Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoła zabójców - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szkoła zabójców - ebook

 

"Szkoła zabójców" to niezwykła historia programu szkoleniowego dla snajperów, którzy następnie zasilali szeregi formacji specjalnych US Army, w tym także słynnych SEALs.

Opowieść spisana przez człowieka, który przez kilka lat kierował tym programem, przeprowadzał selekcję kandydatów, a następnie nadzorował przebieg szkolenia mającego na celu stworzenie zabójców doskonałych - doskonale wytrenowanych żołnierzy zdolnych do wielogodzinnego oczekiwania w zasadzce a następnie do zgładzenia celu jednym strzałem, nieraz z odległości ponad kilometra. Książkę wypełniają nie tylko relacje z najgłośniejszych i najbardziej brawurowych operacji SEALs, lecz także opisy wyczerpujących treningów i ćwiczeń oraz analiza psychologiczna ludzi, którzy jak mało kto na współczesnym polu bitwy mieli okazję spojrzeć w twarz każdej ze swoich ofiar - tyle że oglądali je w wizjerze lunety celowniczej. Do tytułowej "Szkoły zabójców" uczęszczali wszyscy najsłynniejsi amerykańscy snajperzy, w tym także osławieni niezliczonymi brawurowymi akcjami w Iraku i Afganistanie: Jason Delgado, Nicholas Irving, Rob Furlong oraz najsławniejszy z nich wszystkich Chris Kyle.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0861-7
Rozmiar pliku: 8,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książka ta jest poświęcona moim kolegom żołnierzom, którzy zaczęli pisać o wojsku, w obliczu silnej presji środowiska mieli odwagę zaangażować się w literacką walkę i wyszli z niej z twarzami „pokrytymi kurzem, potem i krwią” (jak mówił Teddy Roosevelt cytowany na następnej stronie) pewni, że dali z siebie wszystko.

Na ironię zakrawa fakt, że ci żołnierze, z których wielu ledwo uszło z życiem spod nieprzyjacielskiego ostrzału, wróciło do Stanów tylko po to, by dostać się pod ostrzał słowny obecnych lub dawnych członków swoich oddziałów.

Można się spodziewać krytycyzmu ze strony części społeczności wojskowej, szczególnie tej związanej z operacjami specjalnymi, do 11 września 2001 roku pozostającej w cieniu. Ale czym innym jest krytyczna analiza, a czym innym obrzucanie błotem, szkalowanie i oczernianie. Sam tego doświadczyłem i wiem, że nie jest to miłe. Podobnie Chris Kyle, Marcus Luttrell, Howard Wasdin i wielu innych. Nie mam wątpliwości, że to samo czeka czterech mężczyzn, których historię opowiedziano w tej książce.

Kiedy zobaczycie jednego z tych „milczących profesjonalistów” dyskredytującego kogoś z własnej społeczności w mediach społecznościowych czy gdziekolwiek indziej, pamiętajcie: większość krytyków i oszczerców charakteryzują zwykle dwie cechy – brak pewności siebie w odniesieniu do własnych działań (w tym wypadku do służby wojskowej) oraz zazdrość.

Ponad sto lat temu stary kawalerzysta, odznaczony Medalem Honoru, któremu nieobce było uczucie zazdrości, ujął to znacznie lepiej, niż ja byłbym w stanie zrobić:„Nie krytykowi należy się uznanie ani temu, kto wylicza porażki i pokazuje, gdzie ktoś swoje zadanie mógł wykonać lepiej. Zasługa jest tego, kto pozostaje na polu bitwy, kogo twarz pokrywają kurz, pot i krew, kto dzielnie walczy mimo błędów i ciągłych porażek. Bo nie ma wysiłku bez potknięć i niepowodzeń. A ten, kto dąży do wypełnienia zamierzonego celu, komu nieobcy jest wielki entuzjazm i wielkie poświęcenie, kto ofiarowuje się słusznej sprawie, kto, jeśli triumfuje, to dokonawszy wielkiego czynu, a jeśli upada, to wiedząc, że podjął wielką próbę, tego dusza nigdy nie będzie zrównana z tymi oziębłymi, lękliwymi duszami, którym nieznane jest ani poczucie zwycięstwa, ani porażki”.

Teddy RooseveltPROLOG: ŻYCIE Z UMARŁYMI

„Każdego z nas czeka śmierć, bez wyjątku”.

Stephen King, Zielona mila

Ze śmiercią łączy mnie niezwykły związek.

Dla większości z nas śmierć jest tajemnicą, czymś, czego się boimy i staramy uniknąć, czasem do tego stopnia, że zaprzeczamy jej istnieniu. Aż wreszcie kiedy dobiegamy sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki, śmierć zaczyna krążyć wokół nas, zabierając tych, których znamy i kochamy.

Mnie oblicze śmierci jest tak dobrze znane jak twarz barmana w ulubionej knajpie.

W mroźny poranek 4 marca 2002 roku siedzę z siedmioma kolegami w śmigłowcu MH-47 Chinook, kryptonim Razor 1. Nie lecimy. Jesteśmy uziemieni w Bazie Lotniczej Bagram w północnym Afganistanie i czekamy na zgodę na start. Tworzymy QRF (Quick Reaction Force, siły szybkiego reagowania) i mamy lecieć do Doliny Shahikot pod pakistańską granicą, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na południe, na ratunek Neilowi Robertsowi, facetowi z Navy SEAL, którego tam zestrzelono, oraz oddziałowi SEAL, który miał go stamtąd wydostać, a sam wpadł pod ogień nieprzyjaciela.

W końcu jest komenda. Tylko że zamiast START, słyszymy WYSIADAĆ.

W ostatniej chwili, z nieznanych nam do dziś przyczyn (niewątpliwie politycznych), zostajemy wyciągnięci z maszyny i zastępuje nas oddział US Army Rangers, a my siedzimy z założonymi rękami. Pięciu z tamtego oddziału ratowniczego, oddziału, który nas zastąpił, nigdy nie wróciło do bazy. Roberts też nie wrócił. Został pierwszym żołnierzem US Navy SEALs zabitym w rodzącym się dopiero konflikcie, który ludzie nazywają wojną z terroryzmem.

Kilka tygodni później inny żołnierz SEAL, Matthew Bourgeois, wysiada na przedmieściach Kandaharu z humvee prosto na minę. Najdziwniejsze jest to, że dwa miesiące wcześniej stałem tam, dokładnie w tym samym miejscu, kiedy nasz humvee zatrzymał się na uzbrojonej minie przeciwczołgowej. To cholerstwo nie rozerwało nas wtedy na strzępy tylko dlatego, że konstruktor sknocił robotę.

Tym razem było inaczej. W przeciwieństwie do tamtej pod moim wozem, ta, w którą wdepnął Matthew, była wykonana solidnie. W ułamku sekundy Matthew zostaje drugą afgańską ofiarą z szeregów Navy SEAL.

Można by powiedzieć, że kolejny raz oszukałem śmierć, ale ja patrzę na to inaczej. Orfeusz mógł oszukać Hadesa; Ingmar Bergman mógł kazać Maxowi von Sydow grać ze śmiercią w szachy; ale to są tylko bajki. W realnym świecie śmierć jest czymś, czego nie można oszukać czy wykiwać. Śmierć jest jak wiatr; wieje tam, gdzie chce. Ze śmiercią nie można się spierać; nie można jej powstrzymać. Każdy żeglarz ci powie, że najlepsze, co możesz zrobić, to stawać na głowie, by ją okiełznać.

Nie opuściliśmy jeszcze na dobre Afganistanu, a już wkrótce byliśmy w Iraku i wielu innych regionach świata. Pojawiły się kolejne ofiary. W 2012 roku zacząłem pisać książkę Among Heroes, w której chciałem uhonorować moich kolegów poległych w wojnie z terroryzmem. Kiedy pracowałem nad pierwszymi szkicami, w Benghazi zginął mój najlepszy przyjaciel Glen Doherty. Nim skończyłem rękopis, kolejny mój przyjaciel, snajper z SEAL, Chris Kyle, zginął w Teksasie, próbując pomóc choremu psychicznie żołnierzowi. Myślałem, że tamta książka była mojego autorstwa, ale wraz ze mną pisała ją śmierć.

Jak w ciągu wieków podkreślali przeróżni myśliciele, relacja ze śmiercią nadaje kolorytu relacji z życiem, a może nawet ją determinuje. Szalony Koń, szykując się do bitwy nad Little Bighorn, powiedział: „Dziś jest dobry dzień, by umrzeć”. To nie był tylko dowód odwagi. Bliskość śmierci pozwala w pełni cieszyć się życiem. „Strach przed śmiercią bierze się ze strachu przed życiem – powiedział Mark Twain. – Człowiek, który żyje w pełni, jest przygotowany na śmierć w każdym momencie”.

Jak już wspomniałem, moje relacje ze śmiercią są nietypowe, ale takie właśnie ma każdy snajper z sił specjalnych.

Snajper na współczesnym polu walki pełni wiele ról. Jest mistrzem obserwacji i rozpoznania, często głównym instrumentem zdobywania informacji wywiadowczych za linią wroga. Snajperzy są znakomitymi tropicielami. Nierzadko przez kilka godzin, a nawet dni śledzą ruchy przeciwnika, zanim oddadzą pojedynczy strzał. Są niezastąpieni w wojnie psychologicznej. Jeden snajper potrafi siać zamęt w umysłach tysięcy żołnierzy wroga. Zaawansowane szkolenie snajperów, prawdopodobnie najbardziej wymagające i koszmarne ze wszystkich szkoleń na świecie, ma za zadanie wpoić im szereg umiejętności i ogrom wiedzy, poczynając od fotografii cyfrowej i komunikacji satelitarnej, przez znajomość fizyki po specjalne techniki zapamiętywania, dzięki którym każde kasyno w Las Vegas poszłoby z torbami.

I choć wszystko to prawda i snajper opanował mnóstwo fantastycznych umiejętności, to jego podstawowe zadanie jest najprostsze z możliwych. Snajper ma skomponować, zaaranżować i wykonać utwór o nazwie śmierć.

Zabijanie nie jest, oczywiście, doświadczeniem wyłącznie snajperów. Taka jest natura wojny. Każdy żołnierz piechoty, marynarz, lotnik musi liczyć się z tym, że zetknie się ze śmiercią, i wielu się styka. Kolumna czołgów, klucz samolotów, kompania piechoty – wszystkie one mają za zadanie nieść śmierć, tyle że na bardziej masową skalę, w sposób bardziej przypadkowy i bezładny. Są kosztowne, zabijają dziesiątki czy setki ludzi, burzą budynki, niszczą środowisko.

Rolą snajpera jest zadanie natychmiastowej śmierci jednej osobie. Śmierć zadana przez snajpera jest inna niż wszystkie pozostałe na polu walki. Jego działanie jest znacznie bardziej precyzyjne, skuteczniejsze i bądźmy szczerzy – tańsze. W Wietnamie, żeby zabić jednego żołnierza regularnej armii czy członka Wietkongu, amerykańska piechota zużywała pięćdziesiąt tysięcy pocisków, co kosztowało dobrze ponad dwa tysiące dolarów. Amerykański snajper potrzebował średnio 1,3 pocisku. Koszt: dwadzieścia siedem centów.

Kiedy snajper zabija, ma to także wymiar bardziej osobisty. Czym innym jest strzał w ogniu walki na polu bitwy czy rzucenie granatu za mur, a nawet zabicie wroga z broni krótkiej, kiedy biegnie się korytarzem w budynku, a adrenalina płynie do każdego włókna mięśni, do każdego zakończenia nerwowego. Ale kiedy siedzi się w ukryciu przez kilka godzin albo nawet dni i obserwuje kogoś, śledzi każdy jego ruch, poznaje jego nawyki i zwyczaje, rozkład dnia, tworzy profil jego osobowości, to jest to zupełnie inne doświadczenie. Snajper często bardzo dobrze poznaje swój cel, zanim pociągnie za spust.

I wreszcie, sposób, w jaki snajper zabija inną istotę ludzką, jest dużo bardziej przemyślany. Bardziej świadomy. „Z zimną krwią”, można by powiedzieć, ale to akurat nie jest prawda. Chrisa Kyle’a, chyba najbardziej znanego snajpera XXI wieku, często pytano, co czuje na myśl o tych wszystkich, których zabił, a on zawsze odwracał tę kwestię: nie myślał o tych, których zabił, tylko o chłopcach, których uchronił przed śmiercią. Wielu wojskowych snajperów powiedziałoby zapewne to samo. Ich zadaniem na polu walki jest nie tyle odbieranie życia, ile chronienie życia innych.

Nie popełniajmy jednak błędu. Ochrona życia może być celem, ale narzędziem jest uśmiercanie. Snajper jak chyba żaden inny uczestnik konfliktu zbrojnego jest ucieleśnieniem sprzeczności i ironii wojny. Celem wojny jest stłumienie konfliktu, żeby ludzie, których wojsko reprezentuje, mogli żyć w pokoju. Kiedy przystępuje się do wojny, to przede wszystkim dlatego, by usunąć przeszkody uniemożliwiające społeczeństwu normalną egzystencję, po to, by zaprowadzić pokój i chronić życie obywateli. Aby ten cel osiągnąć, trzeba zabijać.

Misją snajpera jest dawać życie, odbierając je innym.

To jest opowieść o ludziach, którzy to robią, o tym, kim są, jak robią to, co robią. A także o szkoleniu, które czyni z nich snajperów.I MISJA

Traficie do jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Ziemi. Wcześniej weźmiecie udział w odprawie, gdzie dowiecie się wszystkiego, co zdołał ustalić nasz wywiad, ale i tak pozostanie mnóstwo niewiadomych.

Będziecie oczami i uszami, radarem i peryskopem naszej operacji. Zetkniecie się z sytuacjami, w których tylko wy będziecie wiedzieli wszystko o tym, co się dzieje w terenie, i to wy będziecie musieli poinformować nas, jak zareagować, nawet jeśli nie macie do tego odpowiednich uprawnień.

W znacznie większym zakresie niż w trakcie wcześniejszych starć zbrojnych wynik tego konfliktu będzie zależał przede wszystkim od was…1 ŻOŁNIERZ, ZABÓJCA, SZPIEG

Mamy teraz do czynienia z innym rodzajem wojny – nowym pod względem intensywności, ale niezmiennym od wieków – wojny prowadzonej przez partyzantów, wywrotowców, buntowników, zamachowców; wojny polegającej na zastawianiu pułapek, a nie walce, infiltracji, a nie agresji, dążeniu do zwycięstwa, licząc na wyczerpanie wroga, a nie stając do walki.

Prezydent John F. Kennedy

Kilka mil od wybrzeży Somalii
Poniedziałek, 27 lutego 1995, tuż przed północą

Nie utonąłem na dobre, ale niewiele brakowało. Nie twierdzę, że byliśmy w trakcie szkolenia poddawani waterboardingowi. Ujmijmy to w ten sposób: wiem, jakie to uczucie być otoczonym wodą i wchłanianym przez nią, znam to muśnięcie dłoni śmierci, znam je od wielu lat. Kiedy miałem trzynaście lat, w środku nocy zanurkowałem w czarną jak atrament głębię i walczyłem z zaplątaną na dnie kotwicą łodzi. Jest w tym coś pierwotnego, kiedy pochłania cię woda. Ogarnia cię dziwny spokój, choć czujesz przerażenie. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, słyszymy na pogrzebach, ale to nie to samo. Wcale nie powstaliśmy z prochu. Wyszliśmy z wody i woda zawsze jest gotowa przyjąć nas z powrotem.

Alex Morrison rozmyślał o śmierci i wodzie, kiedy ich pojazd mknął, unosząc się i opadając na morskie fale.

Alex służył w Navy SEAL od 1989 roku, a w połowie 1994 ukończył szkolenie snajperskie Naval Special Warfare. Był synem oficera marynarki i wstąpił do marynarki, czując niezaspokojoną żądzę przygody. Czuł, że tam ona na niego czeka.

Rozejrzał się, wytężając wzrok.

Było ich około czterdziestu, ścieśnionych w ciemnościach na ławkach, upakowanych niczym solidnie uzbrojone sardynki w kontenerze z blachy falistej umieszczonym na pokładzie poduszkowca mknącego ku oddalonemu o kilka mil wybrzeżu Somalii. Nie mogli zobaczyć, co jest na zewnątrz. Zresztą co zobaczyliby o północy na wodach oceanu? Zgoda, gdyby stali na pokładzie, widzieliby przynajmniej gwiazdy i zorientowaliby się, gdzie jest horyzont. Gdyby coś się wydarzyło, mogliby cokolwiek zrobić.

Nic z tego! Pozostawało tylko rozmyślanie o misji, która ich czeka.

Operacja Przywrócić Nadzieję, taką otrzymała nazwę rozpoczęta w 1992 roku międzynarodowa operacja humanitarna mająca przywrócić porządek i stabilizację w rozdartej wojną domową i borykającej się z klęską głodu Somalii. Co wyszło z tego planu, najlepiej widać na przykładzie bitwy w Mogadiszu w październiku 1993 roku.

Raczej Operacja „Beznadzieja” – pomyślał Alex.

A teraz, kiedy zapadła decyzja o jej zakończeniu, ktoś musiał tu przyjechać i wydostać ostatnich kilka tysięcy pracowników ONZ mieszkających w osiedlach rozlokowanych wokół znajdującego się na wybrzeżu lotniska. Nie można było ich ewakuować drogą lotniczą, zbyt wielu szalonych, żujących khat członków milicji kręciło się w pobliżu z wyrzutniami ziemia-powietrze. Nie można też było ich wywieźć statkami pasażerskimi. Zbyt dużo było moździerzy, RPG i tym podobnych. Konieczne było przeprowadzenie operacji wojskowej, na dodatek w delikatny sposób. Właśnie dlatego znalazł się tutaj Alex i jego pluton.

W operacji brało udział ogółem około czternastu tysięcy osób, ale tylko niewielki procent z nich wylądował na ziemi somalijskiej. Większość pozostawała na pokładzie dwóch tuzinów okrętów należących do koalicji, czekających w odległości czterech mil od brzegu na przyjęcie ewakuowanego personelu i gotowych do wsparcia misji. Była to największa operacja ewakuacji drogą morską od czasu wycofania się z Korei Północnej w 1950 roku.

Mniej więcej połowa sił desantowych dopłynęła do portu w Mogadiszu, na północ od lotniska, na pokładzie jednej dużej jednostki desantowej. Setki pozostałych żołnierzy dostały się na ląd mniejszymi pojazdami, głównie czołgami pływającymi. Część doleciała śmigłowcami. Ale nie Alex. On wraz z pozostałymi „sardynkami” płynął poduszkowcem wprost na plażę w pobliżu pasa startowego, skąd mieli prowadzić obserwację. Zakładano, że operacja przebiegnie gładko, bez jednego wystrzału. W końcu przeprowadzono rozmowy z Mohamedem Aididem i innymi somalijskimi watażkami, którzy zgodzili się na pokojowe wycofanie personelu ONZ. Przy czym stwierdzili, że nie mogą brać odpowiedzialności za działania milicji oraz różnych mniejszych grup bojowników.

Mówiąc wprost: kiedy rozpocznie się ewakuacja, wszystko może się zdarzyć.

Gdzieś nad wschodnim Afganistanem
Poniedziałek, 4 marca 2002, przed świtem

Rob Furlong kucał w wyziębionym wnętrzu śmigłowca transportowego i czuł na plecach wibracje metalowego kadłuba chinooka. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Zapach paliwa lotniczego i mroźne powietrze działały jak sole trzeźwiące, pobudzając mózg do działania. Tak jakby potrzebował dodatkowej stymulacji. W kilku miejscach po ścianach kadłuba ściekał płyn hydrauliczny, przez co wnętrze przypominało zawilgoconą jaskinię. Żołnierze siedzieli naprzeciwko siebie w dwóch rzędach na składanych krzesełkach z metalowych rurek obciągniętych czerwonym nylonem. Natarczywy gwizd turbin i jednostajny szum łopat tnących powietrze praktycznie uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę, dlatego każdy siedział pogrążony w myślach.

Rob zajął miejsce obok strzelca pokładowego. Spojrzał w lewo na siedzącą w jego rzędzie zbieraninę ludzi i zajął umysł zgadywaniem, z jakich jednostek się mogą wywodzić: Delta, 101. Powietrznodesantowa, 10. Dywizja Górska? Było ich około trzydziestu, plus wóz terenowy z napędem na cztery koła stojący przy tylnej rampie. Wraz z nimi leciało jeszcze siedem innych chinooków, czyli razem ponad dwustu żołnierzy, spora część z ogólnej liczby niemal dwóch tysięcy wysłanych na tę operację, pierwszą poważną ofensywę w nowej wojnie.

Większość tych chłopców (z Robem włącznie) nigdy nie brała udziału w prawdziwej walce. Dotyczyło to ponad 95 procent amerykańskich i kanadyjskich sił zbrojnych. Od dekady na świecie panował względny pokój.

Rob obrócił głowę i spojrzał w przeciwnym kierunku, gdzie w przedniej części siedział sprawiający wrażenie drzemiącego strzelec pokładowy ze swoim karabinem maszynowym FN MAG M240. MAG to skrót z francuskiego mitrailleuse d’appui général, czyli „do ogólnego zastosowania”. M240 strzela z prędkością od 650 do 1000 pocisków na minutę. Matematyczny umysł Roba automatycznie zaczął dokonywać kalkulacji. Kiedy strzelec pociągał za spust, jego wielka armata wyrzucała z siebie od dziesięciu do piętnastu pocisków na sekundę. Nieźle jak na broń ogólnego zastosowania.

Były to pociski kalibru 7,62. Liczba ta oznaczała średnicę w milimetrach. Pociski, których używał Rob, miały kaliber .50 i w tym wypadku była to średnica w calach. Przy czym nie chodziło o średnicę pocisku, lecz lufy karabinu. Amerykanie tradycyjnie stosują do opisu broni i amunicji miar angielskich i stąd kaliber .45, .38 czy .22. W europejskim systemie metrycznym jest opisany popularny kaliber 9 mm (taki jak broni krótkiej Roba) czy amunicja 5,56 mm pasująca do karabinu C8 (używanego przez Roba) oraz jego bliskiego kuzyna, amerykańskiego uniwersalnego karabinku M4 i standardowego uzbrojenia amerykańskiej armii od czasów wojny w Wietnamie – karabinku M16.

Przed wejściem na pokład śmigłowca Rob rozmawiał z młodym snajperem z Delty, uzbrojonym w SR-25. Rob lubił tę broń. Półautomatyczny SR-25 jest zbudowany jak M16, ale ma dłuższą lufę i kaliber 7,62 zamiast 5,56, co znacząco zwiększa siłę pocisku.

Oparty kolbą o podłogę maszyny, obok lewej nogi Roba spoczywał karabin wyborowy kalibru .50. Za pomocą takiej broni można zmieniać bieg historii. Kiedy stał obok siedzącego Roba, był niemal tej samej wysokości co on, a przypominający rakietę kosmiczną nabój miał długość puszki coli. Pocisk kalibru .50 może sięgnąć celu odległego o półtora kilometra i to z taką siłą, że przebije blok silnika. Jest to, jak zwykł mawiać Rob, „cios w twarz od samego Boga”.

– Dziesięć minut do celu! – zabrzmiała w kabinie informacja.

Furlong zerknął ponownie na M240 strzelca przy drzwiach, zastanawiając się, jak brzmiałby w akcji.

Husajba, Irak
Sobota, 17 kwietnia 2004, wcześnie rano

Kiedy Jason Delgado obudził się 17 kwietnia rano w biurze banku, od razu pomyślał: Niech to szlag! Nie miał dobrych przeczuć w kwestii nadchodzącego dnia. Jason nie był bankierem i nie był to też zwyczajny bank. Był szefem zwiadu w plutonie snajperów marines, a opuszczone bankowe gabinety znajdowały się na kompletnym zadupiu na granicy iracko-syryjskiej i od kilku miesięcy były domem dla niego i jego oddziału.

Usiadł na łóżku polowym, postawił stopy na podłodze i rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, skąd dobiega odgłos wystrzałów, które go obudziły. Przez otwarte drzwi zobaczył dwóch snajperów ze swojej sekcji, Josha Mavicę i Brandona DelFiorentino, którzy siedzieli na swoich piętrowych łóżkach i strzelali do ludzi.

Na Xboksach. Gra nazywała się Grand Theft Auto: San Andreas.

Mężczyźni są jak dzieci – pomyślał Delgado, kręcąc głową.

– Mało wam tego na co dzień w robocie? – Ruchem głowy wskazał znajdujące się za murami ich bazy miasto. Choć zaledwie od sześciu miesięcy był ich przełożonym, to czuł jakiś rodzaj ojcowskiej odpowiedzialności za tych dwóch, a także za wszystkich pozostałych chłopców z plutonu. Delgado, choć sam nie ukończył jeszcze dwudziestu trzech lat, był sierżantem w plutonie snajperów kompanii Lima, 3. Batalionu 7. Pułku Marines i odpowiadał za utrzymanie kruchego pokoju w tym niewydarzonym mieście.

Minęły zaledwie dwa lata od czasu, kiedy Rob Furlong leciał nocą na pokładzie śmigłowca nad wschodnim Afganistanem, ale świat wyglądał teraz zupełnie inaczej. Rok wcześniej, w marcu 2003, Delgado służył w jednostce prącej przez Irak na północ, by odbić z rąk Saddama Husajna Bagdad i zwrócić go ludziom. Teraz znów był w tym kraju, ale w zupełnie innym miejscu, tym razem w – rodem z Dzikiego Zachodu – przygranicznym mieście Husajba, gdzie o rzut kamieniem od Syrii znajdowała się jego baza operacyjna.

Husajba. Trzysylabowe słowo znaczące z grubsza: „Nie mogę uwierzyć, że wdepnęliśmy w takie gówno”. Husajba, główny ośrodek przemytu narkotyków i broni w zachodnim Iraku, stolica korupcji, sprawiała, że Dzika banda Sama Peckinpaha robiła przy niej wrażenie niewinnej gimnazjalistki.

Delgado wstał i wziął do ręki swój M40A3. Nie był to taki potwór jak .50 Furlonga, ale też był z niego kawał grzmiącego kija. Wyposażony w czterotaktowy zamek, strzela pociskami .30-06, gdzie pierwsza liczba oznacza kaliber, a druga rok, kiedy nabojów zaczęło używać amerykańskie wojsko (1906). Zamek czterotaktowy oznaczał, że broń nie będzie strzelać szybko jak półautomat typu M16 czy SR-25, ale za to przywali z niewiarygodną precyzją.

Z karabinem w dłoni ruszył w stronę toi-toi’a. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy jakiś prawy obywatel zechce wystrzelić pocisk moździerzowy zza muru.

Delgado był niespokojny i wkurzony. Gorzej, martwił się. Od ponad sześciu tygodni powtarzał, że coś się szykuje na ulicy, nie żadna tam zwyczajna rozróba, jakich w mieście bez liku, ale coś naprawdę poważnego. Zdawało się, że nikt mu nie wierzy i nie widzi tego, co on. Kilka dni temu jeden z jego snajperów został postrzelony w obie nogi. Jeden z marines zginął, innego odesłano do Stanów w śpiączce, z której pewnie nigdy się nie wybudzi. Dla Jasona nie wyglądało to na serię nieszczęśliwych zdarzeń. To nie były przypadkowe ataki.

Delgado dorastał na ulicy. Wyczuwał bezbłędnie, kiedy coś wisiało w powietrzu. Teraz też to czuł.

Gdzieś w prowincji Helmand, Afganistan
Czwartek, 9 lipca 2009, południe

Nick Irving wstał, przeciągnął się i ziewnął. Spojrzał na miejsce, gdzie spał: kępa pustynnych krzaków i niewielki kamień służący za poduszkę. Hilton to nie był. Ale najważniejsze, że się przespał. Jak długo? Zerknął na zegarek. Ponad dwie godziny. Cudownie. Przez ostatnie cztery dni Nick nie spał prawie wcale – ot, kilka skradzionych minut od czasu do czasu, w sumie nie więcej niż trzy godziny z dziewięćdziesięciu.

Schylił się i podniósł Dirty Dianę z koca, na którym wcześniej delikatnie ją ułożył. Swój ukochany SR-25 nazwał tak, jak brzmiał tytuł piosenki Michaela Jacksona (ukazała się w 1988 roku, kiedy Irving miał niecałe dwa lata). SR-25 to bliski kuzyn M4, ale mniejszy od M40 Delgado. Nick lubił swoją broń właśnie z tego powodu: była mniejsza i lżejsza, jak on sam. Poza tym była to broń półautomatyczna, zapewniała szybkostrzelność, a właśnie z intensywnym ostrzałem miał do czynienia w trakcie swoich pięciu misji w Iraku i Afganistanie. Irving nie miał okazji do długich, niespiesznych podchodów czy typowych dla Wietnamu akcji jeden strzał/jeden trup. Przynajmniej do tej pory. Nie, to, w czym do tej pory uczestniczył, definiowano jako walkę w przestrzeniach zamkniętych (close-quarters-battle, CQB), w pełnym kontakcie, brudną walkę, którą ćwiczył całymi dniami na szkoleniu rangersów, i nie miało to nic wspólnego z misją snajpera.

US Rangers to stosunkowo nieliczny oddział specjalny, działający w nieprawdopodobnie szybkim tempie. W Iraku oddział Nicka standardowo wykonywał po dwie misje w ciągu nocy, a czasem cztery lub pięć. Szli, żeby uderzyć w cel, wracali, chwila odpoczynku, coś na ząb, i zaraz dowódca przez radio mówił, że jest namiar na nowy cel.

W latach dziewięćdziesiątych rangersi zapewniali raczej wsparcie, tak jak w Mogadiszu w 1993, kiedy 3. Batalion Rangersów (oddział Nicka) wspierał żołnierzy z Delta Force. W nowym stuleciu szybko zmieniająca się sytuacja w wojnie asymetrycznej przyczyniła się do tego, że oddziały rangersów działały niezależnie, zbierały samodzielnie informacje wywiadowcze i same organizowały misje, uderzając w cele o dużym znaczeniu (high-value target, HVT). Być snajperem rangersów to coś takiego, jak być snajperem w oddziale SWAT. Szybkie, zdecydowane uderzenia z krótkiego dystansu, zawsze w ruchu. Żadnego siedzenia w stroju maskującym, czekania tydzień na pojawienie się celu, sikania w gacie, kiedy nie można się poruszyć. Nick miał Dirty Dianę skalibrowaną na trzysta metrów, stosunkowo krótki dystans dla snajpera, a wielokrotnie zdarzało mu się strzelać z mniejszej odległości.

Podszedł do grupki marines grających w pokera. Irving i Mike Pemberton byli tu jedynymi rangersami, tymczasowymi gośćmi na posterunku marines znajdującym się gdzieś pośrodku niczego, co nazywano prowincją Helmand.

Wrzynająca się od południowej granicy w głąb kraju prowincja w niczym nie przypominała tego Afganistanu, który Rob Furlong widział siedem lat wcześniej, w 2002 roku, gdy wojna dopiero się rozkręcała. Nie było tu mowy o żadnych górach, tylko pustynia, nisko rosnące krzaki i ludzkie osiedla. No i mak. Prowincja Helmand słynie z największej koncentracji upraw maku na świecie. Innymi słowy, było to centrum heroiny, a więc także centrum talibów i coraz częściej cudzoziemskich sił muzułmańskich fundamentalistów.

Do tej pory amerykańska obecność wojskowa w tym regionie była bliska zeru.

– Hej, dowiedzieliśmy się, dokąd idziecie, chłopcy! – zawołał jeden z marines. – Wdepniecie w niezłe gówno.

To była prawda. Irving i Pemberton mieli trafić głęboko za linie wroga, na teren, gdzie, jak miał się wkrótce przekonać Nick, nawet marines nie zapuściliby się bez pełnej mobilizacji swoich sił.

– Uważajcie na Czeczenów – doradził drugi marine.

Czeczenów? – zdziwił się Nick. – Jakich znowu Czeczenów?

Somalia 1995. Afganistan 2002. Irak 2004. Afganistan 2009.

Cztery główne punkty na amerykańskiej mapie wojennej. W ciągu tych piętnastu lat całkowicie zmienił się charakter służby snajperów, a kluczową rolę w tym procesie odegrali snajperzy oddziałów specjalnych, tacy jak Alex Morrison, Rob Furlong, Jason Delgado i Nick Irving.

Kiedy Alex siedział w ciemnościach, płynąc na spotkanie linii brzegowej Mogadiszu, ja stacjonowałem w San Diego jako ratownik w eskadrze zwalczania okrętów podwodnych i ratownictwa. Dopiero za dwa i pół roku miałem przejść organizowany przez SEAL podstawowy kurs niszczenia podwodnego (Basic Underwater Demolition/SEAL training, BUD/S). Nie przyszło mi nawet na myśl, żeby zostać snajperem. Kiedy siedem lat później Rob Furlong siedział w śmigłowcu w Afganistanie, ja też tam byłem, kilka kilometrów dalej, już jako snajper w trzeciej drużynie plutonu Echo SEAL, i czekałem na rozkaz wymarszu na poszukiwania Neila Robertsa i innych. Gdy Jason Delgado budził się 17 kwietnia 2004 roku w Husajbie, mój kumpel z kursu BUD/S Eric Davis i ja byliśmy z powrotem w Stanach i dokonywaliśmy gruntownej reorganizacji kursu snajperskiego Naval Special Warfare (SEAL), którym miałem kierować przez kilka następnych lat. A kiedy Nick Irving w 2009 roku zapuścił się daleko w głąb terytorium wroga w prowincji Helmand, byłem już w cywilu, pisałem książkę o snajperach i zaczynałem karierę analityka i komentatora spraw wojskowych i zagranicznych. Czy patrzeć na to z zewnątrz, czy od wewnątrz, przez półtorej dekady świat snajperów oddziałów specjalnych był moim domem, moją szkołą i moją fascynacją.

A jest to fascynujący świat.

Kiedy usłyszysz słowo „snajper”, pewnie pomyślisz o niewyraźnej postaci, tak doskonale zakamuflowanej, że praktycznie niewykrywalnej, czającej się w ukryciu godzinami albo i dniami, czekającej na dogodną chwilę, by zaatakować jak wąż, oddać jeden śmiertelny strzał z dużej odległości. Możesz przypomnieć sobie postać Carlosa Hathcocka, legendarnego snajpera marines, którego Wietkong nazywał Lông Trăng (Białe pióro), z powodu pióra zatkniętego za otok czapki. Hathcock zasłynął tym, że podkradał się przez cztery dni, by wreszcie z tysiąca metrów jednym strzałem prosto w serce zlikwidować wietnamskiego generała. W 1967 roku Hathcock ustanowił obowiązujący przez kolejnych kilka dekad rekord, oddając zabójczy strzał z odległości dwóch tysięcy pięciuset jardów.

A może przyjdzie wam do głowy Wasilij Grigoriewicz Zajcew, rosyjski pasterz, który został snajperem i stał się sławny dzięki filmowi Wróg u bram (w roli Zajcewa Jude Law), który w czasie obrony Stalingradu w 1942 roku oddał ponad dwieście zabójczych strzałów. Albo Billy Sing, słynny chińsko-australijski snajper, mający na swoim koncie ponad dwieście zabójczych strzałów (niektórzy uważają, że bliżej trzystu), który w bitwie o Gallipoli w 1915 roku strzelił prosto między oczy tureckiemu snajperowi „Abdulowi Strasznemu”, kiedy ten do niego celował.

Czasem zadanie snajpera tak właśnie wygląda. Ale nieczęsto.

W tym klasycznym już obrazie z czasów Wietnamu snajper jest postrzegany jako as pik. W warunkach walki w XXI wieku snajper Spec Ops musi często być całą talią kart.

Jest przyczyna tej atmosfery mistyki i fascynacji otaczającej snajpera. Strzelectwo wyborowe jest zestawem specyficznych umiejętności nabytych w trakcie szkolenia, ale jest też czymś więcej. Elitarne szkolenia snajperskie mają na celu wykształcenie w żołnierzu szeregu zdolności, które czynią go niemal wszechmogącym i wszechwiedzącym. Snajper na polu walki musi dostrzec i ocenić każdy aspekt, począwszy od ogólnej sytuacji taktycznej, po najdrobniejszy szczegół, i w efekcie realizować operację wojskową w pojedynkę, być rodzajem jednoosobowej armii.

Współczesny snajper musi być mistrzem walki w przestrzeniach zamkniętych, krótkodystansowych wypadów, zabijania, chronienia i osłaniania oddziałów uderzeniowych. Musi posiadać umiejętności strzelca wyborowego i wszystkiego, co się z tym wiąże. I w końcu są jeszcze bardzo ryzykowne zadania rozpoznawcze, ponieważ snajper jest często głównym i jedynym źródłem informacji typu wywiadowczego. Snajper często działa za linią wroga, nie oddając ani jednego strzału, ale jeśli zajdzie potrzeba, to musi być do tego w stu procentach przygotowany i strzelić z absolutną precyzją z odległości czy to większej niż kilometr, czy mniejszej niż sto metrów. I sama umiejętność celnego strzelania tu nie wystarczy. Współczesny snajper musi w sposób mistrzowski opanować wszystkie trzy szeroko pojmowane umiejętności: szturmowca, strzelca wyborowego i zwiadowcy.

Żołnierz, zabójca, szpieg.

W nadchodzących dniach i tygodniach Morrison, Furlong, Delgado i Irving będą odgrywać wszystkie te role, przechodząc od jednej do drugiej w ciągu kilku minut. A czasem sekund.

Wybrzeże Somalii, 27 lutego 1995

Alex Morrison zabijał czas, rozważając różne scenariusze, z jakimi mógł się zetknąć w najbliższych kilku dniach.

Miał karabin snajperski McMillan M88 kalibru .50, poprzednika wielkiego TAC-50, który Rob Furlong siedem lat później zabrał ze sobą do Afganistanu. M88 nie był aż tak duży i ciężki jak TAC-50, ale niewiele mu brakowało. Uznawany za wyjątkowo celny na odległość do dwóch tysięcy metrów LRSW (dalekodystansowy karabin wyborowy) Alexa strzelał przeciwpancerno-odłamkowo-zapalającymi nabojami Raufoss Mark 211 z prędkością początkową pocisku sięgającą dziewięciuset metrów na sekundę.

Taką bronią SEAL unieruchomił samolot Manuela Noriegi w czasie inwazji na Panamę. Według jednego z żołnierzy SEAL to była „bestia”.

A przy okazji straszne cholerstwo w obsłudze. Strzelał ogniem pojedynczym i był antytezą pięknych, skutecznych mechanizmów półautomatycznych, które poznaliśmy i pokochaliśmy (i na których polegaliśmy) kilka lat później. W M88 trzeba było wyciągnąć rygiel (wyciągnąć, a nie tylko cofnąć), potem włożyć nabój, zamocować z powrotem rygiel, wycelować, strzelić, znów wyjąć rygiel, usunąć łuskę, włożyć nowy nabój i strzelić. Cały proces zajmował zbyt wiele czasu jak na potrzeby pola walki.

Co tu nie powinno stanowić żadnego problemu. Zgodnie z tym, co powiedziano im na odprawie, nie spodziewano się większych starć. To było pokojowe wycofanie personelu. Ich rolą nie było walczyć, lecz dać taktyczny pokaz siły. Mieli działać powstrzymująco, czyli zapobiec użyciu siły, a nie prowokować.

Tyle że to była Somalia. Kompletnie stuknięty kraj. Alex i wszyscy pozostali siedzący teraz na tych ławkach w ciemności wiedzieli, że coś może się wydarzyć i pewnie się wydarzy. Wkrótce wszystko się wyjaśni – pomyślał. – A tymczasem…

Nic tak nie wkurza SEALs-ów jak brak możliwości działania. Na razie nie mieli jednak wyboru. Siedzieli upchnięci jak sardynki w puszce.

Siedzieli w ciemnościach, kołysząc się na ławkach w rytm wzburzonego morza, i myśleli, co będzie, jeśli coś pójdzie nie tak i cały ten cholerny poduszkowiec razem z ich kontenerem zatonie. Żołnierze SEAL zwykle nie przejmują się zbytnio perspektywą gwałtownej śmierci, ale Alex nie potrafił odpędzić od siebie myśli, że utonięcie w puszce u wybrzeży Somalii byłoby zdecydowanie mało satysfakcjonującym sposobem odejścia z tego świata.

Dolina Shahikot, 4 marca 2002

Anaconda. Operacja otrzymała nazwę jednego z największych węży świata, który zabija swoją ofiarę, oplatając ją i unieruchamiając. Taki był też plan tej pierwszej przeprowadzanej na dużą skalę ofensywy w tej nowej wojnie.

Amerykanie weszli do Afganistanu bezpośrednio po ataku 11 września, żeby złapać i zabić tych, którzy zaplanowali zamachy. Jednocześnie nie chcieliśmy zbytnio afiszować się ze swoją obecnością, żeby nie przywoływać wspomnień z lat osiemdziesiątych, kiedy Związek Radziecki najechał i okupował ten skalisto-makowy skrawek ziemi. W szczytowym okresie okupacji Rosjanie mieli tam sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy. My rzuciliśmy do Afganistanu na razie tylko kilkuset chłopców z sił specjalnych. Byliśmy bardzo ostrożni, zbyt ostrożni, jak nam potem wielu wytykało.

Próba osaczenia przywódców Al-Kaidy i najważniejszych talibów w Tora Bora w grudniu zakończyła się totalną porażką. Wszyscy bandyci wymknęli się z okrążenia. Rozwiązanie: zacisnąć pętlę mocniej z użyciem większych sił amerykańskich i sojuszniczych. Tym właśnie była Anaconda.

Plan był następujący: jedna grupa, kryptonim Hammer, z północnego zachodu naciera na dolinę Shahikot, gdzie miało się ukrywać kilku przywódców, i spycha wroga prosto w ramiona drugiej, większej grupy, kryptonim Anvil, która zapobiega ich ucieczce. Taki uścisk anakondy. Grupa Hammer składała się głównie z żołnierzy afgańskich wspieranych przez „doradców” sił specjalnych USA oraz lotnictwo. Grupa Anvil, która miała podejść od południa i północnego wschodu i czekać, otaczając półokręgiem drogi ucieczki na południowy zachód, składała się z setek żołnierzy sił konwencjonalnych, głównie ze 101. Powietrznodesantowej i 10. Górskiej Dywizji, wspieranych przez Australijski Special Air Service (SAS), Navy SEAL i Delta Force, anonimowych, działających pod przykrywką agentów oraz… sześciu kanadyjskich snajperów.

Jeden z tej szóstki dopiero co ukończył szkołę snajperską.

Myśliwy z kanadyjskiej grupy wsparcia, Furlong, wygląda na zupełnie zwyczajnego faceta. Metr osiemdziesiąt wzrostu, średnia budowa ciała, blondyn (chociaż wtedy miał głowę ogoloną na łyso), niebieskie oczy. Wygadany, ale dobiera słowa starannie i mówi w sposób wyważony. Mimo tego spokoju jest prawdziwym wojownikiem, który sprawdza się i w boju, i przed ekranem komputera. Może nie rwie się do bitki, ale na pewno wie, jak ją zwycięsko skończyć. Jeszcze pięć lat wcześniej stukał w klawiaturę komputera, a teraz jest jednym z najlepszych wojskowych strzelców w swoim kraju.

Kanadyjski pułk lekkiej piechoty Princess Patricia’s Canadian Light Infantry, w skrócie PPCLI, liczy dwa tysiące żołnierzy. Oddział Roba, 3. Batalion, był odpowiednikiem amerykańskiego 75. Pułku Rangersów, oddziału Irvinga. Kanadyjczycy swoje motto „Pierwsi na polu bitwy” zawdzięczali temu, że byli pierwszym kanadyjskim oddziałem, który w 1914 roku zaczął walczyć w I wojnie światowej. Teraz, sto lat później, znów byli pierwsi.

Po wydarzeniach 11 września do wojny z terroryzmem skierowano siły kanadyjskie liczące około dziewięciuset żołnierzy. Z tych dziewięciuset wybrano sześciu, którzy mieli wziąć udział w ściśle tajnej operacji w dolinie Shahikot. Pierwszego lutego, kiedy na świadectwie ukończenia kursu snajperskiego jeszcze dobrze nie wysechł atrament, Rob był w Edmonton w stanie Alberta i wraz z żoną kupował nowy dom. Następnego dnia siedział już w samolocie do Niemiec, skąd miał zostać przetransportowany do Afganistanu.

Kiedy Rob i pięciu jego towarzyszy odlatywali 3 marca do Bagram, byli jedynymi pasażerami na pokładzie wielkiego C-17. To był niezwykły lot. Otwiera się wielka rampa, ukazując przepastne wnętrze, i wchodzi po niej do środka tylko sześciu ludzi. Scena żywcem z Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Prócz nich na pokładzie był tylko pilot i załoga.

Misja miała potrwać dwadzieścia cztery godziny, przynajmniej tak powiedziano im na odprawie. Osoby odpowiedzialne za plan Operacji Anaconda nie przewidziały, że w dolinie może być więcej niż kilkuset bojowników (jak się okazało, było ich kilka tysięcy) i nie spodziewały się większego oporu (kolejny błąd). Spodziewano się, że po dwóch dniach buntownicy zaczną negocjować warunki kapitulacji. Było to odzwierciedleniem powszechnych w dowództwie poglądów, że Afganistan jest już skończony.

Kiedy stanęli u szczytu rampy C-17, która zaczęła się podnosić, do samolotu podbiegł jakiś kanadyjski oficer z rękami pełnymi sprzętu.

– Hej! – zawołał. – Chłopcy! Nałóżcie lepiej hełmy! – Stał teraz, z trudem łapiąc oddech. – A tu są wasze kamizelki kuloodporne!

Rob i pozostali snajperzy popatrzyli na siebie i odwrócili się do oficera plecami.

– Nie założymy tego gówna – rzucił jeden z nich.

Rampa zamknęła się, a oficer został na pasie startowym z całym naręczem sprzętu.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: