Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szeryf z Fort Benton - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szeryf z Fort Benton - ebook

Rok 1881. Po długiej, pełnej niebezpieczeństw podróży przez prerię doktor Jan wraca do domu w Milwaukee. Przywozi ze sobą woreczek złota. W kantorze bankierskim okazuje się jednak, że zamiast drogocennego kruszcu zawiera on zwykły piasek...
Tak zaczyna się druga powieść westernowego cyklu Wiesława Wernica. Tym razem doktor Jan i Karol Gordon będą przemierzać kanadyjską prerię, niespokojne obszary stanu Montana i równie niebezpieczną Dakotę Północną.
Doktor Jan zajmie się rannym Jimem Hawkinsem, poszukiwanym przez szeryfa z Fort Benton jako podejrzany o popełnienie morderstwa. Chłopaka obciążają poważne poszlaki, lecz doktor Jan nie wierzy w jego winę. Wspiera więc szeryfa z Fort Benton w śledztwie, które przyniesie zaskakujące rezultaty… Innym wyzwaniem, które podejmie doktor Jan wraz ze swoim przyjacielem Karolem Gordonem, będzie pościg za rzekomo zmarłym, wyjątkowo okrutnym bandytą.
Tropienie mordercy, walki z wrogim plemieniem Indian, obrona pasażerskiego pociągu, starcie z drapieżnym orłem, udział w indiańskich obrzędach – to tylko niektóre z przygód nieustraszonych przyjaciół. Pasjonująca historia doktora Piotra i Karola Gordona pełna jest barwnych opisów przyrody, ludzi i zwierząt, a jednocześnie niepozbawiona poczucia humoru.
Wiesław Wernic to klasyk powieści westernowej. Pisarz podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1627-7
Rozmiar pliku: 775 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O, Katarzyno!

– Ale się pan doktor spalił!

– Nie mówi się „spalił”, ale: opalił.

– Pan doktor zawsze taki sam. Czy przygotować kąpiel?

Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobecności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba wyjaśnić, że Katarzyna była rudowłosą Irlandką nieokreślonego wieku, mającą skłonność przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem – w imię czystości języka – słowa oznaczające zupełnie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezultatów.

Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Katarzyna gospodarowała samotnie w moim mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przeprowadziła tak generalne porządki, że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza – poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie później. Teraz siedziałem w wannie wypełnionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej – spędzonej w siodle końskim na preriach południowej Kanady.

Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem wytłumaczyć fakt, że ja – lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee – zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przemierzającym rozległe przestrzenie stepów i gór.

Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu szary niedźwiedź Gór Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację. Byłbym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować życie człowiekowi, gdy nieprzewidziane wydarzenie pokrzyżowało – na szczęście! – moje plany. Tym nieprzewidzianym wydarzeniem stała się wizyta w szpitalu dwóch autentycznych czerwonoskórych.

Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Zamieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na południu – przekraczają rzekę Milk, ku północy – sięgają Saskatchewanu Północnego i terenów łowieckich innego plemienia: Indian Kri. Ku zachodowi – graniczą z łańcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na wschodzie – z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kanadyjskiej prowincji Alberta, rąbkiem przekracza granice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i Stanów, na północ od Missouri i położonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.

Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a tutejsze prerie odegrały pewną rolę w wypadkach, które przeżyłem i – co okazało się znacznie później – będą miały również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.

Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozumieć odwagę czerwonoskórych przybywających samotnie do miasta „bladych twarzy”. Przed czterema laty – dokładnie 25 i 26 czerwca 1876 roku – armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siuksom. Dowodził nią generał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Bighorn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał dowódcy innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siuksami nad rzeką Rosebud od ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe oddziały innego plemienia czerwonoskórych, Szoszonów.

Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wydarzeń – bolesnych dla każdego Amerykanina – kształtowała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w duchu odwagę przybyłych do mnie wojowników, mimo iż wówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bardziej jednak od tej odwagi zdumiała mnie sprawa, z którą przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili się do mnie z prośbą o wyrażenie zgody na leczenie „Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż takie przezwisko nosił wśród nich mój pacjent – znakomity traper, Karol Gordon.

Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale pacjent raz jeszcze oświadczył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się natychmiastowego wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym bardziej powodowany: współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego przez los czy może jakąś ukrytą ciekawością zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami posługują się indiańscy czarownicy. Zdecydowany zresztą byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby kolidowała w sposób oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmeni i traperzy, których niejeden raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu widzenia wiedzy medycznej. Wielokrotnie słyszałem o ciekawych przykładach skuteczności indiańskiej medycyny, o głębokiej znajomości ziołolecznictwa wśród Indian. Nie wierzyłem wszystkiemu, przypisując te pochwały i informacje wybujałej fantazji mych pacjentów. Nadarzała się teraz okazja przyjrzenia się z bliska metodom czerwonoskórych.

Nie będę opisywał szczegółów. Faktem jest, ku memu zdumieniu i jednocześnie radości, że indiańskie zioła i napary w stosunkowo krótkim – powiedziałbym: błyskawicznym – czasie postawiły na nogi Karola Gordona. Graniczyło to dla mnie z cudem! W swej długoletniej praktyce nie zetknąłem się nigdy jeszcze z możliwością uratowania człowieka dotkniętego gangreną innymi sposobami niż przez odjęcie zakażonej części ciała. Choć i to nie zawsze pomagało. A teraz?

Byłem zaskoczony i postanowiłem w jakiś sposób pogłębić swą wiedzę o znajomość praktyk leczniczych stosowanych przez Indian. Sądziłem wówczas, że mój cudownie przywrócony życiu pacjent dopomoże mi w tym. Ale – jak już wspomniałem – dziwne psikusy wyczyniał ze mną rok 1881 i jego poprzednik. Nie zawsze miłe.

Oto powrócił nagle, przerwawszy swój urlop, mój bezpośredni szef, doktor Lindsay. Powodem przyjazdu był anonimowy list, w którym oskarżano mnie o znachorskie praktyki. Opowiedziałem wszystko szczerze. Lindsay sam zbadał Karola Gordona, ciągle jeszcze – jako rekonwalescenta – przebywającego w szpitalu. Zdumiał się cudownym wyleczeniem, ale jednocześnie nie ukrywał swych obaw o moją przyszłość zawodową. Początkowo nie pojmowałem, że cokolwiek mogłoby zagrażać memu stanowisku w szpitalu, nie mówiąc już o prawie do praktyki lekarskiej. Nasz szpital był jednak fundacją, a w zarządzie tej fundacji zasiadał niejaki Vincent, człowiek bardzo majętny. Co to miało do rzeczy? A miało, i bardzo wiele.

Siostrzeniec Vincenta zginął podczas wyprawy Custera, a wuj tak się tym wypadkiem przejął, iż zaczął głosić hasło jakiejś „wyprawy krzyżowej” przeciw czerwonoskórym. Stąd groziło mi niebezpieczeństwo, stąd wywodziły się obawy doktora Lindsaya.

W trzy miesiące później w miejscowym dzienniku „Daily Herald” ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. „Ktoś” znowu mi się przysłużył. Cała sprawa – ku memu nieszczęściu – odżyła. Vincent dowiedział się o wszystkim. Powołano specjalną komisję, która mnie wielokrotnie przesłuchiwała. Mimo obrony Lindsaya musiałem opuścić szpital. Znajdowałem się wówczas w stanie kompletnego wyczerpania nerwowego. Do równowagi przywrócił mnie Karol Gordon. Podtrzymywał mnie na duchu, a wreszcie namówił na wycieczkę w prerie Kanady. Trwała ona od czerwca do późnej jesieni 1881 roku. Podczas tej eskapady ujrzałem – po raz pierwszy w życiu – wspaniałą, nieujarzmioną jeszcze przez człowieka przyrodę. Poznałem nieco życie Indian i zaprzyjaźniłem się z czarownikiem plemienia Czarnych Stóp, Czerwoną Chmurą, i z wodzem plemienia, Wysokim Orłem. Jak się okazało, Karol Gordon cieszył się wielkim poważaniem wśród czerwonoskórych, zwłaszcza wśród wojowników Czarnych Stóp. Od nich to otrzymał przydomek Wielkiego Bobra.

W trakcie mej wyprawy z Karolem przypadkowo natrafiliśmy na plany złotodajnych terenów. Wysłana tam nasza ekspedycja potwierdziła istnienie złotego piasku. W następnym roku postanowiliśmy, wraz z gromadką wojowników Czarnych Stóp, udać się do odkrytej już przez nas kopalni i przystąpić do regularnej eksploatacji. Złoto miało być przeznaczone na polepszenie warunków życia Czarnych Stóp, na zapoczątkowanie masowej hodowli bydła i na kształcenie młodych Indian. Duszą tego pomysłu był Czerwona Chmura, ale niemałą rolę w realizacji planów odegrał Karol. Ja sam bardzo zapaliłem się do tego reformatorskiego przedsięwzięcia. Podczas paromiesięcznego pobytu na prerii mój stosunek do Indian, moja o nich opinia uległy radykalnym zmianom. Stałem się przyjacielem „czerwonych mężów”. Myślę, że tego nigdy nie pożałuję.

Opowiadając o tych wszystkich sprawach w wielkim skrócie, nie mogę jednak pominąć pewnego niezwykle ważnego faktu: po schwytaniu na kanadyjskiej prerii zabójcy dwóch naukowców, inżyniera i profesora uniwersytetu w St. Louis, plany pokładów złota wpadły w ręce Karola (i moje). Morderca jednak zbiegł. Pościg za nim nie dał żadnych rezultatów, mimo iż o przestępstwie została powiadomiona Kanadyjska Królewska Konna Policja. Nie znaliśmy wówczas ani nazwiska, ani nawet imienia przestępcy. Nazywaliśmy go między sobą „człowiekiem z blizną” – od szramy, jaka widniała na jego lewym policzku. Człowiek ten według naszego (Karola i mojego) mniemania miał jakąś kopię tych planów.

A potem nastąpiły zupełnie nieprzewidziane wypadki. Oto, gdy wreszcie dotarliśmy do samotnej doliny w Górach Skalistych, gdzie znajdowały się pokłady złota, natrafiłem na zakopane w blaszanej puszce dokumenty. Było to sprawozdanie z wyprawy dwóch naukowców. Oni to właśnie spotkali się przypadkowo z poszukiwanym przez nas „człowiekiem z blizną”, a kiedy zaczęli go podejrzewać o wrogie zamiary, ukryli rękopis w im tylko znanym miejscu. W powrotnej drodze – jak już wspomniałem – zostali zamordowani. Z rękopisu wynikało, że „człowiek z blizną” podawał się za niejakiego Scotta. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto tenże Scott w najmniej oczekiwanym przez nas momencie przybył do doliny. Wdał się z nami w walkę, która zakończyła się dlań tragicznie: przyparty do stromego zbocza góry, nie chcąc wpaść w nasze ręce, w porywie jakiegoś nagłego szaleństwa skoczył w przepaść.

Uff, rozpisałem się, mimo iż usiłowałem być zwięzły. Pisanie trwało dość długo, ale wypadki minionych miesięcy przypomniałem sobie bardzo szybko, siedząc w wannie. Kiedy wreszcie odświeżony i wymyty zagłębiłem się w fotelu, niezastąpiona Katarzyna podała mi lunch.

Przybyłem do domu rankiem, wprost z pociągu, i nie wiem, co odczuwałem silniej: głód czy senność? Głód jednak przemógł zmęczenie. Dopiero gdy odsunąłem puste talerze i filiżanki, gdy zapaliłem fajkę – wierną towarzyszkę niedawnych przygód – ogarnęło mnie senne rozmarzenie.

Pod powiekami przesuwały się zielone obrazy dalekiej przestrzeni. Widziałem trawy, drzewa, jeźdźców ma koniach, dymy rozpalonych ognisk... Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudziła mnie Katarzyna, gdy za oknami zmierzchało, a w pokoju tworzyły się po kątach głębokie cienie. Gospodyni pokiwała głową:

– Ale musi się pan doktor wymęczyć na tych wertepach.

– Nie „musi”, Katarzyno, tylko „musiał”. I nie byłem na żadnych wertepach, tylko na prerii.

Machnęła ręką.

– Przychodzili tu do pana różni...

– Pacjenci?

– Pewnie.

– Dzisiaj?

– Nie, nie dzisiaj. Jak pan doktor wyjechał. Najpierw było ich dużo, a potem coraz mniej.

– I co im Katarzyna mówiła?

– Że pan doktor wyjechał...

– A mówiła Katarzyna, dokąd wyjechałem?

– Mówiłam tylko, że na odpoczynek, ale dokąd, to nie.

– Bardzo dobrze – pochwaliłem. – Proszę nikogo nie informować, gdzie byłem.

Katarzyna skinęła głową. Mogłem być pewien, że nie zdradzi miejsca mego letniego pobytu. Chociaż bowiem z natury lubiła dużo mówić, potrafiła również milczeć jak grób, jeśli zachodziła potrzeba. To była jedna z jej cennych zalet, bardzo przydatna w mojej praktyce lekarskiej. Od Katarzyny nikt by nie wyciągnął żadnej wiadomości o moich pacjentach.

Czym się kierowałem, nakazując Katarzynie zachowanie tajemnicy mego wyjazdu? Chyba raczej jakimś instynktem. Nie chciałem, aby mówiono o moim pobycie wśród Czarnych Stóp. Zestawienie tego faktu z przyczyną mego odejścia ze szpitala mogłoby wywołać nową falę plotek i pobudzić zaciekłych „wrogów czerwonych” (wyznających potworną zasadę: dobry Indianin – to martwy Indianin) do nowych ataków na moją osobę. Obawiałem się również, aby przy okazji nie wydały się sprawy związane z odkryciem złotodajnych piasków. Chociaż trafić do nich było niezwykle trudno, mogli znaleźć się spryciarze próbujący szczęścia. Gdyby się im powiodło, wynikłyby z tego dla mnie, dla Karola Gordona, a przede wszystkim dla plemienia Czarnych Stóp okropne, może nawet krwawe konsekwencje.

Dreszcz mnie przenikał na samą myśl, że gromady trampów, włóczykijów spod ciemnej gwiazdy, chciwe złotego deszczu, zaczęłyby ciągnąć w Góry Skaliste. Doszłoby wówczas na pewno do walki z czerwonoskórymi. Sprawa stałaby się głośna, wyolbrzymiona przez zaciekłych wrogów Indian. Skończyłoby się na interwencji Kanadyjskiej Królewskiej Konnej Policji i na oddaniu złotodajnych terenów do swobodnej eksploatacji. Tak czy inaczej, Czarne Stopy musiałyby pożegnać się z możliwością użycia cennego kruszcu na własne potrzeby.

Rozmyślając nad tym wszystkim, powziąłem decyzję.

– Katarzyno – powiedziałem – jutro wyjeżdżam.

Załamała ręce w geście rozpaczy.

– Tylko na jeden dzień. Wieczorem będę z powrotem. Gdyby zgłosił się kto po poradę, proszę powiedzieć, że będę przyjmował od pojutrza.

Skinęła głową.

– A tego zwierza to pan doktor sam ubił, czy kupił?

Nie zrozumiałem pytania.

– Jakiego zwierza?

– Ano, to szare futro.

Roześmiałem się.

– To skóra grizzly. Sam go zastrzeliłem z... pewną pomocą.

Istotnie tak się złożyło. Mój pierwszy grizzly, nieoczekiwanie spotkany w górach, otrzymał ode mnie dwie kule. Jedną lekko go tylko skaleczyłem, druga ugrzęzła w mózgu zwierzęcia, ale nie powaliła go natychmiast. Na szczęście, w odpowiedniej chwili zjawił się Czerwona Chmura i dobił potwora.

– Ojej? To pan doktor strzelał? Kto by myślał?...

W głosie Katarzyny wyczułem więcej powątpiewania niż podziwu.

– Będę musiała to dobrze trzepać, żeby się mole nie zalęgły. A gdzie toto położyć?

– W sypialni, przed łóżkiem. A jakby się kto pytał, niech Katarzyna powie, że kupiłem.

Popatrzyła na mnie podejrzliwie. W tej chwili na pewno nabrała przekonania, że futro istotnie nabyłem. Któż bowiem chciałby ukrywać przed światem fakt upolowania szarego niedźwiedzia?

Oczywiście, moja wierna gospodyni nie zdradziła swych myśli ani słówkiem. Powiedziała tylko z wyczuwalnym w głosie oburzeniem:

– A kto będzie tego zwierza oglądał, jak pan doktor każe go położyć w sypialni?

Rzeczywiście, strzeliłem głupstwo, ale to chyba było wynikiem zmęczenia.

– Mógłby się pan doktor wreszcie ożenić... – usłyszałem po chwili prawdziwie zatroskany głos Katarzyny.

Podskoczyłem na fotelu.

– Co takiego?! Co też Katarzyna opowiada?

– A pewnie. Zawsze to lepiej mieć jakieś towarzystwo. Nie nudzi się człowiek...

– Rzeczywiście, tylko tego brakowało – mruknąłem.

Bezrobotny lekarz miałby się żenić! Gdyby nie inicjatywa Karola Gordona, zacząłbym oczywiście głodować od pierwszych dni swego powrotu z prerii. Katarzyna, chociaż oszczędna, wydała wszystko do ostatniego centa z tego, co jej zostawiłem. Czy teraz znowu zjawią się u mnie pacjenci? Po tak długiej przerwie?

Przed wyjazdem moja praktyka rozwijała się wprawdzie coraz lepiej, a odejście ze szpitala nawet zrobiło mi reklamę. Ale teraz? Któż jeszcze mógł pamiętać o lekarzu, którego przez tak długi czas nie było w mieście?

Samotność i nuda, o której wspomniała Katarzyna – te sprawy nie były mi znane. Większość godzin każdego dnia spędzałem przecież w szpitalnych salach. Na nudę po prostu nie starczało czasu. A wieczorny odpoczynek lubiłem spędzać właśnie w samotności, wysłuchując niekiedy – jednym uchem – monologów Katarzyny. Co czeka mnie teraz? Jak przetrzymam tych kilka zimowych miesięcy?

Może zlikwidować zbyt drogie mieszkanie? Może rozstać się z Katarzyną? Wszystko to było zbyt przykre, aby o tym myśleć dłużej. „Jakoś to będzie” – powiedziałem sobie, wspomniawszy o pewnym pękatym woreczku, który przywiozłem z prerii.

Kiedy więc wypiłem gorącą herbatę, a moja gospodyni pościeliła mi łóżko, z dużym zadowoleniem przed snem zdjąłem ubranie, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Któż bowiem rozbiera się na prerii? Opatuliłem się kołdrą. Leżałem, rozmyślając, czy potrafię zasnąć w łóżku. Czy potrafię zasnąć nie słysząc trzasku bierwion na ognisku, nie czując na twarzy powiewów wiatru dmącego z ciemnych przestrzeni nocy? Czy potrafię zasnąć nie widząc obok siebie towarzyszy wędrówki w doli i niedoli?

Tu, w czterech ścianach własnego mieszkania poczułem się rzeczywiście samotny. Uczucia tego nie zmniejszała nawet świadomość, że w kuchence krząta się moja gospodyni.

Usiadłem na łóżku i aby skierować myśli w innym kierunku, wziąłem stertę gazet z ubiegłego tygodnia (Katarzyna nabywała codziennie „Daily Herald” czytając go od deski do deski), przysunąłem do łóżka lampę i zacząłem studiować tę kronikę życia mego rodzinnego miasta. Tak oto powolutku zaznajamiałem się z najważniejszymi wydarzeniami Milwaukee (kronika miejska) i z wydarzeniami tak zwanej wielkiej polityki (depesze). Ale nie znalazłem nic interesującego, a może po prostu odwykłem od tego rodzaju informacji. Przykręciłem knot naftowej lampy, dmuchnąłem na płomień i znowu, jeszcze szczelniej, otuliłem się kołdrą. Ale kołdra była zbyt gruba, łóżko zbyt miękkie, a w pokoju zbyt duszno. Mimo to zasnąłem, sam nie wiem kiedy, i spałem jak bóbr podczas zimowej nocy.

Tak upłynął pierwszy dzień mego pobytu w rodzinnym mieście Milwaukee, po długiej nieobecności. Przyznacie sami, niezbyt ciekawie.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: