Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szesnaście żywiołów geneza metali - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szesnaście żywiołów geneza metali - ebook

Czwarta część serii jest szczególnie istotna, ponieważ dopełnia się w niej pewien etap historii Leśnego Kontynentu. Tom czwarty z serii książek Szesnaście żywiołów.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-567-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

(rok 7447 według kalendarza elfów Olivinir)

„Nie czuję dłoni. To ciało… znam je. Jest takie zimne, sztywne i puste w środku, ciało bez duszy. Jest martwe. Jest… Znam tę twarz. Byłem na jego weselu, tak, zorganizowano je przed samym wymarszem. Sam król był ich świadkiem, było pięknie. Niestety, teraz jest to już tylko martwe ciało. Tak mi przykro z tego powodu. Tak cholernie mi przykro, że nie mogłem cię ocalić, Branderze. Tak, właśnie tak miał na imię. Co się dzieje na moich policzkach? Ach tak, to łzy. Są strasznie zimne i ciężkie. Dlaczego znowu ja? Dlaczego zawsze muszę przeżyć, dlaczego muszę patrzeć na śmierć innych? Dlaczego wciąż i wciąż muszę tego doświadczać?! To był świetny facet, dopiero co się ożenił i po prostu zginął. Jego żona będzie czekała z nadzieją w sercu. Co wieczór, gdy zasypia, pewnie kłuje ją ta okropna myśl. Myśla zbyt straszna, aby dopuścić ją w pełni do świadomości. Co, jak nie wróci? Myśl straszna i powodująca bezsenność. Myśl mogąca rozerwać na strzępy. Pewnie będzie stała pośród innych żon. Co wtedy ujrzą? Jedynie mnie idącego w ich stronę, jedynie mnie. Jedynie jednego spośród dwustu tysięcy. Dlaczego to musiałem być ja? Dlaczego nie mógł to być Brander, żeby twarz choć jednej spośród żon rozjaśniła się uśmiechem? Choć jedna, czy to zbyt wiele? Ja wiem, jak to jest utracić ukochanych. Wiem to jak nikt inny. Nie chcę widzieć tej miny na ich twarzach. Nie chcę tam wracać, wolę tutaj umrzeć, pośród setek tysięcy porozrywanych ciał. Nie zniosę tych wyrazów twarzy, z wymalowanym bezgranicznym cierpieniem. Nie mogę przetrwać tego widoku. Ile ich tam będzie? Ile kobiet będzie stało naprzeciw mnie? Oczekujących przybycia swojego ukochanego. Wszystkie z nich nie odnajdą szczęścia w tejże jakże bardzo istotnej dla nich chwili. Każda spośród nich się zawiedzie, to będzie skumulowana do niewyobrażalnych rozmiarów rozpacz. Nie chcę tam być, nie chcę tego doświadczać. Nie mam na to sił, nie po tym wszystkim. Pieprzone cienie, kto by się spodziewał czegoś takiego. Nie mogę się rozglądać, już wystarczająco się napatrzyłem. Będę się przyglądał Branderowi. Wygląda tak spokojnie, wydaje się wręcz, że śpi. Wygląda to, jakby miał za chwilkę się obudzić i uśmiechnąć. Niestety to się nie wydarzy. Jest zimny i martwy. Zimny i martwy jak oni wszyscy. Nie wstaję. Nie chcę tego robić. Położę się obok niego i po prostu zasnę…”.Rozdział pierwszy

Miłość (rok 7444)

„Jestem kolekcjonerką stanów emocjonalnych. Podróżniczką między cierpieniem i szczęściem. Pasjonatką miłości. Hobbystką przyjaźni. Orędowniczką szczęścia. Jestem odczuwającą cierpienie. Jestem chodzącą z bólem. Krzywdzicielką. Ulegającą nienawiści. Jestem tym wszystkim, jestem człowiekiem”

— Matylda

— Cześć.

— Witaj, obiad już gotowy. Pomożesz mi wszystko zanieść do salonu?

— Pewnie.

— Tatusiu, tatusiu! Spójrz na nasze obrazki.

Gemi i Nos podbiegły do Gorda i uścisnęły go z całych sił, po czym natychmiast poczęły przedstawiać mu swoje dzisiejsze dzieła. Gord z uśmiechem się im przyjrzał.

— Jak zwykle są piękne.

— Jak było w pracy?

— Pracujemy nad nowym projektem, wystąpiło sporo komplikacji, lecz mimo tego przemy naprzód.

Podczas rozmowy Gord wraz ze swoją żoną Silentium wnosili talerze i półmiski z daniami.

— Cieszy mnie, że tak bardzo uwielbiasz swoją pracę.

Gord jedynie uśmiechnął się w odpowiedzi. To było prawdą, kochał swoją pracę i niewątpliwie był w niej najlepszy. Był najwyższym rangą kowalem w wielkiej kuźni. Niestety przez to wiele czasu spędzał w pracy i nie miał go dla rodziny tyle, ile chciałby mieć. Tego dnia wyjątkowo wrócił w południe.

— Geminos! Obiad gotowy, chodźcie.

Wszyscy zasiedli za stołem i poczęli wcinać w milczeniu. Gdy zjedli, Gord dostrzegł smutną minę Gemi.

— Gemi, co się stało? Masz dość nietęgą minę.

— No bo jest super, kiedy możemy razem zjeść, ale…

Nos postanowiła dokończyć, ponieważ jej również to ciążyło na duszy:

— …zazwyczaj nie ma ciebie z nami. Większość czasu siedzisz w pracy.

Na twarzy Gorda pojawił się smutek. Wiedział, że jego córki mają rację, zbyt wiele czasu spędzał w robocie. Choć dzięki niemu technologia wojskowa krasnoludów znacząco się rozwinęła, to miało to swoją cenę.

— Wiem, macie rację. Co powiecie na wspólny wypad na plac zabaw? Wasi koledzy i koleżanki pewnie już bawią się bez was, a do tego nie można dopuścić.

Takich rzeczy dziewczynkom nie trzeba było powtarzać dwukrotnie. Natychmiast poleciały do swoich pokoi się ubrać.

— Wiem, że opiekujesz się nimi codziennie i to dla ciebie byłby fajny odpoczynek, gdybyś została w domu, Silentium, jednakże proszę, pójdź z nami. To świetna okazja, aby spędzić trochę czasu razem.

Silentium przeczesała swoje blond włosy dłonią, po czym spojrzała na męża tymi swoimi niebieskimi oczami i uśmiechnęła się.

— Pewnie, pójdę pomóc im się ubrać, bo znowu porozrzucają wszystkie ciuchy po pokoju, zanim się zdecydują na coś konkretnego.

Córeczki Gorda wyglądały jak dwie małe kopie ich matki. Blondwłose, z niebieskimi oczami, prawie zawsze uśmiechnięte, do złudzenia przypominały swoją matkę. Jedynie noski miały po ojcu.

Gord, wynosząc naczynia, pomyślał, iż jest wielkim szczęściarzem, że ma takie wspaniałe córki i żonę. Kochał je ponad wszystko. Czym jest miłość? Nie jesteśmy w stanie jej określić, ponieważ źle podchodzimy do prób jej zdefiniowania. Domyślnie myślimy, że miłość to jedno uczucie, lecz nic bardziej błędnego. Miłość jest połączeniem wielu różnych uczuć o określonym stopniu. Ponieważ uczucia podlegają stopniowaniu. Stopień, rzecz jasna, może być różny, dlatego można kochać mniej lub bardziej, chociaż określenie „miłość” zawsze oznacza coś niesamowicie silnego.

Szczęście jest emocją spowodowaną doświadczeniami ocenianymi przez podmiot jako pozytywne. Osobiście wolę jednak jako jedną z definicji tego słowa obraz. Widok Gorda siedzącego ze swoją żoną na ławeczce przy placu zabaw. Przyglądającego się z uśmiechem swoim dzieciom, gdy bawią się z przyjaciółmi, i czującego na ramieniu ciężar głowy wtulonej w jego ciało żony. Ten ciężar to wielka odpowiedzialność, jednakże równocześnie ogromne szczęście. Zbudować relację małżeńską mogącą przetrwać lata, podczas wszelkich trudności przynoszonych przez życie, nie jest łatwo, lecz bez wątpienia warto. Warto żyć i warto kochać, mimo wszystkiego, co złe i jakże utrudniające te dwa pierwsze. Bo bez miłości jesteśmy jak puste naczynia, do których szybko wlane zostanie coś innego.

Wiele godzin zajęłoby mi podliczenie momentów, gdy Gord, leżąc wieczorem, nie mógł zasnąć, ponieważ martwił się o osoby, które kocha. Ponieważ się bał. W tych chwilach był przerażony, że jego żonie, córkom, ojcu, matce, braciom, siostrom, przyjaciołom może coś się stać. Drżał na myśl, że ktoś ich może skrzywdzić. Dlatego właśnie, chcąc zrobić komuś krzywdę, powinniśmy brać pod uwagę to, że może gdzieś tam leży ktoś bliski tej osobie i drży na myśl o naszym ewentualnym czynie. Pewnie mimo tego będziemy popełniać ten odwieczny błąd, jednakże może choć nieco rzadziej, a to już jakiś początek. Nawet mimo krzywd wyrządzanych sobie nawzajem mamy wiele bólu do pokonania, wiele prób i trudności do przezwyciężenia, dobrze byłoby tego nie pogarszać własnymi działaniami. Piękne to marzenie, lecz jakże odległe. Mimo tego jest ono stanem, do którego warto dążyć. Z tego stanu może powstać miejsce, które kreowane jest przez zbiorowy stan ducha, a nie odwrotnie.

Lecz istnieje również miejsce będące antonimem tamtego miejsca. Ono także jest wykreowane przez zbiorowy stan ducha, a nie odwrotnie. Mamy możliwoś trafienia do jednego z tych dwóch miejsc i to od nas zależy, gdzie się ostatecznie znajdziemy. Ta decyzja jest nieunikniona, nie da się od niej uciec, każdy musi wybrać. Zbiorowy stan ducha… Ta decyzja będzie podejmowana przez wszystkich osobiście, choć inni na nas mogą wpływać, abyśmy wybrali jedno bądź drugie, ponieważ jesteśmy jedną wielką siecią zależności. Dlatego manipulacja prowadzi nie tylko do zmiany poglądów. Realnie zmienia ona podmiot będący pod jej wpływem.

Często faktycznie krzywdzi podmiot i sprawia, iż ów skrzywdzi innych. Propagowanie nieprawdziwych przekonań również może mieć taki skutek. Problematyczne w tym jest zweryfikowanie, które z owych są prawdziwe. Najlepszym sposobem na to jest rozmowa, ponieważ bez niej powracamy do plemienności i przemocy.Sen pierwszy

Gord siedział w swej pracowni. Zajmował się ulepszaniem armat. Choć już osiągnął w tym temacie wiele, wciąż chciał je ulepszyć. Zastanawiał się, jak zmienić projekt, aby uzyskać większy zasięg. Jego pracownia zawalona była starymi księgami. Wszystkie z nich Gord przeczytał co najmniej dwukrotnie, miał wręcz obsesję na punkcie technologii wojskowej. To właśnie z tego powodu był najwyższym rangą kowalem. Łamał sobie głowę nad tym, jak ulepszy projekty, gdy drzwi w jego pracowni zaskrzypiały. W środku pojawiły się najmniej spodziewane osoby. Jego żona wraz z córkami. Wiedział doskonale, że musi być to coś istotnego, Silentium nigdy nie przychodziła odwiedzać go w pracy. Wielka kuźnia nie była przyjemnym miejscem. Było tutaj okropnie głośno i gorąco. Gord natychmiast przerwał swoją pracę.

— Cześć, kochanie, czy coś się stało?

Silentium nie odpowiedziała, jedynie stała naprzeciw, wpatrując się w niego. Jej mina wyrażała dogłębny smutek. Jego córki intensywnie patrzyły się na niego, ich miny również wyrażały dojmujący żal. Gord był poważnie zaniepokojony.

— Nie trzymaj mnie w takiej niepewności, o co chodzi?

Odpowiedzi nadal brak, wciąż tylko ta przerażająca mina. Gord natychmiast chciał wstać, lecz nie mógł. Nie był w stanie puścić trzymanego projektu armat. Teraz zaniepokojenie poczęło narastać, aż do granic strachu. Właśnie w tym momencie, w wiecznie wypełnionej gorącem pracowni, poczęło robić się chłodno. Po kilku chwilach, wydających się wiecznością, zrobiło się niewyobrażalnie zimno. Z ust Gorda leciała para, tak jak z ust Silentium i dziewczynek. Do środka pomieszczenia weszła kolejna postać. Gdy tylko wychyliła się zza ściany, w środku jakby się ściemniło. Po policzkach Gorda poczęły spływać natychmiast zamarzające łzy. Czuł, że za chwilę wydarzy się coś strasznego. Owa tajemnicza i niewątpliwie mroczna postać odziana była w czarne szaty. Był to dziwaczny odcień czerni, w świetnie oświetlonej pracowni Gorda było teraz ciemno, szaty owej postaci pochłaniały światło dookoła. Postać była zakapturzona, nie dało się dostrzec jej twarzy. Stanęła przy Silentium i dziewczynkach. Gord nigdy w życiu nie pragnął bardziej krzyknąć, nigdy w życiu nie był bardziej zmotywowany, aby coś zrobić, lecz nie zrobił nic. Zupełnie nic. Nie mógł się poruszyć, nie mógł krzyknąć, nie mógł zrobić nic. Jedynie wpatrywał się w tę groteskową scenę, zbyt przerażony, aby zrobić cokolwiek. Silentium, Gemi i Nos wciąż wpatrywały się w niego, a ich miny nie zmieniły się ani na moment. Była na nich również troska, lecz nade wszystko smutek. Taki niespotykany, jakby już w tym momencie przeżywały kolejne lata cierpienia skumulowane w tym jednym momencie.

Jednakże w tym wszystkim był tam widoczny, niesamowicie niestosowny i nieoczekiwany spokój. Spokój graniczący z cudem. Mroczna postać położyła dłoń na ramieniu Silentium. Była to jedyna część ciała tej istoty niezakryta tym pochłaniającym światło płaszczem. Dłoń była pozbawiona skóry i mięśni, same kości. Teraz serce Gorda poczęło walić jak szalone. Jakby chciało wyrwać się z jego klatki piersiowej. Silentium, jak i jego córeczki, traciły kolory. Wydawało się, że bledną, jednakże tak nie było. Po krótkiej chwili, która wydawała się Gordowi wiecznością, ciała jego ukochanej rodziny poczęły stawać się przezroczyste. Powoli zanikały ze świata fizycznego.

Gdy były już jedynie duchami, Gord obudził się. Był rozgrzany i zlany potem, był środek nocy. Natychmiast spojrzał na swoją żonę, spała spokojnie. To tylko sen, nic więcej. Mimo tej myśli poszedł do pokoju dziewczynek i zajrzał — one również spały spokojnie.

Serce nadal mu waliło. „Cholera, ten sen był tak realny, nadal mam gęsią skórkę na myśl o tej dziwnej postaci odzianej w czerń”, pomyślał. Zasnął spokojny, przekonany, iż to jedynie senny koszmar. Jeszcze tego samego dnia ów sen nabrał dla niego zupełnie innego znaczenia.Rozdział drugi

Dzień, w którym zatrzymała się ziemia

„To taki dzień, którego nie życzysz nikomu.

To taki dzień, na który nigdy nie jesteś przygotowany.

Nie można być przygotowanym na coś takiego.

To dzień, podczas którego zdajesz sobie sprawę, jak mocno kochasz.

To dzień, podczas którego uświadamiasz sobie,

jak wiele do tej pory miałeś i jak bardzo tego nie doceniałeś”

— Gord

To taki dzień, który wydaje się jak każdy inny. Budzisz się rano i idziesz do pracy dokładnie tak, jak zrobił to Gord. Zanim wyjdziesz, jesz śniadanie ze swoimi córkami i żoną dokładnie tak, jak zrobił to Gord. Żegnając się, mówisz im: „Kocham was”, chociaż może nie mówisz, bo wstydzisz się okazywać swoje głębokie uczucia. To zależy, Gord nie powiedział nic, prócz krótkiego: „To lecę”. Dzień jak każdy inny. Idąc do pracy, spotykasz wielu przechodniów, większość z nich również właśnie odbywa „swój dzień jak co dzień”, również idą do pracy. Lekko się im kłaniasz, mówiąc: „Dzień dobry”, dokładnie tak, jak zrobił to Gord. Później wykonujesz swoją pracę przez określoną ilość czasu, jakakolwiek by ona nie była, i wracasz do domu, do rodziny, a kiedy jesteś pracoholikiem jak Gord — wracasz wieczorem.

Wracasz, myśląc, że wszystko będzie tak jak zawsze. Tak właśnie myślał Gord, lecz po powrocie nic nie było jak zawsze. Przed jego domem stał mędrzec z poważną i dojmująco smutną miną.

— Dzień dobry, czy coś się stało? — Gord był zbyt zmęczony, aby teoretyzować i rozmyślać, dlaczego jeden z mędrców stoi przed wejściem do jego domu.

Mędrzec westchnął ciężko:

— Wezwano mnie, abym przyjrzał się twojej żonie, która zasłabła dzisiaj.

Gord natychmiast zrobił krok do przodu, chciał ją natychmiast zobaczyć i zapytać, jak się czuje.

Mędrzec zablokował mu drogę.

— Zanim do niej wejdziesz, chciałbym cię o coś prosić. Jej stan jest poważny, to nieznana nam choroba. Musisz wziąć wolne w pracy i zająć się swoją żoną. Przede wszystkim musi unikać stresu.

W takiej sytuacji nawet pracoholik taki jak Gord natychmiast bierze wolne i dba o żonę, jak tylko może. Właśnie tak zrobił. Tego dnia siedział przy jej łóżku całą noc. Siedział, dopóki nie zasnął z wyczerpania.

Następnego dnia siedział już przy trzech lóżkach. Doszły dwa małe łóżeczka, na których leżały jego dwie małe córeczki, które również zachorowały. Gord, siedząc z nimi codziennie, zastanawiał się nad jednym. Nad tym dziwnym snem. Myślał o nim, wstając rano i szykując śniadanie swojej rodzinie. Myślał o nim, zasypiając wieczorem na fotelu przy ich łóżkach. Myślał o nim, kiedy mędrcy, zajmujący się wśród krasnoludów leczeniem chorych, badali jego rodzinę. Myślał o nim dzień po dniu, słysząc od nich wciąż te same słowa: „Niestety, nic nie możemy zrobić, jest to zupełnie nam nieznana choroba”. Całe dnie spędzał ze swoją rodziną, wziął wolne od pracy na dłuższy okres. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak niewiele czasu spędzali ze sobą wcześniej. Obwiniał się bardzo o to, jak długo siedział w pracy, jednakże nie mógł już cofnąć czasu i tego zmienić. Nieodwracalność naszych decyzji i czynów jest dość dojmująca.

Siedząc całymi dniami, rozmawiali. Większość czasu o totalnych pierdołach. To było nieistotne, istotnym było, iż spędzają czas razem. I właśnie tak mijały im dni, jednakże mimo wszelkich prób mędrców choroba nie ustępowała. Żona i córeczki Gorda z dnia na dzień wyglądały coraz gorzej. Z dnia na dzień znikały w oczach, znikały dokładnie jak w jego śnie. Dokładnie w taki sam sposób z dnia na dzień chudły coraz bardziej i jakby traciły kolory.

Gord teraz bez przerwy myślał o tym śnie. Pamiętał, jakie było jego zakończenie, i wiedział, że musi coś zrobić. Zwrócił się więc do króla, aby ten skontaktował się ze staruszkiem z Wyspy Tajemnic. Krasnoludy były pamiętliwe i wśród nich zachowało się wspomnienie o niesamowitych i całkowicie niemożliwych do wyjaśnienia czynach owego tajemniczego staruszka. W liście król poprosił staruszka o natychmiastowe przybycie i pomoc dla rodziny Gorda. Teraz Gord nie myślał już o śnie, codziennie myślał o odpowiedzi staruszka. Gdzieś w głębi czuł, że to jedyna szansa. Nie chciał tego przed sobą przyznać, lecz widział, jak choroba postępuje. W głębi myślał, że jego żona i córeczki nie przeżyją. Straszna to myśl, okrutna. Taka jedna myśl może cię rozerwać od środka. Każdego wieczoru, zasypiając, błagał los, aby staruszek pomógł jego rodzinie. Codziennie wysyłał kogoś do króla z pytaniem, czy już przyszła odpowiedź. Pewnego dnia odpowiedź przyszła i niestety nie była ona tym, czego Gord oczekiwał. Napisane w niej było: „Przykro mi, lecz nie wolno mi robić wyjątków”. Przeczytawszy wiadomość, Gord wykrzyczał:

— Wyjątków? Ty szmaciarzu, chodzi o moją rodzinę!!!

Od tej pory Gord nadal całe dnie spędzał ze swoją rodziną, codziennie budził się obok nich i obok nich zasypiał. Jednakże pewnego dnia obudził się, a ich już tam nie było, były tylko ich martwe ciała. Siedział tam z nimi pół dnia i ryczał jak dziecko. Nie mógł ogłosić tego mędrcom, nie był w stanie. Dopiero po wielu godzinach udał się do nich i poinformował ich o tym, co się stało. Kiedy szedł, wydawało mu się, że to wszystko mu się śni. Marzył o tym, aby to mu się śniło, lecz tak nie było. Na pogrzeb przybyło bardzo wielu mieszkańców Góry Praojców. Gord był najlepszym konstruktorem machin i kowalem wśród krasnoludów. Wszyscy wyrażali swój głęboki smutek, a on stał tam i nie mógł uwierzyć, że to się tak po prostu stało. Nie mógł tego zaakceptować, nie mógł zrozumieć, nie mógł się z tym pogodzić. Żałował że nie umarł z nimi, chciał nawet popełnić samobójstwo, lecz nie miał odwagi. Chciał uciec, zapomnieć, utracić świadomość. Wybrał więc najłatwiejszą drogę, zaczął pić alkohol.

Pił od rana do wieczora, nie zamierzał wytrzeźwieć już nigdy, już mu nie zależało. Nie zależało mu na swoim życiu. Nawet jego rodzice wciąż przychodzący do niego i proszący, aby przestał pić i się wyniszczać, nie mogli mu pomóc. Tym bardziej jego przyjaciele robiący to samo nie dawali rady uratować go przed samym sobą. Zawsze odpowiadał, że na trzeźwo ten ból jest zbyt silny, że nie może znieść tego rozrywania od środka, że wolałby nie istnieć niżeli to czuć.

I tak właśnie istniał gdzieś między świadomością a jej brakiem. Wciąż pijany i nieszczęśliwy. Zadręczający siebie od rana do wieczora, bo rzecz jasna alkohol mu nie pomógł, alkohol nigdy nie pomaga w takich sytuacjach. Sprawia tylko, że pogarszamy już bardzo złą sytuację. Tak właśnie trwał, aż do dnia kolejnego snu, który to wyciągnął go z tej matni.Sen drugi

Gord leżał na brzuchu. Był totalnie pijany, ledwie kontaktował. Poczuł szturchanie w plecy.

— Odwal się. Nie widzisz, że jestem zajęty? — wykrzyknął zachrypniętym głosem.

Mimo tego szturchanie nie ustawało, wręcz się nasiliło. W przypływie wściekłości dźwignął swoje ciało i odwrócił się na plecy. Przed chwilą rzygał, więc oczy miał załzawione, dlatego też na początku zobaczył jedynie kontury postaci. Wydawała mu się znajoma, lecz nie mógł zidentyfikować, kim jest. Łzy w jego oczach powoli spływały, więc dostrzegał postać coraz wyraźniej. Miał takie dziwne uczucie, że przybyła postać była nieskazitelnie czysta. Było to dziwne wrażenie, lecz właśnie takie miał. Coś do niego mówiła, lecz nie był w stanie zrozumieć jej słów, był zbyt pijany. Gdy rysy jej twarzy nabrały ostrości, zrozumiał, kim jest owa postać. Była to jego żona Silentium. Leżał zszokowany, a jego pierwszą myślą było: „Przecież ty nie żyjesz!”. Jednakże natychmiast zapomniał o tej myśli. Chciał zapytać, jak to możliwe. Niestety nie mógł wykrztusić ani słowa, był zbyt pijany. Teraz wszystkie jego poprzednie odczucia i myśli zastąpiło jedno — czysta wściekłość. Nie był wściekły na nią oczywiście, nie był wściekły nawet na tę sytuację. Był wściekły jedynie na jedną osobę. Na siebie. Był wściekły, że się nachlał, że nie jest nawet w stanie usłyszeć, co Silentium chce mu powiedzieć. Widział po wyrazie jej twarzy, że bardzo chce mu coś przekazać. Wiedział to, lecz nic nie mógł zrobić, był zbyt pijany. Skupił się cały w sobie i ostatnim potężnym wysiłkiem woli był w stanie dosłyszeć jedno zdanie.

„Przykro mi, kochanie, mój czas wyznaczony na to spotkanie się kończy, bardzo mi przykro”.

Po usłyszeniu tych słów obudził się zlany potem. Ten sen był tak samo dziwnie realny jak ten ostatni, który zbudził go w środku nocy. Siedział tak na łóżku przez dłuższą chwilę i był wściekły na siebie jak nigdy. Najbardziej bolesne nie były jej słowa, gdy wypowiadała to ostatnie zdanie. To jej mina wyrażająca dojmujący smutek była dla niego najbardziej bolesna. Nabrał przekonania, że jego żona przyszła we śnie, aby się z nim pożegnać, a on był nachlany i nawet nie był w stanie zrozumieć, co chce mu powiedzieć. Właśnie tego dnia Gord nabrał takiego obrzydzenia do alkoholu, że nie napił się już nigdy.Rozdział trzeci

Cykl życia

„Niewątpliwym jest, iż każdy z nas musi umrzeć,

ale co to tak właściwie oznacza?

Czym tak naprawdę jest śmierć?

Co skrywa się za tą barierą?

Czy możemy mieć pewność,

że słowo »śmierć« oznacza całkowity kres?”

_— _Mala-synesse

Gord snuł się po mieście. Ściemniało się już. Mimo tego nie zamierzał wrócić do swojego domu. Nie miał do czego wracać, nie miał do kogo wracać. Pustka jego domu obrazowała jego pustkę w życiu. Minęło już wiele miesięcy, odkąd porzucił pracę. Zawsze konstrukcja maszyn i praca w kuźni były jego pasją. Uwielbiał to robić. Wiadomo, wcześniej nie mógł wrócić ze względu na to, jak wiele pił, jednakże nawet teraz, gdy porzucił pijaństwo, nie był w stanie wrócić.

Król naciskał na niego wielokrotnie, wiedział, że jest najlepszy w tym, co robi, to nakładało na niego pewnego rodzaju brzemię. Mimo tego nie mógł wrócić, coś się w nim zmieniło, jeszcze nie wiedział, co dokładnie, jednakże jakoś nie był w stanie znów wrócić do swoich dawnych pasji. Tak błądząc bez celu, trafił do miejsca, w którym niegdyś siedział z Silentium, obserwując bawiące się Gemi i Nos. Usiadł na tej samej ławeczce co wtedy, poczuł smutek, lecz taki inny niż zawsze. Zrobiło mu się po prostu słabo, jakby organizm zareagował na ból, jakby chciał zakomunikować, że już nie może tego znieść. Siedząc tak, począł rozmyślać.

Rodzimy się, na początku nie mamy pojęcia o niczym, jednakże mamy wielki potencjał. Na początku wchłaniamy wszystko dookoła i staramy się to zrozumieć, uczymy się. To dzieciństwo.

Następnie jesteśmy już troszkę starsi, troszkę dojrzalsi. Wtedy często nadal pochłaniamy świat, nadal podlegamy zmianom. Psychicznym, fizycznym i tym duchowym. Jednakże wtedy już nieco o świecie wiemy, często wydaje się nam, że wiemy już wszystko. Później życie to weryfikuje, często w dość dosadny sposób. Nadal posiadamy kolosalny potencjał. To młodzież.

Następnie zwalniamy nieco, mamy już troszkę mniejszy potencjał, jednakże nadal jest on spory i nadal mamy znaczne możliwości zmiany na lepsze. Jednakże wtedy często stajemy się kimś więcej.

Stajemy się kimś, kto musi być odpowiedzialny i mądry, choć często mimo tego tacy nie jesteśmy.

Stajemy się kimś odpowiedzialnym za życie innych, takich malutkich i niewinnych. Stajemy się rodzicem, choć nie wszyscy, lecz zmiany i zwiększona odpowiedzialność dotyczą wszystkich, na tych niebędących nigdy rodzicami czasami nawet większa, to zależne od drogi życiowej. Wtedy nadal często popełniamy błędy, często nadal potrafimy być dziecinni, jednakże już jesteśmy nieco uformowani. Często nagle znikąd wychodzi nam wtedy brzuszek, wielce niepożądany. Powoli dostrzegamy pewne zmiany w naszym ciele, zaczynamy rozumieć, że nie jesteśmy już tak młodzi jak niegdyś. Jednakże to wszystko nie jest już tak istotne, bo wtedy przestajemy być w centrum. Zauważamy naturalną kolej życia i spoglądamy na dwie poprzednie grupy. Spoglądamy na nich z nadzieją, czasem surowością, gdy jest konieczna, lecz nade wszystko z miłością. To dorosłość. Następnie nastaje okres, w którym mamy już zdecydowanie mniejszy potencjał, jedynie ten ziemski. Już trudniej jest nam zmienić stare nawyki, nie zawsze właściwe.

Nasze organizmy powoli słabną, ale to nic, bo od początku wiedzieliśmy, że tak musi się stać. Nasze dzieci mają swoje dzieci, a my stajemy się dziadkami. Zazwyczaj pozwalamy tym najmniejszym na zbyt wiele, lecz taka już chyba nasza rola. To starość. I tak właśnie płynie ta rzeka zwana życiem. Tak toczy się cykl życia.

Gord zastanawiał się nad tym, wiedział, co niewątpliwie to oznacza. Wynika z tego, że każdy musi umrzeć i przeminąć. Niestety istnieją wyjątki, które nie dożyją ostatniej fazy, jaką jest starość, które nie przeżyją swojego życia do końca. Wyjątki wyrwane w trakcie życia, wydarte ze swojego przemijania. Tak jak Silentium, Gemi i Nos. Gord po prostu miał nadzieję, że przyjdzie mu dożyć momentu, gdy Gemi i Nos przyprowadzą pierwszego chłopaka do domu. Chciałby dożyć momentu, gdy będzie się bawił na ich weselu. Niestety to zostało mu odebrane. Nigdy już tego nie doświadczy. Zastanawiał się, czy inni rodzice kiedykolwiek zastanawiają się nad tym, jeżeli jest im dane przeżyć te wszystkie chwile. Zastanawiał się, czy odczuwają z tego powodu choćby cień radości czy wdzięczności. Czy wiedzą, jakimi są szczęściarzami? Rzecz jasna Gord wolałby, aby wszyscy byli takimi szczęściarzami, lecz niestety nie wszystkim będzie dane przeżyć całe życie. Brzmi to strasznie, zbyt strasznie, aby o tym mówić, jednakże tak właśnie jest. W jego sercu już na zawsze miała pozostać pustka po tej stracie. Była to rana, która się miała nie zagoić i już pozostać

częścią jego życia, częścią jego osobowości. Miała być jak cień wciąż mu towarzyszący.

Od tego dnia Gord codziennie siedział na tej samej ławeczce, przychodził tam i rozmyślał, pomagało mu to. Siedział tak dzień w dzień. Dopóki nie przyszedł do niego pewien dobrze zbudowany młodzieniec, który postanowił się dosiąść mimo wszystko. Wtedy znów wrócił do pracy i spędzał dni w wielkiej kuźni.Sen trzeci

Kan siedział na drewnianym krześle. Dookoła niego było pełno ludzi, którzy krzywdzili się nawzajem. Niektóre z czynów obserwowanych przez niego były subtelne i drobne. Inne zaś bardzo smutne i okropne. Siedział i zastanawiał się nad tym, jak powinien postępować wobec tych osób. Gdzieś w głębi wiedział, że nie odnajdzie jednej i ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, bo przecież to dotyczy takiej różności czynów, osobowości, tak różnych kontekstów sytuacji. W wielu z tych sytuacji dostrzegał nieświadomość osób krzywdzących innych lub wręcz przekonanie o tym, iż czynią właściwie. Dopiero dojrzawszy to wielkie nieporozumienie zrozumiał, że właściwe postępowanie wobec takich osób nie jest czymś, co jest jedynie kwestią działania Kana. Zrozumiał, iż potrzeba czegoś więcej, potrzeba struktury nakłaniającej ludzi do dobra i zniechęcającej do zła. Struktury obejmującej całe społeczeństwo, a raczej wielu struktur obejmujących wiele kultur. To trochę jak konkurencja wśród cywilizacji.

W swoim śnie Kan był przekonany, iż sama rzeczywistość jest zorganizowana w taki sposób, aby cywilizacje konkurowały ze sobą, a z tej konkurencji wyłaniać się jako zwycięskie mają po prostu te służące dobru. Ponieważ w perspektywie wielu lat te spaczone będą upadać, wyniszczone własnym zepsuciem bądź własnymi działaniami wynikającymi z nieprawdziwych przekonań. Nie zawsze muszą być to skrajnie okropne przekonania, nie zawsze muszą takie być początkowo, jednakże często z czasem w nieunikniony sposób przekształcają się w takowe. Kan, siedząc tak i obserwując to wszystko, zaczynał dostrzegać ciągłą walkę pomysłów wpisaną w samą strukturę rzeczywistości. Ciągłą walkę interpretacji tego, jak wygląda świat. Na pewno nie należało wyciągać z tego naiwnego wniosku, iż liczy się jedynie narracja dająca moc, dająca władze. Ani by wykorzystywać narrację jak narzędzie i dostosowywać ją do własnych potrzeb. Takie działanie koniecznie musi spowodować wiele zła. Powinno się szukać prawdy, choć skazani jesteśmy na nieodnalezienie jej w pełni. Skazani jesteśmy na ciągłą walkę i ciągłą, co najmniej częściową, zmianę. A do tego nawet znalazłszy właściwe odpowiedzi, jesteśmy skazani na to, iż część ludzi będzie popełniała zło. I zawsze będzie musiał znaleźć się ktoś, kto będzie ich powstrzymywał i walczył. To również część wpisana w samo istnienie. Oby nie przyszło żyć nam w czasach, gdy kogoś takiego zabraknie lub gdy struktury społeczne będą takie osoby zaduszać. Oby nie przyszło nam żyć w czasach, gdy dominująca narracja w naszym społeczeństwie wywindowuje na szczyty wielu hierarchii społecznych osoby stojące po stronie zła. Tak właściwie nie wiadomo, co to oznacza „stać po stronie zła”. Czy ktoś popełniający zło, nawet małe, stoi po stronie zła? Niewątpliwie, a więc każdy istniejący kiedykolwiek człowiek stał po stronie zła. Dokładnie! A więc jak kiedykolwiek dobro ma wygrać?

Stanie po którejś ze stron nie jest stałą, więc nawet ktoś dopuszczający się zła może być wojownikiem dla dobra. Nawet świetni ludzie. mający w sercu ogrom miłości i walczący całym sobą o dobro, popełniają czasem zło. Wtedy na krótką chwilkę stają się wojownikami mroku, cokolwiek by to nie oznaczało. Może ja to wiem, ale nie powiem, a może wydaje mi się, że wiem.

Kan, siedząc tak na krześle w pustce, otoczony masą wydarzeń, w jakiś dziwny i niewyjaśniony sposób to rozumiał, jednakże natychmiast po przebudzeniu zatracił to zrozumienie.Sen czwarty

I obudził się potężny Inviktus. Maximus nie miałby szans go pokonać, lecz miał coś potężniejszego od jakiejkolwiek siły. Miał sznureczki, dzięki którym Inviktus będzie jedynie jego marionetką. Jedynie częścią jego spektaklu, częścią jego kukiełkowego przedstawienia. I tak grał on swe przedstawienie, choć igrał tym samym stale z ogniem, czynił to przymuszony specyficzną i trudną sytuacją. Grał, stale zastanawiając się, czy kiedyś jego marionetka zerwie się ze sznureczków i zwróci się przeciwko swemu „panu”.Rozdział piąty

Inviktus

„Wampiry to dziwne istoty. W obliczu wampiryzmu

to, co myślałem o świecie i rzeczach mogących się

wydarzyć, staje na głowie i już niczego nie rozumiem”

— Edward

Pierwszą i jedyną rzeczą, którą po przebudzeniu dostrzegł Inviktus, były dwa ciała leżące na ziemi. Natychmiast rzucił się w ich kierunku i począł wypijać krew z pierwszego z nich. Maximus przyglądał się mu w milczeniu. Zawsze fascynowało go, jak silnym uczuciem jest pragnienie picia krwi. Nie mógł czasem wręcz uwierzyć, jak zachowywały się wiekowe i wybitnie inteligentne wampiry przez pragnienie. Przypominali wtedy zachowaniem bardziej zwierzęta niżeli wysoce inteligentne istoty. On oczywiście nie posiadał nigdy problemów ze swoim pragnieniem, ponieważ od zawsze miał silną wolę. Łatwo było mu walczyć z pokusami, nawet tak silnymi jak pragnienie krwi. Teraz zastanawiał się, czy to był aby na pewno dobry ruch. Rzecz jasna na myśli miał obudzenie Inviktusa. Ten, gdy już wyssał całe życie z dwójki nieszczęśników, wstał powoli, otarł usta i spojrzał na Maximusa.

— Pierwszy raz pojawiasz się w moich snach, ojcze. To dość nietypowe.

— To nie sen.

— Taaa, pierdzielenie, udowodnij.

— Wybudzałem cię dniami. Gdybyś śnił, nie czułbyś natychmiastowego i tak dojmującego pragnienia.

— Niejednokrotnie śniłem sny, podczas których odczuwałem to samo.

Maximus zastanawiał się dłuższą chwilę, jak udowodnić, że to nie sen. Mógł powiedzieć, że Inviktus nie śni, bo widzi, słyszy i czuje, jednakże po pierwsze czuje niewiele, po drugie, śniąc, również widzi i słyszy. Mógł powiedzieć, że nie będzie w stanie załamać praw fizyki, co dowodzi, iż nie jest to sen, chociaż zdarzają się i takie sny. Maximus uświadomił sobie, iż nie jest w stanie udowodnić Inviktusowi, iż ten nie śni.

— Cóż, niestety musisz uwierzyć mi na słowo, ponieważ nie jestem w stanie udowodnić, że nie śnisz nadal.

Inviktus zastanawiał się chwilę.

— Nie wierzę ci, lecz czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

— Sen nie jest rzeczywisty, jest jedynie iluzją wytworzoną przez nasz mózg.

Inviktus zaśmiał się potężnie.

— Iluzją? Nawet nie jesteś w stanie udowodnić mi, że nie śnię, skąd więc masz pewność, że cała rzeczywistość nie jest również taką iluzją? Jedyną różnicą jest to, że z niej się nie wybudzasz aż do śmierci.

— Możliwe, że tak jest. Niestety nie jesteśmy w stanie tego zbadać, a dyskusja oparta na domysłach byłaby dość jałowa.

— To prawda, dlatego nadal pozostanę przy swoim.

Maximus wiedział, jak bardzo Inviktus jest uparty, nie zamierzał zatem dalej oponować.

— Dobrze, powiedzmy, że to sen i istotnym dla ciebie jest, aby spędzić go ciekawie. Prawda?

— Tak, lecz nadal odczuwam pragnienie.

Maximus był na to przygotowany.

— Chodź za mną. Niedaleko stąd jest wyspa, którą przygotowałem specjalnie na twoje przebudzenie. Spodoba ci się na niej, porozmawiamy po drodze.

— Dobrze.

Rozmawiali nadal, przemierzając sieć korytarzy pod Ainran.

— Jeżeli jest to sen, a ty zamierzasz go ciekawie spędzić, to ja muszę być wytworem twojej podświadomości, który ma ci to zapewnić.

— Możliwe, choć niektóre ze snów bywają zwodnicze.

— Tak, jednakże jestem w stanie to udowodnić.

— Zamieniam się w słuch.

— W tym „świecie” jestem twym ojcem, który zorganizował społeczność wampirów według dwóch nowych zasad. Pierwsza: wampiry nie zabijają się nawzajem, druga: wampiry nie piją krwi żadnych innych istot. Po czym na wielkiej wyspie zleciłem wybudowanie ogromnej twierdzy, która nazywa się Ainran. W owej twierdzy utworzyłem konstytucję, której przestrzegają jej obywatele.

— Zaraz, zaraz, wiesz, że nie lubię jakichkolwiek zasad lub ograniczeń. Chyba cię zabiję, nie odpowiada mi to, co mówisz. — Inviktus był święcie przekonany, iż jest to sen, dlatego mógł dosłownie dla kaprysu w każdej chwili zaatakować Maximusa i go zabić.

Maximus natychmiast zatrzymał się na chwilę.

— Zaraz, nie opowiedziałem ci wszystkiego.

— Dobra, ale idźmy dalej, ja naprawdę muszę się napić.

— Oczywiście. Ty jesteś wyszczególniony w owej konstytucji jako wielki inkwizytor, którego rzecz jasna żadne z owych zasad nie obowiązują.

— Mów dalej.

— Wielki inkwizytor to… — Maximus zastanawiał się nad właściwym doborem słów. Wiedział, że musi jakoś kontrolować Inviktusa, jeżeli to w ogóle możliwe. — …bardzo szczególna pozycja i moim zadaniem jest znaleźć tobie genialnych rywali, których będziesz likwidował. Organizuję również dla ciebie inne rzeczy, jak na przykład ofiary, z których wypijesz krew. Na owej wyspie, przygotowanej specjalnie dla ciebie, znajdują się wojownicy, którzy mają być dla ciebie rozgrzewką przed konkretnym rywalem.

— To brzmi nieźle, ale dlaczego sen nie zaczyna się na wyspie od razu od jatki?

— Wyczekiwana przyjemność smakuje znacznie lepiej.

— Ooo, nieźle. — Inviktus uśmiechnął się.

Maximusa od zarania dziejów zastanawiali jego synowie. Wymykali się wielu standardom. Inne wampiry po przemianie miały przytępione odczuwanie emocji, jednakże nie jego synowie. Ich sposób odczuwania był całkowicie inny i bardzo chaotyczny. Chwilami nie czuli oni nic, po czym odczuwali przez długi czas intensywne emocje. Sposób zmiany ich odczuwania był niesamowicie niestabilny i nie dało się tego przewidzieć, co Maximus niejednokrotnie próbował robić.

— Dokładnie, wszystko jest zaplanowane i przygotowane specjalnie na twoje potrzeby. Przeciwnik, którego ci przygotowałem, nazywa się Tom i jest niezłym kozakiem, dokładnie tak, jak lubisz.

— Świetnie.

— A jest on rzecz jasna dopiero preludium do kolejnych potyczek.

— Dobra, przekonałeś mnie, nie zabiję cię.

Maximus znał go dość długo, wiedział, że już ma go dla swoich celów, jednakże nie wiedział, jak miałby mu znaleźć w przyszłości rywali silniejszych od Toma. Wiedział, że musi go stale zadowalać godnymi przeciwnikami. Gdy przestanie to robić, będzie po nim.

— Do tego nie będzie tak łatwo jak zwykle.

— Nie rozumiem?

— Każda walka będzie posiadała dodatkowe wyzwanie, aby było trudniej. Tom jest w Ainran i zadanie będzie wymagało, abyś zabił jedynie jego, pozostałych nie możesz pozbawić życia.

— Nieźle.

— Ale pamiętaj, najpierw rozgrzewka na wyspie i rzecz jasna wiele krwi. To trochę zajmie, ale warto.

— Choć nie lubię walczyć ze szmaciarzami. — Tak Inviktus nazywał niegodnych walki z nim wojowników, niebędących dla niego wyzwaniem. — Ale chodzi o napicie się krwi. Może urządzę sobie jakieś polowanie? Hmm, to będzie dość ciekawe. — Na te słowa uśmiechnął się.

Maximus nie przewidział, że Inviktus będzie przekonany, iż jest to nadal sen. Teraz pomyślał, że może to lepiej. Dzięki wytworzonej przez niego narracji będzie w stanie kontrolować Inviktusa w pełni.

***

Opowiem wam historię dziesięciu nieznających się osób, których losy zostały połączone w dość nietypowy sposób. Wszystkie z owych osobistości pochodzą z krainy Touss.

Pierwsza z tych dziesięciu osób to Pani Alfa. Pani ta była czterdziestoletnią blondynką, o dość ładnej cerze jak na ten wiek. Niebieskie oczy i świetnie zadbane zęby, będące rzadkością, sprawiały iż wyglądała na sympatyczną. Niestety Pani Alfa sympatyczną nie była. Pochodziła z jednego z arystokratycznych rodów krainy Touss. Jej ojciec zawsze kochał ją ponad wszystko, z tego powodu już od najmłodszych lat nauczona była mieć wszystko, czego zapragnie, na zawołanie. Do tego zazwyczaj była w złym humorze, bardzo chciała wyjść za mąż i założyć rodzinę. Niestety nie znalazła dla siebie partnera, będąc wiecznie niezadowoloną i nauczoną, iż jej wybranek także ma być na jej zawołanie. Zrażała wszystkich oczarowanych jej pięknym uśmiechem, jakże nieczęsto pojawiającym się na jej twarzy. Po wielu latach pogodziła się z tym, iż miała zostać sama, przez co stała się jeszcze bardziej męcząca, szczególnie dla służby. Wśród nich nosiła ona miano Pani Niezadowolona. Jej życie biegło nieprzerwanie, aż do pewnego dnia, kiedy to zostało znacznie zaburzone. Pani Alfa została bowiem porwana, podano jej niezwykle mocne środki nasenne, po czym zawieziono ją na maluteńką wyspę i tam pozostawiono z dziewięcioma innymi nieszczęśnikami.

Kolejną osobą porwaną na wyspę był Pan Beta. Był on bajarzem. Chodzącym od miasta do miasta w krainie Touss i opowiadającym wymyślone przez siebie historie. Pan Beta miał czarne, wiecznie rozczochrane, niedomyte włosy i brązowe oczy. Uwielbiał się napić alkoholu w gospodzie i kochał swój styl życia. Krążył po krainie Touss, opowiadając wymyślone historyjki. Niekiedy były one smutne, innym razem radosne, a chwilami zawierały w sobie radość z dozą smutku. Pan Beta był szczęśliwym człowiekiem, choć nie miał wiele, nie miał praktycznie nic. Żył z dnia na dzień, niejednokrotnie, gdy nie wystąpił, nie miał co zjeść. Mimo tych nieczęstych chwil nie przeszkadzało mu życie bez dobytku. Pan Beta miał trzydzieści lat, gdy został porwany.

Następną osobą była Pani Gamma. Była ona służką w rodzie Patiens. Miała brązowe włosy i zielone oczy. Była bardzo skromną i cichą osobą. Niektórzy przez to niekiedy nią pomiatali, nie potrafiła ona walczyć o swoje, ale poza tym miała dobre życie. Ród Patiens traktował swoją służbę z należnym im szacunkiem. Jej mama również dla nich pracowała. Prała i sprzątała, tak jak to robiła teraz Pani Gamma. Owa służąca miała ledwie dwadzieścia cztery lata. Właśnie poznała młodzieńca, który wpadł jej w oko. Kto wie, może by coś z tego było, jednakże tego samego dnia została porwana na wyspę.

Kolejną osobą był Pan Delta, o zawsze krótko ostrzyżonych, czarnych włosach i oczach tego samego koloru. Podchodził on do życia praktycznie, był surowy. Miał przenikliwy umysł, dlatego był detektywem. Od zawsze to uwielbiał, miał również zamiar być najlepszym detektywem w krainie Touss. W tejże krainie detektyw nie miał łatwego życia, było ciężko o pracę, ponieważ nie było w niej wielu przestępstw. Nawet te, które się zdarzały, były bardzo łagodne. Dlatego też Pan Delta wciąż czekał na swoją „wielką sprawę”. Sprawę, która miała wywindować jego osobę na szczyty uznania. Marzyły mu się kolacje u arystokratów i opowiadanie o swoich niesamowicie ciekawych śledztwach. On również został porwany na wyspę.

Pani Epsilon to inna osoba, mająca swój udział w tej historii. Owa pani zajmowała się polowaniami na zwierzynę. Miała długie, czarne włosy, zawsze zaplecione w warkocz. Chciała je ściąć, jednakże jej już nieżyjący mąż uwielbiał jej długie włosy. Więc zostawiła je dla niego. Pani Epsilon od najmłodszych lat zajmowała się łowiectwem, może dlatego, że jej ojciec zawsze chciał mieć syna. Postanowił on nie zwracać uwagi na to, iż urodziła mu się córka. Wychowywał ją jak chłopca — to stąd wzięło się jej zamiłowanie do polowania. Obecnie zajmowała się tym zawodowo i niewątpliwie była w tym dobra. Była jedną z najlepszych łuczniczek w krainie Touss. Jej ojciec chciał, aby była świetną wojowniczką, jednakże z powodu przeważającej siły fizycznej chłopcy zawsze wygrywali z nią z łatwością. Dlatego nawet jej ojciec uległ i postanowił, że będzie wybitną łuczniczką. Początkowo była zrażona do tego pomysłu, jednakże po czasie polubiła to. W momencie, gdy ją porwano, miała już trzydzieści pięć lat.

Następną osobą był Pan Dzeta. Żył on dość nietypowym życiem. Urodził się w jednym z arystokratycznych rodów krainy Touss i odziedziczył wielki majątek. Mimo iż miał piękny pałac, w którym mógłby mieszkać, wybrał wędrowne życie i spanie w gospodach. Uwielbiał ponad wszystko walkę na miecze i dlatego właśnie porzucił luksusowe życie na rzecz wędrówki w poszukiwaniu świetnych szermierzy. Niestety spotykani przez niego rywale nigdy nie dorastali mu do pięt. Marzył o odnalezieniu godnego rywala. Miał już czterdzieści lat i wiedział, że ma niewiele czasu, zanim jego ciało opadnie z sił. Pan Dzeta był niebieskookim blondynem, dzięki czemu miał ogromne powodzenie u kobiet. Mimo tego był sam. Kiedyś zakochał się i został odrzucony, i od tamtej pory nie jest w stanie zapomnieć i zakochać się ponownie. On również został porwany na wyspę.

Kolejną osobą w naszej historii był Pan Eta. Był on błędnym rycerzem, podróżującym po krainie Touss i pomagającym tym, którzy pomocy potrzebowali. Miał on rude włosy i brązowe oczy. Nie wyglądał na rycerza, ponieważ od zawsze miał problemy z nadwagą. Mimo tychże problemów świetnie walczył. Był niesamowicie silny. Nie miał łatwego życia — gdy był młodym chłopcem, koledzy zawsze się z niego śmiali. Jednakże dzięki temu wyrósł na twardego i jednocześnie empatycznego faceta. Jego również porwano na wyspę.

Pan Theta to ósma osoba. Pan Theta nie był zbyt sympatyczną osobą. Już po jednym spojrzeniu w jego brązowe oczy można było wywnioskować, iż nie należy z nim zadzierać. Włosy, tego samego koloru co oczy, miał wiecznie brudne. On również jak Pan Eta miał problemy z nadwagą i z niego również się śmiano. Niestety doszedł on do innych wniosków. Pomyślał wtedy, że ludzie to po prostu dranie i tyle. I z tą myślą sobie żył. Zajmował się on… Hmm… Po prostu oszukiwał innych, znajdował naiwniaków, których było sporo w krainie Touss, i naciągał ich na tyle kasy, na ile zdołał. W razie kłopotów pokonywał ich w pojedynku, na który ci naiwniacy zawsze się zgadzali. Rzecz jasna Pan Theta owe zawsze wygrywał, nie zabijał swych przeciwników, lecz upokarzał ich możliwie najbardziej i zostawiał. Upokorzonych, przegranych i najczęściej bez pieniędzy. Był bardzo sprytny i potrafił dzięki temu świetnie manipulować innymi. Aż został porwany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: