Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sześć odcieni bieli. I inne historie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sześć odcieni bieli. I inne historie - ebook

Nowe wydanie "Sześciu odcieni bieli" Hanny Krall składa się z dwóch książek: przełomowej w polskim reportażu książki tytułowej (w 1978 roku krytycy podkreślali nową, wynalezioną przez Krall metodę reporterskiego pisania) oraz z książki "Trudności ze wstawaniem", która wyszła w Polsce nielegalnie w podziemnym wydawnictwie Pokolenie w 1988 roku. Znalazły się w niej teksty z dwóch książek zakazanych przez ówczesne władze. Cały, świeżo wydrukowany nakład jednej został pocięty i przemielony na makulaturę, a metalowy skład drukarski drugiej - przetopiony w piecu. Teksty mogły ukazać się tylko poza oficjalnym obiegiem.

Reportaże Hanny Krall, zebrane w tym tomie, uważane są za najwybitniejsze teksty non-fiction, jakie powstały w PRL

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-942777-5-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

ZWYKŁE, NIEWAŻNE, NIEZAPIERAJĄCE TCHU!!!

Chociaż takie są losy bohaterów tego unikalnego tomu reportaży Hanny Krall z lat siedemdziesiątych, czyta się go w gorączce.

Niekrólowie z Łodzi, nieaktorki z Zagłębia – to ich szare dni, niewielkie miłości i niespektakularne zbrodnie uchwyciła autorka, osiągając dzięki swojemu kunsztowi językowemu i socjologicznemu, rodzaj literackiego trójwymiaru.

Każdym zdaniem Hanna Krall udowadnia, że szarość jest mieszaniną najdzikszych kolorów.

Dorota MasłowskaNIEUWIARA

1.

Zdarzyło się to w noc wigilijną, przy słupie telefonicznym numer osiemdziesiąt sześć, we wsi Zrębin, która leży między Połańcem i Tarnobrzegiem. W Tarnobrzegu jest, jak wiadomo, siarka, a w Połańcu Tadeusz Kościuszko ogłosił Uniwersał połaniecki, bardzo na owe czasy postępowy, i buduje się elektrownię, nie mniej postępową niż Uniwersał. Jej dyrektor techniczny, magister inżynier Hołubowski, mówi, że energetyka z samej swej istoty niesie postęp, ponieważ żaden inny przemysł nie wymaga takich kwalifikacji i takiej techniki, a już elektrownia połaniecka ma wszystko, co najnowocześniejsze: uzbrojenie, automatyzację, maszyny cyfrowe – dosłownie wszystko. W tej elektrowni pracuje kilkunastu ludzi ze Zrębina i kiedy magister inżynier Hołubowski dowiedział się o tym, co się zdarzyło przy słupie telefonicznym numer osiemdziesiąt sześć, zainteresował się, jacy są ci ludzie. Okazało się, że pracują nie gorzej od innych, piją nie więcej, nie częściej się spóźniają – słowem, są to ludzie normalni i porządni, bo i jacy mieliby być.

A oto co, według aktu oskarżenia, zdarzyło się w Zrębinie w noc wigilijną.

Ludzie z tej wsi udali się, jak co rok, na pasterkę do Połańca autobusami PKS-u. Jedni weszli na nabożeństwo, a inni zostali w autobusach przed kościołem i pili wódkę. W autobusie siedział między innymi Leszek Wojda, najznaczniejszy gospodarz wsi Zrębin. Leszek kazał dwudziestoletniej dziewczynie, Małgosi Wróbel, iść do kościoła i powiedzieć młodym Kalitom, że w ich domu jest awantura i mają wrócić. Małgosia poszła do kościoła, wywołała Kalitów – Krystynę, dziewiętnastoletnią, po mężu Łukaszek, jej męża, Stacha Łukaszka, i młodszego brata, Miecia. Opuścili kościół i poszli w stronę wsi.

Po paru minutach dwa autobusy ruszyły w kierunku Zrębina. Jeden z nich potrącił chłopca. Mąż Krystyny zaczął go ratować, a Krystyna, która była w piątym miesiącu ciąży, uciekła w panice na łąkę. Dwaj mężczyźni z autobusu rzucili się za nią w pogoń i bili kluczem nasadowym do kół. Następnie zwłoki Krystyny przyciągnęli do drogi i tym samym kluczem zamordowali Stacha, jej męża. Brat Miecio jeszcze żył, więc przejechali mu przez głowę fiatem naprowadzanym ruchami rąk przez jednego z mężczyzn. Załadowano zwłoki wszystkich trojga do PKS-u i przewieziono bliżej Zrębina, wrzucono do rowu i wjechano na nie autobusem, żeby upozorować wypadek. Zaprzysiężono trzydziestu paru ludzi, którzy siedzieli cały czas w autobusie i wszystko widzieli. Zaprzysiężono w ten sposób, że Leszek Wojda, ten najznaczniejszy, trzymał w ręku różaniec z krzyżem (niektórzy zeznali, że krzyż leżał na masce autobusu), każdy kolejno podchodził do tego krzyża, przekłuwał sobie palce agrafką i krwią smarował coś na kartce – czyli przysięgano na krzyż i na krew. Po tej przysiędze autobus zawrócił do Połańca, do kościoła, ponieważ ludzie musieli mieć alibi. W kościele uklękli i pomodlili się, bo ksiądz akurat błogosławił ich parafię.

2.

Kalicina, matka zamordowanych dzieci, poszła na posterunek nazajutrz po pogrzebie zapytać, czy mają bandytę, ale odpowiedzieli, że nie mają. Na drugi dzień przyszła – czy mają. A za jak długo może być ten bandyta, zapytała Kalicina, bo to jest nie do pomyślenia, komendant zaś – my byśmy też, pani Kalicino, chcieli wiedzieć. Od tego dnia zaczęła szukać bandyty sama. Pomyślała – to musi być kierowca, bo dzieci leżały pod autobusem. Pomyślała – to musi być dobry kierowca, bo nie było wjechane na topolę, choć stała obok. Pomyślała – to nie był daleki kierowca, tylko bliski, bo co, daleki przyszedłby jej dzieci pomordować? A parę dni później Bugaj z Okrągłej zapytał, jak się nazywa ten kierowca PKS-u ze Zrębina, co ma dom niewykończony, bo jechał jego autobusem do Osoli i zapytał go przez ciekawość – nie wie pan, złapali tego mordercę?, a tamten tak się rozpalił na twarzy, że z pięć minut nie wymówił nic. – Idźta na posterunek i mówta, żeby się brały za niego – doradził Bugaj z Okrągłej, poszła więc na posterunek i powiedziała o tym kierowcy, którym okazał się Bronisław Karaś, szwagier Leszka Wojdy.

– Ja za wiadomość miałam, co kto powiedział, więc chodziłam na posterunek kilka razy dziennie. Na przykład podczas zabawy choinkowej Bronisław Karaś podszedł do Kobryń Wandy i powiedział – zatańczymy? Mąż Wandy grał akurat polkę na akordeonie, Wanda z Bronisławem Karasiem tańczyli i Bronisław Karaś nagle powiedział, tak w tej polce: wiesz, Wanda, Krysi ja nie zabijałem, bo ją lubiłem bardzo.

Więc i o polce Karasia z Kobryń Wandą opowiedziała na posterunku, aż rodzona matka męża musiała im w końcu zwrócić uwagę. Krowa mi się wycielić nie chciała, mówiła matka męża, i Leszek Wojda do mnie przyszedł i za miód pomógł mi, a wy teraz mówicie, że one nam dzieci pomordowały. To nieładnie tak, mówiła matka męża, nieładnie mówić na nich, on mi za jedną flaszkę miodu pomógł przy krowie.

3.

Pięć miesięcy już trwało śledztwo, siedział Bronisław Karaś i paru ludzi z autobusu, którzy widzieli zbrodnię – a żaden nie mówił nic. Dopiero dwudziestego maja, więc w końcu piątego miesiąca, inspektor Milicji Obywatelskiej Henryk Buczek zameldował przełożonym, że w śledztwie pękł pierwszy świadek nazwiskiem Mitek, i to dlatego jedynie, że uprzednio był rozpracowany operacyjnie. Pękł – opowiedział wszystko – a następnego dnia wszystko odwołał. Po nim – meldował inspektor Buczek – rozpłynął się kierowca i podał następnych świadków, ale ci przyznali się dopiero po trzech miesiącach aresztu. Wtedy ten kierowca się wycofał, na szczęście znów zaczął mówić Mitek, i w dodatku pokazał wszystko na wizji lokalnej. Przy okazji okazało się, że Mitek przyświecał latarką ludziom, którzy ciągnęli do autobusu zwłoki Krystyny, więc ze świadka stał się podejrzanym i w tym charakterze był przesłuchiwany ponownie przez prokuratora.

Z przesłuchania podejrzanego Ignacego Mitka w prokuraturze sandomierskiej:

– Nie wiem, czy pan pamięta, panie Ignasiu, ale ja przepowiadałem, że my się jeszcze spotkamy. Przepowiadałem, panie Ignasiu? A widzi pan. Ale tym razem już tylko skrucha panu pozostała i ja bym na pana miejscu przestał się uśmiechać.

Co tam zapisaliśmy? „Tylko skrucha”… tak jest, i dowód osobisty poproszę… lat dwadzieścia siedem – trzyletnia szkoła zawodowa – elektrownia Połaniec – monter konstrukcji stalowych – ile pan zarabia? Boże, czy pan wie, ile prokurator musi harować na takie pieniądze, ile nerwów uszarpać sobie? Przynależność do organizacji społecznych? O – jak ładnie dzisiaj pan to powiedział – tak jest – Związek Socjalistycznej… – a na pierwszym przesłuchaniu nie wiedział pan, jak to się nazywa. Teraz sam pan widzi, ile korzyści ma się ze śledztwa – i łuszczycę pan sobie podleczył, i wie pan, jak się nazywa wasza organizacja.

Słuchajcie, Mitek, zarzuca się wam, że pomagaliście w zabójstwie Krystyny Łukaszek, przyświecając latarką, jak ją zabijali, i goniąc ją, jak uciekała po łące…

Jaka znów pasterka, panie Ignacy, odświeżyć panu ostatnie zeznania? „Leszek Wojda trzymał Łukaszkową za włosy, a Bronek Karaś bił ją narzędziem, które wcześniej zabrał z autobusu. Kiedy Bronek przenosił zwłoki Łukaszkowej, jej mąż próbował podnieść się do pozycji stojącej, ale nie mógł tego zrobić. Słyszałem, jak krzyczał – Leszku, Leszku, co chcecie od mojej żony, co chcecie od nas wszystkich?! Po tych słowach Leszek z tym narzędziem, które przedtem miał Bronek, doszedł do Łukaszka i tak jakby się z nim szamotał. Podeszliśmy do Łukaszka wszyscy trzej, ja go wziąłem za ręce, tamci za nogi i przenieśliśmy na pobocze, i wepchnęliśmy pod autobus z prawego boku… (Przesłuchanie zakończono przy stanie licznika 2293. Użyto taśmy Orwo Magnetband). Ile panu trzeba, panie Ignasiu, żeby się upić? (Do protokołu: „Taki stan osiągam dopiero po pół litra”). A wtedy jak wróciliście od nas, po przesłuchaniu, do matki, jak płakaliście – „mamo, powiedziałem, kto zabił Krysię i Stacha, powiedziałem im wszystko” – ile wtedy, panie Ignasiu, wypił pan?

Z prokuratorem naradzamy się, jak to ująć w artykule. W tej okolicy zdarzają się takie rzeczy i nawet profesorowie medycyny sądowej z Krakowa, którym posyłają do ekspertyzy trudniejsze przypadki, sugerowali, że może by socjologów zainteresować czy poprowadzić jakąś pracę wychowawczą. Trzy lata temu koło Klimontowa ojciec i syn poderżnęli gardło żonie syna, dwa lata temu w Kurozwękach, ktoś zabił rzeźnickim nożem człowieka, bo mu się zdawało, że ukradł tatusiowi pieniądze – jak się okazało zresztą, podejrzenia były niesłuszne. Półtora roku temu trzy trupy w Zrębinie, z drugiej jednak strony, mówi prokurator, nie powinno nam to przesłaniać całości. Na odwrót. Ogół społeczeństwa dobrze pracuje, nie wchodzi w kolizję z prawem i mamy najniższą przestępczość na sto tysięcy mieszkańców. Także może by w takim ujęciu plus jeszcze pozytywne czynniki rozwojowe: siarka tarnobrzeska (czterdzieści minut autobusem ze Zrębina), elektrownia w Połańcu (piętnaście minut), a na przeciwnym biegunie są jeszcze pewne skrajności.

4.

Świadkowie zbrodni. Domniemani świadkowie, ponieważ nie było jeszcze procesu. Pan Henryk Buczek z MO co jakiś czas ich odwiedza, żeby zapytać, czy przed sądem powiedzą prawdę, bo w czasie śledztwa to przyznają się, to znów wycofują wszystko.

Ireneusz Zalewski, który był w autobusie. Od szesnastu lat jest komendantem ORMO w Połańcu, ale że Leszek Wojda przysłał do żony gryps: „pomoże wam ten, co trzyma barany”, a barany trzyma właśnie komendant, więc już zabroniono mu chodzić w mundurze, który pohańbił, choć ze stanowiska zdejmie go dopiero sztab, praworządnie.

Ireneusz Zalewski mówi, że nie wie nic, nic zupełnie, a jako komendant ORMO powinien był przecież wiedzieć, więc pojechał do wróżki do Wambierzyc zapytać, jak było. Wróżka rozłożyła karty w półkole i powiedziała – nie szukajcie daleko, bo oni są tuż, dwóch ich jest, jeden niski z wąsami, a drugi wysoki i coś jakby było u niego budowane. Wracając, Ireneusz Zalewski przymierzał wszystkich do tego opisu, ale spasować nie mógł, bo u wszystkich coś się buduje albo było budowane. – A co znaczył ten gryps? – pyta pan Buczek. – Ten o baranach? Na co komendant bardzo się rozgorycza: to za tę jego społeczną robotę wszystko? Za to mienie społeczne przepilnowane? Za te imprezy masowe obsługiwane rok w rok? Ale pan Buczek jest pryncypialny: – Rozliczymy was – mówi – a jak się was weźmie przed sądem w krzyżowy ogień pytań, to się rozkrzyżujecie, nie martwcie się.

Szymon Krupa, w Wolicy. W jego mieszkaniu odbyła się kolejna przysięga. Leszek Wojda trzymał w ręce krzyż, a wszyscy klęczeli i powtarzali, że go nie wydadzą. Koło krzyża stała jeszcze świeca, ale Szymon Krupa w śledztwie do świecy się nie przyznał. Do krzyża tak, do przysięgi tak, ale świecy, mówił, nie pamięta. Może uznał, że komu jak komu, ale jemu o świecy to już wspominać nie wypada. Dziś zresztą znowu odwołuje wszystko, nie wie nic, a całą Wigilię przespał w mieszkaniu. Ludzie radzili mu, żeby zeznał, to zeznawał: bał się, że jak nie opowie, to go wsadzą znowu. Pan Buczek mówi, że on na miejscu Szymona Krupy poszedłby i powiedział wprost – tak i tak, towarzysze, światopogląd mam nieskrystalizowany, nie nadaję się – i oddałby legitymację. – Bo nie macie chyba skrystalizowanego światopoglądu, towarzyszu Krupa? – pyta inspektor Buczek.

W Kamieńcu odwołują zeznania Kobielowie.

– To od czego wasz mąż tak zgłupł, że musi się w Morawicy leczyć? – pyta Kobielową pan Buczek. – Dlaczego wy na serce się leczycie?

– Od siedzenia – mówi Kobielowa.

– Nie – mówi inspektor Buczek. – Wasz mąż zgłupł od tego, co widział wtedy, przy słupie, a wy od tego się leczycie na serce i będziecie się już leczyć zawsze, to jest naukowo stwierdzone. Po tym co zobaczyliście – już zawsze.

Pan Buczek uważa, że odwołują zeznania, ponieważ boją się zemsty rodziny Wojdy. Ksiądz proboszcz uważa, że boją się kłopotu. Ludzie z ich parafii kłopotu nie lubią. Ludzie lubią sadzić truskawki, pracować w siarce, budować domy i unikają wszystkiego, co może im w truskawkach albo w budowaniu przeszkodzić. Kiedyś ksiądz jechał samochodem z jednym ze swoich parafian i zobaczyli leżącego człowieka. Samochody, jeden za drugim, mijały go, dopiero ksiądz się zatrzymał, ale parafianin został w samochodzie. – Może to trup – powiada. – Z trupem są potem duże nieprzyjemności.

Kiedy wsadzili Karasia, żona przychodziła do księdza zamówić mszę w jego intencji, ale ksiądz się nie zgodził. – Nie wiemy, kto zabił – powiedział. – To jeden Bóg wie i zbrodniarz, i jego sumienie zabójcze, takiej mszy nie możemy ofiarować panu Bogu. – Wtedy żona Karasia ze swoim bratem, Leszkiem Wojdą, który jeszcze nie siedział, pojechali na Jasną Górę. Pan Buczek domyśla się, że po rozgrzeszenie, bo tylko na Jasnej Górze można otrzymać rozgrzeszenie za zabicie człowieka, ale Leszek Wojda mówi, że pojechali prosić Przenajświętszą Panienkę o wykrycie sprawcy. W każdym razie Leszek przywiózł z Jasnej Góry medaliki z Matką Boską i z napisem: „Maryjo – Królowo Polski, jestem przy tobie, pamiętam, czuwam”, i rozdał niektórym ludziom ze Zrębina i z okolicznych wsi.

5.

Głódź znalazł medalik od Leszka w kieszeni po tym, jak go spotkał w Połańcu wieczorem, wracając z drugiej zmiany. Od razu poczuł, że Leszek wkłada mu coś do kieszeni, ale dopiero w domu, przy świetle, sprawdził co. Oprócz medalika z Matką Boską Częstochowską na łańcuszku znalazł dziesięć tysięcy złotych, które nosił potem przy sobie, ale strach mu było coś kupić, bo mogły przynieść nieszczęście. Stracił je z kolegami na zabawie w Ruszczy i w remizie w Połańcu, co nie trwało zresztą długo, bo karnawał się kończył i było sporo okazji.

Głódź pracuje w elektrowni, tej samej, o której magister inżynier Hołubowski mówił, że niesie postęp i podnosi kwalifikacje zawodowe. Kończy czteromiesięczny kurs, po którym od razu pójdzie na drugi, półroczny, i będzie mógł już obsługiwać turbiny po dwieście megawatów i zarabiać do ośmiu tysięcy.

Głódź był tamtej nocy w autobusie i wszystko widział. Głódź i jego przyjaciel najlepszy, Zbyszek z Grzybowa, z siarki. – Z tego autobusu powyskakiwali my i ich tam pomordowali, i to wszystko – mówi Głódź. – Ludzie byli napici, ale oczywiście, jak mordują, to człowiek trochę trzeźwieje. Choć z drugiej strony robi się wtedy bardziej niewładny, obezruchomy jakiś. Teraz, kiedy o tym myślę, to po prostu nieuwiara jest, że się zdarzyło, ale wtedy opadła nas taka obezwładność, że nie mieliśmy siły się ruszyć. Wszyscy tylko wstali w tym autobusie, żeby patrzeć przez okno – okna były zamglone, więc kto był bliżej, przetarł rękawem, najpierw z jednej strony, gdzie widać było, jak kobieta ucieka i jak lecą za nią, potem z przodu, gdzie trwała szamotanina z tym wysokim, a potem znów z prawej, bo już ją wlekli przez łąkę do autobusu. – Później człowiek wysiadł, żeby popatrzeć – mówi Zbyszek, ten z siarki – ale nawet człowiek nie chciał patrzeć, bo tamci krzyczeli i grozili korbą, z powrotem powsiadali więc, a Leszek stanął koło maski z krzyżem w ręku. Potem wrzucili ciała do rowu i wrócili my autobusem do kościoła, żeby nas ludzie zobaczyli. Kończyło się już kazanie i usłyszeliśmy głos księdza. Błogosławił naszą parafię, więc uklękliśmy i żeśmy się przeżegnali.

6.

Sąd. Kalicina przed sądem jako pierwsza – cała na czarno, a w tle ciasno stłoczone pastelowe sweterki jej odświętnie ubranych sąsiadek.

Najpierw o weselu Krysi. Bardzo długo o weselu Krysi, ponieważ na tym weselu siostra Leszka Wojdy, czyli żona Bronka Karasia, tego kierowcy PKS-u, była kucharką. To okazuje się bardzo ważne dla sądu, więc przez kilka godzin – wyłącznie o weselu. Że Zaliński Bolesław z Kłodawy roznosił półmiski, a co pobrał z kuchni, to Karaśka zgarniała. Do tego żeberka, schab i klops pieczony. Kucharko, mówił Zaliński Bolesław, tak robić nie będziemy, a Karaśka, odchodząc – żeby jeszcze wędliny jej dać.

– Dokładnie – pyta sąd – jak mówiła?

– Mówiła tak: Zdzisia, musisz mi coś dać dla mojej mamy, bo ja jeszcze nic nie mam.

– Proszę zaczekać… „bo ja jeszcze nic nie mam” (to do protokołu). – Proszę dalej.

– A ja mówię: – Wiesia, wędlin mało, a wszystkie goście zostają. A ona mówi tak – co ty mi będziesz kłamać, czy ja nie widziałam, że są jeszcze dwie żerdki? A ja mówię tak…

– Chwileczkę… (do protokołu) „…są jeszcze dwie żerdki”… Proszę dalej…

– Może i są te dwie żerdki, ale wszystkie goście zostają. Ale i tak dałam jej z kilogram, a Stasio mówi – mamo, ona ma już z dwie teczki wypchane… To potem Karaś Wiesława mówiła, że wszyscy teraz mówią, że ona brała na naszym weselu. – Wzięłam, co mi się należało, a wy mnie jeszcze popamiętacie, powiedziała Karaś Wiesława. Ja zaczęłam płakać i mówię – i za co tak pomści na mnie ta Wiesia, a dziadek poznał pierwszy, że one się gniewają. Wiesz, mówi, chyba Karaś się gniewa na nas, bo składki partyjne przestał płacić.

Po weselu – Kalicina o nocy wigilijnej 1976 roku. Że Krysia, zięć i Miecio wyszli na pasterkę i powiedzieli, że nie wrócą na noc. Kalicina zbudziła się o czwartej, usłyszała wiatr, pomyślała, jaki straszny wiatr, dobrze, że w taki wiatr dzieci nie wracają, a o siódmej już funkcjonariusze pytali, czy tu mieszka Mieczysław Kalita i Krystyna i Stanisław Łukaszkowie, bo jak tak, to wszystkie pomordowane. Krzyknęła wtedy – kto zabił?!, pobiegła w stronę Połańca i przy słupie telefonicznym numer osiemdziesiąt sześć zobaczyła autobus. – Zobaczyłam wyżłobienie pod kołem i poznałam od razu, że tam leżał mój synek, bo wyżłobienie było takie, jak duże było moje dziecko.

Wacław, mąż Kaliciny, przed sądem.

– Chciałem moje dzieci widzieć, ale powiedzieli w szpitalu, że muszę mieć zezwolenie od pani dyrektor Kleszcz. Dopiero na drugi dzień mnie wpuszczono i brata Stanisława do kostnicy i zobaczyłem, jak dzieci leżały na łożach śmierci. Córka miała rękę uniesioną, jakby się przed kim broniła, a koło głowy Miecia leżał jego mózg. Ja jeszcze w życiu mózgu nie widziałem niczyjego, tylko u mojego syna zobaczyłem. Następnie z bratem Stanisławem zamówiliśmy trzy trumny, po dwa tysiące sześćset każda. Z tym że zakład zwrócił tylko sześć tysięcy, bo tyle było na rachunku, i byłem stratny tysiąc osiemset złotych. Firma bardzo przychyliła się do pomocy, bo zięć tam był jako ślusarz, a ja cieśla, i dali nam odkryty jelcz w bardzo dobrym stanie.

7.

Pierwsza odwołała przed sądem zeznania Gosia Wróbel, córka rodzonej siostry Kality. Do tej siostry pewien starający się przychodził przez siedem lat i czekał, aż brat zrzeknie się dla niej swojego pola, ale brat nie chciał się zrzec i starający się przestał przychodzić. Było to dawno temu, siostra wyszła za innego i Gosia ma już dwadzieścia lat, ale czy można wybaczyć do końca niezrzeczone pole? Gosia stała więc, milcząc, przed sądem, a w sali rozbrzmiewały głosy, jej głos opowiadający, jak było, i głos śledczego, utrwalone na taśmie i zwielokrotnione wzmacniaczem wysokiej jakości firmy Regent. Jej głos mówił: Gosiu, idź do kościoła, zawołaj Krysię, bo w domu jest jakaś awantura. Po czym głos śledczego, dyktujący do protokołu: Gosiu, idź do kościoła, zawołaj… zawołaj czy wywołaj? Jej głos: zawołaj chyba… Apatyczna, nieruchoma twarz, blade wyłupiaste oczy i jej głos z głośników – poza nią – dookoła niej – w całej sali: zawołaj chyba. Głos śledczego: i co powiedział jeszcze? Jej głos: idź szybko, nie gap się, na co się gapisz?… Jego: i co pani mu powiedziała? Jej: idź sam, co będę szła. Jego: i poszła pani? Jej: no poszłam… Jego: no i w kościele kogo żeście spotkały? Jej: Krystynę. Mieciu stał blisko i mówię, że w domu jakaś awantura, zabrałam się i odeszłam, i usiadłam sobie na ławce po prawej stronie, a koleżanki uklęknęły…

Koniec taśmy. Gosia Wróbel powiada, że wymusili na niej to zeznanie groźbami, więc powołują na świadka Henryka Buczka, inspektora MO. Henryk Buczek zaprzecza, nie było konieczności wydzierania się, mówi, bo była grzeczna, miło porozmawialiśmy sobie, a na zakończenie jeszcze mówię – no i co, pani Gosiu, trzeba teraz będzie ładnie ciocię przeprosić, że siostrę pani z kościoła wywołała…

Kalicina ma pytanie do Gosi:

– Czy świadek pamięta, jak zapytałam, dlaczego dzieci moje z kościoła wywołałaś, a świadek powiedziała – jeszcze i was wywołam, i z wami skończę?

Gosia: – Ja wracałam z kościoła, a oni szli i ciotka powiedziała: ty bandytko, nasze dzieci zgładziłaś ze światu.

Kalicina ma pytanie do świadka – kierowcy PKS-u:

– Mówił mi kierowca, niech se Kalicina weźmie do głowy, czy szwagier szwagra wyda? A ja mówię, Marcin, ty tak dziwnie gadasz, że ja nie wiem, do czego ty gadasz, ale Marcin już odszedł, czy świadek pamięta?

Kalicina ma pytania do wszystkich świadków:

– Ja już naprzód te ich wypowiedzi przeczuwam i w domu przemyślam, i jestem przygotowana. Wczoraj miał zeznawać Świerk, który mówił w kuźni – ja nie liczyłem, ale ze dwudziestu ludzi to tam było, więc skąd świadek wie, ilu było ludzi. Grzybowski powiedział do swojej ciotki, ciociu, no za co te bandziory pomordowały te dzieci, za co, i strasznie płakał, więc dlaczego płakał Grzybowski? Czy to prawda (pytanie do milicjanta Mikuśkiewicza), że synowa Wojdy milicjanta Moździerza podrapała, a Chylę, która przychodziła do Smakowskiego i spała pod jego szopą całą noc, aż ją rano stary przepędził, miała zapytać, po co chodziła do Smakowskiego? Co nie ma z morderstwem związku, ale niech się chociaż zawstydzi, bo trzeba do ostateczności iść, jak oni idą.

8.

Pokój Krysi. Na toaletce do połowy zużyty zgęstniały lakier, w szafie różne sweterki wychodzące już z mody, na stole zeszyt do chemii otwarty na fosforanach. Dokładamy do pieca i dokładamy, a w pokoju ziąb, bo palą pierwszy raz od tamtej nocy. Babka oddaje mi swoją pierzynę, a rano pyta, czy się nie bałam i czy może słychać było coś. Mówię, że było słychać, ale się nie bałam. Co było słychać? Jakieś szmery, jakby trzepotanie wzdłuż ścian. Na zewnątrz? Nie, w środku. I co pani myślała? Nic specjalnego, myślałam: Krysiu, proszę cię, daj mi trochę pospać. I dała? Dała, uciszyło się. A ja nic nie słyszę, mówi babka, choć tak chciałabym, żeby przyszło któreś, żeby się okazało. U drugiej babki tłukło się coś po domu, aż otworzyły się drzwi. Mówiła potem, że to wnuczek, bo jej urwał klamkę przed śmiercią, więc Kalita dorobił nową u kowala Haczyka, żeby mu syna z grobu nie wyciągała. Kalicina mówi: e tam, Miecio na pewno do niej by nie przyszedł, zwidowało się jej, a Kalita mówi: taka mowa jest, a ty znów wytrącasz.

Wieczorami w kuchni: dziadkowie przy piecu, Kalitowie przy stole, a w całym domu cisza. Kalita wrócił z roboty i je. Ta kobieta przyniosła dzisiaj ciasto do sądu, starsza nieznana kobieta, od kiedy zaczął się proces, przychodzi co dzień, kładzie paczkę przy Kalicinie i wychodzi. Dobre to ciasto, powiadam, a babka mówi – Krysia, ta umiała wypiekać ciasto, na tamte święta ile naprzyczyniła ciast i jak wyrosło. Później ludzie zjedli wszystko na pogrzebie i chwalili, że tak ją w tym technikum wyuczyli nawypiekać.

Dziadek się włącza: że przyjechały robotniki z Zawiercia sypać wał i mówią naszym – wam dobrze, robita, kiedy chceta, a nasi znów – wam dobrze, osiem godzin i spokój. Przeciwpowodziowy wał? – tak, ale okazuje się, że było to w trzydziestym trzecim roku. A potem to człowiek myślał, żeby ino te wybory wygrać i żeby ten kumonizm się utrzymał, ale to już było, przerywa Kalicina, to tatuś opowiadał państwu do gazet. A jakem jako pepeer obiecywał, że będzie dobrze? Roboty nastanie tyle, że robotnika będą szukać i wszystkim będzie dobrze? Nie, tego nie opowiadał; więc może spokojnie skończyć: wszystko się sprawdziło, robota jest, robotnika szukają i jest dobrze.

Kalicina musi pilnować, żeby państwu z gazet nie mówić tego samego, bo jak by to wyglądało, i dzieli – u Wróblów i Borka był pan Łuka z „Prawa i Życia”, u inżyniera, który ma młyn, był pan z „Kulis”, a dla mnie będzie tak: Kobryń Wanda, której Karaś mówił w tańcu, że nie zabił Krysi, bratowa Miecia, która dzieci do trumny ubierała, ale to za mało, więc co jeszcze dla pani dziennikarz, jeszcze Pawlochę Pelagię, ponieważ ma do dzisiaj skazę na twarzy po nożu, którym ją Kurpińska porżnęła, jak jej gęsi weszły w żyto. Bowiem na wszystko świadkowie są, i tylko na to jedno nie ma: na morderstwo. Byli w śledztwie, ale odkąd zaczął się proces, jeden po drugim stają przed sądem i odwołują zeznania. Kalicina chodziła do biskupa w tej sprawie – ojcze duchowny, może by z ambony ich wezwać, żeby mówili prawdę, a biskup powiedział, że mieszać się w to nie może, ale powinna być spokojna. Jak nie na tym świecie, to na tamtym na pewno spotka morderców zasłużona kara. Proszę pani, pisze mi Kalicina, ale ja już nie wierzę w tamten świat, bo gdyby był, to na pewno byłaby sprawiedliwość, a względem mnie nawet Bóg jest niesprawiedliwy.

Więc jeden po drugim stają przed sądem i milczą… Najpierw Gosia Wróbel, córka rodzonej siostry Kality, tej siostry, dla której Kalita nie chciał się zrzec swojego pola, po niej wszyscy pozostali. – Może źle zrobił – zamyśla się Kalicina. – Jakby oddał ziemię, to tamten narzeczony, co przychodził siedem lat, z siostrą by się ożenił i miałby z nią inną córkę, i ta inna może by ich z pasterki nie wywołała? Mogłoby jej całkiem w tym kościele nie być, bo wydałaby się do innej wsi. A jakby się i nie wydała, i przyszła na pasterkę, to powiedziałaby na przykład tak – nie ma żadnej awantury u nich i ich nie wywołam. E, nie. Na pewno tak by nie powiedziała. Usłuchałaby jak Gośka Wróbel, więc już i z tą ziemią Kality wszystko jedno, i tak by wyszli z kościoła, i tak.

Zaraz po Gosi odwołali przed sądem zeznania ci dwaj, jeden z siarki z Grzybowa, drugi z połanieckiej elektrowni. Ci, co to mówili – jak mordują, to człowiek trochę trzeźwieje, choć z drugiej strony robi się bardziej niewładny, obezruchomy jakiś. Prosiłam wtedy każdego z tych dwóch – jesteśmy sami, nie słyszy nikt, bardzo pana proszę, niech pan opowie, jak było… I jeden, ten z siarki, mówił – było, jakem tutaj zdawał, a najkrócej to tak – z tego autobusu powyskakiwali my i ich tam pomordowali, i to wszystko. Następnie drugi, ten z elektrowni, już po jednym kursie, dla palaczy wysokiego ciśnienia, z praktyką na kotłach La Monta, a przed następnym kursem, dla obsługi turbin, wzrostu metr osiemdziesiąt cztery i wagi osiemdziesiąt trzy kilo, mówił – i samochód potrącił chłopaczka, i gonią dziewczynę z czymś długim, narzędziem jakby…

Mijam ich codziennie na korytarzu sądowym i udaję, że ich nie znam, a oni, że nie znają mnie. Przyrzekłam wtedy dyskrecję i jej dotrzymuję. Rozumiem przecież, jakie to ważne, takie społeczne zaufanie do dyskrecji dziennikarza, i mijam go na korytarzu – tego, co przecierał okno autobusu, najpierw z prawej strony, gdzie widać było, jak kobieta ucieka, a potem z lewej, gdzie szamotali się z wysokim, a potem znów z prawej, bo już ją wlekli do autobusu za nogi – mijam go, jakbym go zobaczyła pierwszy raz.

9.

Rozprawa jest co tydzień, przez trzy dni. We wtorek o szóstej rano wychodzą na drogę. Rodziny oskarżonych, rodziny świadków aresztowanych za fałszywe zeznania, świadkowie, którzy jadą zeznawać, Kalicina i jej mąż. Ciemno, wiatr, śnieg sypie. Czekają na roboczy autobus do elektrowni, w autobusie nie mówią nic. Od czasu gdy Boczek dawał po drodze rady szwagrowi, jak zeznawać, co usłyszał Zając, funkcjonariusz MO, jadący akurat do pracy po cywilnemu, i Boczek (księgowy z Buska, który przyjechał tylko na urlop, na parę dni, posiadacz uprawnień lustracyjnych i dyplomów za umacnianie pracy ideologicznej, zasłużony dla… od siedemnastu lat w…), otóż od czasu, jak Boczek dostał za te rady cztery lata, w autobusach panuje cisza. W Połańcu grzeją się w kiosku Ruchu, w którym nie ma gazet, bo zamieć, są tylko sporty oraz „Woprosy Kommunizma”, odłożone dla jednego z księży. Rodziny oskarżonych kupują kartony sportów. Kalicina pyta Strzępkową, matkę Stasia, czy to nowe spodnie, ale nie, nie nowe, za to garnitur Stasia nowy, przysłany specjalnie na tę okazję przez brata z NRD (w związku z procesem ludzie obsprawili się trochę i bardzo przyzwoicie prezentują się na sali w Sandomierzu). Staś jedzie zeznawać, że widział Adasia w nocy, przy zwłokach, a potem darł się pod jego oknami: mordercy! Matka, która klei pudełka u inwalidów, jedzie razem z nim, zaś stryj Stasia to jeden z tych, co odsiedzieli sprawę dwóch Żydówek. Ukrywały się u Wojtusiaczki. Jeszcze trzecia pod szmatami się ukrywała, ale oni nie wiedzieli o tym, znaleźli natomiast maszynę do szycia firmy Singer. Wojtusiaczce strasznie zrobiło się żal i dwóch Żydówek, i maszyny i poszła na skargę do lasu do Jędrusiów. Jędrusie przegnali tamtych od wsi do Połańca, zbitych, aż stopy mieli niebieskie, po wojnie zaś spotkała ich kara, z której wrócił jeden tylko, Stasia stryj.

Wieje wiatr, zwiewa śnieg w zaspy, o siódmej zapala się światło w budce dyspozytora PKS. Jest tylko dwóch kierowców, jeden pisze list. Drzymalski, mówi dyspozytorka, bądź człowiekiem, jedź do Sandomierza, ale Drzymalski pisze list. Panie Drzymalski – prosimy wszyscy – Noo, panie Drzymalski…

Bilet do Sandomierza kosztuje dwadzieścia dwa, od obojga, miesięcznie, ponad tysiąc złotych. Do tego koszty nowych trumien, które trzeba było zmienić po sekcji. Grobowiec, jedzenie dla sześciu ludzi, którzy grobowiec murowali, dwa tysiące za przenoszenie do grobowca zwłok, światła na grób, na wszystkich trzech grobach światła – w Zaduszki to tylko jeden płomień był i jedna dymówa. Na razie zabezpieczono oskarżonym wniosek maszyny o wartości pół miliona złotych: glebogryzarkę, przyczepy dwie, trzy pługi, wóz ogumiony, kopaczkę, kosiarkę, ciągnik, ale najpierw trzeba bandytów skazać, a potem wystąpić o odszkodowanie, które sprawiedliwie należy się, bo i dzieci nie ma, i strata straszliwa.

Sprawa zaczyna się z opóźnieniem. Rodziny podają paczki oskarżonym, którzy są pogodni i podnoszą w areszcie kwalifikacje rolnicze. Przeczytali już Pszczelarstwo, Uprawę ziemniaków i Chów nutrii i myślą, co będą hodować, jak wyjdą. Myśleli też o lisach, ale lisy są zdradliwe, więc nutrie raczej. Już wiedzą, które okresy są najlepsze na wykoty i ile trzeba mieć do rozchowu samców, a ile samic. Z drugiej strony brakuje nam, w państwie, mięsa i trzody potrzebujemy bardziej niż nutrii, więc ze względów obywatelskich może trzodę jednak…

Leszek Wojda nie mógłby nawet w areszcie nie studiować literatury fachowej, bo całe życie żył tylko nowościami w rolnictwie. Czy owies się nowy pokazał – Flaming Weiss, który przyjmował dużo azotu, czy żyto „ludowe”, zaraz on musiał je mieć pierwszy. Założył również kółko rolnicze w Zrębinie. Ukończył w Ostrowcu kurs obsługi motopomp i jako pierwszy otrzymał trzysta dwadzieścia metrów węża i pompę Polonię. Był ławnikiem sądowym. Zastrzyki nauczył się dawać na kursach PCK i przez dziesięć lat wszystkim rwał zęby specjalnym lewarkiem, przy czym zawsze odróżniał, który ząb jest trzyodnogowy, a który dwuodnogowy (dopiero znajomy milicjant odradził mu – zastrzyki, Leszek, możesz robić, ale zębów rwać, to nie rwij). Następnie na kursie weterynarii w Połańcu nauczył się szczepić kury, wycielać krowy i ratować bydło od udławienia. Ukończył kurs traktorzystów, bo chciał nadal tę zdobytą wiedzę pogłębiać, a jeszcze robił dachy, jak choćby milicjantowi Chmielowi w Rytfianach pokrył dach na piętrówce przez zwykłą grzeczność. W radzie spółdzielczej w Połańcu zasiadał, był przewodniczącym komitetów – sklepowego, rodzicielskiego i wielu innych…

Naczelnik gminy Połaniec, Stefan Jarzyna, wszystko to potwierdza. Na Leszku dosłownie trzymał się postęp w rolnictwie całej wsi Zrębin. Kiedy naczelnik, jeszcze agronomem będąc, musiał wykonać plan postępu rolniczego, czy to w planowej odnowie zbóż, czy w nowych zestawach nawozów mineralnych, wystarczyło, że jechał do Leszka i zaraz miał tam poletko doświadczalne. – Bywa czasem taki typ, zatwardziały na postęp – mówi naczelnik – ale to nie Leszek. – Także nic – konkluduje naczelnik – nic dosłownie nie wskazywało na to, że osobnik ów mógł się tak nie fer znaleźć.

Studiując fachową literaturę, Wojda przeżuwa jednocześnie chleb. Z dwóch chlebów przeżutych ze śliną i przetartych przez płócienko ma materiał do lepienia na tydzień. – Czy pani chce różę wykonać, krasnoludka czy grzyb muchomorek, czy nawet portret imieninowy – wszystko się z chleba zrobi. Bronisław Karaś prosi, żebym następnym razem przyniosła trochę czerwonej i zielonej farby, to mi zrobi jarzębinę, ale można i różaniec z dużym krzyżem, Panem Jezusem i w pudełeczku ze srebrnymi brzegami.

10.

Wchodzi sąd i pyta, skąd kolejny świadek wiedział w śledztwie, że Krystyna Łukaszek krzyczała: wujku, zostaw mnie matce. Następnie sąd pyta, za co ciągnęli po łące Krystynę Łukaszek, czy za nogi. Następnie, czy Miecio krzyczał: mamo, ratuj mnie, przed krzykiem czy po krzyku Krystyny Łukaszek. I skąd pan wiedział, że fiat powoli wjeżdżał chłopcu na głowę. Trzeba wielu świadków przepytać, więc pytania powtarzają się po pięć, po dziesięć razy. Po pięć razy samochód najeżdża Mieciowi na głowę, a Krysia krzyczy: wujku, zostaw mnie matce. Ale ile razy można słuchać krzyku Miecia? Więc rozglądamy się po sali, wymieniamy ukłony, czasem też trącamy dyskretnie obrońcę, który się zdrzemnął i zaczął chrapać. W sali śmieszek, bo to zabawne, obrońca chrapie, ale już budzi się i zaczyna się sumitować. Ta sprawa rzeczywiście go nie interesuje, ale musi zastąpić kolegę zawieszonego przez radę adwokacką na trzy miesiące. O, coś ciekawego nareszcie, a za cóż to zawiesili kolegę? Bo podobno nie wywiązał się z jakichś umów, nie dał lisów za nysę, a może za mało tych lisów dał, nie wiadomo dokładnie, w każdym razie coś ze srebrnymi lisami, które hodował, ale dawno już, bo teraz hoduje karpie. Tego, który go zastępuje, też zawiesili zresztą, na szczęście niesłusznie. Oskarżony był o żartowanie z kraju, z którym łączą nas przyjazne stosunki, co usłyszał kierownik sali w restauracji Roksana. Kierownik ów był kiedyś dyrektorem szkoły, ale już nie może być, bo siedział za gwałt i czyny lubieżne, jest to zresztą stryjeczny brat Jarzyny, naczelnika z Połańca, i bratanek Jarzyny, księdza z Połańca, który podczas tamtej pasterki błogosławił parafię, i rodzony brat Zdzicha Jarzyny, który mieszka w Zrębinie. Tak opowiada obrońca wyrwany przed chwilą z drzemki, więc śmiejemy się, ale naturalnie dyskretnie, cichutko, żeby sędziemu się nie narazić. Sędzia po chwili wesołości też już powraca do akt. Skąd świadek wiedział w śledztwie, że Krystyna wołała: wujku, zostaw mnie…, a świadek mówi, że milicja dała mu do picia coś ciemnego albo nie mówi nic, tylko patrzy tępym, martwym wzrokiem przed siebie. Ostatni dziś świadek, młody Zalewski, syn starego Zalewskiego, komendanta ORMO, który jeździł do wróżki do Wambierzyc dowiedzieć się, kto zabił, po wyjściu z sali mówi tak: Pani naprawdę myśli, że sąd wydaje wyrok? Wyrok wydają świadkowie i niech to sobie pani raz na zawsze zapamięta.

*

Wkrótce po opisanych wyżej wydarzeniach odbyły się dwa procesy ludzi, którzy zeznawali fałszywie i utrudniali śledztwo. Jednego skazano na cztery lata więzienia, drugiego – na osiem.

Osiem lat we wsi Zrębin to jest osiem siewów, osiem sianokosów i osiem żniw.

Zaraz po wyrokach ludzie, którzy siedzieli w areszcie pod tym samym zarzutem i czekali na swoją rozprawę, poprosili sąd o zgodę na złożenie dodatkowych wyjaśnień. Sąd taką zgodę wyraził i ludzie ci – dwunastu, wszyscy doprowadzeni z aresztu – opowiedzieli o zbrodni, której byli świadkami w noc wigilijną przy słupie telefonicznym numer osiemdziesiąt sześć.

Sąd Wojewódzki w Sandomierzu skazał Lecha Wojdę, jego szwagra Bronisława Karasia i jego dwóch zięciów na karę śmierci.SUKIENKA Z DŻINSU ZA DWIEŚCIE CZTERDZIEŚCI SZWEDZKICH KORON

Na Rudzie kobiety wieszają pranie między drzewami, dzień dobry, panie Jacku, mówią i patrzą, komu też pan Jacek otwiera kłódkę swojej ubikacji w podwórzu. W kiosku przy pętli: dzień dobry, panie Jacku… Na pętli pusto. Za późno na jazdę do pracy, za wcześnie na powrót. Za to dwa razy w roku pętla na Rudzie jest najludniejszym miejscem w całej Łodzi. Raz, jak pielgrzymi idą do Częstochowy, a drugi raz, jak wracają. Do tego miejsca bowiem, ściślej zaś do łączki przy domu, w którym mieszka pan Jacek, odprowadzają ich krewni i później na tej samej łączce witają w drodze powrotnej. Wszyscy rozsiadają się wtedy na trawie, ksiądz opiera o drzewo krzyż, gospodyni wynosi herbatę w kotłach, a milicja wstrzymuje ruch na Pabianickiej.

Opowiada, jak przyjechali do Sztokholmu.

Przyjechali promem, z samego rana. Wysiedli – bez adresów, bez pracy i ze stu dwudziestoma dolarami na każdego. Jeden został przy gratach, a dwóch poszło szukać noclegu. Szukali cały dzień, zrobiło się już ciemno, nie było gdzie iść, i wtedy któryś sobie przypomniał, że mieszka tu Żyd z Łodzi. Znaleźli telefon w książce i pojechali. – Przed wojną mieszkało ich dużo na Rudzie, ale zginęli i ja jeszcze nigdy w życiu Żyda nie widziałem. Byłem go cholernie ciekaw, ale niech pani sobie wyobrazi, okazał się całkiem sympatyczny. Pozwolił im spać, powiedział, w którym kiosku są najtańsze papierosy, i poradził, żeby w ogóle gotowych nie kupować, tylko taką maszynkę, bibułki i tytoń i robić samemu. Po tytoń najlepiej jeździć na pobliską wyspę fińską raz w tygodniu, to wtedy papierosy wypadają po pół ceny.

Nazajutrz zaczęli szukać pracy.

Dzień w dzień, od dziewiątej rano do siódmej po południu szukali pracy. Chodzili po warsztatach, sklepach, biurach, fabrykach, portach – nigdzie nie było nic. Czasem spotykali grupki innych chłopaków z Polski – wracali stamtąd, gdzie oni akurat szli, i mówili: tam nic nie ma. A kiedy indziej to oni wracali stamtąd, gdzie inni szli, i ich zawracali.

Któregoś dnia pojechali za Sztokholm zobaczyć, czy w szklarniach czegoś nie będzie, i w drodze powrotnej znaleźli torbę z filmami porno. Było tam trzydzieści filmów, wzięli je do jednego Polaka, który miał aparat, i puszczali sobie przez całą noc. Gospodarz nastawił płytę i oglądali wszystko przy koncercie Joaquina Rodrigo na gitarę z orkiestrą. Czego w tych filmach nie było! Dziewczyny żółte i czarne, faceci z facetami, dziewczyny ze zwierzakami, no, mówię pani, coś niesamowitego, jedna to po prostu z królikiem, oglądali do piątej rano, ale już nie warto się było kłaść, bo była niedziela, więc musieli iść do kościoła na ósmą. Zresztą kolega i on nie poszli, bo jakoś nie wypadało po takich świństwach, ale tamci powiedzieli, że się wyspowiadają.

Już byli dwa tygodnie w Sztokholmie, a pracy nie było.

Odłożyli sobie po trzydzieści dolarów na bilet powrotny, więc mieli po dziewięćdziesiąt. Potem wydali po dwadzieścia dolarów na bilet miesięczny do metra i po dolarze na zdjęcie do biletu, więc mieli już po sześćdziesiąt dziewięć. Starali się jak najmniej jeść – jedną zupę z torebki i dwa banany na dzień, ale i tak forsa szła potwornie. Codziennie odpływały promy do Polski załadowane ludźmi, którzy nie znaleźli pracy – odbywał się tam wielki handel, za pół ceny można było kupić niewykorzystany bilet miesięczny albo polskie zupy błyskawiczne – ale on nie mógł się załamać. Obiecał Bożenie, że kupi jej porządną sukienkę z dżinsu.

Tu, na Rudzie, ludzie są wyjątkowo fajni. Ci z centrum nie lubią Rudy, zwłaszcza wieczorem. Faktem jest, że co drugi chłopak, z którymi chodził do podstawówki, jest już po wyroku, ale on woli ich niż kolegów z uniwersytetu. Kiedy idzie ulicą z chłopakiem stąd i ktoś ich zaczepi, to wie, że obaj solidarnie będą się bić, a jak idzie ze studentem, to nigdy nie jest pewny, czy w razie czego tamten nie zostawi go i nie nawieje.

Tu, na Rudzie, wszystko jest prawdziwsze. Ludzie z inteligenckich rodzin piszą w ankietach na temat studiów: przygoda intelektualna. Jemu coś podobnego nigdy nie przyszłoby na myśl. On napisał: zdobywam zawód.

Ale Bożena nie lubiła Rudy. Nie chciała chodzić nad Jasień, bo ludzie siadają tam z winkiem i pokrzykują do siebie z jednego brzegu na drugi. Uważała, że to pijacy i mówią za głośno.

Nie lubiła parku Wenecja, zwłaszcza odkąd znaleziono w szalecie mężczyznę z pilnikiem w sercu.

Nie lubiła spacerować z nim po ulicy, zwłaszcza jak zakładała pantofle na obcasie, bo była wtedy wyższa od niego. I mimo wszystko było im pierwszorzędnie razem. Kupowali butelkę rizlinga i przyjeżdżali do niego na Rudę, bo rodzice przenieśli się do bloków i mieszkał sam. Albo przyjeżdżali do niego bez butelki rizlinga.

Kiedyś przed samym sylwestrem pokłócili się i już myślał, że nie przyjdzie, ale przyszła, wieczorem, w bluzce bez pleców z Pekao¹ i z balonikiem w ręku. Tylko się za bardzo umalowała, powiedział więc: umyj się. Umyła twarz i wtedy pozwolił jej się podmalować, skoro tak bardzo chce, byle nie za mocno.

Pozwalał jej na wiele rzeczy.

Pytała, czy może iść do kina albo na imprezę do koleżanki, mówił: idź, proszę bardzo. Jak szli razem na imprezę, to mogła tańczyć z innymi chłopakami, i zawsze ubierała się w to, co sama chciała.

Pozwalał jej zatem na więcej niż na przykład jego ojciec pozwalał ich matce, tylko że Bożena była rozpieszczona i nie doceniała tego. Matka Bożeny miała niepełne wyższe wykształcenie, a ojciec był delegatem na zjazd i pisali o nim w gazetach, poza tym ona miała zwolnioną pracę serca, czterdzieści osiem uderzeń na minutę, rodzice trzęśli się nad nią i pozwalali na wszystko.

Jego ojciec (pracuje na składalni w Obrońcach Pokoju, gdzie mierzy, tnie i metkuje towar) nie lubił w domu zbędnych dyskusji. Wydawał im rzeczowe polecenia: ty kupisz chleb, ty pozmywasz, obaj posprzątacie pokój, i z mamą uzgadniali, co kupią im z ubrania na Wielkanoc. Dwa razy do roku się obsprawiali: w ciepłe rzeczy przed Gwiazdką, a przed Wielkanocą w letnie, żeby w pierwsze święto móc wyjść w tym nowym do kościoła i na spacer. Na przedzie szedł on z bratem, za nimi rodzice, w tłumie sąsiadów z Rudy, też ubranych we wszystko nowe, z którymi wymieniali ukłony i szli w stronę łąk albo aleją Politechniki do parku.

Po wielu prośbach ojciec zgodził się, żeby mogli sobie wybierać ubrania na święta, a gdy skończył osiemnaście lat, wywalczył sobie prawo do kompletów z dżinsu.

Pracę dostali w ostatnim tygodniu. Polegała na zbieraniu truskawek na wyspie Visingsö sto kilometrów od Sztokholmu. Mieli już wtedy po trzydzieści dolarów na powrót i po pół litra, jak im będzie zupełnie smutno, i praca ta wydała się po prostu cudem. Za jedną kobiałkę dostawali po koronie. Inni pracownicy zbierali dziennie po siedemdziesiąt kobiałek, ale oni z miejsca poszli na całość i już pierwszego dnia pobili rekord pola: sto trzydzieści pięć kobiałek. Szybko połapali się, w czym rzecz: nie trzeba kucać, tylko na czworakach się przesuwać, rwać dwiema rękami, a przede wszystkim nie robić najmniejszych przerw, nawet na bułki wystawiane przez bossa na drugie śniadanie za darmo.

Było im nieźle: jedzenie tanie, nocleg darmo, do pracy wozili ich hondami, a szef pierwszy mówił dzień dobry, bo u nich tak jest, że szef pierwszy potrafi powiedzieć dzień dobry. Tylko że nikt się nikim kompletnie nie interesował. Żaden Szwed nie zapytał ich nigdy o nic – o rodzinę, o studia albo jak im się wiedzie w życiu. U nich na Rudzie byłoby to nie do pomyślenia, więc na wyspie Visingso czuli się bardzo samotni.

Po południu robili wycieczki po okolicy. Tamci dwaj mogli robić wycieczki, bo wszystkie pieniądze musieli zabrać do kraju i mieli czas. On chciał kupić coś dla Bożeny, więc nie miał czasu na głupstwa: należało zorientować się w zaopatrzeniu sklepów i relacji cen.

Wieczorem informował ich: tiffany są po trzydzieści dolarów, wranglery po czterdzieści dwa, w dodatku nic specjalnego, bez kieszeni z tyłu, za te pieniądze można dostać w Pekao dwie pary, chyba nie kupi spodni.

Albo: widziałem sukienkę. Dżins, a uszyta jak indyjska. Z boku frędzle, na górze kwiaty z paciorków, może być?

Chodzili obejrzeć sukienkę w indyjskim stylu, mówili, że może być, ale on mówił: nie, nie będzie jej dobrze. Ona ma wyjątkowo długie nogi, więc sukienka musi być krótsza.

Nazajutrz znajdował sukienkę za sześćdziesiąt dolarów. Mówili mu: nie wygłupiaj się, to jest butik, kto kupuje w takim miejscu, ale on odpowiadał, że ona ma figurę dosłownie jak modelka i musi się ubrać. Zresztą sukienki z butiku też nie kupił, bo znalazł lepszą: dżinsową, ale lamowaną kratką, do tego z tej samej kratki bluzka, do tego mała torebeczka na szyję – no tak, to już było coś dla Bożeny.

Kiedy nie mówił im o sukienkach z dżinsu, które chciałby Bożenie kupić, opowiadał o różnych innych rzeczach związanych z Bożeną. Na przykład – jak kiedyś pojechali do Soczewki na obóz. Był to co prawda obóz dla aktywu, ale on zna ludzi, więc dali im oddzielny pokój, tyle że wygłosił pogadankę na temat współczesnych burżuazyjnych teorii o przyszłości kapitalizmu. Wieczorem, kiedy kładli się spać, myślał jeszcze o tej Soczewce: jaki był wtedy mróz i jak łazili wieczorem po zamarzniętym jeziorze.

Wrócił przez Ystad.

W Swarzędzu złapał okazję i tak się złożyło, że facet jechał przez Miasteczko, w którym mieszkała Bożena.

Nie było jej w domu. Ojciec rozpytywał go o sytuację kryzysową w Szwecji, matka dała jeść. Bożena przyszła po północy. Wręczył jej sukienkę w takiej fajnej foliowej torbie. Do tego jeszcze kilka foliowych toreb, zapalniczkę i mydełka.

Sukienka była w sam raz. Bożena przymierzyła ją i powiedziała, że mu zwróci pieniądze. Potem odprowadziła go na pociąg i powiedziała, że w liście napisze o wszystkim.

Po paru dniach przyszedł list, pisała, że zakochała się w jednym chłopaku, ale żeby się jeszcze nie martwił. Ona przypuszcza, że to nie potrwa długo, po wakacjach skończy z tamtym i wróci do niego.

Poszedł się wtedy przejść, spotkał kolegów i kupili sobie coś do picia.

Trochę pieniędzy dał rodzicom na meble, ale niewiele, starczyło na zestaw Kozienice, w którym jest także miejsce na barek, więc ojciec kupił butelkę wódki i trzyma, jakby kto przyszedł. Nigdy tego przedtem nie robił, zresztą nadal nie przychodzi do nich nikt poza rodziną, a i to tylko w drugie święto.

Forsa już mu stopniała, chociaż w ich kawiarni nie jest drogo, łódzki full kosztuje dziewięć, a ponieważ znają go, nie biorą zastawu ani konsumpcji.

Bardzo fajna jest ta kawiarnia.

Raz jeden chłopak założył się, że jak ŁKS przegra z Widzewem, to się położy na środku i wszyscy będą mogli po nim przejść, a on będzie krzyczał, że jest perski dywan. Faktycznie ŁKS przegrał trzy jeden i chłopak leżał na podłodze kilka godzin, a wszyscy przechodzili. Gdzie indziej byłoby to niemożliwe, a tu sam kierownik lokalu pękał ze śmiechu.

W ogóle ciekawe rzeczy ludzie robią. Jeden chłopiec stanął przy wejściu do domu towarowego, podawał wszystkim rękę i pobił w tym rekord świata: dwanaście tysięcy pięćset uścisków. Poprzedni rekord należał do jakiegoś Amerykanina i wynosił jedenaście tysięcy sto dwadzieścia sześć, ale teraz rekordzistą świata jest chłopak z Rudy.

Niedawno były urodziny Bożeny. Poszedł do akademika, bo wypadało w końcu złożyć życzenia; powiedziała mu, żeby lepiej wziął się w garść, bo coraz częściej widują go zalanego.

Ma jeszcze trochę rzeczy u Bożeny: sweter, parę koszul, czapkę zimową, bo zawsze lubiła chodzić w jego ciuchach i do tej pory mu nie zwróciła. Mniejsza już o tamtą sukienkę z dżinsu, ale czapka była nowa, futrzana i powinna chyba ją oddać, tak przynajmniej uważa jego matka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: