Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkoła świata - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoła świata - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 310 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Było ich tara tro­je. Wszyst­ko tro­je dzie­ci pra­wie jesz­cze z twa­rza­mi, na któ­rych nie po­znać jesz­cze ni ob­łu­dy, ni do­świad­cze­nia ży­cia. Mło­dzień­cza bar­wa ni to puch wio­sen­ny, nie zdar­ta z nich jesz­cze. Zna­łem ich do­brze, i wi­dzia­łem ich kro­ki, i wi­dzia­łem ostat­nie po dro­dze ży­cia. I to wszyst­ko tak nie­daw­no, że zda­je mi się, jako drży jesz­cze w po­wie­trzu ostat­ni dźwięk ich srebr­ne­go gło­su, któ­rym tam w ogro­dzie w sa­mot­nej al­tan­ce dzwo­ni­li tak we­so­łym szcze­bio­tem, jak­by skow­ron­ki pod nie­bo wzla­tu­ją­ce. Zna­łem ich, i o nich to chcę wam opo­wie­dzieć tym ra­zem. Ich dzie­je, to zwy­kłe dzie­je tej szko­ły świa­ta, któ­rą każ­dy prze­cho­dzić musi, któ­ra wie­le na­ucza, ale i wie­le ozię­bia.

Jak mó­wi­łem, sie­dzie­li w ogro­dzie w ukry­tej za ga­jem brzo­zo­wym al­tan­ce, z róż­no­barw­nych po­wo­jów uple­cio­nej, i gwa­rzy­li swo­bod­nie o tych chwi­lach, co im wczo­raj, po­zaw­czo­raj tak lek­ko ula­ty­wa­ły. A była to prze­cie z tych chwil swo­bod­nych przed­ostat­nia, bo za dni parę mie­li po­rzu­cić wieś, w któ­rej do­tąd miesz­ka­li, by udać się do mia­sta.

To nie było ro­dzeń­stwo. Wpa­trzyw­szy się na­wet na ich twa­rze, moż­na to było po­znać od razu. Naj – star­szy po­mię­dzy nie­mi był Ka­zio, naj­młod­szą Anu­sia, a śred­ni Gu­cio. Ślicz­ne dzie­ci, ale każ­de w swo­im ro­dza­ju.

Ka­zio, syn domu, ja­sny blon­dyn, z okiem jak nie­bo błę­kit­nem, z pu­stym uśmie­chem przy ru­mia­nych ustach, miał rysy nie­co mięk­kie, rzec­by moż­na: nie­wie­ście na­wet.

Prze­ciw­nie Anu­sia była bru­net­ka z twa­rzycz­ką po­cią­głą, ocza­mi lśnią­ce­mi, jak­by dwa dja­men­ty naj­czyst­szej wody. A ile było ży­cia w tych oczach, moż­na­by na­wet po­wie­dzieć: ile cie­ka­wo­ści! Zda­ło się za­praw­dę, że te oczy żywo la­ta­ją­ce rade się wszę­dzie wświ­dro­wać, wszyst­kie­go do­wie­dzieć. A ustecz­ka z dwo­ma doł­ka­mi, teby zno­wu rade wszyst­kim coś mi­łe­go po­wie­dzieć, wszyst­kich prze­cią­gnąć w za­cza­ro­wa­ne koło tej ser­decz­no­ści, któ­ra biła z jej każ­de­go słów­ka i z każ­de­go po­ru­sze­nia.

Gu­cio środ­ko­wał mię­dzy nie­mi i skła­dem twa­rzy i jej wy­ra­zem. Włos miał ciem­ny, z od­bla­skiem wszak­że ja­snym, któ­ry nie­raz nad jego kształt­ną głów­ką w świe­tle sło­necz­nem dziw­nie się pro­mie­nił. I oko ta­kąż samą mia­ło bar­wę nie­pew­ną i zmien­ną; to ja­śniej­sze to ciem­niej­sze zda­wa­ło się zmie­niać za zmien­nym wy­ra­zem twa­rzy, któ­rej rysy wy­dat­ne, od­zna­czo­ne, zda­wa­ły się zdra­dzać typ nie nasz, nie sło­wiań­ski. Przy ustach za wiel­kich może by­wał uśmiech tak­że, uśmiech ze wszyst­kich naj­na­iw­niej­szy może, ale czę­ściej da­le­ko, po ustach i twa­rzy prze­cha­dzał się inny po­waż­niej­szy wy­raz, jak­by prze­czu­cio­we­go za­my­śle­nia.

To też z nich wszyst­kich naj­do­wcip­niej­sza Anu­sia trze­ma sło­wa­mi naj­le­piej sie­bie i swo­ich to­wa­rzy­szy opi­sy­wa­ła.

– Ten, mó­wi­ła, wska­zu­jąc Ka­zia ró­ża­nym pa­lusz­kiem, ten to pu­sto­ta!…

– Ten, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie uko­śne na Gu­cia, ten to za­my­śle­nie!…

– A ja! do­da­wa­ła z uda­ną skrom­no­ścią, przy­kry­wa­jąc oczy dłu­gie­mi rzę­sa­mi, ja je­stem cie­ka­wość!…

Lecz po­słu­chaj­my przez chwil­kę ich szcze­bio­ta­nia, a do­wie­my się może co o ich prze­szło­ści, a przy­najm­niej le­piej po­zna­my ich uspo­so­bie­nie.

– Nasz Gu­cio wię­cej za­my­ślo­ny niż kie­dy­kol­wiek, mó­wił Ka­zio, któ­re­go nie­spo­koj­ne nogi, nie mo­gły zda się już dłu­żej wy­trzy­mać na jed­nem miej­scu. Ot wo­le­li­by­śmy po­bie­gać. Nie­praw­da Anu­siu?…

– Ja nie wiem dla cze­go, od­po­wie­dzia­ła Anu­sia z wy­ra­zem głęb­szym; ale to miej­sce nig­dy pięk­niej­szem się nie wy­da­ło, jak dzi­siaj. Po­pa­trz­cie na ten nasz gaik!

– Ja­ke­śmy nie­raz bie­ga­li po głów­nej ulicz­ce na wy­ści­gi.

– I ja za­wsze pierw­sza przy­bie­gła.

– Cóż ty na to Gu­ciu!…

– Ja!… sam nie wiem, co mam wam po­wie­dzieć Go­dzę się z Anu­sią, że to miej­sce jest ślicz­ne; że ślicz­niej­sze­go nie znam.

– Ba!… wiel­ka sztu­ka!… albo my co zna­my jesz­cze?

– I kto wie, czy znaj­dzie­my kie­dy pięk­niej­sze, do­dał Gu­cio, opie­ra­jąc gło­wę na ręku z wy­ra­zem pół smut­ku; przy­najm­niej czy znaj­dzie­my ta­kie, w któ­rem by nam było le­piej.

– To może i praw­da!…. prze­mó­wi­ła Anu­sia, schy­la­jąc tak­że głów­kę na ra­mię i przy­bie­ra­jąc wy­ra­zu po­waż­niej­sze­go.

– Dzie­ci je­ste­ście!…. za­krzy­czał Gu­cio, tu­pa­jąc nogą z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią.

– Jaki mi sta­ry!…

– Ależ bo praw­da!… czy sły­sza­na rzecz, tak dłu­go się nad tem roz­wo­dzić, że po­rzu­ca­my wieś, w któ­rej było nam do­brze; ale w mie­ście bę­dzie nam le­piej.

– Czy tak my­ślisz Ka­ziu?…. prze­rwał Gu­cio, przy­su­wa­jąc się do nie­go. Ja nie my­ślę…

– W mie­ście co­dzień coś no­we­go i cie­ka­we­go.

– To praw­da! za­wo­ła­ła Anu­sia, klasz­cząc w dło­nie bia­łe i za­iskrzy­ły się jej oczy… A skle­py ja­kie!…

– A prze­chadz­ki!… i po nich po­wo­zy, i peł­no dam i ka­wa­le­rów z pierw­szych do­mów. Ubio­ry bo­ga­te, wy­kwint­ne.

– Aj to praw­da! prze­rwa­ła Anu­sia z pół­we­stch­nie­niem; ale na to po­trze­ba wie­le, bar­dzo wie­le pie­nię­dzy…

– Fe Anu­siu!…. prze­mó­wił Ka­zio z wy­ra­zem wy­mów­ki. Mój stryj prze­cie bo­ga­ty!… mnie nic nie od­mó­wi… a ja!… prze­cież i ty Anu­siu mnie nie od­mó­wisz…

I rze­kł­szy to, wy­raz roz­trze­pa­nia znikł z jego twa­rzy i oczy za­pa­li­ły się, gdy spo­czę­ły na ślicz­nej Anu­si. Do­daj­my co prę­dzej, że to byli dzie­ci, praw­dzi­we dzie­ci, wy­cho­wa­ne na wsi. Szcze­bio­cząc bez my­śli po­wta­rza­ły to może, co któ­re z nich za­sły­sza­ło. Anu­sia wszak­że na sło­wa Ka­zia skrzy­wi­ła ru­mia­ne­mi ustecz­ka­mi, i od­po­wie­dzia­ła z bu­dzą­cą się za­lot­no­ścią:

– Ty mo­żesz przy­jąć od stry­ja, a ja, to co in­ne­go. Ja je­stem obca…

– Ty obca!… mnie nig­dy!…

To były dzie­ci po­wta­rzam, ale i w dzie­ciach bu­dzą się nie­raz za­ro­dy przy­szłych uczuć, i na­wet przy­szłych na­mięt­no­ści, co się w ło­nie każ­de­go czło­wie­ka wy­ra­bia­ją nie­zro­zu­mia­nym dla nas spo­so­bem. Dzie­ci były, ta­kie po­czci­we dzie­ci! Ka­zio miał pięt­na­ście lat, Anu­sia trzy­na­ście, a Gu­cio czter­na­ście.

Przez czas tej krót­kiej roz­mo­wy Ka­zia z Anu­sią, Gu­cio zda­wał się jesz­cze wię­cej za­my­ślo­ny. I za­pew­ne myśl jego była gdzie in­dziej, choć go po­je­dyn­cze do­cho­dzi­ły sło­wa.

– I te­atr jest, prze­mó­wił na­głe, przy­po­mi­na­jąc so­bie za­pew­ne prze­rwa­ną pier­wej roz­mo­wę. I te­atr! po­wtó­rzył, i kon­cer­ta!… To musi być ślicz­ne.

– A wi­dzisz Gu­ciu!… i wszyst­kie­go tego bę­dzie­my uży­wać, i ba­wić się ra­zem: Anu­sia, ty i ja!… bo ja tak chcę i czy ro­zu­mie­cie mnie dzie­ci!…

– Ma ra­cję Ka­zio!…. za­wo­ła­ła Anu­sia z naj­we­sel­szym uśmie­chem, i ze­rwaw­szy się z miej­sca, po­rwa­ła go za ręce i za­krę­ci­ła z nim pu­sta i swo­bod­na. Aż się Gu­cio uśmiech­nął.

– Może i ma ra­cję!…. Ale jak was ko­cham, nie wiem dla cze­go, gdy po­my­ślę o na­szym wy­jeź­dzie, coś mnie ści­ska za ser­ce… Sam nie umiem so­bie wy­tłu­ma­czyć, bo za­pew­ne… Może wy wie­cie.

I wszyst­ko tro­je za­my­śle­li się naj­po­waż­niej, szu­ka – jąe lej przy­czy­ny, któ­ra ko­cha­ne­go Gu­cia ści­ska za ser­ce.

– Nie bę­dziem tam ra­zem!…. prze­mó­wił na­gle Gu­cio i aż ręce za­ła­mał. Tak jest, nie bę­dzie­my w mie­ście tak ra­zem jak tu na wsi!

– Nie bę­dzie­my ra­zem?…. wy­krzyk­nę­ła Anu­sia z wy­ra­zem szcze­re­go prze­stra­chu.

– Co też ty ple­ciesz mój Gu­ciu!…. jak na mę­kach. Wszak­że wiem o tem, że mój stryj ma w mie­ście ka­mie­ni­cę, i w niej wszy­scy ra­zem bę­dzie­my miesz­kać; to jesz­cze bli­żej jak tu na wsi, gdzie jak bło­ta, to po was do­pie­ro po­wóz po­sy­łać po­trze­ba.

– Wszy­scy ra­zem!…. za­szcze­bio­ta­ła Anu­sia z wra­ca­ją­cą we­so­ło­ścią. A wi­dzisz Gu­ciu! nie­do­wiar­ku.

– Prze­cież to już uło­żo­ne!…. Ja z stry­jem bę­dzie­my miesz­kać na pierw­szem pią­trze; ty z mat­ką na trze­ciem pią­trze.

– Tak wy­so­ko!…. prze­rwa­ła z roz­trze­pa­niem, nie my­śląc wszak­że o tej róż­ni­cy miesz­ka­nia.

– To być in­a­czej nie może; od­po­wie­dział Ka­zio z rów­nem roz­strze­pa­niem. A ty Gu­ciu! bę­dziesz miesz­kał w ofi­cy­nach.

– Bied­ny Gu­cio!…. to on nie bę­dzie miał tam ani słoń­ca, ani po­wie­trza!….

– Prze­cież in­ne­go po­miesz­ka­nia nie mógł stryj dla Gu­cia prze­zna­czyć; w mie­ście wszyst­kie po­miesz­ka­nia tak dro­gie, i wszyst­kie po­wy­naj­my­wa­ne.

– Nic to!…. prze­rwał Gu­cio!… by­łem miał moje utrzy­ma­nie a będę miał nie­bo i po­wie­trze.

– Mój dro­gi!…. wy­krzyk­nął Ka­zio, któ­ry sam nie wie­dział dla cze­go uczuł w ser­cu ja­kiś wy­rzut su­mie­nia. Mój Gu­ciu!…. wszak­że ty cały dzień ze mną w po­ko­ju bę­dziesz sie­dział. Ra­zem bę­dzie­my po­bie­rać na­uki. Ra­zem z tobą i Anu­sią.

– Ra­zem! ra­zem za­wsze! po­wtó­rzy­li wszy­scy tro­je, i po­rwa­li się za ręce ze szcze­rem uczu­ciem.

Po­czci­we dzie­ci!…. szcze­rze się wten­czas ko­cha­ły.

– Ra­zem! wszy­scy za­wsze ra­zem! po­wtó­rzył Gu­cio, za­ru­mie­nio­ny wyż­szem uczu­ciem, któ­re bez jego wie­dzy za­miesz­ka­ło mu w ło­nie, i przy nie­jed­nej spo­sob­no­ści do­by­wa­ło się na gwałt na wierzch, czy żyw­szem spoj­rze­niem, czy sło­wem go­ręt­szem, czy wes­tchnie­niem ula­tu­ją­cem Bóg wie gdzie i dla cze­go, czy na­wet łza­mi, któ­re mu nie­raz tak słod­ko pły­nę­ły.

– Ra­zem! mó­wił da­lej, bo czy­liż mo­gli­by­śmy in­a­czej. My się prze­cież ko­cha­my? nie­praw­daż?…

Zdzi­wio­ne py­ta­niem la­kiem po­pa­trzy­ły dzie­ci na sie­bie.

– Al­boż my się mo­że­my nie ko­chać? za­py­ta­ła pierw­sza Anu­sia z wy­ra­zem ser­decz­nej na­iw­no­ści, któ­ry ją ukra­sił.

– Do­brze mówi Anu­sia. Wszak się ko­cha­my, od­kąd się zna­my. A fe Gu­ciu!…

– Prze­pra­szam was!… Ale wierz­cie, że was ko­cham, i jak ko­cham!…

To mó­wiąc, miał łzy w oczach; i Anu­si zwil­ży­ły się oczy.

– Po­czci­wy Gu­cio! prze­mó­wi­ła roz­czu­lo­nym gło­sem i po­rwa­ła go za rękę. Ale chodź­my już do domu, do­da­ła, bo prze­cież dziś go­ście mają być ja­kieś u twe­go stry­ja…

– A tak!… nasz nowy są­siad!…., od­po­wie­dział

Ka­zio, któ­ry, co mu się rzad­ko bar­dzo tra­fia­ło, spo­waż­niał, i za bie­gną­cy­mi na­przód szedł za­my­ślo­ny.

Anu­sia mi­mo­wol­nie oglą­da­ła się za nim razy kil­ka. I wbie­gli do brzo­zo­we­go ga­iku. A tyle tam było i kwia­tów i ptasz­ków, że i Anu­sia i Gu­cio mó­wić prze­sta­li. On słu­chał ptasz­ków, któ­rych głos miał dla nie­go urok nie­sły­cha­ny; ona pa­trza­ła na kwiat­ki, któ­rych bar­wy ja­skra­we nę­ci­ły ją nad­zwy­czaj­nie. I Gu­cio przy­zo­stał się nie­co.

– Ka­ziu!… co to­bie zno­wu? za­py­ta­ło dziew­czę, wo­ła­jąc to­wa­rzy­sza pa­lusz­kiem.

– Mnie?… Słu­chaj-no Anu­siu! chciał­bym, abyś mi od­po­wie­dzia­ła na jed­no py­ta­nie, któ­re mi tyl­ko co przy­szło do gło­wy, gdy­ście się lam w al­ta­nie obo­je roz­czu­li­li z Gu­ciem…

– Cie­ka­wam!… I cie­ka­we swe wświ­dro­wa­ła w nie­go oczy.

– Ale od­po­wiedz mi szcze­rze; ja cię o to pro­szę. Kogo ty wię­cej ko­chasz, czy mnie, czy Gu­cia?

Dziew­czy­na wy­pa­trzy­ła się na nie­go na pół zdzi­wio­na, na pół za­my­ślo­na, i po krót­kiej chwi­li od­po­wie­dzia­ła:

– Al­boż ja mogę któ­re­go z was wię­cej ko­chać, jak ko­cham!…

I w we­so­ły wpa­da­jąc śmiech, za­wo­ła­ła Gu­cia, aby mu opo­wie­dzieć dziw­ne Ka­zia za­py­ta­nie. A po­tem po­rwa­ła na­gle obu za ręce, i sta­wia­jąc ich przed sobą, prze­mó­wi­ła z po­wa­gą na pół uda­ną, na pół praw­dzi­wą:

– A kie­dy tak! to od­po­wiedz­cież mi te­raz oba­dwa, któ­ry mnie z was wię­cej ko­cha…

– My cie­bie!… za­wo­ła­li oba­dwa, i po raz pierw­szy może oczy jed­ne­go i dru­gie­go sil­niej­szym za­pa­li­ły się ogniem. Ale wnet za­śmia­ła się Anu­sia pu­stym i we­so­łym śmie­chem, i prze­ry­wa­jąc so­bie i im, do­da­ła:

– Ja wiem, że mnie ko­cha­cie. Ja prze­cież wa­sza sio­stra, od kie­dy sie­bie za­pa­mię­tam.

I po­rwaw­szy się za ręce, bie­gli ku do­mo­wi.

Lecz już do­syć o nich, a może i za nad­to dłu­go za­trzy­ma­łem się przy nich. Uczu­cia pro­ste i nie­win­ne są dla świa­ta dzi­siej­sze­go gło­sem daw­no za­po­mnia­nym, za­głu­szo­nym przez to ży­cie całe dzi­siej­sze, któ­re leci na­przód, gdy­by lo­ko­mo­ty­wa, któ­rą wszy­scy go­ni­my na­przód, gdy­by iskra elek­trycz­na, co te­le­gra­fem nie­sie z sobą cy­fry gieł­do­we, ten naj­praw­dziw­szy wy­raz uczuć i my­śli więk­szo­ści. Do­syć pręd­ko roz­sze­rzą się przed nami te sce­ny ży­cia na wiel­kiej wi­dow­ni, przy któ­rych kto wie, czy ża­ło­wać nie bę­dziem tego kwie­ci­ste­go i uro­cze­go gniaz­decz­ka ro­dzin­ne­go, któ­re już nie dłu­go po­rzu­ci­my.II.

Wej­dzie­my za­tem do dwo­ru sa­me­go, gdzie nas inne cze­ka­ją zna­jo­mo­ści. A naj­przód opisz­my miej­sco­wość.

Ka­lin­ce były sto­li­cą kil­ku wło­ści, łą­czą­cych się ra­zem w je­den klucz zna­ko­mi­ty, i zna­ny ze swej zie­mi uro­dzaj­nej w Prze­my­skiem. Zie­mia prze­my­ska ma w kra­ju na­szym wię­cej typ od­ręb­ny, a na­wet i swo­ją hi­stor­ję od­ręb­ną. Co do typu, nie­gdyś nie dar­mo Prze­my­skie na­zy­wa­no u nas w kra­ju „ogro­dem ga­li­cyj­skim.” Ta od­ręb­ność typu łą­czy się ści­śle z prze­szło­ścią kra­ju na­sze­go. Z da­wien daw­na od Sanu za­cząw­szy aż ku nad­dnie­strzań­skim do­li­nom Sam­bor­skim, na kil­ku­na­stu­mi­lo­wej prze­strze­ni, pła­skiej wię­cej, a za to za­ro­słej mno­gie­mi ga­ja­mi i ob­la­nej ob­fi­te­mi w czy­stą wodę zdro­ja­mi i stru­mie­nia­mi, za­miesz­ka­ły same za­moż­niej­sze ro­dzi­ny na­sze, tu­ląc się w oko­ło wiel­kich hi­sto­rycz­nych sie­dlisk, Lu­bo­mir­skich, Czar­to­ry­skich i t… d. U na­szych wiel­kich pa­nów, wiel­kie było za­wsze za­mi­ło­wa­nie w ogro­dach, któ­re cie­ni­ste­mi i nie­bo­tycz­ne­mi uli­ca­mi ota­cza­ły sta­re zam­ki i pa­ła­ce na­sze. Oj­co­wie nasi, czy wra­ca­li z wo­jen­nych wy­praw, czy se­na­tor­skie rzu­ciw­szy krze­sła, spie­szy­li się do do­mo­wej za­gro­dy, ra­dzi byli od­po­czy­wać pod tą na­szą sta­ro­daw­ną lipą mia­no­wi­cie, tą ozdo­bą naj­pięk­niej­szą na­szych sie­dzib siel­skich. Pod lipą lu­bi­li sie­dzieć i ma­rzyć nasz Jan Ko­cha­now­ski; pod lipą nasz Jan So­bie­ski; tam­ten, by nową pie­śnią wzbo­ga­cić oj­czy­stą li­te­ra­tu­rę; ten, by nowe za­pi­sać zwy­cię­stwa do wiel­kiej na­szej księ­gi dzie­jo­wej. Pod lipą, oj­co­wie nasi przyj­mo­wa­li go­ści swo­ich; pod lipą oto­cze­ni ro­dzin­nem gro­nem, opo­wia­da­li dzie­ciom i wnu­kom swe ży­cie, w czy­ny i zda­rze­nia bo­ga­te, Kto­by chciał na­sze sta­ro­pol­skie ży­cie go­ścin­ne i pa­try­ar­chal­ne jed­nem ozna­czyć go­dłem, mu­siał­by użyć do lego lipy roz­ło­ży­stej i gniaz­da bo­cia­nie­go.

Ta­kie domy za­moż­ne jak w Sie­nia­wie, Kra­kow­cu i t… d., oka­la­jąc się wiel­kie­mi ogro­da­mi, ta­kie­goż sa­me­go za­mi­ło­wa­nia uży­cza­li ca­łej oko­li­cy. Szlach­ta mniej za­moż­na, jak to za­wsze u nas by­wa­ło, chęt­nie na­śla­do­wa­ła, a za kar­ma­zy­na­mi szła tak­że drob­niej­sza szlach­ta, ba na­wet i sza­racz­ki, o ile mo­gli, wyż­szych trzy­ma­li się przy­kła­dów.

To też po­ma­łu za­mi­ło­wa­nie to, roz­cho­dzą­ce się po ca­łej zie­mi prze­my­skiej, okry­ło ją mnó­stwem ogro­dów! tak, że całe prze­my­skie zje­chaw­szy od wsi do wsi, zdy­bać moż­na więk­sze czy mniej­sze ogro­dy, ale za­kro­jo­ne już na sto­pę ob­szer­niej­szą i wy­kwint­niej­szą. Szko­da tyl­ko, że po­ma­łu nasz gust pro­sty i pol­ski, prze­cho­dząc w ma­nie­ry wło­skie i fran­cu­skie, strzy­żo­ne i re­gu­lar­ne, prze­szedł do an­gielsz­czy­zny, we­dle któ­rej ogrom­ne par­ki chcą na­śla­do­wać na kil­ku grząd­kach ogro­do­wych.

Do sie­dzib tego ro­dza­ju bar­dzo wspa­nia­łych na­le­ża­ły Ka­liń­ce, na­le­żą­ce i da­wien daw­na do ro­dzi­ny Ka – li­niec­kich, za­szczyt­nie zna­nej w kra­ju, od­zna­czo­nej w kra­ju przez dłu­gie wie­ki wiel­kiem mie­niem, wiel­kie­mi z dzia­da w wnu­ka pia­sto­wa­ne­mi za­szczy­ta­mi, a mia­no­wi­cie hi­sto­rycz­nem przy­wią­za­niem do kra­ju, któ­re­mu w bo­jach i w se­na­cie wier­nie słu­ży­li. Dzie­jów ro­dzi­ny Ka­li­niec­kich opi­sy­wać nie będę, bo zresz­tą dzie­je ta­kich ro­dzin za­słu­żo­nych w kra­ju, u nas no­wi­ną nie są. Po­wiem tyl­ko, że jed­nym z pierw­szych jej an­te­na­tów był Ja­nusz Ka­li­niec­ki, któ­ry jesz­cze za Zyg­mun­ta Sta­re­go sta­czał boje na współ z Ostrog­skie­mi i Tar­now­skie­mi. Wspo­mi­nam zaś o nim dla tego tyl­ko, że opi­su­jąc choć naj­po­bież­niej dwór w Ka­liń­cach, nie mogę po­mi­nąć por­tre­tów Ja­nu­sza i in­nych tej ro­dzi­ny przod­ków, któ­rzy w osob­nej sali sta­no­wi­li głów­ną sta­re­go dwo­ru ozdo­bę.

W Ka­liń­cach był daw­niej sta­ry za­mek obron­ny. Na wiel­kim sta­wie, któ­ry z cza­sem przez nie­dba­łość po więk­szej czę­ści w mo­cza­ry się prze­mie­nił, była sta­ra i wiel­ka wy­spa, a na niej znacz­ne jesz­cze były reszt­ki daw­nych gru­zów, za­ro­słe po­krzy­wą i roz­ma­item ziel­skiem.

Jako ślad daw­ne­go prze­py­chu i wiel­ko­ści, zo­sta­ło jed­no okno ol­brzy­mie w sta­rym mu­rze ka­pli­cy, któ­re jed­no jesz­cze pa­trza­ło ze sta­re­go zam­ku na pod­da­ną so­bie oko­li­cę. Do okna we­wnątrz muru przy­ty­kał z gru­zów pod­nie­sio­ny i sta­ran­ną czy­jąś ręką utrzy­my­wa­ny krzyż czar­ny mar­mu­ro­wy, prze­tar­ty i po­pę­ka­ny, o któ­rym wieść po­wszech­na i po­da­nia mó­wi­ły ro­dzin­ne, że pod nim spo­czy­wał kie­dyś ów Ja­nusz, gdy syt sła­wy i lat wró­cił do ro­dzin­ne­go gniaz­da, by zmę­czo­ne ko­ści w ro­dzin­nych zło­żyć gro­bach. Były jesz­cze tam za ka­pli­cą duże, praw­dzi­wie nie­bo­tycz­ne lipy, na pół już spruch­nia­łe, któ­rych ko­ro­ny wszak­że peł­ne ży­cia jesz­cze, pa­no­wa­ły nad całą oko­li­cą.

Nowy pa­łac, jak go na­zy­wa­no, stał na nie wiel­kiem wzgó­rzu. Była to daw­na już tak­że bu­dow­la, choć go no­wym pa­ła­cem na­zy­wa­no, się­ga­ją­ca cza­sów Jana III; to też w swo­im skła­dzie i po­wierz­chow­no­ści, gust wło­ski przy­po­mi­na­ją­cej, miał nie­ja­kie po­do­bień­stwo do pa­ła­cu Wi­la­now­skie­go. Ozdo­bą pa­ła­cu i ca­łe­go po­ło­że­nia pła­skie­go, wca­le nie ma­low­ni­cze­go, była ota­cza­ją­ca go ze­wsząd ro­ślin­ność tak roz­bu­ja­ła, tak zie­lo­na i bo­ga­ta, że cały dwór Ka­li­niec­ki z po­mię­dzy oto­cze­nia swe­go, wy­glą­dał jak­by z ol­brzy­mie­go ko­sza zie­lo­ne­go. Od sta­wu już, po pod któ­ry głów­na pro­wa­dzi­ła dro­ga, była dłu­ga po­dwój­na uli­ca z lip i kasz­ta­nów.

Uli­ca ta przed bra­mą wiel­ką, ka­mien­ną, z her­bow­ną tar­czą daw­nej Ja­strzęb­ców ro­dzi­ny, roz­bie­ga­ła się na dwie stro­ny, i dwo­ma ra­mio­na­mi lip i kasz­ta­nów oka­la­ła całe ogrom­ne obej­ście, aż po ko­niec ogro­du, któ­ry nikł w gaju brzo­zo­wym, o któ­rym już mó­wi­łem, po­prze­rzy­na­nym uli­ca­mi, z mno­gie­mi sie­dze­nia­mi i róż­ne­go kształ­tu al­ta­na­mi.

Sam ogród był ogrom­ny, i w więk­szej czę­ści przy­najm­niej za­cho­wał daw­ną po­wierz­chow­ność sze­ro­kich i za­cie­nio­nych ulic, dłu­gich szpa­le­rów i mno­gich kwa­ter kwia­to­wych, po­kra­ja­nych w dziw­ne zyg­za­ki. Po jed­nej tyl­ko stro­nie ogro­du był ro­dzaj ka­na­łu o dwóch ra­mio­nach, ską­po już wszak­że wodą za­sy­ca­nych. Jed­no ra­mię ka­na­łu od­dzie­la­ło sta­ry ogród od sadu ogrom­ne­go, sław­ne­go o mil kil­ka­na­ście z do­sko­na­łych owo­ców, któ­re ho­do­wał i pie­lę­gno­wał te­raź­niej­szy dzie­dzic, Zyg­munt Ka­li­niec­ki, z wiel­kiem za­mi­ło­wa­niem i z nie­po­spo­li­tą sta­ran­no­ścią.

Za sa­dem była jesz­cze pa­sie­ka ob­szer­na, a przy niej do­mek nie wiel­ki drew­nia­ny, w któ­rym wspo­mnio­ny tyl­ko co pan Zyg­munt lu­biał cza­sem po ca­łych dniach prze­sia­dy­wać, a na­wet nie­raz w cza­sie rój­ki na całe prze­no­sił się mie­sią­ce.

Dru­gie ra­mię ka­na­łu zwra­ca­ło się na­gle w kie­run­ku do gaju brzo­zo­we­go, i prze­rzy­na­ne roz­ma­ite­mi most­ka­mi, ob­sa­dzo­ne w koło pra­wie ka­mien­ne­mi po­są­ga­mi, na któ­rych aż nad­to był znacz­ny ząb cza­su, w sa­mym koń­cu od­gra­ni­cza­ło ogród od gaju, któ­ry na­zy­wa­no ogro­dem an­giel­skim, i w koło któ­re­go były na praw­dę roz­ma­ite klom­bo­we plan­ta­cje, roz­rzu­co­ne na wzór an­giel­ski w pew­nym sztucz­nym bez­ła­dzie.

Pa­łac był ob­szer­ny, zło­żo­ny z głów­ne­go fron­tu, o pół­to­ra pię­tra pod­wyż­szo­ne­go, i z dwóch niż­szych nie­co ofi­cyn w pół­łu­ki wy­gię­tych, z mno­gie­mi na gzym­sach sztu­ka­ter­ja­mi i in­ne­mi fi­gla­mi, przy­po­mi­na­ją­ce­mi wiek gu­stu ze­psu­te­go, któ­ry my naj­czę­ściej ro­ko­ko na­zy­wa­my.

W opis szcze­gó­ło­wy pa­ła­cu wda­wać się nie my­ślę; chcia­łem tyl­ko dać ogól­ne wy­obra­że­nie o tem sta­rem i po­waż­nem sie­dli­sku, w któ­rem tak ja­koś było swo­bod­nie i po­waż­nie, że choć nie bez pew­ne­go uczu­cia rzew­no­ści i tę­sk­no­ty, myśl mi­mo­wol­nie wra­ca­ła w lep­sze mi­nio­ne wie­ki. Ile lam razy w głęb­szej po­grą­żo­ny za­du­mie, za­ma­rzy­łem, i grze­biąc pa­miąt­ki prze­czy­ta­ne lub za­sły­sza­ne, za­po­mi­na­łem o tym świe­cie wrza­skli­wym, co tam za la­sem i wodą, za gó­ra­mi hu­czy i kipi pe­łen od­cza­ro­wań i na­mięt­no­ści, na­dziei nig­dy nie­zisz­czo­nych i ła­twych roz­pa­czy. By­wa­łem tam czę­sto, bo łą­czy­ły mnie z tym do­mem sto­sun­ki ro­dzin­ne. I dla tego dłu­żej może nad tem ca­łem sie­dli­skiem roz­pi­sa­łem się, bo mi naj­spo­koj­niej­sze przy­po­mi­na chwi­le, ja­kie kie­dy­kol­wiek prze­pę­dzi­łem w burz­li­wem ży­ciu mo­jem. I te dzie­ci ko­cha­ne, a tak miłe, ileż razy pa­trza­łem na ich gry we­so­łe, na te twa­rze tak pięk­ne i lak spo­koj­ne, z któ­rych sta­ra­łem się sam przed sobą wy­wró­żyć ich przy­szłość naj­praw­do­po­dob­niej­szą.

O pa­ła­cu po­wiem tyl­ko, że ostat­nie jego ra­mię we­wnątrz było za­nie­dba­ne nie­co i po więk­szej czę­ści prze­zna­czo­ne na po­ko­je go­ścin­ne. Całe to skrzy­dło ota­cza­ła ja­kaś ta­jem­ni­ca. Co było w tem praw­dy, nikt nie wie­dział, ale je­den dru­gie­mu z naj­więk­szą szep­tał pew­no­ścią, że ja­kaś wiel­ka ta­jem­ni­ca zo­sta­ła tam na wiecz­ne cza­sy za­grze­ba­ną. To pew­na, że go­spo­darz domu nig­dy na tę część swo­je­go dwo­ru nie za­cho­dził, co na­tu­ral­nie bra­no tak­że za do­wód ja­kiejś ta­jem­ni­czo­ści.

Głów­ny herb domu skła­dał się z sa­mych sta­ro­świec­kich sal ogrom­nych, otwar­tych tyl­ko przy więk­szych spo­sob­no­ściach, lub gdy je chciał od­wie­dzić cie­ka­wy jaki po­dróż­nik. A były ze wszech miar war­te wi­dze­nia, bo wła­ści­cie­le, od daw­na gro­ma­dząc tam róż­ne dzie­ła sztu­ki i inne kosz­tow­no­ści, głów­nie tego prze­strze­ga­li, aże­by w przy­stro­je­niu ca­ło­ści za­cho­wać daw­ny typ. To też sale te prze­cho­dząc, zda­wa­ło się, że wra­casz wiek po wie­ku w cza­sy już daw­no wy­ga­słe.

W tych to sa­lach, któ­re sam pan Zyg­munt do­syć czę­sto od­wie­dzał, była wiel­ka zbro­jow­nia i zbiór ro­dzin­nych por­tre­tów, wiel­ce sza­cow­ny.

Pierw­sze skrzy­dło wy­kwint­nie i we­dle now­sze­go gu­stu przy­stro­jo­ne, zaj­my­wał sam go­spo­darz Głów­ną część tego po­miesz­ka­nia sta­no­wi­ła bi­blio­te­ka i zbiór ry­cin naj­pięk­niej­szych.

Lecz gdy mowa o księ­go­zbio­rze, to już trze­ba ko­niecz­nie za­po­znać się z sa­mym p. Zyg­mun­tem Ka­li­niec­kim.III.

W rze­czy sa­mej pan Zyg­munt Ka­li­niec­ki i jego księ­go­zbiór byli nie­roz­dziel­ni od sie­bie. Je­że­li nie był w ogro­dzie a głów­nie w pa­sie­ce, to sie­dział nie­za­wod­nie w bi­blio­te­ce swo­jej, w któ­rej całe dnie prze­pę­dzał a cza­sem i całe noce.

Pan Ka­li­niec­ki był uczo­nym w ca­łem naj­pe­dan­tycz­niej­szem tego sło­wa wy­ra­że­niu; bi­blio­graf zna­mie­ni­ty, znał wszyst­kie nie tyl­ko dzie­ła, ja­kie wy­szły, ale i wszyst­kie edy­cje z ich wa­rian­ta­mi i po­praw­ka­mi, i z wszel­kie­mi od­mia­na­mi. Spe­cial­no­ścią wszak­że jego były dzie­je pol­skie, któ­re, po­wiedz­my to na jego po­chwa­łę, znał do­sko­na­le, a co wię­cej jesz­cze le­piej ro­zu­miał, bo jako in­te­li­gen­cja wyż­sza, mimo pe­dan­ty­zmu bi­blio­gra­ficz­ne­go, nie tyl­ko zda­rze­nia znał na pal­cach nie­ja­ko, ale prócz tego poj­mo­wał du­cha dzie­jów oj­czy­stych.

Nie­raz na­wet sam się za­bie­rał do pi­sa­nia, ma­jąc naj­sil­niej­sze po­sta­no­wie­nie ob­ro­bie­nia tej lub owej epo­ki hi­sto­rycz­nej; gro­ma­dził też w tym celu całe sto­sy no­ta­tek wła­snych, peł­nych uczo­no­ści i cy­tat naj­cie­kaw­szych, ale gdy przy­szło do wy­ko­na­nia, za­wa­dza­ło mu ja­kieś wro­dzo­ne le­ni­stwo, któ­re po­cho­dzi­ło może z przy­zwy­cza­je­nia do pań­sko­ści, w ja­kiej się wy­cho­wał. Lecz były i inne przy­czy­ny.

Pan Ka­li­niec­ki miał dziw­ne chwi­le ja­kie­goś omdle­nia umy­sło­we­go, apa­tji, w cza­sie któ­rej po ca­łych sie­dział go­dzi­nach od­da­ny ma­rze­niom, któ­re nie mu­sia­ły być we­so­łe, bo wów­czas twarz jego przy­bie­ra­ła wy­raz nad­zwy­czaj smut­ny, prze­ra­ża­ją­cy na­wet pew­ną nie­ru­cho­mo­ścią, epi­lep­tycz­ną nie­mal. Gdy do­da­my jesz­cze dwa ama­tor­stwa, któ­re go cza­sa­mi z tej le­ni­wej nie­ru­cho­mo­ści wy­ry­wa­ły, i wpro­wa­dza­ły w go­rącz­ko­wą pra­wie, nie­spo­koj­ną, z zwy­kłym jego po­waż­nym ukła­dem wca­le nie­zgod­ną ru­chli­wość, dzi­wić się nie moż­na, że go są­sie­dzi, zna­jo­mi i całe nie­mal to­wa­rzy­stwo, do któ­re­go imie­niem i ma­jąt­kiem na­le­żał, ob­wo­ła­li dzi­wa­kiem.

– Dzi­wak! krzy­cze­li męż­czyź­ni.

– Szko­da, że taki bo­ga­ty! mó­wi­ły ko­bie­ty.

– A na­wet nie brzyd­ki i jesz­cze nie sta­ry! do­da­wa­ły wszyst­kie prze­ści­ga­ją­ce już pan­ny, któ­re na­tu­ral­nie da­ro­wać tego panu Zyg­mun­to­wi nie mo­gły, że jest ka­wa­le­rem mimo lat pięć­dzie­się­ciu, któ­re, wy­znać trze­ba, dźwi­gał na so­bie z wiel­ką jesz­cze rzeź­ko­ścią.

Temi zaś dwo­ma ama­tor­stwa­mi były tak zwa­ne kru­ki bia­łe i ry­ci­ny.

Za kru­ka­mi bia­łe­mi, jak się zo­wią naj­daw­niej­sze i naj­rzad­sze wy­da­nia, ko­leb­ki dru­kar­stwa się­ga­ją­ce, był on go­tów naj­dal­sze na­wet po­dró­że od­by­wać, ty­go­dnie, mie­sią­ce i lata sta­rać się o nie, jak się ża­den naj­czul­szy ko­cha­nek nie sta­ra o naj­pięk­niej­szą i naj­uko­chań­szą bog­dan­kę.

Co do ry­cin zaś, ko­re­spon­do­wał ze wszyst­kie­mi na świe­cie księ­ga­rza­mi i zbie­ra­cza­mi, i na­by­wał naj­pięk­niej­sze, nie szczę­dząc pie­nię­dzy, co wła­śnie było w nim naj­dziw­niej­szem, bo w zwy­kłem ży­ciu ra­czej był ską­pym, a przy­najm­niej bar­dzo oszczęd­nym.

Daw­szy rys cha­rak­te­ry­stycz­ny pana Zyg­mun­ta, wejdź­my te­raz do pa­ła­cu i to wprost do bi­blio­te­ki, by go po­znać oso­bi­ście. Wi­dzi­my tedy salę ob­szer­ną na pół­to­ra pię­tra wy­so­ką, na­roż­ną, z trze­ma ogrom­ne­mi okna­mi, któ­re wszyst­kie na inne stro­ny kra­jo­bra­zu, pa­łac ota­cza­ją­ce­go, pa­trza­ły; środ­ko­we na staw i wprost na ów opi­sa­ny już przez nas ułam sta­re­go za­mczy­ska, z wy­glą­da­ją­cym z po za wę­głu ogrom­nym krzy­żem ka­mien­nym; lewe na dzie­dzi­niec, bra­mę i część oto­cze­nia lip i kasz­ta­nów; pra­we na część ogro­du, mia­no­wi­cie na to za­gię­cie ka­na­ło­we, któ­re dzie­li­ło sta­ry ogród od sadu i od an­giel­skie­go ogro­du.

W każ­dem oknie sta­ło wiel­kie po­rę­czo­we krze­sło do­brze wy­sie­dzia­ne. Pan Zyg­munt chęt­nie i czę­sto w nich sia­dy­wał ca­łe­mi go­dzi­na­mi, ma­jąc przed sobą pul­pi­ty pod książ­ki. Zna­ją­cy go bli­żej do­mow­ni­cy wie­dzie­li za­raz, w ja­kim jest hu­mo­rze, po krze­śle, w któ­rem sie­dział.

Je­że­li przy pra­wem oknie był w zwy­kłem uspo­so­bie­niu, bo wów­czas lu­bił pa­trzeć na swój ogród roz­le­gły, na tę mia­rę zie­lo­no­ści, na tę ścież­kę na­resz­cie, ty­le­kroć przez nie­go wy­dep­ta­ną, co pro­wa­dzi­ła do pa­sie­ki.

Przy le­wem gdy sie­dział oknie i pa­trzał ku bra­mie, to pew­nie był w swo­jem uspo­so­bie­niu nie­spo­koj­nem, z ama­tor­stwa po­cho­dzą­cem; pew­nie wów­czas cze­kał na wieść o ja­kimś in­ku­na­bu­le, albo o ry­ci­nie sław­ne­go ry­tow­ni­ka.

Lecz gdy usiadł na dłu­gie dnie przy oknie środ­ko­wem, to już pew­nie spo­glą­dał na mury sta­re­go za­mczy­ska ro­dzin­ne­go i na ten krzyż czar­ny, któ­ry lak do­sko­na­le zgo­dził się z jego smut­ne­mi ma­rze­nia­mi, czy – wspo­mnie­nia­mi.

I książ­ki na­wet na pul­pi­tach przed okna­mi mia­ły pew­ną stycz­ność z jego uspo­so­bie­niem.

Przy pra­wem oknie była nie­za­wod­nie jaka sta­ra księ­ga dzie­jo­wa, rzad­ki ma­nu­skrypt, a tuż obok teka z no­tat­ka­mi wła­sno­ręcz­ne­mi.

Przy oknie le­wem spo­czy­wał pew­nie Ho­ra­cjusz, któ­re­go pan Ka­li­niec­ki umiał na pa­mięć i w chwi­lach nie­po­ko­ju i nie­cier­pli­wo­ści tem się jesz­cze ra­to­wał, że sam przed sobą jak­by stu­dent re­cy­to­wał, sta­re­go Ho­ra­ce­go lek­kiej fi­lo­zo­fii na­uki. Ho­ra­cjusz pana Zyg­mun­ta nie od­stę­po­wał przez całe ży­cie; to był jego naj­szczer­szy przy­ja­ciel, po­cie­szy­ciel w złej doli, a wier­ny to­wa­rzysz w do­brej. Panu z pa­nów, ma­ją­ce­mu swe fan­ta­zje, przy­zwy­cza­jo­ne­mu do wy­god­ne­go ży­cia, co mu bez tru­dów pły­nę­ło, przy­pa­da­ła naj­wię­cej do sma­ku ła­twa i epi­ku­rej­ska po tro­sze fi­lo­zo­fia po­ety dwo­rza­ni­na.

Za to przy oknie środ­ko­wem na pul­pi­cie spo­czy­wa­ła wiel­ka księ­ga, w ciem­ną skó­rę opraw­na, z po­żół­kłe­mi kar­ta­mi, upstrzo­ne­mi tu i owdzie li­te­ra­mi o zło­tych i in­nych bar­wach. Jed­ną ręką opar­ty na gzym­sie okna, z ocza­mi w krzyż ka­mien­ny zwró­co­ne­mi, dru­gą ręką prze­wra­cał po­ma­łu kart­ki sta­rej księ­gi. Cza­sem zwró­cił oczy do księ­gi, i dłu­żej je na sta­rym dru­ku za­trzy­my­wał, i wów­czas, wy­raz twa­rzy po­nu­ry i za­sę­pio­ny, ła­god­niał nie­co, jak­by mu to czy­ta­nie ulgę przy­no­si­ło. I nie dziw; bo ta sta­ra księ­ga, była bi­blia; to księ­ga nad księ­gi, świę­ta skarb­ni­ca wszech my­śli i wszech uczuć, któ­re­mi czło­wiek może się pod­nieść do Boga.

Ścia­ny sali po­kry­te były wiel­kie­mi sza­fa­mi, peł­ne­mi ksiąg, a na nich sia­ły po­pier­sia wiel­kich uczo­nych sta­ro­żyt­no­ści. Po­mię­dzy okna­mi tyl­ko były dwa próż­ne miej­sca, za­peł­nio­ne wszak­że czar­ne­mi ko­lum­na­mi, na któ­rych sta­ły po­pier­sia mar­mu­ro­we Ko­cha­now­skie­go, Niem­ce­wi­cza, Ta­de­usza Czac­kie­go i Osso­liń­skie­go. Na środ­ku sali stał wiel­ki stół po­dłuż­ny, zie­lo­nym suk­nem po­kry­ły, cały za­peł­nio­ny sto­sa­mi tek ogrom­nych, w któ­rych były ze­bra­ne skar­by ry­ci­no­we. Tyle tyl­ko było próż­ne­go miej­sca na sio­le, ile star­czy­ło na cały przy­bór do pi­sa­nia i kil­ka ksiąg, któ­re tam le­ża­ły roz­twar­te. Przed­tem miej­scem sta­ło czwar­te krze­sło po­rę­czo­we, w któ­re sia­dy­wał pan Zyg­munt Ka­li­niec­ki, gdy na praw­dę do pra­cy hi­sto­rycz­nej się za­bie­rał.

I w chwi­li, gdy wcho­dzi­my do sali, za­sta­je­my go sie­dzą­ce­go wła­śnie przed sto­li­kiem. Na pół za­pi­sa­ny leży pa­pier przed nim; za­my­ślo­ny nie­co trzy­ma w ręku pió­ro. Przy­pa­trz­my się te­raz z bliz­ka jego po­wierz­chow­no­ści. Mó­wi­li­śmy już, że ma lat pięć­dzie­siąt, lecz le­d­wie je po­znać na nim. Jest to męż­czy­zna atle­tycz­nej pra­wie bu­do­wy, któ­ra, do­daj­my, z dzia­da na wnu­ka była wła­ści­wo­ścią cha­rak­te­ry­stycz­ną ro­dzi­ny Ka­li­niec­kich. Mimo to kształt­nie zbu­do­wa­ny, wy­da­wał się cały w swym ogro­mie, jak­by z jed­nej sztu­ki ka­mie­nia czy mar­mu­ru wy­ku­ty. Za­praw­dę miał coś w so­bie po­są­go­wa­te­go. Gło­wa ogrom­na o ry­sach peł­nych wy­dat­nych, ale z pew­nym wdzię­kiem sta­ro­żyt­nym za­okrą­glo­nych. Pro­fil miał grec­ki pra­wie, cho­ciaż pa­trząc na całą twarz z przo­du, trze­ba było przy­znać ko­niecz­nie, że to twarz pol­ska. Przy ustach miał uśmiech na­wet pe­łen sło­dy­czy, rów­nie jak i wy­raz piw­nych oczów miał w so­bie coś do­bre­go aż do mięk­ko­ści, aż do sła­bo­ści pra­wie, ale przy ustach i oczach je­dy­nie było kil­ka zmarszcz­ków, któ­rych twa­rzy bra­ko­wa­ło jesz­cze, a któ­rych, by się lak wy­ra­zić, ruch i gra nada­wa­ły twa­rzy wy­ra­zy zmien­ne, od mięk­ko­ści i spo­ko­ju prze­cho­dzą­ce cza­sem aż do su­ro­wo­ści smut­ku i roz­pa­czy pra­wie. W zwy­czaj­nym sta­nie wy­raz jego twa­rzy zna­mio­no­wał po­wa­gę uprzej­mą i za­my­ślo­ną nie­co. Pa­trząc na nie­go, każ­dy mi­mo­wol­nie przy­zna­wać mu­siał, że ja­kie­kol­wiek mogą być jego za­le­ty i wady, nie jest to czło­wiek po­spo­li­ty. Do­daj­my do opi­su, że wy­ły­sia­ły przed­wcze­śnie, no­sił pe­ru­kę nie­zwy­czaj­ną w swo­im ro­dza­ju, a przy­najm­niej nie uży­wa­ną w na­szych cza­sach, w któ­rych wszyst­ko się na po­zo­rze opie­ra. Tym­cza­sem w pe­ru­ce pana Zyg­mun­ta było jak naj­mniej pre­ten­syi, a jak naj­wię­cej przy­zna­nia się do wie­ku. Po­mi­nąw­szy, że pe­ru­ka była okrą­gło ob­cię­ła po sta­ro­pol­sku, co jej nada­wa­ło coś mni­chow­skie­go, ale prócz tego ka­zał so­bie ro­bić pe­ru­ki si­wa­we zu­peł­nie zgod­ne z bar­wą wą­sów si­wie­ją­cych, krót­ko do­syć, tak­że po sta­ro­pol­sku pod­strzy­żo­nych. Sto­sow­nie też do twa­rzy, pe­ru­ki i wą­sów ubie­rał się pan Zyg­munt Ka­li­niec­ki, oczy­wi­ście po pol­sku, co się nad­zwy­czaj go­dzi­ło z jego całą po­sta­wą wspa­nia­łą. Zda­wa­ło się praw­dzi­wie, że to je­den z onych sil­nych, że­la­znych an­te­na­tów na­sze­go wie­ku pa­pie­ro­we­go, któ­ry opu­ścił ramy sta­re­go por­tre­tu.

W chwi­li gdy wcho­dzi­my do sali, miał on na so­bie strój do­mo­wy, do­syć za­nie­dba­ny, bo już to prócz za­mi­ło­wa­nia w czy­sto­ści, stro­ić się nie lu­bił.

Miał więc na so­bie, co za­wsze no­sił w domu, wiel­ką kur­tę sza­racz­ko­wą pol­skie­go kro­ju, z ta­kie­miż po­trze­ba­mi i po­dob­ną część stro­ju spodnią. Do­dać jesz­cze na­le­ży, by uzu­peł­nić ob­raz, że za­wsze miał przy so­bie ta­ba­kie­rę spo­rą ciem­nej bar­wy, z ślicz­nie i kunsz­tow­nie w zło­cie wy­ra­bia­nym me­da­lio­nem Jana Za­moj­skie­go, het­ma­na i kanc­le­rza.

Za­my­ślo­ny tedy, jak mó­wi­li­śmy, od­da­wał się pra­cy w tej chwi­li, i wglą­da­jąc cza­sem do roz­twar­tych przed nim ksiąg, kre­ślił szyb­ko ja­kieś uwa­gi czy wy­pi­sy. I trwa­ło to do­syć dłu­go, gdy na­gle zwró­ci­ło jego uwa­gę dzwo­nie­nie ze­ga­ra sta­ro­świec­kie­go, któ­ry stał na gzym­sie umyśl­nie wy­ro­bio­nym, po nad oknem śród­ko­wem, Jak­by ze snu na­gle zbu­dzo­ny drgnął cały, spoj­rzał na ze­ga­rek, i ze­rwał się z lek­ko­ścią nie­sto­sow­ną ani do wie­ku, ani do po­wa­gi zwy­kłej.

– Czy być może! tak póź­no! mruk­nął do sie­bie; i po­rwaw­szy za dzwo­nek, któ­ry stał koło ka­ła­ma­rza, za­dzwo­nił nim do­syć gwał­tow­nie.

Wpadł ka­mer­dy­ner, któ­ry zwy­kle w nie­da­le­kiej sion­ce cza­to­wał na roz­ka­zy pań­skie.

– Ubie­rać się mu­szę! prę­dzej! krzyk­nął z przy­ci­skiem nie­cier­pli­wo­ści.

Ka­mer­dy­ner spoj­rzał na swe­go pana nie bez za­dzi­wie­nia, bo wie­dział, że pan Zyg­munt nig­dzie pra­wie nie wy­jeż­dżał, ani nie za­pra­szał, a je­że­li się zda­rzył jaki gość przy­pad­ko­wy, przyj­mo­wał go za­wsze w swo­jej kur­cie sie­racz­ko­wej.

– Czy ja­śnie Pan gdzie wy­jeż­dża? za­py­lał ka­mer­dy­ner.

– Głu­piś! ode­brał od­po­wiedź, i jesz­cze się moc­niej za­dzi­wił, bo od ćwierć wie­ku słu­żąc u swe­go pana, może po raz trze­ci do­pie­ro usły­szał z ust jego po­dob­ne sło­wo.

Nic więc już nie od­rzekł, ale nie­znacz­nie po­ru­szyw­szy ra­mio­na­mi, wy­biegł z bi­blio­te­ki, a za nim wy­szedł i pan jego.

Bar­dzo pręd­ko po­wró­cił zu­peł­nie już prze­bra­ny w czar­ną, sta­ro­świec­kie­go kro­ju cza­ma­rę, ta­kiż sam żu­pan, z któ­re­go wy­glą­dał róż­ne­mi, szcze­rem zło­tem prze­pla­ta­ne­mi bar­wa­mi świe­cą­cy pas słuc­ki; a pod szy­ją błysz­cza­ła szpin­ka z jed­ne­go spo­re­go dia­men­tu naj­czyst­szej wody.

Le­d­wie wszedł, spoj­rzał okiem na ze­gar, i co prę­dzej ru­szył ku le­we­mu oknu, któ­re, jak już wie­my, było oknem ocze­ki­wa­nia i nie­cier­pli­wo­ści. Ka­mer­dy­ner, któ­ry go aż do drzwi od­pro­wa­dzał, gdy to uj­rzał, za­my­ka­jąc drzwi po­wo­li, zro­bił dziw­ną minę, i z boku ude­rzył się po czo­le, jak­by te­raz do­pie­ro za­czął od­ga­dy­wać, o co wła­ści­wie idzie. Do­dać wszak­że po­trze­ba, że nie mu­sia­ło to na nim zro­bić przy­jem­ne­go wra­że­nia, bo się po­tęż­nie skrzy­wił i mina jego z dzi­wią­cej prze­szła w kwa­śną.

Pan Zyg­munt tym­cza­sem już razy kil­ka spoj­rzał na dzie­dzi­niec w oko­li­cę bra­my, z wy­ra­zem wy­raź­ne­go ocze­ki­wa­nia; snąć cze­ka na ja­kie­go kru­ka bia­łe­go, lub ry­ci­nę wiel­kiej i rzad­kiej pięk­no­ści. Już na­wet za­brał się do przy­ja­cie­la Ho­ra­cju­sza, i jął go wy­gła­szać na pa­mięć, jak to zwy­kle ro­bił, gdy nie mo­gąc w cier­pli­wo­ści, ćwi­czył się w pa­mię­ci. Lecz mi­mo­wol­nie oczy jego od­bie­ga­ły od książ­ki, by co­raz nie­spo­koj­niej zwra­cać się ku bra­mie. I wła­śnie po raz już dzie­sią­ty wra­cał do Ho­ra­cju­sza, i jął de­kla­mo­wać swój ustęp naj­ulu­bień­szy, któ­ry go ja­koś naj­wię­cej uspo­ka­jał, i mó­wił tedy:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: