Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szmat życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szmat życia - ebook

Marię wychowuje ekscentryczna ciotka. Kobiety mieszkają w domu na Wołyniu, gdzie dziewczyna zakochuje się w swoim dalekim kuzynie. Stanio, choć nie darzy Marii uczuciem, z nakazu ciotki, której jest spadkobiercą, zostaje jej mężem. Młode małżeństwo wyjeżdża do Warszawy, gdzie na drodze do ich spokojnego życia, stanie inna kobieta.

Gabriela Zapolska przedstawia znakomite opisy życia ziemiańskiego na tle zadziwiających wołyńskich krajobrazów. Druga, warszawska część powieści pełna jest ironicznych komentarzy na temat życia ówczesnych „wyższych sfer”.

Gabriela Zapolska (1857-1921) – polska dramatopisarka, nowelistka i powieściopisarka. Jest zaliczana do najwybitniejszych autorek dramatów obyczajowych. Twórczości Zapolskiej zawsze towarzyszyła atmosfera skandalu. W swoich utworach często sięgała po tematy, które dotychczas znajdowały się poza zainteresowaniem literatów. Nie bała się pisać o prostytucji czy dyskryminacji rasowej. Obnażała obłudę i podejmowała problematykę ważną społecznie. Jej najsłynniejsze utwory to m.in. „Kaśka Kariatyda”, „Moralność Pani Dulskiej”, „Ich czworo” i „Panna Maliczewska”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42668-7
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Staś śmiał się teraz serdecznie, szczerze rozbawiony, dając folgę swemu dziecinnemu usposobieniu.

– Srebrną? o, nie! szkoda tyle srebra zakopywać w ziemi!

– Lepiej żydom sprzedać? ha?

– Naturalnie, tak, jak ty, ciociu, z lasami robisz.

– Z lasami? A ty wiesz skąd?

– Ja wiem wszystko, co się Siemiatycz do tyczy.

Teraz już nie śmieli się oboje, bystro sobie w oczy patrząc. Stara kobieta i jej spadkobierca siedzieli naprzeciw siebie, jak dwoje drapieżnych zwierząt, na jedno gniazdo czyhających.

Walkę o byt czuć było między nimi, walkę milczącą, podjazdową, nienawiści pełną…

Nareszcie Stanisław powstał pierwszy i do

Bukowskiego się zwrócił:

– Mój panie Bukowski, woźnicę gdzie ulokuj. Ja rannym pociągiem odjadę. Chciałbym go mieć koło dworu.

Lecz Elżbieta uderzyła nagle w stół ręką.

– Nie chcę żadnych obcych w obrębie dworu – zawołała gniewnie–niech jedzie na folwark i w nocy po jaśnie pana zajedzie.

Bukowski wysunął się za drzwi.

Za chwilę odgłos dzwonków zwiastował odjazd woźnicy.

Wówczas Stanisław panią Bukowską, siedzącą w cieniu, dojrzał.

– Bon jour madame – wyrzekł grzecznie – vouz allez bien? n'est-ce pas?

Bukowska wyprostowała się, jak struna.

– Pas trop bien, enfin, comme a mon age!– odparła.

– Oh! votre age, ne m'en parlez pas. – zaczął Stanisław, lecz przerwał mu gniewny głos ciotki.

– A cóż u dyabła starego? prababka Wy howska znów się kłania? czy nie umiecie mówić jak ludzie, tylko mi uszy rwiecie kuchenną francuzczyzną? ha?

Tryumfująco spojrzała dokoła.

– Aha! parle, parle i oto uciął im się rezon. Po francusku to łatwo bzdury pleść, ale po polsku to i Mazurowi nawet ciężko się wyjęzyczyć.

Lecz Staś już znów naprzeciw ciotki przysiadł.

– Tym Mazurem mam być ja? co? – zapytał.

– A któż? przecież nie ja! – odparła Elżbieta.

– Niby z jakiej daty? urodziłem się na Wołyniu.

– Z ojca Mazura.

– Z matki Wołynianki!…

– Ech! taka tam Wołynianka!

– Rodzona siostra cioci dobrodziejki.

– Wiem, ale dlatego się do Wołyniaków przyznajesz, że na moją sukcesyę liczysz. Ale ja ci powiadam, że u mnie grosz za groszem goni i ledwo dwa końce z sobą zlatać.

– Nie wierzę!

– Jak ci się podoba! Zresztą, spójrz… dokoła mnie bieda, aż skwierczy!

Stanisław obejrzał się po sali.

– No!… bieda jak bieda, ale brak gustu zupełny.

Elżbieta ramionami wzruszyła.

– Co mi tam po guście – mruknęła – gust jeść nie daje, gustu sprzedać nie można.

– Phi!… ale szyk…!

– Cóż to znowu za dyabeł?

– Szyk?

– No, tak?

– Szyk… to elegancya, komfort, jednem słowem szyk.

– A mnie ki dyabeł po takim czorcie. Szyk!… słyszysz Bukowski?… szyk!… szyk!…

Śmiała się nerwowo, palcami po stole bębniąc.

– Ty i twój ojciec na dziady wyszliście ze swoim szykiem! Teraz ty w piętkę gonisz i sukcesyę przewąchiwać jeździsz! Ot co!… Szyk… szyk!… co za wyraz… Muszę Szmula zapytać, czy on kiedy takie paskudne słowo słyszał. Zobaczycie że nie!

Powstała z fotelu, cała zgorączkowana widokiem tego chłopca, który, jako prawny sukcesor, śmierć jej nieodzowną przypominał.

Stanisław zerwał się także i stał tak przed nią, wyprostowany, elegancki, doskonale piękny prawdziwie męską pięknością.

– Na tęgiego draba wyrosłeś, serce – zaczęła znów Elżbieta – plecy masz szerokie, do młocki w sam raz. Tylko, że w łapciach musi być krucho, bo to nocki nieprzespane zawsze dają się we znaki… Hm… piękna lala, ani słowa, choć pod klosz postawić, a pachnie to, ni czeremchą, ni „smorodynią”… ot! dyabli wiedzą czem! Bukosiu!… ty na salonach wychowana, to wszystkie te odory musisz na pamięć umieć. Czem to kawaler ma przepojoną odzież? Powąchaj, serce, i powiedz!

Lecz pani Bukowska powstała, poważna i majestatyczna.

– Excusez!–wyrzekła, głową uprzejmie Stanisławowi skinąwszy.

I, pociągając mantylkę, nie spojrzawszy nawet na Elżbietę, pokój opuściła. Lecz Szeniewieckiej dziś nic nie mogło wyprowadzić z jej wesołości gorączkowej. Śmiała się, opierając ręce na stole. Dokoła niej trzęsły się tylko łachmany flaneli.

– Kiuze? Kiuze? – powtarzała – ty pewnie „ sercu memu miły sukcesorze, zrozumiał, co to znaczy? Ja bo nie uczona takich parle franse. Z młodości to tam jeszcze, póki matka w kark biła, znało się wokabuły, ale jak później przyszło biedę z biedą łatać i w nędzy żyć, to i uczoność z głowy wywietrzała!

Stanisław nie odpowiedział nic, po ścianach się tylko rozglądał. Elżbieta, wzrok jego przyłapawszy, znów mówić zaczęła:

– Szukasz ty klejnotów i bogactw, duszeń-ko najmilsza? nic ty u mnie z tego nie znajdziesz, tak po środku izby z kapelusikiem w ręku stojąc. Ci, co ci mówili: jedź, odwiedź starą Szeniewiecką, bo baba na pieniądzach siedzi, źle ci doradzili. Ja, duszko, biedna, ot, jak żebrak, i choćby ty siadłszy płakał, to grosika odemnie nie wyciągniesz… Ani grosika.

Stanisław się uśmiechnął.

– Możesz być spokojną, ciociu – wyrzekł dobitnie – grosza od ciebie złamanego nie pragnę…!…

– Ale niezłamany tobyś ty wziął?

– Nie, bo teraz mi nic nie potrzeba!

– Ale później? później?

– A!… później to się przydał

– Po mojej śmierci?

– Naturalnie, po twojej śmierci.

Znów się oczyma zmierzyli, jakby do głębi duszy sobie patrząc. Szafirowe przepyszne źrenice mężczyzny, przyćmione cieniem melancholii, i zielone, niepewne źrenice staruszki z niepokojem wroga śledzące.

Nastała chwila milczenia, podczas którego słychać było plusk deszczu.

– A… gdybym cię też Wydziedziczyła?–zapytała nagle Elżbieta, usuwając się w fałdy swej flaneli.

– To rozpocząłbym proces o unieważnienie testamentu – brzmiała ironiczna odpowiedź.

– Jak zechcę, to i zrobię!

– Dlaczego nie!… „wolno Panu jako Panu, robić nawet cukier z chrzanu..”

– Bukowskiemu wszystko zapiszę!

– Wolna wola!

W kącie stojący Bukowski na całem ciele ze wzruszenia drżeć począł. Elżbieta to dostrzegła i teraz się do starca zwróciła:

– Asan się nie trzęś z uciechy, bo nic nie dostaniesz! lepiej idź i Maryę tu przyślij!…

Bukowski cicho wysunął się za drzwi.

– Jadł ty?–zapytała Elżbieta siostrzeńca.

– Nie; czasu nie miałem, na foksalu ledwie przebrać się zdążyłem!

Elżbieta ręce rozłożyła.

– To szkoda, siostrzeńcze najmilszy! u nas jedzenie, jak zegarek. Obiad się już skończył, do wieczerzy czekać trzeba.

– Poczekam!

– Ślicznie, to czekaj!

Ku alkierzowi się zwróciła.

– Ja do siebie wracam, na drzemkę; ty rób, co chcesz. Z Bukowskim idź ołtarzyki klej… albo muchy po kątach budź! Jak Marya przyjdzie, to ona cię tam gdzie ulokuje, tylko nie tu… w tym pokoju… o!… nie tu!…

Stanisław, rozbawiony, za nią postąpił.

– Dlaczego nie tu?

Elżbieta, już przy alkierzu, plecami się o drzwi oparła.

Bo…

Słów jej zabrakło, palce zagięły się nerwowo.

– Bo… nie chcę!

Ostatnie słowa rzuciła jakby w charczeniu, i, szybko drzwi otworzywszy, w alkierzu znikła, silnie rygiel zasuwając.

Stanisław postał chwilkę na miejscu, Wpatrzony w szklane okienko, zieleniejące we drzwiach alkierza.

Teraz, gdy pozostał sam, uśmiech znikł z jego ust i twarz cała przybrała maskę smutku i znużenia. Kąciki ust opadły w niesmacznem skrzywieniu, oczy przygasły, jakąś silną, wewnętrzną troską przyćmione; osunął się na krzesło, głowę oparł na poręczy, i pozostał tak, pogrążony w zadumie.

Zapewne nie liczył wcale na pomoc jednorazową ze strony ciotki, jakkolwiek w jego obecnem, ciężkiem położeniu, wobec lichwiarzów, przepełniających przedpokój wykwintnego mieszkania, podobna pomoc byłaby nie do odrzucenia. Lecz, gnany instynktem, przyjechał odwiedzić poprostu bogatą krewną, a uczynić zadość konwenansom, aby wreszcie módz rzucić niecierpliwszym wierzycielom:

– Jadę do ciotki… Wracam od ciotki. Przyjechał w słotę jesienną, korzystając z kilku dni swobody wśród powodzi światowych zajęć i obowiązków. Przyjechał, ubrany correct, woniejący mugue'em, zbrojny w garnitur szczotek i odwagę na spotkanie się z dzikim zwierzem w Siemiatyczach, na pieniądzach leżącem…

Zwierz ten przyjął go niechętnie, natrząsając się z niego, ośmieszając, wreszcie głodząc.

Stanisław uczuł całą śmieszność swego położenia.

Był pozostawiony sam w tej pustej, brudnej sali, a w dodatku… głodny.

O kilka kroków od niego, w alkierzyku zaryglowanym, śmiała się zapewne w tej chwili ciotka, śmiała się, z niego! z niezwyciężonego salonowca, z bożyszcza upudrowanych, dekoltowanych kobiet, z tego „Stania”, bohatera Sznitzeljagdów, który jak strzała mkną! wśród drzew na swym folblucie, doskonały, nieposzlakowany w swym ciemnym rajtfraku.

Stanio uczul się dziwnie znużonym, smutnym i zniechęconym.

Ten wielki, pusty pokój wydal się jego wrażliwej naturze, jak wielki pobielany grobowiec…

Rozpieszczony próżniak wielkomiejski przeraził się nagle pustki wołyńskiej, pustki jesiennej, w której wiatr jęczy i deszcz po szybach bije…

Znużenie go ogarnęło, noc bowiem całą spędził w wagonie bezsennie.

Długo z chętką snu walczył, wreszcie, oparty o poręcz krzesła, głodny, zmęczony, oczy przymknął i zasnął, zasłuchany W miarowy plusk deszczu, z dachów płynącego.

Tymczasem Bukowski napróżno Maryi po całym domu szukał.

Zniknęła nagle, pozostawiając swój pokój otwartym.

Władysławowa objaśniła go wreszcie, iż Widziała panienkę, idącą drogą ku kolei razem z jakimś kolonistą niemieckim. Po co? klucznica nie wiedziała i odgadnąć nie mogła.

Rzecz się jednak tak miała.

Z okna swego pokoju dojrzała Marya całą gromadę zziębniętych i przemokłych ludzi, pod płotem dworu się tulących. Wzburzona cała przyjazdem Stanisława, jego pogardliwem względem niej obejściem, drżąca na myśl ponownego spotkania się z tym wymuskanym mężczyzną, który ją przygniatał swą urodą i zbytkiem, chwyciła się Marya środka ucieczki, choćby chwilowej z domu, który z powodu pobytu nieznajomego stat się dla niej poprostu niemożliwym.

Zbiegła szybko ze swego pokoju i, dziedziniec pędem strzały przebywszy, ku gromadzie ludzi pod płotem moknących się zwróciła.

Zapal jej ostygł jednakże, gdy niebieskie pończochy i płowe głowy Niemców dostrzegła.

– Was wünschen Sie?–zapytała, o płot się opierając.

– O! gnädiges Fraulein!–przez zęby wycedził mężczyzna–wir haben ein Kind verloren.

– Wie denn?

– W drodze – odparł kolonista po niemiecku – w drodze, od kolei szliśmy wszyscy, ja, moja żona i czternaścioro naszych dzieci. Tu, pod kuchnią, osuszyliśmy się trochę, wywiedzieli, gdzie nasi i żona wyjęła czternaście precli, aby je dzieciom rozdać…

– I cóż?

– Jeden precel został się nam.

Blada, plaska Niemka z pod chustki głowę wysunęła.

– Wtedy poznaliśmy, że nam brakuje jednego dziecka–dokończyła, ręce łamiąc.

Marya energicznie przez płot przelazła.

– Chodźmy szukać!–wyrzekła, brnąc w błocie–lecz ja i pan tylko. Matka z dziećmi niech do kuchni idzie, bo znów po drodze którekolwiek dziecko zgubi, precli pewnie już nie macie!

Wynędzniała twarz Niemki przeciągnęła się jeszcze bardziej.

– A zkąd ich wziąć? – mruknęła kobieta, dzieci W kupę zgarniając i do kuchni kierując.

Tymczasem Marya i Niemiec szli gościńcem, od kolei wiodącym, a słupami telegraficznemi oznaczonym. Wśród szarej powodzi błota bieliły się kamienie przydrożne, czarnem kółkiem poznaczone. Na prawo i na lewo pole szare, czarne, smutne się stało, pokryte korzeniami zeschłemi, plączącemi się tu i owdzie. Na lewo majaczył wał lasu, przybierający teraz różnokolorowe cienie.

Deszcz teraz siekł drobno, gnany od czasu do czasu w tę i ową stronę. Suknia Maryi, na wskroś zmoczona, do ciała przyległa, kroki jej krępując. Dziewczyna szła, oddychając ciężko, z rozkoszą dom za sobą zostawiwszy, dom, w którym przebywał teraz człowiek obcy, nagle spokój jej zakłócający.

Obok niej Niemiec postępował zwolna ciężkimi krokami wodę dokoła rozbryzgując.

Szli tak długą chwilę, mijając cale kupy drobnych kamieni, nagromadzonych wzdłuż rowów.

Dziecka wszakże nigdzie widać nie było.

– Niebardzo dbacie o dzieci!–odezwała się wreszcie Marya, napróżno wzrok na zwiady wysyłając.

Niemiec wykrzywił się dziwacznie.

– Ha!… jest ich tyle, co robić?… Wreszcie–dodał z flegmą–to nie nasza wina. Deszcz leje, jak z rynny, ani się nawet dopatrzeć liczby nie można. Przeklęty klimat, przeklęty kraj!…

Marya stanęła teraz, cala z zimna i Wewnętrznej gorączki drżąca.

– Więc pocoście tu przyszli? – zawołała groźnie – poco nam ziemię zalewacie, kiedy tu klimat przeklęty i kraj także?

Niemiec jeszcze więcej usta wykrzywił. – My tu nie na zawsze, wiekować nie będziemy. Ot, przyszliśmy za innymi, co tu od lat ciągną. Zrobimy, co się zrobić da, i pójdziemy dalej, ot tam!

Ręką ukazywał majaczącą w dżdżu przestrzeń niezmierzoną, cały szmat Wołynia, niepewno w wilgoci się zarysowujący.

– A potem! – dodał uśmiechnięty – ziemia niezła, czarna, tłusta, zwłaszcza od wierzchu, później piasek, ale!… co nas to obchodzi!

Marya chciała mu odpowiedzieć, gdy nagle z kupy kamieni podniosło się małe chłopię w barchanowych niebieskich majtkach, trzymające w drobnych rękach kilka ciemnych kamieni.

– Vater!

Niemiec stanął, zaklął, splunął i, chłopca za ucho schwyciwszy, ku sobie przyciągnął.

– Unverschamter Kerl! – mruknął, poczem „ odwróciwszy się, znów ku dworowi iść począł.

Za nim dreptało dziecko bose, biedne, wynędzniałe napozór, a przecież dziwnie wytrwałe, mające W swych wątłych piersiach żelazne jakieś życie; rzucone na ciągłą wędrówkę po obcej ziemi i czepiające się też tej ziemi z rozpaczliwą jakąś energią, w krwi bladej początek biorącą.

Marya szła teraz za niemi wolno, wpatrzona w bose nogi dziecka, rozpryskujące błoto za każdem stąpnięciem. Te drobne nożyny tłoczyły ziemię z taką siłę brutalną, podbójczą, będąc poprostu odbiciem kroków ojca, sunącego przodem.

Dziecko było aryergardą tej podbójczej armii, mówiącej z ironicznym uśmiechem:

– Zrobimy, co się zrobić da… i pójdziemy dalej. Ot, tam!

– Ot, tam!

Tymczasem Bukowski powrócił do salki jadalnej i, drzemiącego na krześle Stasia zoczywszy, ciężko się zafrasował.

Gościnny niegdyś w swym domu, do zbytku odczuł ciężkie położenie gościa, przyjętego w tak dziwny sposób przez ciotkę Elżbietę.

Gdzież jednak umieścić wykwintnego panicza? Wszędzie wieje wiatr przez wytłuczone szyby dach przecieka, Wreszcie niema uczciwego krzesła, na którymby spocząć można. W oficynce dwa tylko możliwe pokoiki: chorej Leosi i ich sypialnia, do której przecież gościa wprowadzić nie mogą.

Nagle Bukowski uderzył się w czoło.

Pozostaje pokój Maryi. Tak! tak! tam trzeba zaprowadzić Stasia; dziewczyna pomieści się gdziekolwiek.

I z usłużną miną zbliżył się do przyszłego spadkobiercy, a, zbudziwszy go, do pokoju Maryi wprowadził.

Właśnie uradowany, z opowieścią o instalacyi gościa do cioci Leosi śpieszył, gdy na ganek weszła Marya, zmoczona i drżąca. Szybko skierowała się do swego pokoju, pragnąc udać chorą i w nim na resztę dnia się zamknąć. Drzwi zamknięte, za naciśnięciem klamki otworzyły się i Marya cofnęła się, przerażona niespodziewanym widokiem.

Na ważkiej kanapce, obitej ceratą, a stojącej pod oknem, leżał teraz Stasio, śpiący na dobre, okryty swym podróżnym pledem. Szarawobiałe światło płynęło z okna na jego twarz, zwróconą ku górze, i oświetlało dokładnie przepyszne rysy tej twarzy smutnej i znękanej. Ciemne podkowy zarysowały się pod oczami, skóra na czole mocno ściągnięta zapadała na skroniach w zielonawe cienie. Zmęczony był życiem i przedwcześnie wyczerpany. Spał niespokojnie, nerwowo, i krople poty perliły się na czole wzdłuż ciemnobłękitnych żyłek, przecinających białą skórę. Głowę miał wspartą na poduszce, zdjętej z łóżka Maryi, i czarne, kręcone włosy ostro odcinały się nabiałem tle perkalu. W powietrzu unosiła się łwoń wody kolońskiej, której otwarta flaszka stała na stoliku. Neseser podróżny lśnił się od srebrnych pokrywek i kryształowych flakonów. Na poręczy krzesła wisiał ręcznik, oznaczony koroną hrabiowską.

Marya stała krótką chwilę nieporuszona, z oddechem w piersiach zapartym, zapatrzona w tę piękną głowę, tuż pod oknem na tle białem złożoną.

Dziewczyna westchnęła głęboko i, drzwi cicho przymknęła, a, do sieni się wysunąwszy, o ścianę się oparła, ginąc w cieniu, zalegającym przestrzeń.

Teraz, oczy przymknąwszy, chłonęła w siebie obraz przed chwilą ujrzany, który z nieprzepartą dokładnością wyrył się w jej umyśle.

Ten wykwintny człowiek, biorący ją za służące, spoczywał teraz w jej ubogim pokoiku, na jej skromnej sofce, którą tak ciężko a usilnie połataną ceratą obiła, kalecząc sobie palce. Chciała się przed nim schronić, nie widzieć go wcale, a znalazła go u siebie, wśród ścian jedynego kącika, który należał do niej bezpodzielnie, niezaprzeczenie.

Kto go tam wprowadził? Kto ośmielił się pozwolić mu przestąpić próg jej dziewiczego schronienia, w którem nikt, oprócz niej, nie przebywał do tej chwili?…

Kto?…

O! czemuż poszła w ten deszcz i flagę szukać małego kolonisty! Byłaby stanęła na progu swego pokoju i, dumna, zabroniła wejścia temu człowiekowi, który, traktując ją jak sługę, rozkazy jej wydawać się ośmielił!

I, wzburzona cała, podniecona, nagłym gniewem zdjęta, porwała się za głowę rozpaczliwie, sama nie pojmując tego, co się z nią działo.

Siostrzeniec to był Elżbiety, mówił „ciocia”, pytając o panią domu; siostrzeniec, więc jej krewny, jeden z tych, którzy w dzieciństwie poniewierali nią w ścianach kamiennych nursery, wśród zabawek, do których dotknąć się jej nie było wolno.

I tu jeszcze, w tym kącie zapadłym, na skraju świata, przyjechał nagle jeden z nich, aby, obelgę w twarz jej cisnąwszy, z własnego jej pokoju ją wygnać i nagłe w szarem świetle piękną twarzą na tle białem błysnąć!…

I znów męzka piękność Stania wróciła przed oczy dziewczyny.

Jak długo tak stała, nie wiedziała nigdy, pogrążona w cieniu, zdziwiona otwierającemi się drzwiami swego pokoju, z którego już światło nie płynęło.

Musiało być późno; gość z pokoiku dziewczyny wyszedł i po sieni błądził, drzwi do sali znaleźć nie mogąc. Marya stała cicho koło ściany, z sercem drzącem, z nieznanym jej przedtem dziwnym niepokojem.

Nagłe uczuła dotknięcie męzkiej dłoni na swem ramieniu.

Stanio szybko się odsunął, pytając:

– Kto tu?

Marya chciała odpowiedzieć, słów jednak jej brakło w zaschniętem gardle.

– Ktokolwiekbądź, proszę drzwi mi do sali wskazać, proszę o to bardzo!

Glos mężczyzny był słaby i urywany. Marya wreszcie odzyskała moc panowania nad sobą.

– Proszę pana za mną!

– Nie Widzę!

– Oto… moja ręka!

Przez chwilę dłonie ich złączyły się wśród ciemności, zalegających sionkę.

Zapach konwalij odurzająco działał na dziewczynę. Doprowadziła jednak do drzwi mężczyzną i, wpuszczając go do sali, wyrzekła:

– Jesteś pan na miejscu!

Lecz on dłoni jej nie puszczał, jakby podpory szukając.

– Co panu?

– Nie wiem… słabo mi… siły mnie opuszczają!

– Usiądź pan!

Podsunęła mu krzesło; słabe, czarną krepą przyćmione światło włóczyło się po kątach, nie mogła dojrzeć twarzy mężczyzny, która bladła, jak płótno.

– Co panu jest?–powtórzyła nachylona.

– Nic… sądzę jednak… że to głód! nic innego!… C'est drôle… j'ai faim!…

Chustką po ustach przesunął.

– Przybyłem już po obiedzie… spóźniłem się. Próbował się uśmiechnąć, spazm mu usta wykrzywił.

Marya stała z rękami opuszczonemi, nie wiedząc co odpowiedzieć. Cóż mu dać jeść mogła, temu wykwintnemu paniczowi, całemu przesiąkłemu wonią wybornych perfum?

– Zjadłbym cokolwiek, oł… kawałek chleba!… odjeżdżam dziś w nocy! Ciocia gości nie lubi.

– Zaczekaj pan, przyniosę panu cokolwiek. Wybiegła cała zgorączkowana, z chęcią jak najlepszego usłużenia człowiekowi, którego nienawidziła przed chwilą.

Gdy powróciła, na tacce niewielkiej niosła trochę masła, ser, kawałek chleba, ogórek, sól, flaszkę wódki i zapaloną świecę.

– Wszystko, co panu zaofiarować mogę – wyrzekła z zakłopotaniem, stawiając tackę przed pobladłym z głodu mężczyzną.

Usunęła się w cień, tracąc nagle wraz ze światłem na chwilę odzyskaną śmiałość. Jej biedna, zmoczona sukienka, czerwone, popękane ręce, sprawiały jej wstyd i dawały poczucie niedostatku i nędzy.

Tymczasem Stasio do jedzenia się rzucił, śmiejąc się do czarnego chleba, którego skibki w soli maczał i po wódce zajadał.

– To nie jest złe!–wymówił, do ogórka się dobierając.

Dziewczyna milczała ciągle, zażenowana, z oczyma w ziemię spuszczonemi. Chciała odejść, lecz sił jej brakło, ot prosto, jakby wrosła w ziemię.

Teraz już mężczyzna, pierwszy głód zaspokoiwszy, ciekawem okiem na dziewczynę spojrzał.

– Zdaje się… że winien jestem pani usprawiedliwienie. Na ganku, zmoczony deszczem… oślepiony jesienną wichurą, nie dojrzałem i…

Dokończyć nie mógł, Marya bowiem przerwała nagle z goryczą.

– O! nic nie szkodzi. Dojrzałeś pan dobrze, wziąłeś mnie ze służącą. Chodzę tak źle ubrana, przytem…

Umilkła na chwilę, poczem dodała z wysiłkiem.

– Zresztą… ja jestem do tego przyzwyczajona!

Teraz poznała go dobrze.

Tak! nieraz, dzieckiem będąc, widziała go zdaleka u bogatych swych krewnych, jak w ślicznie skrojonej marynarce, przyprowadzony przez guwernera, bawił się cicho i spokojnie z kuzynami w pokoju „chłopców” pod dozorem Anglika. Był już wtedy chłodny, wyniosły, spokojny, pełen ironii i lodowatego sarkazmu. Czuł swą piękność i obnosił ją z duma pięknej lalki.

On jej poznać nie mógł, bo nigdy na nią nie zwrócił uwagi, za dziewczynkę służebną ją biorąc.

Teraz Marya doznała podwójnej goryczy, poruszona tem wspomnieniem, nagle zbudzonem i silnie odczułem.

On obrzucił ją badawczem spojrzeniem, znudzony szarym dniem, czepiając się choć tej chwilowej rozrywki, nagle mu się nastręczającej.

– Nazywasz pani ciotkę Elżbietę „ciocią!”– wyrzekł po chwili–jesteś moją kuzynką?

Ona nie odpowiadała, w cień ciągle zasunięta.

– Znalazłem więc kuzynkę nagle i zupełnie niespodzianie. W dodatku ocaliłaś mi życie, nie dozwalając umrzeć z głodu, tak, jak to ciocia Elżbieta sobie uplanowała… je suis ravi, enchante, fascine, ebloui!

Odzyskiwał dobry humor i swobodę salonowa.

Z bocznej kieszeni wyjął etui i, nie otwierając, zapyta!:

– Vous permettez?

– Proszę!…

Stanio nad świecą się pochylił i cienki papieros zapalił, z którego zamigotała purpurowa iskierka.,

Marya mimowoli W iskierkę tę oczy wlepiła.

– Na strasznem pustkowiu żyjecie – podjął banalnie mężczyzna, wygodnie na krześle rozparty–czuję, że umarłbym, mieszkając tu ciągle.

– My jednak żyjemy.

– Och!, to nie życie, to wegetacya!

– Jak dla kogo!

Teraz oboje ożywiali się stopniowo.

– Przekorna jesteś, kuzynko. Mową swą chcesz mi dać poznać, że ty w życiu takiem potrafisz odkryć coś więcej, niż jabym to uczynił.

– Być może!

– Oh!… c'est trop laconique! enfin, nie wmówisz we mnie, że się tu bawisz.

– Aby się bawić, trzeba wiedzieć, co znaczy to słowo.

– Jak to, nie bawiłaś się nigdy?

– Nigdy!

– Cóż więc robiłaś?

– Pracowałam!

Słowo to padło nagle, jak suche uderzenie młota, pomiędzy tych dwoje ludzi, w cieniu siedzących.

Stanio powstał i przeszedł kilka razy salkę, trochę znudzony obrotem, jaki rozmowa przybrała. Ta kuzynka biedna, obdarta i pracująca, wydała mu się nagle postacią, żywcem z angielskiego romansu przeniesioną na wołyńską ziemię.

Marya instynktem kobiety złe wrażenie słów swoich odczula. Rozsądek i duma nakazywały jej powstać i odejść, tymczasem siła jakaś niepojęta do miejsca ją przykuwała.

Z po za okna doleciało przeciągle wycie psa.

– To… wilki?–zapytał Stanio.

– Nie, to psy!–odparła dziewczyna.

– Br. zimno, smutno. Okropna pustka! Kręcił się po pokoju i o szpinecik się potknął.

– Tiens! fortepian! no, no!

Bez ceremonii klapę podniósł, klapę, malowaną biało w kwieciste girlandy.

– Struny ma! tiens! tiens! Za oknem pies wył ciągle.

– Trzeba to zagłuszyć!

Przysunął kulawe krzesło i ręce na zżółkłych klawiszach położył!

Wśród klekotu kościanych kołków stary menuet popłynął pod tonący w cieniu sufit.

Lat tyle szpinecik milczał, kurzem i pleśnią pokryty, aż w tę noc jesienną obudził się nagle ze starą piosenką, która zdawała się drzemać w złocieniach arabesek i girlandach bladych róż.

Stanio grał, uśmiechnięty, zapatrzony, przypominając sobie smukłą postać hrabiny Dezy, która w pudrowanej peruce i z błękitnemi panierami, na ostatnim balu w ratuszu, menueta tego z nim tańczyła, a on, wpatrzony w różowy atłas jej skóry, za drobną rękę ją ściskał i przyrzeczenie pierwszej schadzki wypraszał.

Opodal jednak, w cieniu spowita, stała do ściany przysunięta Marya, zasłuchana w melodyę, z brzęczących strun płynącą i powoli, jak kwiat do słońca, tak otwierała się jej dusza do nieznanego i pogardzanego przez nią uczucia…

Pies wył jednak ciągle, żałosnym, ciągnącym się jękiem, świeca na stole słaniała się, wydając wązki pasek dymu, i tylko papieros w zębach Stania migał purpurowym blaskiem, rozświetlającym się, to gasnącym naprzemiany.

Aż powoli, pocichu, rozwarły się drzwi wchodowe i, jak mary czarne, ubogie i smutne, wsunęli się Bukowscy, a za nimi Leontyna, owinięta swcim szalem. Drzwi przymknąwszy, pozostali tak przytuleni do ściany, zasłuchani w ten menuet, który przeciągłą ritornellą powracał ciągle w zawrotnem, lekkiem, tanecznem tempie. W głuchej pustce tych lat długich, które tu spędzili bez jednego dźwięku, bez jednej nuty, słuch ich pieszczącej, owa kaskada tonów, z pod rąk Stania płynąca, kołysała ich znużone głowy słodką pieszczotą zeszłowiecznej poezyi.

W oczach Leontyny migotały łzy.

Suchotnica, ciężko dysząc, stała podniecona, milcząca, pełna niewysłowionej, bolesnej rozkoszy.

Bukowska, z oczyma błyszczącemi, a głową naprzód podaną, zdawała się kąpać w melodyi powiewnej, pełnej czaru, szelestu jedwabnych spódniczek i chrzęstu długich wstążek.

Tylko Marya teraz ukryła twarz w dłonie, jakby broniąc się przed niewidzialnym wrogiem, który sieci swe naokoło niej miotał.

Biedna, nędzna w swej zmoczonej sukience, brzydka, źle rozwinięta, dobywała sił ostatka, szamocąc się rozpaczliwie na tle melodyi, w chwili życiowego przełomu, który zaznaczał się teraz przed nią wyraźnie i bolesną ranę w jej sercu żłobił.

Tymczasem Stanio tryumfował, wracając bezustannie w swym menuecie do melancholijnych drżeń, unoszących się w powietrzu. Z instynktem pięknego mężczyzny czuł, że, naciskając klawisze, gra na strunach serdecznych, niknących w cieniu kobiet. Jak zalotnica, rozpuszczająca włosy przed zdziwionym tą kaskadą żebrakiem, tak przesycony muguet'em panicz, roztaczał nad opuszczonemi głowami smutnych wygnanek całą sieć, utkaną z lekkiej melodyi, i w tę pustkę czarnej, wilgotnej izby rzucał całe snopy nut, migocących blaskiem po bagnie tańczących ogników.

Nagle drzwi od alkierza otwarły się z łoskotem.

Zaczerwieniona snem, stanęła w nich Elżbieta i rękę ku grającemu wyciągnęła.

– Co to za brzdąkanie?… Proszę przestać!

Lecz Stanio za całą odpowiedź silniej po klawiszach uderzył.

– Pies wyje, trzeba go zagłuszyć! – odparł, zaciskając w ustach papierosa.

– Niech wyje!–zawołała Elżbieta–potrzebniejsze jego wycie, niż twoje brzdąkanie!

I, zdenerwowana tą powodzią tonów, bezustannie powietrze siekącą, do Maryi się zwróciła:

– Kolacya!… a potem niech sobie panicz na cztery wiatry jedzie!…

Z pod szaro ołowianych chmur podnosiło się powoli przemokłe, prawie żółte słońce.

Na ziemi kałuże błota rozlewały się szeroko, jak wielkie ciemne plamy, głębokie i przepaściste. Drzewa przemokłe, zwilgotniałe szarzały w oddali, smutno się ku ziemi chyląc. Dziedziniec cały w cieniu jeszcze tonął i tylko dwór natem tle białawo się odcinał.

Zdaleka boru nie było widać, jeno pas czarny, rozlany, nad którym niebo jeszcze ciemne było z długimi fijołkowymi cieniami.

Na dziedzińcu, przed gankiem, stała bryczka zaprzężona w nędzne konie, które, potrząsając łbami, uderzały w dzwonki, zawieszone u dyszla rzędem. Dzwonki te kołatały lękliwie, jakby zachrypnięte wśród słoty jesiennej. Na koźle woźnica, otulony w grubą burkę, klął, bat motając grubemi, czerwonemi rękami.

Wreszcie na ganku ukazał się Stanio, ubrany w swój płaszcz gumowy, zaspany i wybladły po dniu, tak źle spędzonym i niedospanej nocy. Po niemożliwej do przełknięcia kolacyi, pożegnany ironicznie przez ciotkę, udał się wraz z Bukowskim do pokoju Maryi i, tam noc spędziwszy prawie bezsennie, teraz z radością się na kolej wybierał.

Szybko neseser swój pod siedzenie wrzucił i sam na bryczkę wskoczył. – Ruszaj!

Woźnica biczem machnął, bryczka zachybotała, konie szarpnęły i błoto bryznęło dokoła.

Stanio z uśmiechem okiem na dwór rzucił, jakby tem spojrzeniem bral w posiadanie obszargane mury i całą w nich istniejącą zawartość.

Wzrokiem tym zdawał się mówić „powrócę tu, lecz jako pan i władca”…

Dzwonki u dyszla jęczały przeciągle, tak, jak tylko dzwonki wołyńskich Woźniaków jęczeć umieją.

Tymczasem w oknie dworu, ukryta po za murem, stała Marya, pobladła cała od rannego chłodu i nerwowego wzruszenia, które nią szarpało. Gdy wreszcie bryczka, okrążywszy dziedziniec, wyjechała za rozwaloną bramę, dziewczyna schwyciła się kurczowo za piersi, jakby jej nagle tchu zabrakło i, z oczyma szeroko rozwartemi, z ustami zaciśniętemi, stała tak, wsłuchana w jęczące coraz ciszej dzwonki.

VI

W karczmie leśnej palił się duży ogień na popsutym i wpół rozwalonym kominie. Ogień ten rzucał czerwone, migocące światło na całą izdebkę, zda się przywaloną zczerniałym i spękanym sufitem; mech ze ścian wystawał, okienko założone było czerwoną pierzyną, wciśniętą rogiem W wybitą szybkę.

Na ziemi, na porzuconym sienniku spało dwoje dzieci, spódnicą wełnianą przykrytych, w koszulach brudnych, rozpiętych pod szyją.

Na łóżku rozkopanem i wysoko pod sufit zasłanem, siedziała synowa Jankla, wdowa, w peruce z atlasowych orzechowego koloru wstążek i w różowym barchanowym kaftanie, blada, nędzna, wyniszczona chorobą.

Cisza była dokoła, cisza zupełna, pluskiem tylko strząsanej z gałęzi drzew wody przerywana. Czasem zaszumiał nagle wiatr, podrywając gałęzie drzew i znów ucichło wszystko, pogrążone w wilgotnej ciemni.

Siedząca na łóżku kobieta poprawiała się od czasu do czasu, jęcząc cicho, zagasłemi oczy ma w płomienie ognia wpatrzona. Kąciki ust je) opadły w bolesnem skrzywieniu, ręce rozpaloną cegłę, owiniętą w brudne szmaty, do podołka cisnęły. Z pod narzuconej pierzyny wysuwały się nogi chude, suche, obwinięte w strzępy błękitnych pończoch.

Nagle zaszumiało dokoła chaty. Szybkie kroki zadudniły po błocie, jakieś pomieszane męzkie i kobiece głosy zamąciły ciszę, ktoś biegł prędko, do karczemki się kierując. Żydówka, z betów się uniósłszy, pilnie słuchała.

Drzwi karczemki otworzyły się, szarpnięte silną ręką. Przez sionkę wpadła Trejne, dysząca ciężko, spłoszona… Za nią ukazała się żółta głowa Orchima, chychoczącego złośliwie.

Wpadłszy do izby, rękę ku dziewczynie wyciągnął.

– A… złapał ja cię!–zawołał.

Lecz ona nogą go kopnęła, ślad błota mu na białych spodniach zostawiając.

– Poszedł!–Wyrzekła, zaciskając zęby.

Do ognia się zwróciła i zaczęła się suszyć, roztrzepując fałdy swej wełnianej, ciężkiej od błota spódnicy. Cała masa włosów spadała jej na piersi, nabierając w oświetleniu jaskrawem krwawych refleksów.

Orchim pokręcił się po izbie, a znalazłszy zydel na nim przysiadł.

– A, gdzie ty latała? – zapytał, zęby szczerząc.

Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko z pod czerwonych rzęs zapaliły się i mignęły dwie iskry, jak w źrenicach dzikiego zwierza.

Orchim krótką fajkę z kieszeni wyciągnął.

– Ja wiem, kędy ciebie nosi…–mówił–lataj, dyabła sobie wylatasz!

Trejne ciągle milczała, tylko nerwowo palce jej po masie włosów grać zaczęły, płacząc i tak poplątane sploty.

– A jakby ja był zły, toby ja Janklowi całą prawdę powiedział! Oj-je…!… dziesiątą skórę by z ciebie zdjęli.

Trejne plunęła pogardliwie W ogień i dalej milczała.

Orchim z zydla powstał, do ognia podszedł i węgielków małych szukał, chcąc nałożoną fajkę zapalić.

– Dyabli cię biorą ze złości… ha?–wyrzekł, znów do Trejny się przysuwając–boisz się, żebym tatele nie wyszczekał, gdzie ty się nocką włóczysz… Oj, ty odmina!

Fajkę na przymurku położył i do dziewczyny znów się zbliżył.

Ona wyciągnęła rękę, jakby się broniąc.

– Jdź precz!–wyrzekła chrapliwie.

– O, ce!… jaka dumna. Oj! żydowska królewna!–śmiał się chłop złym śmiechem, za bary Trejne chwytając.

Ona, wyciągnąwszy obie ręce, odepchnęła go silnie kułakami, lecz on w locie kułaki te schwycił i dziewczynę do siebie przyciągnął.

– Ot tobie raz! – śmiał się chrapliwie –

ot tobie dziewczyneńko się z Orchimem za bary brać…

Purpura ognia oblewała ich oboje krwawą powodzią.

Z zaciśniętych ust żydówki wypadł jeden charczący wyraz:

– Chamciuch!

– Żydowica–odrzucił chłopak.

Mierzyli się tak oboje długą chwilę, w purpurę spowici, z nienawiścią w oczach.

W kącie Małka cicho jęczała; deszcz w dach bić zaczął, w przegniłą słomę z pluskiem spadając.

Pierwsza Trejna z rąk Orchima się wyrwała i, W kąt izby się zasunąwszy, z kieszeni spódnicy jakieś paczki wyjmować zaczęła.

On fajkę podjął i, mrucząc z wściekłości, na zydlu przysiadł, puszczając kłęby dymu.

Tymczasem wąską leśną drożyną, wśród gąszczu już bezlistnych, wilgotnych gałęzi, stąpała cała linia ludzi milczących, pochylonych, z odzieżą podniesioną do pasa, z brodami, rozwianemi dokoła zawiędłych twarzy. Każdy z tych ludzi prowadził za uzdę konia, który szedł niechętnie, ociągając się i co chwila łeb podrzucając. Z drzew ciekła strugami woda na pochylone plecy ludzkie, okryte ciemnymi chałatami, lub na wygięte grzbiety końskie, nierówno pod krzakami sunące. Ciemność zalegała dokoła, ciemność tak wielka, że o kilka krokow dojrzeć nie można było pni drzew, sterczących dokoła.

Koniokrady szli jednak śmiałym i pewnym krokiem. Wiódł ich Srul, blady krawiec z miasteczka, który okoliczne lasy znal lepiej, niż sami leśnicy i wzdłuż nieprzeniknionych, zda się, gąszczów miał drożynki pewne, wydeptane, zawsze do celu wiodące. Nikt drożynek tych oprócz niego i bandy nie znał; wiły się one, jak węże, pośród leszczyny, ożyn, chojaków i mietlicy. Koronkowy był to na pozór wał, przecież dla innych nieprzenikniony, pełen dołów i rozpadlin, w które zapaść można było w razie potrzeby razem z końmi, zniknąć, jak pod falą gałęzi, patyków, przegnitej zieleni i wypłynąć o kilkaset łokci, jakby z gardzieli jakiejś hydry, ofiary swe wspaniałomyślnie wyrzucającej.

Srul szedł naprzód, jako przewodnik, z rękami założonemi za pas ciemny i zużyty, z głową wysoko podniesioną, przecinającą śmiało połamane i ogołocone z liści gałęzie.

Po za nim postępował sznur cały w milczeniu, i tylko plusk kopyt, w błoto wpadających, lub osunięcie się nagłe butów po śliskim gruncie przecinało ciszę, pełną grozy, ciemni i chłodu jesiennego.

Czasem koń zarżał nagle, jakby wzywając pomocy, lecz prędko wprawna ręka, za pysk go schwyciwszy, głos ten jękliwy tłumiła, i znów banda postępowała ponura, milcząca, niewidzialnym łańcuchem złączona, jak wąż potworny, z ludzi i zwierząt złożony, po zaroślach szybko się wijąc.

Zdaleka wiedli te konie, bo aż z Duchniawki, nocami ciemnemi przez lasy się przebierając. Ze stajni tydzień temu je wywiedli, ze stajni mocno zapartej, lecz niedbale przez ludzi dworskich strzeżonej. Stangret do żonki młodej na wieś poszedł, chłopiec stajenny, w słomę zaryty, spał, psy podławione leżały dokoła bud martwe, z językami z paszcz powywieszanemu

Czwórka siwych, dobranych jak łątki, koni, od żłobów odczepiona, z kopytami owiniętemi szmatami, wyszła ze stajni, wleczona za uzdy silnemi rękami Jankla i Berka z Rohatycz. Pod dworem, uśpionym i w ciemności spowitym, przeszła cała banda, jak cienie, zimna, obojętna, pełna bezkarnej zuchwałości. W kredensie światełko migotało słabe, tam bowiem lokaj sieci naprawiał. Pochylona jego głowa rysowała się na brudnej szybie.

Jankiel w okienko spojrzał i ramionami pogardliwie wzruszył. Stanowczo „goje” mieli inne uszy, niż żydzi; nie słyszeli nic, dobra swego bronić nawet nie chcieli!

Srul już za bramę wychodził, stanowiąc głowę pochodu; na lewo w czarnych osłonach tonęła wieś cała uśpiona, bez światełka, bez migocącej iskierki.

Żydzi drogę przeszli, powlekli się ścierniskiem, w którem woda pomiędzy bruzdami stała, i zniknęli w paszczy lasu, który zamknął się za nimi, jak wrota podziemnych katakumb, cichy i ponury.

Teraz już powoli dowlekli się do Janklowej karczemki, gdzie spodziewali się zastać Orchima, który parę koni w stronę Kamieńca miał pognać, pozostałą zaś przeznaczono pojedyńczo do Brześcia i Duboja.

Nagle Srul na kłodę utknął i zaklął niecierpliwie. Sosny tej zwalonej nie widział tydzień przedtem, musiał ktoś gospodarkę w lesie odbywać. Nagle koń jakiś, w zaroślach ukryty, zarżał, siwki odpowiadać mu zaczęły, żydzi do pysków przypadli, łachmanami chrapy zatykając. Jakieś czarne postacie, łamiąc krzaki, uciekały chyłkiem; Srul nogą odrzucił na bok siekierę i chłopską sukienną czapkę. Chwilę panował popłoch zobopólny, wreszcie żydzi poszli dalej, wężem się wijąc, chłopi do ścinania chojaków się wzięli, z głuchym łoskotem siekierami Waląc.

Las tymczasem milczał, czarny cały, ponury, jak cielsko olbrzymiego zwierza. Czasem tylko jęk przeciągły puszczyka zawiódł skargę przenikliwą, lub wiatrem jesiennym wstrząsane gałęzie łamały się z suchym trzaskiem i, jak grad łez, na mech i badyle paproci spadały. Puszczyk zawodził, huczał po rozdrożach, gnany ze swych siedzib wiekowych; drzewa, w przeczuciu bliskiego zgonu, gałęzie martwe z siebie strząsały, jakby dreszczem zdjęte przedśmiertnym.

Wreszcie Srul, dróżkę do karczemki znalazłszy, szybko po niej deptać zaczął, wyprzedzając znacznie swych towarzyszy.

Do sionki dopadłszy, drzwi otworzył i szeptem prawie zawołał:

– Orchim! ty jest?

Chłop, drzemiący na zydlu, podniósł się i oczy przetarł.

– Jest.

Srul w sieni zniknął, Orchim hyrę poprawił, spodnie podciągnął, fajkę schował i w stronę drzemiącej na ławie Trejny pogroził.

– Poczekaj, ty odmino zatracona!… ja cię nauczę!

Miał w sobie całą złość niewyspanego i niezadowolonego mężczyzny.

Pluł, i wreszcie do flaszki, stojącej na okapie komina się dostał i pił chciwie, gulgocąc, jak indor, a z kącików ust wódka mu się lala w zanadrze, po za rozhamraną koszulę.

Zapluskało dokoła karczmy silniej, cicha rozmowa napełniła sionkę. Żargon harkotliwy, urywany, o spękane ścianki się obijał, konie do chlewka naprędce skleconego z desek wprowadzono, gałganów im z nóg nie zdejmując.

Berek z Rohatycz w chlewku na straży został. Jankiel i Srul do karczmy weszli. Zmoczeni i zabłoceni, otrząsali swą odzież przed kominem, nie witając się z nikim, wchodząc, jak do obcej, przejezdnej karczmy.

Tylko Orchim, do Jankla podszedłszy, po ramieniu go uderzył i, chybocząc się na szeroko rozstawionych nogach, zapytał:

– Mignięte?

Jankiel głową skinął i, oparłszy nogę o podmurek komina, w płomienie patrzał.

– Farbować będziemy?

– Parę!

– Dla mnie?

– Tak!

– Dla mnie nie potrzeba. Ja ta lęku nie mam. Cale stado przewiozę bez farby!

Pierś naprzód wystawiał, hyrę w tył głowy odrzucał, pełen dumy z nabytej wprawy w przeprowadzaniu koni skradzionych w dalekie powiaty

Jankiel ukosem na chłopa spojrzał.

– Idź ty, Orchim, do alkierza, ciemną odzież włóż, z białem płótnem nie możesz się po krzakach szastać.

Lecz Orchim dziś nie miał ochoty słuchać rad żyda.

– Schowaj ty dla siebie mądrości, odmieniony żydzie! – odparł hardo – nie takie ja koniaki po wertepach zganiał i w swoich białych szarawarach. Pomsta na ciebie i na twoje wymysły!

Jankiel ramionami ruszył.

– Twoja wola, Orchim!–odparł–bacz tylko, by ty szelmostwa nie zrobił.

Orchim znów flaszkę wódki do ust przyłożył.

Srul teraz od komina odstąpił i na środku izby stał w odzieży prawie suchej, lecz po kolana zabłoconej.

– Aj! aj Orchim!… ty znów wódkę ciągniesz!–wyrzekł półgłosem.

Chłopu oczy na wierzch ze złości wylazły.

– A tobie co do tego!–krzyknął, nogą tupiąc–zaprzepaścił ci ja kiedy szkapę, ha? O pustce w brzuchu koniaki ci po rozstajach wieść będę? Czorci gnacie!

Żydzi nie odpowiedzieli nic, lecz teraz obaj, na lawie zasiadłszy, szwargotać między sobą zaczęli.

Konie duchniawieckie dobry przedstawiały interes. Młode, zdrowe, z dobrej krzyżówki, w Duchniawce wyhodowane na dobrej stajni, mogły wybornie być sprzedane, byle o kilka powiatów odprowadzone czas jakiś w ukryciu przebyły.

O wykupnie mowy nawet nie było. Konie kradziono już trzeci raz; dwa razy wykupił je pan z Duchniawki, teraz zaś przeznaczono je nawywóz i rozsypkę z czwórki po rozmaitych powiatach.

Sygnalizowane od dawna w oznaczonych przedtem miejscach, oczekiwane były przez bandę, szeroko sieci swe rozsnute mająca.

Zadaniem Srula było wracać do miasta i w dni kilka dopiero z jednym koniem przefarbowanym do Brześcia wyruszyć. Berek z Roha-tycz tejże samej nocy ku Brodom przez Radziwiłłów miał się przebrać, wybojami jadąc. Orchim na Kamieniec z parą ruszał, drwiąc sobie ze wszystkich niebezpieczeństw, słaniając się po drogach o zmroku, popasając w karczmach pełnych ludzi.

Rogata bo w nim dusza była, harda i od ważna, z pod rozczochranej hyry oczy tylko migały, jak u zwierza rozjuszonego, to znów czającego się w chwili na łup oczekiwania. Wódka mu płomieniem po żyłach grała, a chęć nieprawego zysku w duszę wrosła. Nie z chciwości jednak z Jankiem się związał, ot–poprostu miał już we krwi chęć nieprzepartą do złego, do czynienia krzywdy drugim. Krwią nigdy się nie splamił, czuł jednak rosnące pragnienie zmoczenia w niej swych rąk żylastych. Z ojca i matki to już podobno wziął, w dniach krwawych zrodzony. Matka jego błąkała się wtedy długo, aż w Siemiatyczach za najmitkę poszła, z dzieciakiem w płachcie na plecach kwilącem. Dzieciak wyrósł chmurny, to znów chychotem niepoczciwym jakimś rwany; skręcał łby ptakom, kaleczył psy, gonił przepiórki. W wiecznej nienawiści dla dworu, pod murami się słaniał, w zakratowane okno alkierza wpatrzony, ciekawy, przejęty cały legendą, krążącą o skarbach, zawartych w skrzyni Szeniewieckiej.

Powoli – z żydami się złączył i do Jankla przyrósł, sprzężony z nim ręką fatalizmu, dając swój spryt chłopski wzamian za niewielką stosunkowo zapłatę, wyzyskiwany, podniecany siwuchą, pełen ciągłej chęci postępowania w złem, zwiększania zbrodni, która nurtowała go, jak pragnienie wódki.

Teraz Srul i Jankiel, na marszrutę koni po lekkiej sprzeczce się zgodziwszy, odpoczywali, oddychając ciężko, bezpieczni w swej jamie, po której szczelinach tylko wiatr jesienny grał i okruszyny mchu rozrzucał.

Wreszcie Orchim pustą flaszkę na kominie postawił.

– Jankiel! a jakże z tem? ha?… Jankiel brwi zmarszczył.

– Musi być! – odpowiedział chrapliwym głosem.

Orchim zaśmiał się i plecami poruszył.

– Kiedy?

– Przed grudą… niedaleczko!…

Orchim chychotał ciągle, podniecony i rozpromieniony. Wreszcie dreptać trepaka zaczął.

Tańcuj, tańcuj, dziewczyno, Żebyś za mąż poszła!

Żydzi siedzieli nieruchomi, spokojni, cali W jasnym blasku ognia skąpani.

Przed nimi w migotliwem, złocistem oświetleniu wiercił się pijany chłop, rozwiewając dokoła białe płótno koszuli.

Cichy jęk żydówki, cisnącej do piersi wystygłą już cegłę, wtórował łamanym słowom piosenki.

Jankiel powstał i, przy kominie przykląkłszy, z boku w grubce grzebać począł. Wreszcie znalazł jajko i, stłukłszy je o krawędź, obłupywał z wielką wprawą.

Srul siedział ciągle, nieruchomy, jak posąg, blady, z twarzą wyciągniętą, z oczyma podsiniałemi. Z rąk mu zwisał ku ziemi postronek gruby, w węzły powiązany.

Tymczasem z ławki podniosła się Trejne i, oczy przetarłszy, powstała.

Jankiel spojrzał na nią z pod oka. Nie lu – bił jej nigdy, tej przekornej dziewczyny, w której czuł jakąś dla siebie pogardę. Nie mógł znieść spojrzenia jej wielkich oczu wzgardliwych, dumnych i jakby rozmarzonych. Wreszcie od pewnego czasu synowa skarżyła się, że Trejne nigdy w domu nie siedzi, zawsze gnana jakąś niepoczciwą chęcią latania po lesie, powracania późną nocą, łub, co gorzej, wczesnym ran-

Szybko Więc do przeciągającej się dziewczyny zwrócił i urywanym, harczącym żargonem, zapytał:

– Gdzie ty była?…

Trejne kończyła przeciągać się, jakby pytania ojca nie słysząc.

– Gdzie ty była?–zapytał Jankiel.

Trejne z pod gąszczu włosów oczy niedobrze błyszczały.

Tymczasem Orchim w prysiudach do niej się zbliżał.

– Ohe! korolewna!… Ona nogą go kopnęła.

– Poszedł!

Pijak zachwiał się w podskoku, z ust mu buchnął gorący oddech, przepojony wódką.

– Odmino ty nieczysta!… pek tobie, wiedźmo! latawico!… kopać chrześciańską krew będziesz? ty miłośnico posesorska!…

Trejne ręce nerwowo wyciągnęła, jakby chcąc Orchimowi język w gardło wtłoczyć, lecz już Jankiel stał przed nią groźny i za obie ręce ją chwycił… j

– Co on gada?–zapytał.

Dziewczyna skręciła się jak wąż, czarną masą włosów po ziemi zamiatając.

– Jakiego ty posesora miłośnica? gadaj!

Piana mu na usta wystąpiła, straszny był cały w błysku ognia, który mu prosto na twarz padał.

Z łóżka doleciał cichy jęk przerażonej kobiety. – Tatełe!

Lecz on nie słyszał nic, coraz więcej na córkę następował.

– Gadaj!

Orchim, który żargon rozumiał, z boku podrzucił:

– Horeckiego posesora miłośnica, Horeckiego. Tak mi Boże dopomóż!

Trejne, jak pies wściekły, ku niemu się rzuciła.

– Łżesz!

Ale on chychotał cicho, przedrzeźniał ją, wywieszał język.

– Łżesz? Ty sama, czarna wiedźmo łżesz!… Cała wieś dobrze wie, jak na wyrywki przez zagony do Horeckiego dworku sadzisz!

Jankiel ścisnął ręce Trejny i potrząsł nią całą.

– Czego ty tam chodzisz? czego? co ty z tym chrześcianinem masz?

Na czoło mu wystąpiły żyły, na myśl, że raz już u nich w rodzie Wstyd był i hańba ciężka. Tołce, Aaronowa córka, chrzest przyjęła i żoną goja została, na wieczne całej rodziny pohańbienie.

– Mów!… co ty z nim masz?

Trejne usta zacięła i tylko oczy jej ciągle latały, jakby pod wpływem strasznego niepokoju.

– Ja ciebie zabiję, gadzino ty niepoczciwa… – zaczął Jankiel syczącym głosem, nachylony nad twarzą rozpaloną córki–zabiję, zdławię własnemi rękami! Ty od gojów trzymaj się zdala, bo niech święta nie doczekam, jeśli cię w proch nie zetrę, W ziemię nie zakopię pierwej, nim ci pomiędzy nimi żyć pozwolę!

Ręce dziewczyny cisnąc, ku ziemi ją giął, tak, że przyklękła u stóp jego, przeginając się W tył, cala purpurowa od krwi nabiegu.

– Ty… podła!… podła!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: