Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szepty sumienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szepty sumienia - ebook

Niezwykle prawdziwa powieść o szczęśliwej rodzinie. Do czasu!
Pewnego dnia życie gdańskiego naukowca rozsypało się na miliony kawałków. Na jednej szali znalazły się żona, córka i kariera, a drugą dociążyło sumienie. Mężczyzna w jednej chwili znalazł się w schizofrenicznym świecie. Co musi się stać, by znów zaczął naprawdę istnieć?
Przemilczał prawdę czy zabrnął w kłamstwo? Czy niedopowiedzenie jest oszustwem?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66201-14-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z niedowierzaniem wpatrywałam się w okna na drugim piętrze. Kamienica z misternie poskręcanymi wieżyczkami przypominała zaczarowany zamek z baśni. I ten balkon z fantazyjną ażurową balustradą! Balkon, z którego będę mogła obserwować morenowe wzgórza i Park Oliwski. Uszczypnęłam się w rękę. Musiałam nabrać pewności, że budynek nie jest tylko wytworem mojej wybujałej wyobraźni. Ale nie, obraz nie zniknął. Znajdowałam się w jak najbardziej realnym miejscu. Kamienica z krwistoczerwonej cegły istniała naprawdę.

– Spójrz, Madziu. Raz, dwa, trzy, cztery. To nasze okna. – Mój mąż wskazał palcem na mieszkanie usytuowane na drugim piętrze. Rozpierała go duma.

Skinęłam głową. Byłam zbyt wzruszona, żeby cokolwiek odpowiedzieć.

Z kieszeni płaszcza wyjął klucze.

– No to wejdźmy – wyszeptał, obejmując mnie ramieniem.

Pokonywaliśmy kolejne schody w zupełnym milczeniu. Stąpaliśmy powoli, tłumiąc odgłosy kroków i niemal wstrzymując oddechy w obawie, żeby hałas nie wypłoszył naszego szczęścia.

Michał z namaszczeniem otworzył drzwi i weszliśmy do środka.

– Oto nasze mieszkanie! – wykrzyknął radośnie, gdy znaleźliśmy się w salonie.

Potrzebowałam kilku dobrych minut, żeby ochłonąć z wrażenia. W tym czasie mój mąż obszedł kolejne pokoje, kuchnię i łazienkę, wołając mnie nośnym, zdecydowanym głosem. Zapalał i gasił światła, otwierał na oścież okna, a ja stałam jak nieruchomy punkt w nawałnicy jego gestów i ruchów.

W końcu wyszliśmy na balkon, który zdawał się unosić, szybować nad dachami sąsiednich kamienic, nad starymi drzewami w parku i nad zielonymi hełmami katedralnych wież.

O mieszkaniu marzyliśmy od dawna. Przestronnym, wygodnym, a przede wszystkim: własnym. Koniecznie w starej kamienicy, takiej z duszą i sercem. Kiedy więc Michał znalazł ogłoszenie o sprzedaży lokalu przy jednej z oliwskich ulic, nie zwlekaliśmy z decyzją. Zadzwoniliśmy pod wskazany numer i umówiliśmy się na spotkanie już na drugi dzień.

Było późne jesienne popołudnie. Liście trzymały się na drzewach ostatkiem sił, gotowe zakończyć żywot przy najmniejszym podmuchu wiatru. Zaparkowaliśmy auto w pobliżu placu targowego.

– To chyba będzie po prawej stronie – powiedział Michał, spoglądając na tabliczki z numerami budynków. Szliśmy w ciszy. Jedynie moje szpilki, uderzając o wybrukowaną ulicę, wystukiwały jednostajny rytm. Wreszcie stanęliśmy u celu. Nacisnęłam na guzik domofonu. Odezwał się kobiecy głos. Drzwi otworzyły się i po chwili wspinaliśmy się szerokimi krętymi schodami na drugie piętro.

Właścicielka miała poważną, zamyśloną twarz, która jakoś nie pasowała do jej młodego wyglądu. Pokazała nam zadbane pokoje, potem przeszliśmy do kuchni i do łazienki. Michał szybko wykalkulował, że poza drobnymi zmianami w łazience i odświeżeniem ścian lokal nie wymaga remontu.

– Ile pani chce za to mieszkanie? – zapytał mój mąż.

Kwota, którą usłyszeliśmy, brzmiała bardzo kusząco. Ładne mieszkanie w doskonałej lokalizacji i dobrej cenie? Hm, gdzieś musi być kruczek. Tylko gdzie?

– Czy ma pani wszystkie papiery?

Dziewczyna spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby nie zrozumiała sensu mojego pytania.

– Akt własności, wpis do hipoteki. No takie tam – wyjaśniłam.

– Ależ tak! Wszystko jest! Mogę pokazać. – Wyciągnęła z szuflady segregator. – O tu, proszę. – Wręczyła nam plik dokumentów.

Uważnie je przejrzeliśmy. Szybko zorientowaliśmy się, że lokal został przepisany przez matkę na córkę. Z aktu notarialnego wyczytałam, że obecna właścicielka – Justyna – ma dwadzieścia lat. Niewiele starsza od naszego dziecka, pomyślałam.

Papiery wydawały się bez zarzutu, ale wciąż coś mi się nie zgadzało. Zerknęłam na Michała. Mój mąż również miał wątpliwości.

– Z dokumentów wynika, że mieszkanie pierwotnie należało do pani matki – zaczął.

Dziewczyna zagryzła wargi.

– Tak. Najpierw mieszkała tu ciocia mojej mamy. Wprowadziliśmy się po jej śmierci.

– Długo pani tu mieszka? – spytałam, wpatrując się uważnie w twarz dziewczyny.

Spojrzała na nas poważnie i odparła:

– Piętnaście lat. To chyba długo, prawda?

Skinęłam głową. Jeszcze raz wbiliśmy wzrok w dokumenty.

– Rozumiem, że mieszkała tu pani z mamą?

– Z rodzicami. – Przełknęła ślinę.

Sądziłam, że powie coś więcej, ale ona milczała. Chwila ciszy przeciągała się, aż wreszcie Michał zadał pytanie, które nurtowało mnie od samego początku.

– Dlaczego właściwie zdecydowała się pani na sprzedaż?

Justyna się zawahała. Widziałam, że zastanawia się nad odpowiedzią.

– To długa historia. Nie chciałabym do niej wracać – skwitowała krótko.

Znowu zapadło milczenie. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Dręczyły mnie wątpliwości, których nie rozwiała nasza rozmowa. Młoda kobieta niewiele wyjaśniła. Szóstym zmysłem czułam, że coś przed nami ukrywa. Tylko co?

Musiała dostrzec nasze obawy, bo z dziecinną szczerością przyznała:

– Dokumenty są w porządku. Naprawdę. Proszę mi wierzyć… – Odgarnęła uparty kosmyk z czoła i założyła go za ucho. Dopiero wtedy zauważyłam, że ma piękny błękitny kolor oczu.

– Zastanowimy się i damy znać – odparł Michał, wstając z krzesła.

Dziewczyna przytaknęła bez słowa.

Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Odruchowo zrobiłam zwrot w stronę zaparkowanego samochodu.

– Poczekaj. – Michał chwycił moją rękę.

Stanęliśmy pod kamienicą i zadarliśmy głowy, usiłując zlokalizować „nasze” mieszkanie.

– To chyba będzie tam. Od balkonu w lewo to salon i kuchnia, a dalej kolejne pokoje. Raz, dwa, trzy, cztery. Cztery pomieszczenia. Wszystko się zgadza. – Wskazywał palcem na drugie piętro.

Wytężając wzrok niczym rasowi podglądacze, wpatrywaliśmy się w okna mieszkania. Cień dziewczyny przechodził z pokoju do pokoju, a potem światło rozbłysło w kuchni. Wydawało mi się, że słyszę, jak Justyna nalewa wodę do czajnika, otwiera szafkę, z której wyjmuje torebkę z herbatą, i wkłada ją do kubka, a potem gwiżdże czajnik. W ciszy śledziliśmy każdy ruch dziewczyny, jakbyśmy chcieli prześwietlić jej wnętrze, by odkryć tajemnice, które przed nami skrywa. Nagle kuchnię zalała ciemność, a chwilę później światła zapalały się w kolejnych pomieszczeniach niczym aleja lamp na pasie lotniska. Staliśmy jak zahipnotyzowani.

– I co o tym sądzisz? – zapytałam.

Michał nie odpowiedział od razu.

– Sam nie wiem – przyznał. – Niby wszystkie papiery wydają się jak należy, ale… Trzeba sprawdzić. Licho nie śpi.

W tym momencie niespodziewanie, jak za machnięciem magicznej różdżki, mieszkanie pogrążyło się w mroku. Jedynie w pokoju sąsiadującym z balkonem nocna lampka muskała ciemność, rzucając mdłe kręgi żółtej poświaty.

Odjechaliśmy pełni dziwnego niepokoju, jaki wywołało w nas spotkanie z Justyną. Następnego dnia udaliśmy się do zarządcy kamienicy. Wyjaśniliśmy, że zamierzamy nabyć mieszkanie i potrzebujemy kilku informacji o stanie prawnym lokalu. Urzędniczka otworzyła teczkę z dokumentacją i powiodła palcem po nazwiskach lokatorów.

– Mieszkanie nie jest zadłużone – poinformowała. – Wszystkie należności są regulowane na bieżąco – dodała, podnosząc wzrok znad papierów.

Upewniliśmy się, że Justyna jest jedynym właścicielem lokalu. Sprawdziliśmy także hipotekę. Mieszkanie nigdy nie było obciążone długami. Od strony prawnej nie doszukaliśmy się żadnych nieprawidłowości, więc ostatecznie podjęliśmy decyzję o kupnie.

Życie czasami przypomina wodospad. Wydarzenia spadają na człowieka z rwącą siłą spiętrzonej wody, jedne po drugich, a los bezwolnie wciąga w wir najrozmaitszych zmian. Taka właśnie była dla nas tamta jesień. Zaczęło się od spadku, który Michał otrzymał po zmarłej krewnej. Wysokość zapisanej kwoty przerosła najśmielsze oczekiwania. Gdy przeczytaliśmy testament, oboje zaniemówiliśmy z wrażenia. Tymczasem życie zalało nas kolejnymi zdarzeniami. Mąż awansował na kierownika oddziału banku, co naturalnie wiązało się z wyższą pensją i dodatkowymi przywilejami pracowniczymi, a moja firma edytorska, która kulała na granicy opłacalności, otrzymała nowe atrakcyjne zlecenia i nareszcie zaczęła przynosić dochody. Do tego wszystkiego owo urokliwe mieszkanie w Oliwie! Los odsłonił życzliwą, uśmiechniętą twarz, zasypując nas niespodziankami.

Szybko uporaliśmy się z niewielkim remontem i już w grudniu na dobre zamieszkaliśmy w kamienicy. Łucja, nasza córka, zachwycała się widokiem z okna swojego pokoju, a ja nie mogłam się nacieszyć ciszą starej oliwskiej ulicy. Grudniową bezśnieżną pluchę jak zwykle rozświetliła radość Bożego Narodzenia. Kiedy spożywaliśmy wigilijną wieczerzę, niespodziewanie pomyślałam o Justynie. Zastanawiałam się, gdzie i z kim spędza święta. A może w ten rodzinny dzień jest zupełnie sama? Nie wiem dlaczego, nagle zalała mnie fala niepokoju. Martwiłam się o tę młodą dziewczynę o smutnej twarzy. Postanowiłam do niej zadzwonić.

Odebrała po pierwszym sygnale. Złożyłam jej życzenia, a ona podziękowała głosem, który nie wyrażał żadnych emocji poza obojętnością czy raczej zobojętnieniem graniczącym z apatią.

– Jak się państwo czujecie w nowym miejscu?

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Podeszłam do okna. Niebo było zasnute chmurami, podobne do rozłożystej, ciemnej płachty, na którego tle rozświetlona iglica katedry wyglądała jak wielki słup ognia.

– Bardzo dobrze nam się mieszka. Mamy choinkę aż pod sam sufit – odparłam.

Słyszałam, jak westchnęła.

– My też zawsze mieliśmy taką dużą.

– Gdzie spędzasz wigilię, Justyno?

– U moich dziadków na Przymorzu. Tutaj mieszkam. To znaczy mieszkamy, ja i mama. – Po chwili dodała: – Mama wczoraj wróciła ze szpitala.

Domyślałam się, że dziewczyna ma trudną sytuację osobistą, jednak nie sądziłam, że chodziło o chorobę matki.

– Rozumiem. Mam nadzieję, że już jest wszystko dobrze.

– I tak, i nie – odparła, ucinając temat.

Domyśliłam się, że nie chce dłużej rozmawiać. Postawiła wyraźny mur, przed którym musiałam się zatrzymać. Miałam zamiar się pożegnać, kiedy dziewczyna wspomniała o czymś, co zupełnie wyleciało mi z głowy.

– Chodzi o moje rzeczy w piwnicy – powiedziała. – Te trzy kartony. Pamięta pani? Stoją tuż przy wejściu, zdaje się, że po prawej stronie – wyjaśniła.

Dopiero teraz sobie przypomniałam. Faktycznie, była właścicielka zostawiła trochę drobiazgów, które chciała zabrać, gdy tylko na dobre rozlokuje się w nowym miejscu.

– Wezmę wszystko za jakieś dwa, trzy tygodnie. Ja bardzo przepraszam, że to się tak przeciąga, ale mam tyle różnych spraw na głowie…

– Nie ma problemu. Piwnica jest spora, więc twoje kartony nam nie przeszkadzają. Przyjedziesz po nie, gdy będziesz mogła.

– Ooo, bardzo dziękuję! – Ucieszyła się.

Słysząc radość w jej głosie, zrobiło mi się lżej na sercu i uspokojona odłożyłam telefon.

Święta jak zwykle minęły bardzo szybko. Tuż po Nowym Roku musieliśmy wyrzucić choinkę. Trafiliśmy na wyjątkowo nietrwałe drzewko, które już parę dni po Bożym Narodzeniu przypominało usychający badyl. Zdjęłam wszystkie bombki, łańcuchy oraz świecidełka i popakowałam je do worków. Zastanawiałam się, gdzie upchnąć świąteczne ozdoby. Może do garderoby? Nie, to kiepski pomysł.

– Schodzę do piwnicy! – zawołałam do Łucji, taszcząc pękate wory. – Posprzątaj podłogę w pokoju, bo wszędzie leżą igły.

Córka bez słowa protestu złapała za szczotkę, a ja udałam się na dół.

Zapaliłam światło w imponujących rozmiarów piwnicy należącej do naszego mieszkania. Snop padł na regał z przetworami. Tuż obok znajdowała się drewniana skrzynia na ziemniaki. Postawiłam worki obok kaloszy i starego dywanu, którego nie mieliśmy sumienia wyrzucić. Już miałam wychodzić, kiedy omal nie przewróciłam się, potykając o długi drewniany kij od szczotki. Wtedy dostrzegłam kartony Justyny. Nie zakleiła ich taśmą, więc nachyliłam się i zerknęłam do środka.

Wewnątrz znajdowały się książki. Powodowana ciekawością, wyjęłam pierwszą z góry pozycję. Był to opasły podręcznik chemii molekularnej. Sięgnęłam po następną, a potem kolejną i kolejną, aż spenetrowałam całą zawartość kartonu. U moich stóp leżał stos książek naukowych z zakresu chemii i badań laboratoryjnych, a pomiędzy nimi walały się dzieła najwybitniejszych pisarzy europejskich. Niektóre książki miały naddarte okładki lub pozaginane strony. Część niemal rozpadała się w rękach i przypominała stos luźnych kartek. Kwiaty, które więdły w starych butwiejących kartonach. Zrobiło mi się przykro. W pierwszym odruchu chciałam zabrać je do mieszkania. Po chwili uświadomiłam sobie, że byłoby to jednak nadużycie: nie miałam prawa rozporządzać czyjąś własnością. Z żalem odłożyłam książki na miejsce. W drugim pudle spoczywało również kilka pozycji naukowych, trochę beletrystyki i odręcznie zapisane bruliony. Wzięłam do ręki jeden z zeszytów, otworzyłam na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać notatki o książkach Doris Lessing, Fiodora Dostojewskiego, François Mauriaca. Autor tych zapisków musiał być niezwykle oczytaną osobą. Zdumiały mnie zarówno dobór lektur, jak i sposób, w jaki o nich pisał. Tym, co również przykuło moją uwagę, było pismo; wyjątkowo staranne i czytelne, które niewątpliwie świadczyło o uporządkowanej umysłowości.

Włożyłam zeszyt z powrotem do kartonu i jeszcze raz rzuciłam okiem na stos książek. Pośród różnokolorowych okładek dostrzegłam niebieski brulion oklejony ciemnobrązową taśmą. Podniosłam go i pobieżnie przekartkowałam. To samo staranne pismo. Charakterystyczny styl stawiania lekko przechylonych w prawo liter, śmiesznie zaokrąglone brzuszki i wydłużone ogonki. O czym tym razem pisał tajemniczy autor? Otworzyłam zeszyt na chybił trafił i przeczytałam jedną stronę. Potem kolejną. Wstrzymałam oddech. Poczułam, jak przeszywa mnie dreszcz dziwnych emocji. To nie były notatki z lektur. Trzymałam w dłoniach dziennik. Tylko czyj? Kto go pisał? Pobieżna lektura kilku przypadkowych kartek nie pozwoliła mi zidentyfikować właściciela. Początkowo sądziłam, że zapiski należą do Justyny, jednak męska forma czasowników szybko zweryfikowała to przypuszczenie. Może więc ten pamiętnik prowadził ktoś z jej rodziny albo przyjaciół? A może zapiski należą do zupełnie anonimowej osoby i tylko przypadek sprawił, że zaplątały się w rzeczach dziewczyny? Zżerała mnie ciekawość, więc postanowiłam dowiedzieć się, kim jest autor. Usiadłam na skrzyni z ziemniakami, otworzyłam pierwszą stronę i zaczęłam uważnie czytać. Pomału odsłaniał się przede mną czyjś świat intymnych przeżyć i wynurzeń, a ja wchodziłam w niego jak szpieg albo złodziej, który kradnie prywatność drugiego człowieka. Czułam się trochę nieswojo, ale za nic w świecie nie mogłam oderwać się od lektury. Dość szybko odkryłam, że dziennik pisał Tomasz, ojciec Justyny. Z każdą kolejną kartką stawałam się bezwstydnym intruzem, dotykałam życia obcej rodziny niemalże wszystkimi zmysłami. Lektura pochłonęła mnie na dobre. Zupełnie straciłam poczucie miejsca i czasu. Otrzeźwiałam dopiero na widok mojej córki. Stała przede mną, spoglądając szeroko otwartymi oczami.

– Co ty tutaj robisz?! – krzyknęłam zaskoczona. Odruchowo zamknęłam zeszyt i zakryłam go rękoma.

– Ja co robię? Co ty tutaj robisz, mamo?! Wiesz, która jest godzina? – Uniosła pytająco brwi.

Potrząsnęłam głową.

– Dochodzi szósta.

– Niemożliwe! – odparłam. – Tata już wrócił?

– Jeszcze nie. – Wykonała nerwowy ruch ręką. – Siedzisz tu ponad godzinę. Napędziłaś mi niezłego stracha!

– Przepraszam, kochanie, ale musiałam trochę uporządkować rzeczy. Widzisz ten bałagan?

Łucja, słysząc moje nieporadne tłumaczenie, przerwała mi w pół słowa:

– Właśnie widzę. Siedzisz na skrzynce i coś tam czytasz przy mdłym świetle, a ja się martwię, co się z tobą dzieje. – Córka nie szczędziła wyrzutów.

– Chodźmy na górę – powiedziałam, wstając z miejsca. W ręku trzymałam dziennik Tomasza.

– Co tam masz? – Łucja rzuciła okiem na zeszyt.

– Takie tam. Różne przepisy – zmyśliłam na poczekaniu.

Zamknęłam drzwi na kłódkę i udałyśmy się do mieszkania.

– I te przepisy tak cię wciągnęły, że straciłaś poczucie czasu?

– Właśnie tak – ucięłam rozmowę. Na szczęście udało mi się dyskretnie wrzucić dziennik do szuflady mojego biurka.

Jeszcze tego samego wieczoru wróciłam do przerwanej lektury. Kiedy Michał położył się spać, cichutko wyjęłam zeszyt. Weszłam pod kołdrę, zapaliłam nocną lampkę i ponownie przeniosłam się do świata nieznanej, poniekąd bliskiej mi rodziny, do świata ludzi, którzy tworzyli historię mojego mieszkania. Opowieść wciągnęła mnie na dobre i ani się obejrzałam, kiedy minęła północ.

* * *

Gdybym miał iść za radą mędrców i szukać w sobie tego, co Pan Bóg stworzył we mnie absolutnie najlepszego, dzisiaj niczego bym już nie odnalazł. Dokładnie tydzień temu moje życie się skończyło. Wszystko, co do tej pory skrupulatnie budowałem, rozwaliło się na drobne kawałki, z których bezskutecznie próbuję złożyć sensowny obraz. Usiłuję zebrać myśli. Postanowiłem pisać, żeby do końca nie zwariować.

Budzę się w nocy, otwieram oczy i nasłuchuję. Wypatruję znajomych kształtów w pokoju, ale jest zbyt ciemno, żeby coś zobaczyć. Czasem przez niedomknięte żaluzje prześwituje srebrzysty blask księżyca i wtedy widzę wyraźnie zarys komody, wazon z kwiatami i ramy obrazu na ścianie. Odwracam głowę i spoglądam na śpiącą żonę. Ania oddycha spokojnie, miarowo, a ja siadam na łóżku, zakrywam dłońmi twarz i zaciskam oczy. W pokoju panuje cisza. Jedynie zegar w przedpokoju tyka łagodnie, jakby dyskretnie chciał zaznaczyć swoją obecność. Ta cisza jest jednak pozorem. Od czasu tamtego nieszczęsnego zdarzenia przestała dla mnie istnieć. Z powrotem układam się na łóżku i odwracam twarz w stronę ciemności poduszek. Wciąż słyszę metaliczny, przerażający odgłos uderzenia. I krzyk gdzieś w środku, który bezlitośnie rozrywa wnętrzności. Nie ma dla mnie przed nim ucieczki. Jest jak prześladowca – nie daje o sobie zapomnieć w ciszy nocy.

Wychodzę do łazienki. Staję przed lustrem i przyglądam się odbiciu. Rozpoznaję własną twarz. Tak, to ja. Tomasz K. Od kilkunastu lat pracuję na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie z innymi naukowcami prowadzę badania nad lekiem na raka, otwieram przed studentami świat biomolekuł i przygotowuję kolejne roczniki magistrów. Uczenie młodzieży daje mi dużo satysfakcji. Moje wykłady to misterium inicjacji. Wcielam się w rolę mistrza i wtajemniczam adeptów w sekrety natury dostępne tylko wybranym. W zeszłym roku otrzymałem zaszczytny tytuł profesora. Z tej okazji wyprawiłem uroczyste przyjęcie, na które zaprosiłem szacowne grono naukowe z uniwersytetu i paru znajomych spoza utytułowanego kręgu. Wybrzmiały życzenia, gratulacje, plany. Ach, czego tam nie było! Życie podarowało mi spory kredyt zaufania.

Jako człowiek kierujący się rozsądkiem nie wierzę ani w sny, ani w przeczucia, chociaż moja żona uważa, że Opatrzność czasami wysyła sygnały ostrzegawcze, które mają przestrzec nas przed nieszczęściem. W każdym razie tamtego feralnego dnia nic, doprawdy nic, nie zwiastowało tragedii.

Moim największym szczęściem jest rodzina. Dziewiętnaście lat temu, na krótko przed przełomem w Polsce, poznałem Anię, moją wspaniałą żonę. Spotkaliśmy się w bibliotece. Wcześniej jechaliśmy tym samym pociągiem, ale o tym, że się spotkamy, żadne z nas nie wiedziało. Nie przypuszczaliśmy, że za chwilę zobaczymy się w innych okolicznościach. Ania stała na skrawku wolnej przestrzeni, wciśnięta między rozbawioną grupkę młodzieży, brzuchatego mężczyznę i wysoką kobietę. Ja wsiadłem kilka przystanków wcześniej. Siedziałem przy oknie z nosem wściubionym w gazetę, nie zwracając uwagi na pozostałych pasażerów. Jechałem do biblioteki. Przygotowywałem się do egzaminu i pilnie potrzebowałem paru książek. W torbie miałem kartkę z tytułami niezbędnych pozycji, które musiałem jak najszybciej przeczytać. Od poniedziałku do piątku większość dnia spędzałem na uczelni, popołudniami pracowałem, weekend był więc jedynym czasem, kiedy mogłem ostro przysiąść nad książkami. Było kwietniowe, wyjątkowo ciepłe jak na ten kapryśny miesiąc, piątkowe popołudnie. Niecierpliwie spoglądałem na zegarek. Nie byłem pewny, czy zdążę przed zamknięciem. Została niecała godzina. Nie wiedziałem, bo i skąd mogłem wiedzieć, że za chwilę moje życie dokona półobrotu. Wysiadłem w Gdańsku Głównym. W gąszczu pasażerów, którzy przewijali się na peronie i schodach prowadzących do tunelu, nie zwróciłem uwagi na szczupłą dziewczynę z burzą włosów w kolorze czekolady. Szliśmy osobno, mimo że zmierzaliśmy w tę samą stronę. Dostrzegłem ją dopiero wśród regałów z książkami. Szpiegowałem ją wzrokiem. Nie spojrzała w moją stronę. Zachowywała się tak, jakbym w ogóle nie istniał. Potem podeszła do stolika bibliotekarki. Stanąłem przy półkach, udając, że szukam jakiejś książki.

– Niestety, nie mogę wypożyczyć pani tej pozycji do domu – powiedziała obsługująca stanowczym tonem. – Poprawiła opadającą na czoło postrzępioną grzywkę i dodała: – Jest do wglądu tylko na miejscu w czytelni.

Wytężałem słuch, starając się wyłapać każde słowo. Rozmyślałem nad sposobem nawiązania rozmowy z uroczą nieznajomą. Jak na złość nic nie przychodziło mi do głowy.

– Mogę wypożyczyć chociaż na weekend? Piszę referat i bardzo jej potrzebuję.

Błagalny głos dziewczyny sprawił, że bibliotekarka się zastanawiała.

– Odniosę w poniedziałek – obiecała nieznajoma.

Pracownica zwlekała z odpowiedzią, lecz przedłużające się milczenie dawało cichą nadzieję, że kobieta jednak ulegnie prośbie. Tak też się stało.

– No dobrze. Do poniedziałku. Ale proszę przynieść ją o ósmej rano. To jedyny egzemplarz.

– Oczywiście. Bardzo pani dziękuję! – odparła dziewczyna z nieskrywaną radością i zerknęła na regały z książkami. – Jeszcze wybiorę coś lekkiego do czytania. Tak na odprężenie po pracy. – Miała miły, śpiewny głos, który brzmiał jak skrzypce albo flet.

– Rozumiem. Po lewej ma pani prozę polską, po prawej zagraniczną. Nowości z przodu. Chyba że chce pani dramat albo poezję, to…

– Nie, dziękuję. Wezmę powieść.

Dziewczyna chodziła między regałami z prozą polską, obcą a nowościami. Wyraźnie nie mogła się zdecydować. Byłem w kropce. Nie miałem pojęcia, jak zwrócić uwagę nieznajomej. Jak ją zagaić? Sięgnęła na półkę z autorami, których nazwiska zaczynały się na „s”. Wyjęła jakąś książkę. Spojrzała na okładkę, rzuciła okiem na pierwszą stronę, potem otworzyła na chybił trafił. Zobaczyłem, że trzyma w ręku powieść Steinbecka. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien fortel.

– Dobry wybór – powiedziałem.

Odruchowo odwróciła głowę i spojrzała na mnie, najwyraźniej zaskoczona.

– Słucham?

– Mówię, że dobrze wybrałaś. – Próbowałem się uśmiechnąć, żeby zamaskować lekką nerwowość ruchów.

– Skąd wiesz? Czytałeś?

– Tego nie. Ale to mój ulubiony autor – skłamałem bez mrugnięcia okiem.

– Naprawdę? – Ucieszyła się. – Ja też go bardzo lubię.

Idzie całkiem dobrze, pomyślałem z satysfakcją, podążając krok w krok za dziewczyną.

– Które jego powieści przeczytałeś?

– Och, prawie wszystkie. Ale tej właśnie nie.

Zbliżaliśmy się do stolika bibliotekarki. Musiałem jak najszybciej przejść do istoty sprawy.

– Poczekaj, mam do ciebie prośbę.

Patrzyła mi prosto w oczy z zaciekawieniem i rozbawieniem, a ja poczułem, że moje kończyny drętwieją. Nie wiedziałem, co mam zrobić z rękoma. Najpierw opuściłem je wzdłuż tułowia, ale po chwili uświadomiłem sobie, że w takiej pozie muszę wyglądać dość głupio. Skrzyżowałem więc ręce na piersi.

– Widzisz, moja siostra jest chora. Obiecałem, że wypożyczę jej tę powieść, ale tak się pechowo złożyło, że w bibliotece mają tylko jeden egzemplarz. Czy zgodziłabyś się… No… Czy zgodziłabyś się, żebym wziął tę książkę na weekend, a zaraz w poniedziałek przyniósłbym ci ją do domu? Naturalnie wypożyczę ją na moje konto.

– Jesteś pewien, że mają tylko jedną sztukę? Może sprawdzimy? – zaproponowała.

– Szkoda czasu. Już to zrobiłem.

Uśmiechnęła się i wtedy dostrzegłem dwa prześliczne dołeczki w policzkach. Ostatecznie uzgodniliśmy, że we wtorek po południu spotkamy się przed biblioteką.

Przez weekend ostro zakuwałem do egzaminów. W przerwach zjadałem posiłek, robiłem kawę i rozmyślałem o nowo poznanej dziewczynie. W czasie wspólnej powrotnej podróży chciałem jej powiedzieć dużo więcej, niż czas nam na to pozwolił. Żałowałem, że pociąg, którym jechaliśmy, nie miał opóźnienia, awarii ani przymusowego postoju, więc postanowiłem, że we wtorek zaproszę ją na kawę, lody i spacer, że spędzimy we dwoje całe popołudnie. W poniedziałek wieczorem zacząłem nabierać wątpliwości, czy Ania zjawi się na umówione spotkanie. W zasadzie powinna przyjść, bo przecież zależy jej na książce, kalkulowałem. Jednak coś mi podpowiadało, że różne niespodziewane okoliczności mogą nas rozdzielić. A wtedy… Wtedy na pewno więcej się nie zobaczymy. W jaki sposób miałbym odnaleźć tę dziewczynę? Wiedziałem jedynie, jak ma na imię, ale nie znałem ani jej nazwiska, ani adresu, ani numeru telefonu.

Nie przypuszczałem, że Anię dręczą te same wątpliwości. Dowiedziałem się o tym dopiero kilka miesięcy później. W przerwie między jedną a drugą książką wpadła na pomysł, żeby zmienić coś w swoim wyglądzie. Zadzwoniła do przyjaciółki ze szkoły średniej i po dłuższej naradzie wybór padł na włosy, które zdecydowała się rozświetlić jasnymi refleksami.

Nadszedł wtorek, a wraz z nim nasze spotkanie. W rewanżu za książkę zaprosiłem Anię do przytulnej cukierni przy ulicy Długiej.

Kelnerka przyniosła kawę i lody waniliowe.

– Czy twojej siostrze podobała się powieść? – zapytała dziewczyna.

– Powieść? Mojej siostrze? – Zrobiłem niepewną minę, co nie umknęło jej uwadze. Prawdę mówiąc, liczyłem, że puści moje tłumaczenia w niepamięć. Stało się jednak inaczej.

– Podróże z Charleyem. Ta książka Steinbecka, którą pożyczyłeś na weekend.

Oczywiście, że pamiętałem. Doskonale pamiętałem. Potrzebowałem jednak chwili, żeby jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Zanurzyłem łyżeczkę w pucharku i starannie nabrałem sporą porcję lodów.

– Hm, widzisz… Moja siostra… Ja nie mam siostry. – Nie miałem wyjścia. Musiałem przyznać się do kłamstwa.

– Jak to nie masz? Przecież mówiłeś… – Twarz Ani wyrażała zaskoczenie graniczące z przerażeniem. Podejrzewała najgorsze: nagłą śmierć siostry w wyniku choroby lub wypadku. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że po prostu ją okłamałem.

– Nigdy nie miałem.

– Nie rozumiem. To dlaczego powiedziałeś inaczej?

Zdawałem sobie sprawę, że teraz nastąpi kulminacyjny moment. Wszystko będzie zależało od tego, jak zareaguje, kiedy dowie się prawdy. Jeśli poczuje się urażona, to poirytowana wstanie szybko od stolika i po prostu wyjdzie z kawiarni. Nasza znajomość zakończy się, zanim na dobre się zaczęła. Ale był też możliwy scenariusz optymistyczny i na ten właśnie po cichu liczyłem.

– Dlaczego powiedziałeś, że masz, skoro nie masz? – naciskała. Przewiesiła na bok jedną stopę, która – jak złamane skrzydło ptaka – bezwładnie zwisała w powietrzu.

– Chciałem się z tobą umówić…

– I?

– I…

– I dlatego wymyśliłeś historię o chorej siostrze, której obiecałeś Steinbecka, czyż tak?

– Tak. Tak właśnie było.

Przełknąłem porcję lodów i rozpaczliwie wpatrywałem się w dziewczynę. Poczułem, że pod koszulą ściekają mi strużki ciepłego potu. Obawiałem się, że za chwilę mokre plamy pojawią się pod pachami. Staną się widoczne, a wtedy kompromitacja na całego. Zdążyłem tylko pomyśleć, że nie mogę unosić rąk, kiedy Ania wybuchnęła śmiechem.

– Nie mogę w to uwierzyć! – Nie przestawała się śmiać.

Tymczasem ja siedziałem zupełnie zbity z tropu.

– Sam to wymyśliłeś?! – zapytała po chwili.

Przytaknąłem ruchem głowy.

Ania uniosła do ust filiżankę i wzięła spory łyk kawy.

– Dlaczego chciałeś się ze mną umówić?

Pamiętam, że zrobiłem rękoma jakiś niesubordynowany ciąg ruchów.

– Bo mi się spodobałaś. Po prostu – przyznałem szczerze.

Potem zamówiliśmy kolejną porcję deseru i jeszcze jedną kawę. Przyglądaliśmy się sobie z zainteresowaniem tak, jakbyśmy ujrzeli się po raz pierwszy. Zaczęliśmy rozmawiać coraz swobodniej, jak ludzie złaknieni mówienia. Byliśmy tak pogrążeni w rozmowie, że nie zorientowaliśmy się, kiedy hałas w kawiarni zaczął słabnąć. Kelnerka przyniosła rachunek, co było wyraźnym sygnałem do opuszczenia lokalu.

Poszliśmy na dworzec. Odprowadziłem Anię do domu. Na pożegnanie chciałem wziąć ją za rękę, ale wstydziłem się, gdyż miałem wilgotną z emocji dłoń. Zamiast tego po przyjacielsku dotknąłem jej ramienia.

Później wypadki potoczyły się szybko. Na drugim spotkaniu wymieniliśmy pocałunki. Kwestią sporną pozostał fakt, kto kogo pierwszy pocałował. Ania twierdziła, że to ona, natomiast ja mam w tej sprawie odmienne zdanie. Zostaliśmy parą i zaczęliśmy się spotykać. Dość szybko, bo zaledwie po kilku randkach, doszliśmy do wniosku, że mamy zbyt wiele punktów stycznych, aby przejść nad tym obojętnie: pragniemy mieć szczęśliwą rodzinę, lubimy czytać książki i jeździć na rowerze, mamy duże poczucie humoru, co więcej, śmieszą nas te same rzeczy.

Byliśmy przekonani, że Bóg stworzył nas dla siebie. Bezwzględnie. Postanowiliśmy się pobrać. I to jeszcze w tym roku. Nie chcieliśmy dłużej czekać. Bo i po co? Marzyliśmy, że w przyszłości zamieszkamy w starej kamienicy, takiej z duszą. Będziemy mieć duże mieszkanie z przestronnymi pokojami z widokiem na morenowe wzgórza. W jednym pokoju urządzimy bibliotekę, bo nie wyobrażaliśmy sobie domu bez książek. Oczywiście skompletujemy wszystkie dzieła Steinbecka. Obiecaliśmy sobie, że tak jak bohater Podróży z Charleyem pewnego dnia wyruszymy dookoła Ameryki. Owo marzenie również można było wpisać na listę tych rzeczy, które nas łączyły. Kolejny punkt styczny.

W pierwszą rocznicę ślubu kupiłem Ani pięknie wydany komplet powieści Steinbecka. Od żony otrzymałem album o Stanach Zjednoczonych. Napełniliśmy kieliszki i wznieśliśmy toast za nasze małżeństwo.

– Aniu, czy jest coś, czego żałujesz? – zapytałem.

– Tak – odparła. – Powinniśmy się pobrać po naszej pierwszej randce. A ty? Czy chciałbyś coś zmienić?

– Owszem. Żałuję, że nie oświadczyłem ci się od razu w bibliotece.

Skończyłem czterdzieści pięć lat i jak dotąd życie mnie oszczędzało. Czasami odnosiłem wrażenie, że jestem wybrańcem losu, a jego wysłannicy usuwają mi spod nóg wszelkie nierówności tak, żeby nic nie mąciło mojego dobrostanu. Ja – szczęśliwy mąż i ojciec, doceniany pracownik naukowy, pasjonat literatury, maratończyk i inicjator wielu wziętych akcji charytatywnych – żyłem w kokonie spokoju, bez bolesnych przesileń i tragicznych życiowych zwrotów. Wciąż nie potrafię pojąć, jak doszło do tego nieszczęśliwego zdarzenia i dlaczego właśnie ja zostałem w nie uwikłany. Czyżby los wystawił mi bardzo wysoki rachunek za dotychczasowe życie pod kloszem? A jeśli to nie żaden los, a cholerny przypadek sprawił, że wtedy właśnie oboje znaleźliśmy się w tym samym czasie na tej samej drodze?

Zacząłem pisać, żeby uporządkować myśli, bo niczego więcej uporządkować nie potrafię. Przeglądam więc zapiski w podręcznym notatniku, cofając się pamięcią do dnia wywiadówki w szkole mojej córki.13 maja 2008

Dźwięk telefonu wyrwał mnie z zamyślenia. Wyjąłem z kieszeni komórkę i zerknąłem na ekran.

– Cześć, tatko! – Głos mojej córki zawsze wprawiał mnie w radosny humor. – Masz zajęcia?

– Witaj, kochanie. Zaczynam za kilka minut. Kolokwium.

– Brrr. Biedni studenci. Ale nie będziesz dla nich zbyt surowy?

Roześmiałem się.

– Obiecuję, że będę bezlitosny, ale tylko dla nieuków.

– Tato, czy pamiętasz o dzisiejszej wywiadówce?

Justyna uczęszczała do pierwszej klasy prestiżowego gdańskiego liceum. Uczyła się dobrze. Nauka nie sprawiała jej większych trudności, nigdy też nie mieliśmy z nią poważnych problemów wychowawczych. Była po prostu zwyczajną dziewczyną z nastoletnimi fochami i nastrojami.

– Oczywiście, że pamiętam – odparłem zaskoczony, bo nigdy wcześniej nie przypominała nam o spotkaniach z wychowawcą. Nie było takiej potrzeby. Terminy wywiadówek wpisywaliśmy z żoną do naszego kalendarza spraw rodzinnych zaraz na początku roku szkolnego i nie zdarzyło się, żebyśmy o nich zapomnieli. Jako odpowiedzialni rodzice skrupulatnie kontrolowaliśmy postępy w nauce naszej jedynaczki. – Dzisiaj późno kończę zajęcia, więc do szkoły pójdzie mama – dodałem.

– Ja właśnie w tej sprawie, tato – przerwała mi w pół zdania. – Mam do ciebie prośbę.

– Prośbę? – Zerknąłem na zegarek. Zostały ostatnie minuty przerwy. – Mów szybciutko, o co chodzi.

– Czy mógłbyś przyjść na tę wywiadówkę?

– Ja? Przecież będzie mama. Nie rozumiem, dlaczego mamy iść tam we dwoje…

– Ale właśnie rzecz w tym, że… żebyś przyszedł tylko ty. Sam. Bez mamy. Mógłbyś? – poprosiła błagalnym tonem.

– Hm, dalej nie pojmuję dlaczego ja, a nie mama…

– Bardzo cię o to proszę! Później wszystko wytłumaczę.

Nie miałem czasu wypytywać o powody. Przypuszczałem, że miała jakieś problemy i bała się reakcji Ani. W sprawach dotyczących szkoły i nauki żona była bardziej rygorystyczna i zasadnicza niż ja. Nierzadko przymykałem oko na niedociągnięcia nastolatki.

– To jak będzie, tatko? – Postawiła mnie pod ścianą, jednak przezornie nie dałem jednoznacznej odpowiedzi.

– Porozmawiam z mamą i zobaczymy – odparłem, chociaż w gruncie rzeczy podjąłem już decyzję. Miałem nadzieję, że Ania zgodzi się na zmianę planów. Będę musiał nieco wcześniej zakończyć zajęcia i od razu pognam do szkoły.

– Obiecujesz, że przyjdziesz? – ciągnęła, nie dając za wygraną.

– Obiecuję, że porozmawiam z mamą.

Ania nie protestowała, gdy poinformowałem ją, że pojadę do szkoły na zebranie.

– Okazało się, że dzisiaj kończę wcześniej zajęcia, więc mogę od razu po pracy iść na wywiadówkę – skłamałem. – To przecież po drodze. Po co ty masz się fatygować? Wrócisz spokojnie do domu, zjesz obiad, a ja załatwię sprawę.

– Skoro tak, to dobrze – odpowiedziała moja żona.

Kilka godzin później stałem na przystanku, czekając nerwowo na tramwaj, który jak na złość przyjechał z opóźnieniem. Wysiadłem we Wrzeszczu przy parkowym skwerku i wykorzystując doświadczenie w biegach maratońskich, pognałem na złamanie karku w kierunku szkoły, do której niegdyś sam uczęszczałem. Z racji tego, że znajduje się przy ulicy Topolowej, zwana jest potocznie Topolówką. Nie miałem jednak czasu, by przywołać wspomnienia z młodości, bo kiedy wszedłem do sali, zebranie już trwało. Cichutko usiadłem i spojrzałem na kartkę, którą podała mi wychowawczyni. Oceny Justyny prezentowały się całkiem przyzwoicie jak na pierwszą klasę liceum, tylko… Przetarłem oczy ze zdziwienia i zerknąłem raz jeszcze. A jednak! Moja córka była zagrożona z fizyki! Poczułem nie tyle irytację, co ogromny rodzicielski zawód. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ukrywała przed nami swoje problemy z nauką. Dlaczego się nie przyznała? A może niesłusznie ją oceniam? Złapała tych kilka jedynek, zapętliła się i nie potrafi wybrnąć z trudnej sytuacji, tłumaczyłem sobie. To w końcu jeszcze dziecko! Krążyłem myślami wokół nieszczęsnej fizyki i dalsza część zebrania umknęła mojej uwadze.

Kiedy rodzice zaczęli się zbierać, podszedłem do wychowawczyni.

– Ja w sprawie Justyny. Chodzi o fizykę. – Podałem jej kartkę ze stopniami.

Całkiem niedawno dowiedziałem się, że oboje jesteśmy absolwentami trójki. Co więcej, uczęszczaliśmy do równoległych klas. Wpatrywałem się z ciekawością w twarz kobiety, usiłując rozpoznać w dojrzałych rysach koleżankę ze szkolnego korytarza.

– Tak. Wiem. Sytuacja nie wygląda ciekawie, ale sądzę, że da się coś jeszcze zrobić. To w końcu dobra uczennica. – Otworzyła dziennik i przesunęła palcem po rubrykach z ocenami.

– Córka nie zgłaszała nam problemów z nauką – powiedziałem.

Kobieta podniosła głowę. Z dokładnością sapera kolejny raz zlustrowałem każdy szczegół jej twarzy. Nie, nie kojarzyłem tej osoby. Może tylko przypadkowo mijaliśmy się na szkolnym korytarzu? A może znajomość była na tyle ulotna, że czas bezpowrotnie zatarł wszelkie ślady?

– Sama jestem zaskoczona – powiedziała, przerywając moje myśli. – Trzy jedynki w ciągu miesiąca. – Zrobiła pauzę, a po chwili zapytała: – Czy Justyna miała ostatnio jakieś problemy?

– Nie. Nie zauważyliśmy z żoną, żeby działo się z nią coś niepokojącego.

– Najlepiej będzie, jeśli porozmawia pan osobiście z panią od fizyki. Powinna być w pokoju nauczycielskim.

Przemierzałem długi korytarz z rzędami drzwi do sal lekcyjnych. Próbowałem przypisać przedmioty do mijanych pracowni. Polski, biologia, chemia. Pamiętam, że każde pomieszczenie miało swój charakterystyczny zapach: książek, które posłusznie stały na regałach, kusząc młodzieńczą wyobraźnię, wilgoci zielistek, rafidofor i fikusów, które prężyły się dumnie aż pod sam sufit niczym w amazońskiej puszczy, odczynników, z których wyczarowywaliśmy nowe byty chemiczne, a których ostra woń drażniła nozdrza. Otrząsając się ze wspomnień, zszedłem schodami na parter. Chwilę później znalazłem się przy pokoju nauczycielskim. I wtedy usłyszałem głos mojej córki.

– Tatusiu, poczekaj.

Zanim zdążyłem się odwrócić, była już przy moim boku. Spoglądały na mnie dwie pary oczu: niebieskie Justyny i orzechowe, należące do jej najlepszej przyjaciółki Ewy. Dziewczyny znały się jeszcze od szkoły podstawowej. Teraz uczęszczały do tej samej klasy. Ewa w zasadzie była niemal członkiem naszej rodziny. Traktowaliśmy ją jak drugą córkę.

– Wszystko ci wytłumaczę – powiedziała cichutko. – Widzisz…

Przerwałem jej w pół słowa:

– Właśnie widzę. Trzy jedynki z fizyki! Dlaczego nic nam nie powiedziałaś?! Przecież byśmy razem coś wymyślili, jakąś pomoc, nie wiem, dodatkowe lekcje, korepetycje… – Nie kryłem irytacji.

– Tato, pozwól mi wyjaśnić.

Chciałem porozmawiać z córką na osobności. Spojrzałem więc na Ewę raz i drugi, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że powinna się oddalić. Tymczasem dziewczyna nie ruszała się z miejsca. Pomyślałem, że albo nie pojęła niewerbalnej aluzji, co przy jej inteligencji wydawało się jednak mało prawdopodobne, albo… No tak, pewnie będzie adwokatem mojej córki. Nie ma co, sprytnie to sobie ułożyły, podziwiałem w myślach dziewczęcą przebiegłość.

– Ja… ja nie chciałam was martwić. Ewa może potwierdzić. Prawda?

Dziewczyna przytaknęła głową. Kosmyki jasnobrązowych włosów rozsypały się po jej drobnej twarzy. – To prawda, proszę pana.

– Najpierw dostałam jedną jedynkę – ciągnęła Justyna. – Myślałam, że poprawię, dlatego nic nie powiedziałam. A potem… – zamilkła.

– Co było potem? – ponagliłem ją.

– Justyna naprawdę próbowała poprawić – odezwała się przyjaciółka. – Razem się uczyłyśmy.

– I?

– No wiesz, tato…

– Domyślam się. Nie poprawiłaś i poszło lawinowo. Czy tak właśnie było?

– Tak – odparła moja córka ściszonym głosem.

Zmarszczyłem czoło.

– Dalej jednak nie rozumiem, dlaczego czekałaś z tym aż do wywiadówki.

– Justyna naprawdę nie chciała państwa martwić. Przygotowywałyśmy się do sprawdzianu. Myślałam, że pomogę, ale… – Ewa spojrzała na mnie poważnym wzrokiem.

Poprawiłem okulary, które zsunęły się niemal na czubek nosa, i odpowiedziałem:

– To bardzo ładnie z twojej strony, że chciałaś pomóc przyjaciółce, jednak mamy połowę maja, a ona jest zagrożona z fizyki.

Przez dobrą chwilę staliśmy w milczeniu. Justyna nerwowo skubała palce prawej ręki.

– Idziemy do pani od fizyki – powiedziałem stanowczo. – Czy możesz zaczekać na korytarzu? – zwróciłem się do Ewy.

– Będę czekać przed szkołą. – Odgarnęła włosy z twarzy.

– Świetnie.

Weszliśmy do pokoju nauczycielskiego. Rozmowa z nauczycielką była krótka, ale konkretna: zakres materiału do nauki wraz z wyznaczonymi terminami zaliczeń.

– Masz dobry miesiąc na poprawę – dodała na zakończenie.

Justyna posłusznie skinęła głową. Objąłem córkę ramieniem.

– Od jutra bierzesz się ostro do roboty, moja panno. Wieczorem zadzwonię do wujka Adama. Mam nadzieję, że zgodzi się udzielić ci paru lekcji.

– Tato, mam prośbę.

– Jaką tym razem?

Przystanęła i popatrzyła na mnie błagalnym wzrokiem.

– Nie powiesz mamie?

Nic nie odparłem, chociaż odpowiedź była dla mnie oczywista. Nie potrafiłem odmówić swojej jedynaczce. Kochałem ją miłością bezwarunkową, od momentu gdy zaraz po urodzeniu ścisnęła mój palec.

Kiedy znaleźliśmy się przy wyjściu, ponownie zapytała:

– Więc jak będzie, tato?

Trzymałem ją jeszcze chwilę w niepewności. Przeszliśmy przez szkolną bramę wykutą z trudów i sukcesów kilkudziesięciu pokoleń maturzystów. Ewa czekała na ulicy.

– Dobrze. Niczego nie powiem.

– Obiecujesz?

– Czy kiedykolwiek złamałem dane słowo?

– Nie – przyznała, a po chwili wesołym już tonem dodała: – Jesteś przykładem dobra, prawdy i piękna.

Uśmiechnąłem się. Mile połechtała moją ojcowską próżność.

– Z tym trzecim to przesadziłaś – odparłem żartobliwie.

– Lubię twoje poczucie humoru, tato.

Odchrząknąłem.

– Wiesz, że stopnie w szkole traktuję nader poważnie.

Zmierzaliśmy w kierunku przystanku tramwajowego. Minęliśmy cukiernię, w której niegdyś zawsze kupowałem wyśmienite bajaderki. Po chwili doszliśmy do skwerku z nieczynną fontanną.

– Justyna na pewno poprawi tę nieszczęsną fizykę. Mogę za nią ręczyć – powiedziała Ewa. W gasnącym słońcu jej ciemne tęczówki nabrały połysku: stały się złote.

– No proszę! W razie czego będę wiedział, do kogo mam składać zażalenie.

Tramwaj długo nie nadjeżdżał. Na trasie zdarzyła się awaria i spędziliśmy na przystanku blisko godzinę.

– Nareszcie jedzie! – zawołała Ewa.

Z trudem wcisnęliśmy się do środka. Stałem w tłumie pasażerów, bezwolnie poddając się szarpiącym ruchom pojazdu, i obmyślałem, co powiedzieć Ani. Kartkę z ocenami Justyny przezornie schowałem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przede wszystkim muszę być skoncentrowany, żeby nie zdradzić się jakimś niepotrzebnym słowem. O nieprzyjemnej sprawie najlepiej milczeć. Co prawda nie przepadam za niedomówieniami, a kłamstwa nienawidzę, tyle że… to przecież miało być kłamstwo w dobrej wierze. Zresztą ufałem, że mała – tak wciąż myślałem o swojej nastoletniej córce – poprawi tę nieszczęsną fizykę. Miałem nadzieję, że Ani nie przyjdzie do głowy pomysł, by osobiście skontaktować się z wychowawczynią. Jak dotąd nigdy tego nie zrobiła, ale… No właśnie, pozostaje to nieodgadnione ludzkie „ale”. Jeżeli zwykła maszyna jest w stanie się wyłamać z zaprogramowanego systemu działania, płatając nam psikusa, to cóż dopiero człowiek, którego instrukcja obsługi, pomimo starań tylu pokoleń mędrców, wciąż pozostaje najdoskonalszym szyfrem na Ziemi?

Kiedy wysiedliśmy w Oliwie, porządnie już zmierzchało.

– Odwiozę cię do domu. – Spojrzałem na Ewę. – Poczekajcie przy samochodzie. Skoczę tylko na górę po kluczyki i dowód rejestracyjny. – Szybko wykonałem telefon do Adama, by upewnić się, że znajdzie czas na korepetycje.

Chwilę później przebijałem się przez Grunwaldzką. Reflektory rozlały światła po całej ulicy, z daleka pewnie przypominając gigantyczne pole gwiazd.

Dziewczyny chichotały na tylnym siedzeniu.

– Co wam tak wesoło? – zapytałem, zerkając we wsteczne lusterko.

– A, taka tam historia – odparła Justyna z uśmiechem.

– Czyżby historia związana z twoją fizyką?

– Tato! Obiecałeś!

– Chcę tylko przypomnieć, że od soboty masz lekcje u wujka Adama. Zgodził się pomóc. Wyjaśniłem mu, że czeka cię trudny sprawdzian z całego materiału.

Skręciłem w prawo i zatrzymałem się pod blokiem, w którym mieszkała Ewa. Justyna przeskoczyła na przednie siedzenie.

– Do widzenia – powiedziała przyjaciółka, a potem stała przez chwilę na chodniku, przyglądając się, jak manewruję, żeby wyjechać z ciasnego parkingu. W pewnym momencie uniosła rękę i rozsuwając szeroko palce, jakby chciała uchwycić kawałek nieba, pomachała nam na pożegnanie.

Kiedy zostaliśmy sami, moja córka powiedziała poważnie:

– Dziękuję, tato. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Wszystko poprawię. Nie martw się. – Cmoknęła mnie w policzek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: