie­nia­nia z nią choć­by sło­wa. Chcia­łam oko­pać się na pię­trze, po­ło­żyć do łóż­ka, je­śli trze­ba na­wet wy­ry­czeć się, ale w sa­mot­no­ści, a nie w to­wa­rzy­stwie mamy, któ­ra ostat­ni­mi cza­sy była nad wy­raz czuj­na i mało co jej umy­ka­ło.

– Mia­łaś być prze­cież póź­niej.

– Tak ja­koś wy­szło.

– Coś się sta­ło? – nie da­wa­ła za wy­gra­ną.

„Tak! Bar­dzo wie­le! Ka­ro­li­na chcia­ła się za­bić, a Maks i ja zno­wu nie je­ste­śmy ra­zem!” – wy­krzy­cza­łam w my­ślach, ale prze­łknąw­szy śli­nę, opa­no­wa­łam się.

– Maks nie­ocze­ki­wa­nie mu­siał je­chać do szpi­ta­la – po­wie­dzia­łam, w za­sa­dzie zgod­nie z praw­dą.

– Dla­cze­go?

– Był wy­pa­dek.

– Co się sta­ło? – drą­ży­ła.

Czu­łam, że za­czy­nam się czer­wie­nić. By­cie pod ob­strza­łem mo­jej mat­ki to coś, cze­go ab­so­lut­nie nie lu­bi­łam.

– Oj, nie­waż­ne. To już nie­istot­ne – od­par­łam, sta­ra­jąc się zro­bić minę tu­szu­ją­cą ki­pią­ce we mnie emo­cje.

– Jak to nie­istot­ne? Prze­cież wi­dzę, co się z tobą dzie­je. Go­tu­jesz się.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi! – od­par­łam opry­skli­wie.

– Co się tak na­praw­dę sta­ło?

– To, co ci po­wie­dzia­łam. Maks mu­siał po­je­chać do szpi­ta­la.

– Do kogo?

Spoj­rza­łam mat­ce pro­sto w oczy. Była śmier­tel­nie po­waż­na i sku­pio­na. Nie mo­głam jej dłu­żej okła­my­wać, nie mia­łam na to siły.

– Do… Ka­ro­li­ny… – wy­du­ka­łam zbo­la­łym gło­sem.

Mat­ka po­de­szła do mnie i ogar­nę­ła mnie ra­mie­niem. Moc­no mnie przy­tu­li­ła, a ja, nie mo­gąc się po­ha­mo­wać, za­czę­łam szlo­chać. Po­czu­łam na swo­jej gło­wie jej dłoń, de­li­kat­nie gła­dzą­cą moje wło­sy.

– Chodź! Zro­bię ci her­ba­ty.

Kie­dy zna­la­zły­śmy się w moim po­ko­ju, z dwo­ma kub­ka­mi go­rą­cej her­ba­ty i ta­le­rzem z owsia­ny­mi cia­stecz­ka­mi, do­pie­ro co wy­ję­ty­mi z pie­kar­ni­ka, łzy cały czas ście­ka­ły mi po po­licz­kach.

– Chcesz mi o tym opo­wie­dzieć?

– Nie…

– Po­mo­gło­by ci.

– Być może, ale… – za­jąk­nę­łam się.

– Ale nie chcesz o tym opo­wia­dać ko­bie­cie, któ­ra jest two­ją mat­ką, co? – Uśmiech­nę­ła się.

– Nie o to cho­dzi…

– Wiem. – Do­tknę­ła mo­je­go ra­mie­nia. – Ale to mi wy­glą­da na cał­kiem po­waż­ną spra­wę, a je­stem tu tyl­ko ja, więc może le­piej po­dziel się tym, co cię drę­czy, skar­bie? Je­stem pew­na, że po­czu­jesz się le­piej.

Być może rze­czy­wi­ście po­czu­ła­bym się le­piej, gdy­bym o wszyst­kim jej opo­wie­dzia­ła, gdy­bym ze szcze­gó­ła­mi opi­sa­ła tę ma­ka­brycz­ną sce­nę, w któ­rej Ka­ro­li­na do­pię­ła swe­go i po­now­nie ode­bra­ła mi Mak­sa, a ra­czej w któ­rej po­ka­za­ła mi, że Maks w tym sa­mym cza­sie ko­chał nie jed­ną, lecz dwie ko­bie­ty. Nie mia­łam jed­nak w so­bie wy­star­cza­ją­co dużo sił, aby zwie­rzać się, nie chcia­łam po­now­nie ka­to­wać się przy­wo­ły­wa­niem z pa­mię­ci ob­ra­zu Mak­sa, wpa­tru­ją­ce­go się z mi­ło­ścią w Ka­ro­li­nę. Poza tym to była moja mat­ka! Nie Zo­cha, któ­ra zro­zu­mia­ła­by moje roz­ter­ki, szlo­chy… Na­wet nie Róża, któ­rej poj­mo­wa­nie świa­ta było mi bliż­sze. To była moja mat­ka, z któ­rą miesz­ka­łam pod jed­nym da­chem i z któ­rą łą­czy­ły mnie zde­cy­do­wa­nie od­mien­ne re­la­cje od ko­le­żeń­skich.

Pod­nio­słam na nią wzrok. Mia­ła spo­koj­ną twarz. Jej oczy wy­ra­ża­ły tro­skę i ema­no­wa­ły ła­god­no­ścią. Nie za­uwa­ży­łam w nich zło­ści czy iry­ta­cji.

– On ją cały czas ko­cha… – wy­du­si­łam w koń­cu z sie­bie i gło­śno ode­tchnę­łam, jak­bym zdra­dzi­ła mat­ce naj­więk­szy se­kret na świe­cie.

– Ro­zu­miem.

– Wąt­pię. Nie wi­dzia­łaś ich… Nie wi­dzia­łaś, jak na nią pa­trzył.

– Mogę się do­my­ślić.

– Ale to i tak nie bę­dzie to samo – jęk­nę­łam i uda­jąc, że her­ba­ta na­dal jest za go­rą­ca, za­czę­łam dmu­chać, pró­bu­jąc ją ostu­dzić.

Mat­ka zła­pa­ła mnie za dłoń.

– Nie mu­sisz się kryć z bó­lem przede mną. Na­praw­dę to ro­zu­miem. Wiem, jak to mu­sia­ło wy­glą­dać. Ty, on i ona…

Prze­łknę­ła śli­nę, po czym zła­pa­ła się za koń­ski ogon i przy­mknę­ła oczy. Po chwi­li otwo­rzy­ła je. Od­nio­słam ir­ra­cjo­nal­ne wra­że­nie, że ich ko­lor na­gle się zmie­nił na ciem­niej­szy.

– Wiem, bo sama przez coś ta­kie­go prze­szłam.

– Co? – stęk­nę­łam.

– Sama przez coś ta­kie­go prze­szłam – po­wtó­rzy­ła do­bit­nie.

Pa­trzy­łam na nią, ro­biąc przy tym ja­kąś dziw­ną minę, któ­ra za­sko­czy­ła moją mat­kę, bo ta aż od­chy­li­ła gło­wę.

– Wiem, że może nie brzmi to wia­ry­god­nie, że nie pa­su­je do mnie, ale to praw­da. Ja na­praw­dę mam świa­do­mość, co to zna­czy, kie­dy oka­zu­je się, iż męż­czy­zna, któ­re­go się ko­cha, nie jest twój na wy­łącz­ność. To bar­dzo boli, kie­dy do­wia­du­jesz się, że… że on ko­cha inną ko­bie­tę.

Nie ode­zwa­łam się, choć moją gło­wę tor­pe­do­wa­ły dzie­siąt­ki py­tań. Mat­ka ni­g­dy nie opo­wia­da­ła o męż­czy­znach, z któ­ry­mi coś ją łą­czy­ło. Pa­mię­ta­łam co praw­da, że po­cząt­ki związ­ku z oj­cem nie na­le­ża­ły do naj­ła­twiej­szych. Wie­dzia­łam, że była tą trze­cią, że w pew­nym sen­sie znisz­czy­ła zwią­zek, w któ­rym był oj­ciec. Sły­sza­łam o tym. Na jed­nej z ro­dzin­nych im­prez pod­słu­cha­łam opo­wiast­kę ciot­ki Ma­tyl­dy, kie­dy ta wy­pi­ła o kil­ka lam­pek bran­dy za dużo i nie mo­gła wręcz za­koń­czyć swo­je­go glę­dze­nia o trud­nym i nie­zbyt ła­ska­wym, we­dług niej, lo­sie, jaki spo­tkał jej uko­cha­ne­go bra­ta, a mo­je­go ojca. Ma­tyl­da ni­g­dy nie za­ak­cep­to­wa­ła mo­jej mat­ki, uwa­ża­jąc ją za oso­bę to­tal­nie nie­do­pa­so­wa­ną do uty­tu­ło­wa­ne­go rodu La­ska.

– Jest pew­na hi­sto­ria, o któ­rej ni­g­dy ci nie mó­wi­łam. My­ślę, że te­raz… że te­raz je­steś już wy­star­cza­ją­co doj­rza­ła, abym ci o niej opo­wie­dzia­ła. – Spoj­rza­ła na mnie, lek­ko uśmie­cha­jąc się, choć czu­łam, że ten uśmiech był sztucz­ny, że tu­szo­wał ja­kiś nie­po­kój, któ­ry się w niej po­ja­wił. – Na im­pre­zie u mo­jej ser­decz­nej przy­ja­ciół­ki, Basi, jak za­wsze zja­wi­ły­śmy się w czwór­kę z za­mia­rem po­plot­ko­wa­nia, po­śmia­nia się i po­zna­nia ko­goś no­we­go. Baś­ka była zna­na z roz­ryw­ko­we­go sty­lu by­cia, mia­ła spo­ro zna­jo­mych, więc te jej im­pre­zy przy­cią­ga­ły róż­nych cie­ka­wych, czę­sto bar­dzo ory­gi­nal­nych lu­dzi: mu­zy­ków, ak­to­rów, na­uczy­cie­li i fi­lo­zo­fów, ma­rzą­cych o tym, że zmie­nią świat. Uwiel­bia­łam te prze­cią­ga­ją­ce się do rana eg­zy­sten­cjal­ne dys­ku­sje i choć ra­czej nie bra­łam w nich czyn­ne­go udzia­łu, to z fa­scy­na­cją przy­słu­chi­wa­łam się im. Mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata i na kon­cie kil­ka nie­uda­nych związ­ków – mruk­nę­ła. – Na­le­ża­łam do tych dziew­czyn, któ­re zbyt ła­two za­ko­chi­wa­ły się w nie­wła­ści­wych fa­ce­tach, a po­tem zbyt dłu­go roz­pa­cza­ły po tym, jak zo­sta­ły po­rzu­co­ne. Kie­dy tam­te­go wie­czo­ru zo­ba­czy­łam wy­so­kie­go bru­ne­ta z bu­rzą wło­sów na gło­wie, po raz ko­lej­ny prze­pa­dłam. Pa­mię­tam, jak stał przy oknie i są­cząc piwo, przy­glą­dał się na­szej co­raz gło­śniej chi­cho­czą­cej grup­ce. Od pierw­szej chwi­li nie­sa­mo­wi­cie mi się spodo­bał. Był taki zdy­stan­so­wa­ny, taki eks­cy­tu­ją­co non­sza­lanc­ki… Nie mo­głam ode­rwać od nie­go wzro­ku. Do tego zbyt moc­ne Baś­ko­we wino do­mo­wej ro­bo­ty zro­bi­ło swo­je… Dziw­nym tra­fem po im­pre­zie od­pro­wa­dzał mnie do domu, ale za­miast na Ma­tej­ki wy­lą­do­wa­li­śmy u nie­go, w aka­de­mi­ku, na Sta­rzyń­skie­go. – Wes­tchnę­ła, przy­my­ka­jąc oczy. Czu­łam, że te ostat­nie sło­wa bar­dzo dużo ją kosz­to­wa­ły, że mia­ła trud­ność z wy­du­sze­niem ich z sie­bie, że wsty­dzi­ła się ich. – Za­ko­cha­łam się w nim jak pięt­na­sto­lat­ka, a nie jak koń­czą­ca stu­dia ko­bie­ta, któ­ra po­win­na nie­co roz­sąd­niej pa­trzeć na świat. Po­win­na… Ale ja wte­dy by­łam złak­nio­na mi­ło­ści i cał­ko­wi­cie się za­po­mnia­łam.

Przez chwi­lę trwa­ła ci­sza. Mat­ka niby się uśmie­cha­ła, ale ja ro­zu­mia­łam, że zbie­ra się do wy­zna­nia cze­goś, co nie chcia­ło jej przejść przez gar­dło, cze­goś, co było dla niej bar­dzo trud­ne.

– Po­wie­dzia­łam ci, że prze­ży­łam coś po­dob­ne­go do tego, co ty aku­rat te­raz prze­ży­wasz. Na pew­no nie ta­kie­go sa­me­go, ale po­dob­ne­go. Bo tak wła­śnie było. Po tej nie­sa­mo­wi­tej nocy męż­czy­zna, w któ­rym się za­du­rzy­łam, wy­mknął się o świ­cie ze swo­je­go wła­sne­go po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc mnie samą z krót­kim li­ści­kiem: „To była po­mył­ka”. Po­trak­to­wa­łam to jak po­li­czek i po pro­stu ucie­kłam stam­tąd, naj­szyb­ciej jak tyl­ko po­tra­fi­łam. Na­wet nie wiesz, jak było mi głu­pio… – W oczach mo­jej mat­ki po­ja­wi­ły się łzy. Skry­ła twarz w dło­niach i głę­bo­ko wes­tchnę­ła.

– Nie mu­sisz, mamo…

– Wiem, że nie mu­szę, ale chcę, abyś o tym wie­dzia­ła, bo… bo po­win­naś. – Przy­tu­li­łam się do niej, czu­jąc, jak cała drży. – Nie ode­zwał się, nie szu­kał ze mną kon­tak­tu – kon­ty­nu­owa­ła po chwi­li. – To było okrop­ne, ale mimo wszyst­ko mój ho­nor nie po­zwo­lił mi na zro­bie­nie pierw­sze­go kro­ku, choć, szcze­rze mó­wiąc, Bóg je­den ra­czy wie­dzieć, ile razy chcia­łam. Sza­la­łam z roz­pa­czy i ry­cza­łam każ­dej nocy, roz­my­śla­jąc nad tym, jak głu­pia by­łam, idąc do łóż­ka z fa­ce­tem, któ­re­go w ogó­le nie zna­łam i któ­re­mu by­łam cał­ko­wi­cie obo­jęt­na. Chcia­łam go wy­rzu­cić z pa­mię­ci, chcia­łam za­po­mnieć o nie­sa­mo­wi­tej nocy, któ­rą dane mi było prze­żyć. Chcia­łam, ale nie mo­głam, bo… bo oka­za­ło się, że tam­ta noc bar­dzo wie­le zmie­ni­ła za­rów­no w moim, jak i w jego ży­ciu. Tam­tej nocy po­ja­wi­łaś się po pro­stu na świe­cie i nic już nie było ta­kie samo – ani dla mnie, ani dla Ro­ber­ta.

Mama spoj­rza­ła na mnie prze­ni­kli­wie, a ja nie wy­trzy­ma­łam i za­czę­łam ro­nić łzy. Czu­łam jej ból, któ­ry ze wszech miar pró­bo­wa­ła wów­czas ukryć. Przez chwi­lę w po­ko­ju pa­no­wa­ła prze­raź­li­wa ci­sza, prze­ry­wa­na je­dy­nie przez na­sze chli­pa­nie i przy­spie­szo­ne od­de­chy, któ­ry­mi pró­bo­wa­ły­śmy za­tu­szo­wać im­pul­syw­ną, choć na­tu­ral­ną w tych oko­licz­no­ściach re­ak­cję.

– Kie­dy mu po­wie­dzia­łam o to­bie, nie było ła­two… – Za­ci­snę­ła usta.

– Nie cie­szył się? – wy­pa­li­łam.

Nie od­czu­wa­łam szcze­gól­nie cie­płych ro­dzi­ciel­skich emo­cji ze stro­ny mo­je­go ojca. Do­pie­ro nie­daw­no to się zmie­ni­ło, ale przez na­ście lat wspól­ne­go ży­cia oj­ciec był dla mnie ra­czej zim­nym, nie­czu­łym ro­dzi­cem, o wspar­ciu któ­re­go mo­głam co naj­wy­żej po­ma­rzyć.

– Hmmm… Męż­czyź­ni nie lu­bią być za­ska­ki­wa­ni spra­wa­mi tego typu. – Po­wie­dzia­ła to w taki spo­sób, jak­by chcia­ła go tłu­ma­czyć. Spoj­rza­łam na nią py­ta­ją­co. – Nie chcę o tym mó­wić, skar­bie. To prze­szłość, już to so­bie po­ukła­da­łam, a ra­czej po­ukła­da­li­śmy.

– A dla­cze­go uwa­żasz, że two­ja, a ra­czej wa­sza sy­tu­acja była po­dob­na do mo­jej?

– Ro­bert nie ode­zwał się do mnie po tam­tej nocy, bo był za­rę­czo­ny, miał się że­nić za dwa mie­sią­ce. To przy­pad­ko­we spo­tka­nie wy­wró­ci­ło na­sze ży­cie do góry no­ga­mi… We­szłam w czy­jeś pla­ny, ruj­nu­jąc je. Ob­wi­nia­no mnie o znisz­cze­nie roz­kwi­ta­ją­cej mi­ło­ści… O wie­le rze­czy mnie ob­wi­nia­no. – Na chwi­lę za­wie­si­ła głos. – Nie chcia­łam tego, ale moje szczę­ście było dla mnie wów­czas waż­niej­sze niż szczę­ście in­nej ko­bie­ty, bo ja nie wal­czy­łam tyl­ko o sie­bie, ale rów­nież o cie­bie. Pra­gnę­łam, abyś mia­ła ojca. Dziś może się to wy­da­wać głu­pie. Tyle dziew­czyn sa­mot­nie wy­cho­wu­je prze­cież swo­je ma­leń­stwa i daje radę. Ja jed­nak my­śla­łam wów­czas, że mu­sisz mieć ojca, ta­kie­go z krwi i ko­ści, a nie tyl­ko ze zdję­cia, więc po­sta­no­wi­łam o to za­wal­czyć. Kosz­to­wa­ło mnie to głę­bo­ką de­pre­sję, na­ro­bi­łam so­bie ży­cio­wych wro­gów, ale uda­ło się i dziś… Dziś nie ża­łu­ję. Ni­cze­go nie ża­łu­ję, ani jed­nej mi­nu­ty. A przede wszyst­kim tego, że w tam­ten chłod­ny wie­czór zro­bi­łam naj­więk­szą i naj­wspa­nial­szą głu­po­tę w swo­im ży­ciu.

Moja mat­ka, moja kru­cha, chu­dziut­ka mat­ka, sie­dzia­ła na pu­fie, wpa­tru­jąc się we mnie swo­imi za­szklo­ny­mi oczy­ma. To, co przed chwi­lą usły­sza­łam, było dla mnie bar­dzo waż­ne, choć gdy­bym tyl­ko mo­gła, za­da­ła­bym jej jesz­cze z tu­zin do­dat­ko­wych py­tań. Nie ze­bra­łam się jed­nak na taką od­wa­gę, bo wi­dzia­łam, ile tam­to wy­zna­nie ją kosz­to­wa­ło, ile wło­ży­ła w nie wy­sił­ku. Uśmiech­nę­łam się do niej bar­dzo sub­tel­nie. Czu­łam, jak drgnę­ły mi ką­ci­ki ust, jak lek­ki gry­mas wdarł się na moją twarz, choć nie mia­łam pew­no­ści, czy ona to do­strze­gła, gdyż trwa­ła w odrę­twie­niu. Nie wy­da­wa­ła się smut­na ani przy­gnę­bio­na, tyl­ko zmę­czo­na. Do­tknę­łam jej dło­ni, a ona lek­ko po­ru­szy­ła się, jak­bym wy­rwa­ła ją z le­tar­gu.

– Wiem, że mnie zro­zu­miesz… – po­wie­dzia­łam, zdo­by­wa­jąc się na od­wa­gę zwie­rze­nia się ze swo­ich od­czuć, z emo­cji, któ­re we mnie na­brzmia­ły.

Czu­łam, jak z oczu pły­ną mi łzy, two­rząc nie­rów­ne ście­gi. Nie zwra­ca­łam na nie jed­nak uwa­gi, tyl­ko snu­łam swo­ją opo­wieść o tym, co wów­czas bo­la­ło mnie naj­bar­dziej, opo­wieść o mnie, o Mak­sie i o tej trze­ciej, o Ka­ro­li­nie. Moja mat­ka słu­cha­ła mnie bar­dzo uważ­nie, ani na mo­ment nie spusz­cza­jąc ze mnie wzro­ku. Ocie­ra­ła mi przy tym łzy, ro­niąc swo­je rów­nie rzew­nie.

Kie­dy skoń­czy­łam opo­wieść, po­da­ła mi chu­s­tecz­ki, a za­raz po­tem przy­ci­snę­ła mnie do sie­bie. Czu­łam, jak jej drob­ne cia­ło uno­si się od spły­co­ne­go od­de­chu.

– To nie jest ła­twe… – ode­zwa­ła się w koń­cu. – Ta sy­tu­acja nie jest ła­twa.

– Wiem… – wy­ce­dzi­łam przez łzy.

– I tak na­praw­dę, choć tego nie chcia­łaś, nie pla­no­wa­łaś, to ty je­steś tą… tą złą. – Wy­rwa­łam się z jej ob­jęć i spoj­rza­łam na nią z wy­rzu­tem, nie do koń­ca ro­zu­mie­jąc jej in­ten­cje. – W oczach in­nych czę­ściej bę­dziesz po­strze­ga­na jako ta, któ­ra za­bra­ła dziec­ku ojca.

Nie ode­zwa­łam się, nie za­opo­no­wa­łam, bo czu­łam to samo. Czu­łam, że to nie była wy­ma­rzo­na rola dla mnie, czu­łam, że ja wca­le nie chcia­łam brać udzia­łu w tym dziw­nym spek­ta­klu trzech ak­to­rów.

– Ni­g­dy nie chcia­łam być tą trze­cią – po­wie­dzia­łam. – Ni­g­dy nie chcia­łam roz­bić ja­kie­go­kol­wiek związ­ku, a już na pew­no nie w sy­tu­acji, kie­dy jest mowa o dziec­ku.

– Wiem, skar­bie.

– I… i już nie chcę roz­bi­jać ich związ­ku. Nie w sy­tu­acji, kie­dy wiem, że Maks ją ko­cha, że pa­trzy na nią w taki sam spo­sób jak na mnie. Kie­dy zde­cy­do­wa­łam się na by­cie z Mak­sem, nie są­dzi­łam, że on ją ko­cha, że ko­cha Ka­ro­li­nę. Gdy­bym tyl­ko o tym wie­dzia­ła, gdy­bym mia­ła tego świa­do­mość…

– Wiem…

– Mu­szę o nim za­po­mnieć.

– Ni­g­dy o nim nie za­po­mnisz. Pierw­sza, praw­dzi­wa mi­łość po­zo­sta­je w pa­mię­ci na za­wsze.

– Mu­szę spró­bo­wać, bo to jest chy­ba po­nad moje siły, mamo.

– Ko­chasz go?

– Bar­dzo…

Mat­ka gło­śno wes­tchnę­ła. Po­zio­me zmarszcz­ki po­kry­ły jej czo­ło.

– Co­kol­wiek po­sta­no­wisz, za­wsze mo­żesz na mnie li­czyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: