Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szpicrut honorowy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szpicrut honorowy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRZYW­DA.

By­ło­to w le­cie i by­ło­to w maju, w tym naj­pięk­niej­szym mie­sią­cu pącz­ków i na­dziei, gdy wszyst­ko w przy­ro­dzie bu­dzi się do ży­cia, a tchnie­niem wio­sny wcza­ro­wa­ne, naj­cud­niej­sze dźwię­czą nuty le­śnych spie­wa­ków; naj­mil­szą woń ro­nią kwia­ty; a lu­dzie wy­sy­ła­ją w błę­kit nie­ba, w mgli­stą przy­szłość naj­barw­niej­sze swe ma­rze­nia. Bo wio­sna jest po­ezią roku, a maj jest po­ezią wio­sny.

Ślicz­ny był po­ra­nek świe­ży i won­ny, gdy na dro­dze wio­dą­cej przez gaje i ostro­wy, błysz­czą­ce jesz­cze ro­so­we­mi per­ła­mi, spusz­czał się z lek­kie­go pa­gór­ka w do­li­nę bo­ha­tyr na­sze­go ob­raz­ku pan Ka­zi­mierz Bił­czyń­ski. Je­chał na ko­ni­ku ku­cym, zwy­czaj­nym, w któ­rym dar­mo­by szu­kać pew­nej ja­kiejś rasy, ale była dziel­ność żywa i mło­da. Szyb­kim pę­dem ko­nia prze­le­ciał pan Ka­zi­mierz dwie mile dro­gi, i za­trzy­mał do­pie­ro wierz­chow­ca swo­je­go, gdy sta­nął w pół pa­gór­ka, zkąd dwie roz­cho­dzi­ły się wiej­skie dro­ży­ny; jed­na pro­wa­dzi­ła wprost ku wio­sce w do­li­nie roz­ło­żo­nej, dru­ga szła na pra­wo po­mię­dzy drob­ne krza­ki ku uli­cy to­po­lo­wej, wio­dą­cej do bia­łe­go dwo­ru, któ­ry na wy­nio­słym pa­gór­ku wśród drzew ogro­do­wych ster­cząc, po­glą­dał dum­nie na wieś i oko­li­cę całą. Ko­nik pana Ka­zi­mie­rza nie zda­wał się ro­zu­mieć wąt­pli­wo­ści jezd­ca swe­go, i już się był zwró­cił pro­sto ku wsi, gdy na­gle wstrzy­ma­ny przez jezd­ca, wy­cią­gnął szy­ję ku do­brze zna­nej so­bie osa­dzie wiej­skiej, i na wąt­pli­wą myśl pana od­po­wie­dział we­so­łem i prze­cią­giem rze­niem. Pan Ka­zi­mierz przy­trzy­mał go jed­nak­że, i po­gła­skaw­szy po szyi wier­ne­go to­wa­rzy­sza swych czę­stych wy­cie­czek ja­kie ro­bił do Krze­wi­niec, spoj­rzał za­my­ślo­nym wzro­kiem, w któ­rym się nie­co smut­ku prze­bi­ja­ło, w dół ku wsi. Ze środ­ka skrom­nych i ubo­gich cha­tek wiej­skich, z po­mię­dzy od­wiecz­nych lip, za­bły­snął mu słoń­cem ozło­co­ny krzyż wiej­skiej cer­kiew­ki, ku któ­re­mu piął się w górę dym wy­cho­dzą­cy z przy­ty­ka­ją­ce­go o cer­kiew dwor­ku. I uśmiech za­ja­śniał na mło­dej twa­rzy pana Ka­zi­mie­rza, i uśmiech ten i wzrok roz­czu­lo­ny po­le­cia­ły przez czy­ste i won­ne po­wie­trze tam na dół, ku wsi do do­brze mu zna­nej za­gro­dy; a wnet też za nie­mi po­mknę­ło i lek­kie mło­dzień­ca wes­tchnie­nie. Bo przy­po­mniał so­bie w tej chwi­li, że te od­wi­dzi­ny jego dzi­siej­sze w Krze­wiń­cach, mia­ły być ostat­nie; on je­chał bo­wiem po­że­gnać i to na czas nie­ogra­ni­czo­ny, po­czci­wych przy­ja­cioł swo­ich i ko­goś droż­sze­go jesz­cze. I za­du­mał się mło­dzie­niec, cho­ciaż twarz jego mło­da, czer­stwa, żad­ną zda sie głęb­szą my­ślą nie­po­ora­na, do ludz­kiej i ru­basz­nej we­so­ło­ści przy­wy­kła, nie­zgrab­nie tro­chę od­bi­ja­ła od tego nie­czę­ste­go na niej go­ścia. Pan Ka­zi­mierz rzad­ko ma­rzył kie­dy; wy­cho­wa­ny na wsi, w skrom­nym bar­dzo dwor­ku szla­chec­kim, przez ojca i mat­kę, pro­stych i po­czci­wych dzier­żaw­ców ma­łe­go przy­sioł­ka, kil­ka­na­ście le­d­wie dy­mów li­czą­ce­go, nie­wie­le miał cza­su od­da­wać się my­śli, tego we­dle oko­licz­no­ści, anio­ła lub sza­ta­na, do­da­ne­go czło­wie­ko­wi w wiecz­ne to­wa­rzy­stwo. Bo niech jeno ta myśl głęb­sza za­go­ści ci w gło­wie, już się jej nie po­zbę­dziesz, ni hu­lan­ką u są­sia­da, ni po­lo­wa­niem w kniei; ona ci ży­cie co­dzien­ne od­cza­ru­je od wszyst­kich po­wa­bów, ja­kie ma to ży­cie dla lu­dzi pro­stych, ale jest za to zdol­na wy­cza­ro­wać cały świat nowy uro­czy, po któ­rym bro­dzisz bez koń­ca, jak­by po owych dzie­wi­czych, sie­kie­rą nie­tknię­tych la­sach Ame­ry­ki. Pan Ka­zi­mierz był do­bry i po­czci­wy chło­piec, któ­ry ma­ło­co znał nad Wul­kę, w któ­rej się uro­dził, czy­tać i pi­sać na­uczył, i Krze­wiń­ce, w któ­rych czuć się na­uczył. Kto zna na­sze wiej­skie wy­cho­wa­nie u nie­za­moż­ne­go szlach­ci­ca pol­skie­go, nie bę­dzie po­trze­bo­wał dłu­gich opi­sów, i po­zna od razu całe uspo­so­bie­nie na­sze­go bo­ha­ty­ra. Wy­cho­wa­nie to bywa zwy­kle przy­pad­ko­we, ury­wa­ne, prze­pla­ta­ne za­ba­wą na ko­niu, u są­sia­da, lub w kniei; za­ję­cia­mi go­spo­dar­skie­mi, w któ­rych syn ojca wy­rę­czyć musi; żad­nej w niem nie­ma pew­nej po­sa­dy, ani też celu nie­ma. To­też co przy­pa­dek za­czął, to przy­pa­dek koń­czy zwy­kle, i z wy­cho­wa­ne­go w ten spo­sób mło­dzień­ca, wy­ra­bia czło­wie­ka lep­sze­go lub gor­sze­go. Pan Ka­zi­mierz prze­był to całe przy­pad­ko­we wy­cho­wa­nie i dzię­ki po­czci­wym na­ukom a wię­cej jesz­cze przy­kła­dom ro­dzi­ców, był do­brym, otwar­tym i po­czci­wym chło­pa­kiem. Ale jak nie było pew­nych za­sad w wy­cho­wa­niu jego, tak też i w uspo­so­bie­niu jego nie było pew­nej, trwa­łej po­sa­dy. Je­dy­nem jego za­ję­ciem było go­spo­dar­stwo i to te go­spo­dar­stwo daw­ne, ru­ty­no­we, je­dy­ną roz­ryw­ką po­lo­wa­nie, a je­dy­ną na­mięt­no­ścią był mu koni

Po­czci­wy oj­ciec pana Ka­zi­mie­rza póki żył, sam mu cią­gle po­wta­rzał, że dla nas przy­stoi jeno mę­skie wy­cho­wa­nie, har­tu­ją­ce cia­ło przy­zwy­cza­ja­niem do wszel­kich nie­wy­gód. Jest w tem wiel­ka praw­da; praw­da rzec­by moż­na hi­sto­rycz­na, któ­rą szlach­ta na­sza po wsiach in­stynk­tem zda się, ro­zu­mie, ale nie­ste­ty! nic przy tem nie ro­zu­mu­je, a że mało i po­bież­nie czy­ta, więc tej pro­stej a prze­cie rów­nie u nas hi­sto­rycz­nej praw­dy po­jąć nie zdo­ła, że nie­mniej nam po­trzeb­ny hart du­szy, któ­re­go brak krwa­we­mi ty­le­kroć opła­ki­wa­li­śmy łza­mi.

Owoż gdy po śmier­ci ojca nasz Ka­zi­mierz sam zo­stał z mat­ką i wy­szedł na dzier­żaw­cę Wul­ki, ku­pił so­bie wierz­cho­we­go ko­nia. Skrom­ny to był bo tani wierz­cho­wiec, ale za­wsze wierz­cho­wiec, na któ­rym nasz bo­ha­tyr uga­niał po po­lach i gó­rach, z char­tem i bez char­ta, czy po­trze­ba czy nie po­trze­ba, w lato czy w zimę. A że pan Ka­zi­mierz był ład­ny, sil­ny… i bar­czy­sty chłop, sie­dział tęgo na ko­niu, z wierz­bo­wym prę­ci­kiem w ręku, któ­rym le­ni­we­go cza­sem ko­ni­ka okła­dał bez li­to­ści; uga­niał wi­chrem, prze­ska­ki­wał rowy i pło­ty, lu­bio­no go, chwa­lo­no i psu­to tro­chę w oko­li­cy. Po ma­łych jar­ma­recz­kach w oko­li­cy był on głów­ną oso­bą; czę­sto­wa­ny so­wi­cie czę­sto­wał na­wza­jem, co oczy­wi­ście, jak to by – wa u nas, po­do­ba­ło mu się do­syć, na­gi­na­ło się ku na­wycz­ce i przy­zwy­cza­ja­ło do próż­no­wa­nia i zbyt­ko­wych po­kus, łych dwoch grze­chów pier­wo­rod­nych na­szej bo­gat­szej i uboż­szej szlach­ty. Prze­bie­gnij mniej­sze na­sze mia­stecz­ka, a prze­stra­szysz się, zo­ba­czyw­szy, ile tam da­rem­ne­go cza­su na­tra­cą mło­do­ści dzier­żaw­cy, urzęd­ni­cy pry­wat­ni, ba na­wet i dzie­dzi­ce mniej­si – przy kie­lisz­ku i fa­jecz­ce; a ile wię­cej na­tra­cą gro­sza, któ­re­go uby­tek i rzad­kość zwięk­sza­ją jesz­cze kre­dyt ma­ło­mia­stecz­ko­wy, po­dwój­ną kred­ką zpi­su­ją­cy, zdy­ba­nia się są­sia­dów w mia­stecz­ku.

Wszyst­kie te wady były w panu Ka­zi­mie­rzu lek­ko na­cie­nio­wa­ne jesz­cze. Bo prze­wa­ża­ła w nim do­tąd po­czci­wość ser­ca. Do­brać to za­iste za­le­ta i go­dzi się ją ce­nić i sza­co­wać, lecz kru­cha to pod­po­ra w tak czę­stych u nas Bu­rzach ży­cia w któ­rych tyle po­prze­pa­da­ło serc po­czci­wych bez wie­ści i po­żyt­ku, ba na­wet ze szko­dą dla nich sa­mych i dla ogó­łu. I dar­mo szu­kać tej winy w na­szym cha­rak­te­rze na­ro­do­wym, jak to lu­bo­ścią i wy­mow­nie twier­dzą lu­dzie o płyt­kich gło­wach, i złych dla nas chę­ciach, któ­rzy tym za­rzu­tem mnie­ma­ją zrzu­cić wszel­ką od­po­wie­dzial­ność za swe krzy­we zda­nia i wię­cej jesz­cze krzy­we dro­gi. Nie tam szu­kać winy trze­ba, ale w zu­peł­nem za­nie­dba­niu wy­cho­wa­nia, mia­no­wi­cie do­mo­we­go, po na­szych dwo­rach i dwor­kach szla­chec­kich. Trze­ba raz wy­rzec się szcze­rze wszel­kich prze­są­dów pa­nu­ją­cych po tych dwo­rach, a mamy ich tam nie­ma­ło, a mię­dzy nie­mi naj­szko­dliw­szy, że tro­chę ma­jąt­ku, tro­chę fran­cu­sczy­zny i tro­chę her­bu szla­chec­kie­go, roz­pusz­czo­ne w sa­lo­no­wej ogła­dzie dla wyż­szych, a w ru­basz­nej tę­go­ści dla niż­szych, wy­star­czy ja­koś w ży­ciu. O! błąd to i wiel­ki błąd moi pa­no­wie… nie jest to re­cep­ta na czło­wie­ka, ale na ist­ne­go dur­nia! A już­ciż przy­zna­cie mi pa­no­wie, że w na­szych cza­sach, a mia­no­wi­cie w na­szych oko­licz­no­ściach, hań­ba, a co go­rzej wy­stę­pek jest wiel­ki być dur­niem nie­po­ży­tecz­nym.

Wra­ca­jąc z tego epi­zo­dycz­ne­go wy­bry­ku, za któ­ry wiel­ce prze­pra­szam czy­tel­ni­ków mo­ich, do­dam jesz­cze do ob­ra­zu na­sze­go bo­ha­ty­ra, że naj­więk­szem jego szczę­ściem była mi­łość do­brej i po­czci­wej dziew­czy­ny z są­siedz­twa, do któ­rej przy­wią­zaw­szy się ser­decz­nie, za­czął mniej hu­lać, a wię­cej sie­dzieć u lu­bej, któ­ra przez przy­pa­dek tak­że, bo do­bre wy­cho­wa­nie jest u nas zwy­kle przy­pad­kiem tyl­ko, po­sia­da­ła wię­cej wia­do­mo­ści od nie­go; a na­mięt­nie przy­wią­za­na do oj­czy­stej zie­mi i do oj­czy­stej li­te­ra­tu­ry, ko­cha­jąc go szcze­rze i na­mięt­nie, od – da­wa­ła mu z ca­lem po­świę­ce­niem, ko­bie­tom wła­ści­wem wszyst­ko swo­je – i z ser­ca i z gło­wy. Lecz pan Ka­zi­mierz choć ko­chał szcze­rze, nie­mniej prze­to mu­siał ule­gać oko­licz­no­ściom, sil­niej­szym nie­raz od na­szych naj­sil­niej­szych za­mia­rów.

Miał on stry­ja, któ­ry był ka­no­ni­kiem w sto­li­cy. Był to sta­ry czło­wiek, o któ­re­go ma­jąt­ku i ka­pi­ta­łach ba­jecz­ne roz­po­wia­da­no rze­czy. Na­gle czu­jąc się co­raz star­szym i słab­szym, za­pra­gnął ro­dzin­nych uczuć i na­pi­sał do sy­now­ca, by przy­je­chał do nie­go na miesz­ka­nie. Ka­zi­mierz mimo ca­łej po­ku­sy, jaką mu w ucho szep­tał sza­tan zbyt­ku, roz­po­wia­da­jąc o stry­jow­skich du­ka­tach, był­by może nie po­rzu­cał uko­cha­nej swej Ma­rii, z któ­rą po trzech ła­tach naj­czul­szej mi­ło­ści wza­jem­nej w je­sie­ni miał się że­nić; ale mat­ka do­bra ale ogra­ni­czo­na ko­bie­ta, wie­rzą­ca śle­po w zło­to, wy­mo­gła na nim, żeby wy­je­chał do stry­ja, któ­ry za­pew­ne nie bę­dzie się sprze­ci­wiał związ­ko­wi sy­now­ca z uko­cha­ną Ma­rią; a zresz­tą choć­by na­wet wy­pa­dło ślub odło­żyć na czas nie­ogra­ni­czo­ny, coż to jest w po­rów­na­niu z spo­dzie­wa­ną po stry­ju spu­ści­zną. Tak ro­zu­mo­wa­ła mat­ka Ka­zi­mie­rza; i ni­by­to ko­cha­ła go ser­decz­nie. Coż dziw­ne­go, wszak i my tak zwy­kle ro­zu­mu­je­my wszy­scy; i chwi­le upra­gnio­ne­go szczę­ścia od­kła­da­my nie­bacz­ni i lek­ko­myśl­ni; jak­by szczę­ście w ży­ciu było sta­łe i nie­zmien­ne. A tym­cza­sem chwi­la prze­mknie i już nie wró­ci wię­cej; i dar­mo za­tę­sk­nisz po­tem za nią. Dziś nie wró­ci, coś wczo­raj odło­żył.

I dziś wła­śnie mia­ło na­stąp ć to smut­ne z ko­chan­ką po­że­gna­nie. Lecz dla cze­goż na­gła na­pa­dła go wąt­pli­wość, przy tej dro­dze roz­staj­nej. Bo nie­ste­ty! pan Ka­zi­mierz cho­ciaż bo­ha­tyr mo­je­go ob­raz­ku, jak wszy­scy inni bo­ha­ty­ro­wie więk­szych, bo dzie­jo­wych po­wie­ści, nie był bez nie­któ­rych sła­bo­ści. Był on po­tro­sze próż­ny! I trud­no­by mi przy­szło wy­ka­zać, czy ta próż­ność jego była skut­kiem owych po­chwał, ja­kie­mi schle­bia­no jego pięk­nej twa­rzycz­ce; czy też on ją odzie­dzi­czył jako grzech pier­wo­rod­ny sta­nu, do któ­re­go na­le­żał, do któ­re­go­to smut­ne­go grze­chu przy­ło­ży­ła się za­pew­ne naj­wię­cej po­czci­wa mat­ka, któ­ra nig­dy nie za­po­mnia­ła, że ro­do­wi­tym jej her­bem była pan­na na niedź­wie­dziu. Do­syć że gdy do­je­chał do roz­staj­nej dro­gi, wy­wy­da­ło mu się ko­niecz­no­ścią wstą­pić do dwo­ru, w któ­rym miesz­ka­ła ro­dzi­na hra­biów Gniaz­dow­skich; bo już­ciż wy­jeż­dża­jąc, z oko­li­cy, w któ­rej ta ro­dzi­na jako naj­za­moż­niej­sza i naj­dum­niej­sza, gra­ła rolę naj­zna­ko­mit­szą, go­dzi­ło się ją po­że­gnać tak­że, i po­dzię­ko­wać za ła­ska­we wzglę­dy, z ja­kie­mi ród Gniaz­dow­skich przyj­my­wał rzad­kie ale peł­ne sub­mi­sij od­wi­dzi­ny pana Ka­zi­mie­rza Bil­czyń­skie­go, trzy­ma­ją­ce­go u nich w dzier­ża­wie ów mały fol­war­czek, Wul­ka zwa­ny, nik­ną­cy rów­nie na ma­pie dóbr hra­bie­go Ar­tu­ra Gniaz­dow­skie­go, jak nasz bo­ha­tyr nik­nął zwy­kle w sa­lo­nie pa­ła­cu w Krze­wiń­cach. Bo pchać się do klam­ki pań­skiej, je­st­to na­rów drob­niej­szej szlach­ty u nas, z któ­re­go nic ją do­tąd cał­kiem wy­le­czyć nie zdo­ła­ło, ani po­stęp oświa­ty, ani też waż­niej­sze nad wszyst­ko do­świad­cze­nie.

Ja­kie zaś to były ła­ska­we wzglę­dy, któ­re pana Ka­zi­mie­rza spo­wo­do­wa­ły do tej wy­ciecz­ki w bok ku uli­cy to­po­lo­wej, wnet się do­wie­my; ru­szaj­my jeno za nim. Nada­rem­nie koń prak­tycz­niej­szy od pana, cią­gnął się w dół ku skrom­niej­sze­mu księ­dza dwor­ko­wi, wie­dząc za­pew­ne z do­świad­cze­nia, że w staj­niach hra­biow­skich prócz za­szczy­tu by­cia przy­wią­za­nym do mu­ro­wa­ne­go słu­pa, rze­tel­niej­sze przy­ję­cie owsem nie na­stą­pi. Pan Ka­zi­mierz upar­ty jak na po­tom­ka but­nej szlach­ty przy­sta­ło, dą­żył ku pa­ła­co­wi i tem tyl­ko w tej chwi­li da­wał do­wód oczy­wi­stej swej mi­ło­ści do Ma­rij­ki, że naj­przód chciał od­być nie­wiel­ce miłe od­wi­dzi­ny, by już po­tem resz­tę dnia prze­pę­dzić w lu­bem ko­chan­ki to­wa­rzy­stwie. I gdy już wła­śnie do­jeż­dżał do bra­my pa­ła­co­wej, z któ­rej szczy­tu dum­nie spo­glą­da­ła tar­cza her­bow­na, w hra­biow­skie per­ły ozdo­bio­na, z prze­ciw­nej stro­ny do­jeż­dżał do niej inny jeź­dziec na ko­niu wy­so­kim, któ­re­go dłu­gie nogi, dłu­ga szy­ja i nie­co wklę­słe boki świad­czy­ły o tej ra­sie an­giel­skiej, w któ­rej tak się po­ko­cha­li­śmy od nie­daw­na, że ma­jąc w domu za­wód naj­dziel­niej­szy koni oj­czy­stych, któ­re­mu po­zwa­la­my iść w po­nie­wier­kę i prze­pa­dać na­wet, wy­sy­ła­my za mo­rze cią­gle na­sze pie­nią­dze za an­giel­skie­mi koń­mi, an­giel­skie­mi tre­ne­ra­mi, żo­ke­ja­mi i an­giel­skie­mi zwy­cza­ja­mi. Na tym wy­nio­słym ko­niu, przy któ­rym wierz­cho­wiec mały na­sze­go bo­ha­ty­ra praw­dzi­wym wy­glą­dał ku­cy­kiem, sie­dział mło­dy tak­że czło­wiek, błysz­czą­cy cały, bo błysz­cza­ły na nim i zło­te oku­la­ry i bron­zo­we gu­zi­ki na rajt­ro­ku, i zło­ty łań­cu­szek od ze­gar­ka, a mia­no­wi­cie w ręce z ozlo­co­ne­mi i ob­ry­lan­to­wa­ne­mi pal­ca­mi błysz­czał naj­bar­dziej szpi­crut mi­ster­nej ro­bo­ty, cały w zło­tych rzeź­bach, ze zło­tym ko­ni­kiem na rę­ko­ję­ści. I w chwi­li, gdy obaj jezd­cy do­jeż­dża­li do bra­my, w znak po­ufa­łe­go po­wi­ta­nia, hra­bia Al­fred Gniaz­dow­ski, syn hra­bie­go Ar­tu­ra, ude­rzył na­sze­go bo­ha­ly­ra zło­ci­stym szpi­cru­tem, niby z nie­nac­ka, ale tak sil­nie po grzbie­cie, że aż ten rzu­cił się na ko­niu i ob­ró­cił gnie­wem roz­pa­lo­na twarz swo­ją ku błysz­czą­ce­mu jezd­co­wi. I przez chwi­lę za­wrza­ło na twa­rzy pana Ka­zi­mie­rza obu­rze­nie tak sil­ne, iż ha wi­dok jego, wo­sko­wa twarz pana hra­bie­go po­bla­dła wię­cej jesz­cze. I kto wie coby się sta­ło, gdy­by nie to przy­zwy­cza­je­nie do ule­gło­ści pa­nom, na­szej szlach­cie tak da­le­ce wła­ści­we, że byle z nimi za­cho­wać sto­sun­ki tak im przy­dat­ne jak umar­łe­mu ka­dzi­dło, da­dzą chęt­nie stro­ić z sie­bie naj­nie­przy­zwo­it­sze żar­ty.

A że żar­tem oczy­wi­stym było to szpi­cru­to­we ude­rze­nie, jak­kol­wiek go do­brze bo­la­ło, naj­le­piej do­wo­dził uśmiech sło­dziut­ki na twa­rzy hra­bie­go Al­fre­da.

– „Le­d­wiem cię do­go­nił!…jak się masz, mój ty błęd­ny ry­ce­rzu, któ­ry tak za­ma­rzy­łeś głę­bo­ko, żeś na­wet nie sły­szał mo­je­go wo­ła­nia.”

– „Pan hra­bia wo­łał mnie?” od­po­wie­dział nasz bo­ha­tyr udo­bru­cha­ny nie­co tą pań­ską po­ufa­ło­ścią.

– „Wo­ła­łem, i jak wo­ła­łem” od­rzekł mło­dy hra­bia z uśmie­chem jesz­cze słod­szym i we­sel­szym, boto pa­nów nie­po­spo­li­cie bawi, gdy ta­kie­go szta­chet­kę mogą na dur­nia wy­strych­nąć. „A wi­dząc, że ty za­ko­cha­ny, ry­ce­rzu stra­ci­łeś nie­tyl­ko oczy, jak to bywa zwy­czaj­nie, ale na­wet i uszy, do­tkną­łem cię szpi­cru­tem moim, by cię prze­cie obu­dzić…. a je­że­li w pę­dzie ko­nia do­tknię­cie moje było za moc­ne, prze­pra­szam cię na­wet.”

– „Pan hra­bia za….nad­to ła­ska­wy” po­my­ślał, ale nie od­po­wie­dział prze­cie nasz bo­ha­tyr udo­bru­cha­ny zu­peł­nie hra­biow­skiem prze­pro­sze­niem.

– „A do tego że­byś wie­dział, że do­tknię­cie tego szpi­cru­ta, to jak­by ono do­tknię­cie sza­blą przy pa­so­wa­niu na ry­ce­rza” mó­wił da­lej Ar­tur z kpią­cą po­wa­gą „je­st­to bo­wiem szpi­crut ho­no­ro­wy.”

– „Szpi­crut ho­no­ro­wy?” za­py­tał Ka­zi­mierz gło­sem i całą zdzi­wio­ną twa­rzą; a mi­mo­wol­nie rzu­ciw­szy oczy na swój wła­sny prę­cik, uła­ma­ny z wierz­by przy wy­jeż­dzie z domu, za­pło­nił się i pu­ścił na zie­mię tego nie­god­ne­go szpi­cru­tów błysz­czą­cych za­stęp­cę.

– „To ty nie wiesz co to szpi­crut ho­no­ro­wy? o ty bied­ny wie­śnia­ku!”

I śmie­jąc się ze­sko­czył pan Ar­tur z ko­nia, bo już byli przed ol­brzy­mim gan­kiem z mo­nu­men­tal­ne­mi scho­da­mi, któ­ry­to wła­śnie miał dwo­ro­wi sta­re­mu i do­syć nie­zgrab­ne­mu nada­wać po­sta­wę pa­ła­co­wą. A trze­ba wie­dzieć, co zresz­tą hra­bia Al­fred wszyst­kim przy zda – rzo­nej i bez zda­rzo­nej spo­sob­no­ści roz­po­wia­dał, że i ga­nek, i słu­py gan­ko­we, i owe scho­dy ol­brzy­mie, były ści­słem na­śla­do­wa­niem fa­cia­ty pa­ła­co­wej w Pu­ła­wach.

– „Ale coż dziw­ne­go?” mó­wił da­lej kpią­cym to­nem mło­dy pa­nicz „za­ko­cha­ni nic nie wie­dzą zwy­kle, a coż do­pie­ro, je­że­li ich opę­ta­ją ta­kie oczy, ja­kie po­sia­da cór­ka na­sze­go… do­bro­dzie­ja…, któ­re­go nie śmiem na­zwać po­pem, by cię nie roz­gnie­wać.”

– „Pan hra­bia!…pa­nie hra­bio!” mru­czał nasz bo­ha­tyr zmie­sza­ny do resz­ty, okła­da­jąc go co chwi­la ukło­na­mi i po­wta­rza­niem tego ty­tu­łu, cho­ciaż doń mło­dy hra­bia prze­ma­wiał cią­gle po­ufa­łym ty.

– „Idź tym­cza­sem do sa­lo­nu, ja za­raz tam przyj­dę sko­ro się tro­chę prze­bio­rę, by się po­zbyć tego koń­skie­go za­pa­chu, któ­ry ata­ku­je ner­wy mo­jej mat­ki…. i do­brze­by też było, że­byś i ty przy­wo­ził z sobą inny ubior, bo fa­tal­nie śmier­dzisz ko­niem…. ale coż ro­bić?

z wami de­mo­kra­ta­mi, trze­ba być ostroż­nym i po­błaż­li­wym bar­dzo, bo wy nie po­zwa­la­cie na­wet, by­śmy mie­li sła­be ner­wy…. A jak przyj­dę do sa­lo­nu, to ci wy­tłu­ma­czę, co to jest szpi­crut ho­no­ro­wy."

Nasz bo­ha­tyr po­staw­szy chwi­lę w przed­po­ko­ju w sta­nie za­ga­pie­nia, któ­re­go się wsty­dził, któ­re prze­kli­nał i, na któ­re się gnie­wał, ale zno­sił prze­cie i szu­kał go z wła­snej woli, byle tyl­ko mógł po­wie­dzieć na zjaz­dach oko­licz­nej szlach­ty, że był tam kie­dyś w Krze­wiń­cach u hra­bie­go Gniaz­dow­skie­go – wszedł wresz­cie do sa­lo­nu.

W sa­lo­nie od­by­wa­ła się wła­śnie z całą pań­ską uro­czy­sto­ścią i z an­giel­skim kom­for­tem, ran­na her­ba­ta. Przy wiel­kim sto­li­ku, w wiel­kich po­rę­czo­wych krze­słach sie­dzia­ło czte­ry o$ób tyl­ko, ale zato krę­ci­ło się parę ka­mer­dy­ne­rów i kil­ku lo­kai.

Twa­rze osób sie­dzą­cych były mniej wię­cej nie­wie­le zna­czą­ce i w je­den typ sa­lo­no­wej przy­zwo­ito­ści wmu­szo­ne, rzec­by moż­na gwał­tow­nie, przez przy­zwy­cza­je­nie do pew­nych ste­reo­ty­po­wych wy­ra­zów, ge­stów i uśmie­chów. Naj­znacz­niej­sze po­sta­wy na tym wy­ma­nie­ro­wa­nym ob­ra­zie ca­łym, mie­li pan hra­bia Ar­tur Gniaz­dow­ski, z wiel­ką sze­ro­ką twa­rzą, co­dzień wy­go­lo­ną naj­sta­ran­niej, z wiel­ką pe­ru­ką, któ­rę na prze­kor no­wym zwy­cza­jom, pu­dro­wał po sta­re­mu, i z naj­więk­szym brzu­chem do­da­ją­cym mu nie­ma­ło po­wa­gi, wię­cej na­wet, ni­że­li spa­da­ją­cy nań z pier­si mały ja­kiś krzy­żyk or­de­ro­wy, któ­ry nig­dy nie od­stę­py­wał ubio­ru pana hra­bie­go, rów­nie jak i owe dwa me­ta­lo­we gu­zicz­ki na boku od fra­ka przy­cze­pio­ne, świad­czą­ce wszem w obec i każ­de­mu z osob­na, że tam mie­ści się klucz szam­be­lań­ski. Zresz­tą z twa­rzy jego nic nie po­znasz, bądź dla tego, że w rze­czy sa­mej nic tam nie­ma, bądż też, że hra­bia Ar­tur, nie­gdyś ka­wa­ler ja­kiejś am­ba­sa­dy, za­cho­wał so­bie jako je­dy­ny za­ro­bek wy­nie­sio­ny z tego za­wo­du, pe­wien uśmiech dy­plo­ma­tycz­ny, któ­rym trak­to­wał wszyst­kich rów­nie hoj­nie jak ta­ba­ką z zło­tej ta­ba­kier­ki. Je­dy­nym ty­pem wię­cej od­zna­czo­nym na tej twa­rzy, było wy­dę­cie warg, rów­nie dy­plo­ma­tycz­ne, bo dwu­znacz­ne; mo­gło bo­wiem za­rów­no być ozna­ką dumy, ja­ko­też ga­stro­no­micz­nych na­wyk­nień, któ­re szam­be­lan za­cny wy­niósł z dy­plo­ma­tycz­nej ka­rie­ry swo­jej.

Pani szam­be­la­no­wa była zato nie­zmier­nie chu­da, ko­ści­sta, za­su­szo­na i żół­ta gdy­by mu­mia; ty­pem zaś na jej twa­rzy cha­rak­te­ry­stycz­nym była su­ro­wość nie­prze­bła­ga­na, w któ­rej łą­czy­ły się po­boż­ność nad­zwy­czaj­na, dum­na po­wa­ga pań­sko­ści i wiecz­ne znu­dze­nie, ni­czem nie­roz­we­se­lo­ne, ni­czem nie­prze­rwa­ne, od­stra­sza­ją­ce rów­nych i niż­szych, dla wyż­szych jeno ma­ją­ce cza­sem bla­dy i chłod­ny uśmiech. Wszak­że pani hra­bi­na była z księż­nej uro­dzo­na.

Na twa­rzy pan­ny Elż­bie­ty, dwu­dzie­sto­let­niej hra­bian­ki Gniaz­dow­skiej, łą­czy­ły się naj­cie­ka­wiej oba typy ro­dzi­ciel­skie: uśmiech ojca szy­der­stwem oży­wio­ny, i po­wa­ga mat­ki, za­ostrzo­na we­wnętrz­nym gnie­wem na wszyst­kich i wszyst­ko, któ­ry jak ów sęp pro­me­te­uszo­wy szar­pał jej wnętrz­no­ści co­dzień sta­rym i co­dzień no­wym bo­lem. Tym sę­pem było zwier­cia­dło, któ­re jej co­dzień zra­na, od­bi­ja­jąc jej twarz ciem­ną przez ospę po­ora­ną, do­da­wa­ło do­sta­tecz­ną na dzień cały ilość zło­ści, by nią wszyst­kim dała się w zna­ki.

Znu­dze­nie wszyst­kich tych trzech twarz, spo­tę­go­wa­ne aż do wy­ra­zu nie­szczę­ścia i bo­le­ści nig­dy nie­skoń­czo­nej, było wi­do­me na czwar­tej twa­rzy, pan­ny Ge­no­we­fy, pan­ny trzy­dzie­sto­let­niej, ja­kiejś da­le­kiej krew­nej sa­me­go szam­be­la­na, któ­ra była naj­smut­niej­szą w tym domu ofia­rą: dumy obo­jęt­nej hra­bie­go, su­ro­wo­ści po­boż­nej i gdy­ra­ją­cej hra­bi­ny i zło­śli­wo­ści szy­der­czej pan­ny Elż­bie­ty; a mu­sia­ła to wszyst­ko zno­sić, bo nie mia­ła bie­dacz­ka żad­ne­go przy­tuł­ku na bo­żej zie­mi. Po na­szych do­mach pań­skich zdy­bać moż­na nie­ma­ło ta­kich ubo­gich ku­zy­nek, re­zy­den­tek nie­szczę­śli­wych, na­zy­wa­nych pięk­nie po fran­cu­sku de­mo­isel­le de com­pa­gnie, a trak­to­wa­nych nie wiem po ja­kie­mu, bo już­ciż nie po pol­sku, gdy nie po go­ścin­ne­mu. To­też tyl­ko fran­cu­ski ję­zyk ma na nie wy­raz: So­uf­fre-do­uleur, a fran­cu­ska muza utwo­rzy­ła typ dra­ma­tycz­ny na ta­kie bied­ne stwo­rze­nia, zna­ny nam pod prze­polsz­czo­nym na­zwi­skiem kop­ciusz­ka. I jesz­cze ob­ma­wia­ją po­wszech­nie wszy­scy te bied­ne stwo­rze­nia, mó­wiąc z góry, że są złe, ga­da­tli­we, ob­mow­ne i bóg wie co jesz­cze. Bywa to tak za­pew­ne, ale nikt się nie za­sta­no­wi nad tem, ile co­dzien­nych cier­pień szpil­ko­wych prze­być musi taka bied­na re­zy­dent­ka, przez mi­ło­sier­dzie niby trzy­ma­na, aż na­resz­cie wszyst­ko, co tyl­ko żyło w jej bied­nej pier­si, musi bo­lem prze­żar­te, żół­cią prze­je­dzo­ne, wy­schnąć do szczę­tu. O, bo to mi­ło­sier­dzie, któ­re jej ską­po daje, a z li­chwą wy­ma­wia, za cel wszyst­kich ka­pry­sów i złych hu­mo­rów wy­bie­ra, wszyst­kich, naj­lich­szych i nie­ustan­nych żąda usług, a nig­dy je nie ceni na­le­ży­cie, ale zrzę­dzi i na­rze­ka bez koń­ca, to mi­ło­sier­dzie jest okrop­ne, upa­dla­ją­ce czło­wie­ka, zni­ża­ją­ce go do zwie­rzę­cia, oka­la­ją­ce jego wszyst­kie człon­ki cia­ła, i czu­cia du­szy, i my­śli gło­wy, wiecz­nym łań­cu­chem nie­wo­li. I za­praw­dę! do grze­chów śmier­tel­nych na­le­ża­ło­by po­ra­cho­wać jesz­cze ta­kie mi­ło­sier­dzie fał­szy­we. By już od razu skoń­czyć z tą ga­le­rią por­tre­tów ro­dzi­ny Gniaz­dow­skich, do­dam jesz­cze w koń­cu por­tret mło­de­go hra­bie­go, naj­trud­niej­szy do zro­bie­nia ze wszyst­kich. Bo dar­mo szu­kać na tej twa­rzy ja­kie­go­bądź wy­ra­zu. Co nie znisz­czy­ło pań­skie pstro­ka­te wy­cho­wa­nie, to wy­żar­ła wcze­sna roz­pu­sta, zo­sta­wiw­szy za sobą mar­twe i nic nie­mó­wią­ce ło­ży­sko wszyst­kich walk w bu­du­arze, za ku­li­sa­mi, przy zie­lo­nym sto­li­ku i na ka­wa­ler­skich bie­sia­dach od­by­tych. A co jesz­cze mo­gło na tej twa­rzy po­zo­stać z daw­nych śla­dów uro­dy, bo pan Al­fred był naj­przy­stoj­niej­szy z ca­łej ro­dzi­ny, i z daw­nych śla­dów mło­do­ści, bo miał do­pie­ro lat dwa­dzie­ścia czte­ry, by może za­sło­nić śla­dy roz­pust­ne­go ży­cia, po­kry­ły wąsy, bro­da i dłu­gie wło­sy. I po­tem wszyst­kiem, jak wąż po zglisz­czach i pust­kach, prze­la­ty­wał cza­sem tyl­ko wy­raz szy­der­czy, po­dob­ny do wy­ra­zu na twa­rzy sio­stry, ale zim­niej­szy, bo mu nie do­da­wa­ły tego za­pa­łu, jaki wrzał w pięk­nych do­syć oczach pan­ny Elż­bie­ty, wy­ga­słe, oku­la­ra­mi za­sło­nio­ne oczy pana Al­fre­da. Do za­okrą­gle­nia ca­łe­go ob­ra­zu ro­dzi­ny hra­biów Gniaz­dow­skich, to jesz­cze do­dać mu­szę, że od roku już miesz­ka­li na wsi, z nie­ma­łem za­dzi­wie­niem oko­licz­nej szlach­ty, przy­zwy­cza­jo­nej do tego, że od nie­pa­mięt­nych cza­sów nie miesz­ka­li na wsi; i wszy­scy ło­ma­li so­bie gło­wy nad roz­wią­za­niem tej dla nich, bóg wie dla cze­go, zaj­mu­ją­cej za­gad­ki. Za­gad­ka zaś cała było bar­dzo pro­sta i zwy­czaj­na; hra­bia Gniaz­dow­ski idąc za na­ro­wem i zwy­cza­jem pew­nej czę­ści pa­nów na­szych, tra­cił na próż­ne w sto­li­cy wy­sta­wy wię­cej niż miał, i na­ro­bił mnó­stwo dłu­gów, któ­re te­raz my­ślał za­stą­pić ży­ciem na wsi, na po­zór wy­staw­nem, a w grun­cie: brud­nem i ską­pem. A to za­mi­ło­wa­nie w zbyt­kach i wy­sta­wie, to trwo­nie­nie nie­ustan­ne na wszyst­kie ka­pry­śne za­chce­nia, je­st­to wada okrop­nie roz­ga­łę­zio­na mię­dzy pew­ną czę­ścią pa­nów na­szych – je­st­to wię­cej jak wada. Pie­niądz za­pew­ne sza­no­wać nad mia­rę nie go­dzi się, ale ten pie­niądz jest prze­cie je­dy­nym i naj­waż­niej­szym wa­run­kiem naj­więk­sze­go do­bra, ja­kie czło­wiek po­sia­dać może – tej naj­droż­szej nie­pod­le­gło­ści oso­bi­stej. Dłu­gi tedy hra­bie­go Ar­tu­ra wy­pę­dzi­ły go na wieś i spo­wo­do­wa­ły ten dłu­gi ustęp, do któ­re­go mu­szę jesz­cze do­dać ko­niecz­nie uwa­gę nad dziw­ną nie­słusz­no­ścią zdań ludz­kich w osą­dza­niu jed­nej i tej sa­mej zdroż­no­ści. Nie­chaj ktoś robi dłu­gi na ży­cie zbyt­ko­we, na szu­ler­kę, na ko­nie lub ko­chan­ki, umknie tym­cza­sem za gra­ni­cę; krew­ni po­go­dzą się z dłuż­ni­ka­mi, obe­drą ich i dłuż­nik oczysz­czo­ny z dłu­gów kosz­tem cu­dzym, wra­ca na­zad do oj­czy­zny i nikt mu nie­ma za złe ha­nieb­ne­go ban­kruc­twa, a do wszyst­kich sa­lo­nów przyj­mo­wa­ny bę­dzie rów­nie do­brze jak pier­wej. Nie­chże inny naj­uczciw­szy czło­wiek na­ro­bi dłn­gów, któ­re zro­bić mu­siał ko­niecz­nie z po­wo­du cho­ro­by albo in­ne­go nie­szczę­ścia, lub by utrzy­mać żonę i dzie­ci, jaki nań krzyk po­wsta­nie; oszust! łotr! za­wrzesz­czą na nie­go, a że nie­ma zaco umy­kać za gra­ni­cę, więc musi zo­stać w domu i do ostat­nie­go gro­sza musi wię­zie­niem od­po­ku­to­wać za dłu­gi, któ­re i tak na­gry­zły go już nie­po­ma­łu. Lecz zo­staw­my na boku te wszyst­kie uwa­gi na­strę­cza­ją­ce się mi po­mi­mo­wo­li, bo­bym nie skoń­czył tak pręd­ko za­czę­te­go ob­raz­ku; i wpro­wadź­my już raz na­sze­go bo­ha­ty­ra do sa­lo­nu.

Na ukłon jego ni­ski i po­tul­ny, le­d­wie mu się od­kło­nio­no. Hra­bia Ar­tur ob­da­rzył go uśmie­chem jak zwy­kle zim­nym. Hra­bi­na le­d­wie spoj­rza­ła na nie­go, jak­by na słu­gę, jak­by na rzecz jaką nie­ży­wą. Hra­bian­ka rzu­ci­ła nań wzro­kiem zło­śli­wym; zda­wa­ła się ra­do­wać, że nowa po­ja­wi­ła się ofia­ra, na któ­rej może do­świad­czyć bez­kar­nie szy­der­cze­go dow­ci­pu swe­go. Je­dy­ny wzrok czul­szy, li­to­śny pra­wie, wy­strze­lił przez chwi­lę z oczu nie­szczę­śli­wej ku­zyn­ki.

– „Jak się ma pan Bil­czyń­ski?” za­ga­dał pół­gęb­kiem hra­bia Ar­tur.

– „Pan Bil­czyń­ski rano wsta­je” rze­kła hra­bi­na, rzu­ca­jąc nań wzrok po­gar­dli­wy „i pew­nie kon­no” do­da­ła po chwi­li krę­cąc no­sem…. „Ge­no­we­fo! każ za­ka­dzić!”

– „Coż tam sły­chać no­we­go, pa­nie Bil­czyń­ski?” wy­ce­dził zno­wu pan hra­bia, do­ja­da­jąc spo­ry ka­wał szyn­ki.

– „I za­pew­ne pan Bil­czyń­ski był już u swo­jej pięk­nej pan­ny Ło­pu­chow­skiej” za­pisz­cza­ła hra­bian­ka, przy­ci­ska­jąc z drwin­ka­mi i miną zło­śli­wą na na­zwi­sko, któ­re we­dług zda­nia ca­łej ro­dzi­ny było bar­dzo śmiesz­ne.

Nasz bo­ha­tyr był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go przy­ję­cia, któ­re za­wsze było jed­na­kie; i choć w du­szy czuł całą one­go nie­grzecz­ność, prze­cie jeź­dził przez głu­pią próż­ność do krze­wi­niec­kie­go dwo­ru; tym ra­zem jed­nak­że czuł się wię­cej roz­gnie­wa­nym i zmie­sza­nym niż za­wsze; mil­czał więc, nie­mo­gąc zna­leść słów sto­sow­nych, by na ta­kie od­po­wie­dzieć przy­ję­cie.

– „Pan Bil­czyń­ski nie ra­czy od­po­wia­dać?” za­gadł zno­wu po chwi­li pan hra­bia, mie­rząc mło­dzień­ca ocza­mi obo­jęt­ne­mi.

Nie mogę tu omi­nąć uwa­gi, jaka mi się nie­raz na­strę­cza­ła i na któ­re nig­dy so­bie od­po­wie­dze­ić nie mo­głem: że pa­no­wie uprzy­wi­le­jo­wa­ni her­bem i ma­jąt­kiem, do niż­szych od sie­bie po­dług swe­go mnie­ma­nia prze­ma­wia­ją albo przez ty, jak na­przy­kład prze­ma­wiał hra­bia Al­fred, albo przez trze­cią oso­bę, jak mó­wił do nie­go hra­bia Ar­tur. Je­st­to z ich stro­ny śmiesz­ny spo­sób lek­ce­wa­że­nia dru­gich i po­ka­za­nia swej uro­jo­nej wyż­szo­ści. Przy­zwy­cza­je­ni tak prze­ma­wiać do swo­ich pod­wład­nych, do eko­no­mów, le­śni­czych itd., uży­wa­ją tego spo­so­bu mó­wie­nia i do tych, któ­rym niby chcą po­ka­zać jaka mię­dzy nimi róż­ni­ca. I nie je­st­to z przy­pad­ku, ale na­umyśl­nie, bo już­ciż z rów­ny­mi so­bie, to jest z tymi, któ­rych się im po­do­ba uwa­żać za rów­nych, roz­ma­wia­ją przez pan. I nie war­to­by było stra­cić ani jed­ne­go sło­wa w tym przed­mio­cie mało wagi ma­ją­cym dla czło­wie­ka my­ślą­ce­go, któ­ry za­pew­ne sam dla sie­bie nie po­wi­nien dbać o ten lub ów spo­sób mó­wie­nia, ani też po­wi­nien pchać się do to­wa­rzy­stwa, któ­re­mu się po­do­ba ta­kie­mi spo­so­ba­mi śmiesz­ne­mi od­gra­ni­czać od nie­go, dla tego, że go mniej ja­śnie wiel­moż­na mat­ka uro­dzi­ła, lub że mu oj­ciec mniej albo wca­le żad­ne­go nie zo­sta­wił chło­pa w spu­ści­znie; ależ prze­cie dla sa­mej cie­ka­wo­ści rad­bym do­świad­czyć, coby ów hra­bia Al­fred od­po­wie­dział na­sze­mu bo­ha­ty­ro­wi, gdy­by mu ty na ty od­po­wie­dział, albo hra­bie­mu Ar­tu­ro­wi na jego: „jak się ma pan Bil­czyń­ski” od­po­wie­dział za­gad­nio­ny: „jak się ma pan Gniaz­dow­ski” Wów­czas­by się po­ka­za­ło, czy pan Gniaz­dow­ski i jemu po­dob­ni nie uwa­ża­li­by po­do­dob­ne­go po­wie­dze­nia za naj­okrop­niej­szą nie­grzecz­ność, za nie­przy­zwo­itość do nie­ba o po­mstę wo­ła­ją­cą; jed­nak­że przy­zwo­item to być mnie­ma­ją, gdy mó­wią do czło­wie­ka, któ­re­go ta­lent lub na­uka mogą na­wet wy­żej od nich sta­wić, a sta­wia­ją ni­żej jeno przy­pa­dek uro­dze­nia, lub więk­szy jesz­cze przy­pa­dek zło­ta. A prze­cież go­dzi­ło­by się po­my­śleć nad tą śmiesz­no­ścią, dziś już nie­uży­wa­ną na ca­łym bo­żym świe­cie, choć­by dla tego tyl­ko, żeby się nie wy­sta­wić na od­po­wiedź rów­ną za­gad­nie­niu. Bo jesz­czeż je­śli nasz bo­ha­tyr jest dość głu­pi, że ta­kie obej­ście się z sobą przyj­mu­je i upo­waż­nia pcha­niem się do sa­lo­nu, gdzie mu nie­grzecz­no­ścią od­pła­ca­ją jego cie­ląt­ko­wa­tą ule­głość i to słusz­nie! Ale daj­my nato, bo już­ciż dzie­ją się cu­dow­ne na tym świe­cie rze­czy, żeby też po­mię­dzy nami po­tul­ne­mi stwo­rze­nia­mi uro­dził się jaki za­we­dy­ja­ka z ro­ga­tą du­szą, któ­ry­by za­gad­nię­ty w ten spo­sób, księ­ciu panu albo ja­śnie hra­bie­mu.

od­po­wie­dział przez ty lub przez trze­cią oso­bę. Ile­by­to było krzy­ku, ile uty­ski­wa­nia na bru­so­wa­tość tych gbu­ro­wa­tych i bóg wie jesz­cze ja­kich ulicz­ni­ków! A więc moja rada, po­rzu­cić ten do dzi­siej­szych już cza­sów nie­sto­sow­ny spo­sób wy­ra­ża­nia się, tak da­le­ce już wy­śmia­ny i wy­świ­sta­ny, że już nim tyl­ko na te­atral­nych de­skach prze­ma­wia­ją do uda­nych eko­no­mów.

– „Przy­je­cha­łem po­że­gnać się” od­po­wie­dział na­resz­cie nasz bied­ny bo­ha­tyr, któ­re­mu mimo ca­łej wzwy­cza­jo­nej ule­gło­ści nie mo­gło wyjść z gło­wy owe ude­rze­nie szpi­cru­to­we.

– „Po­win­nam się tego była do­my­ślić po ro­man­tycz­nym ru­mień­cu roz­la­nym na twa­rzy pana Bil­czyń­skie­go” za­ga­da­ła żywo hra­bian­ka, któ­ra za­pew­ne nie my­śla­ła nig­dy o nim, ale któ­rę gnie­wa­ło prze­cie w głę­bi du­szy, że on się ko­cha w ja­kiejś tam po­pów­nie. Ona­by rada była wi­dzić go w so­bie za­ko­cha­ne­go, choć­by dla tego, żeby go so­wi­cie wy­drwić; a na­resz­cie i dla tego może, by też do­żyć choć raz w ży­ciu tej nie­do­świad­czo­nej rzad­ko­ści i wi­dzić u stóp swo­ich za­ko­cha­ne­go na praw­dę.

– „A gdzież­to je­dzie pan Bil­czyń­ski?”

– „Na jaki kier­masz za­pew­ne.”

– „Mój stryj po­wo­łu­je mnie do sie­bie.”

– „Ksiądz ka­no­nik!” za­ga­dał grzecz­niej nie­co pan hra­bia, któ­ry tyl­ko przez wzgląd na to po­kre­wień­stwo cier­piał u sie­bie pana Ka­zi­mie­rza. Gdy­by nie ten stryj ka­no­nik, daw­no­by już mu drzwi po­ka­za­no w dwo­rze krze­wi­niec­kim. Praw­da że był­to ka­no­nik ru­ski tyl­ko, ale za­wsze ka­no­nik! praw­da też, że bied­ne­go bo­ha­ty­ra na­sze­go przyj­mo­wa­no jako sy­now­ca ka­no­ni­ka ru­skie­go.

– „Coż na to po­wie pięk­na pan­na Ło­pu­chow­ska?” Za­ru­mie­nił się pan Ka­zi­mierz i śmie­lej niż zwy­kle spoj­rzaw­szy w oczy hra­bian­ki, od­po­wie­dział nie bez do­dat­ku zło­śli­wo­ści:

– „Chęt­nie po­cze­ka za­pew­ne na mój po­wrót, któ­ry nie­dłu­go na­stą­pi, bo w je­sie­ni nasz ślub.”

– „A to pan Bil­czyń­ski na se­rio za­my­śla się że­nić z na­szą po­pów­ną?” za­ga­da­ła po­waż­nie hra­bi­na i wes­tchnę­ła po­boż­nie „wszak ona ru­skie­go wy­zna­nia – ale praw­da, i pan Bil­czyń­ski ru­sin po­dob­no.”

– „Ale fe mamo! jak­że moż­na na­zy­wać pan­nę Ło­pu­chow­skę po­pów­ną…. ona co tak jest oczy­ta­na, tak sen­ty­men­tal­na – a tak mi­ło­sier­na i tak do­bra, jak­by anioł nie­praw­daż pa­nie Bil­czyń­ski?”

– „Że do­bra jest, chciej wie­rzyć ku­zyn­ko!” prze­mó­wi­ła nie­śmia­łym gło­sem pan­na Ge­no­we­fa.

– „A wiem moja dusz­ko, że ra­zem z sobą wzdy­cha­ły­ście nad pol­skie­mi ro­man­sa­mi, nad Ry­nal­di­nim i po­dob­ne­mi utwo­ra­mi li­te­ra­tu­ry pol­skiej. Ale ja nie cie­bie py­ta­łam; ja­bym chcia­ła wie­dzieć zda­nie pana Bil­czyń­skie­go, któ­ry za­pew­ne naj­le­piej mu­siał po­znać bog­dan­kę swo­ję. Wszak tak pa­no­wie te­raz na­zy­wa­cie ko­chan­ki wa­sze…”

Już tego było za­nad­to dla na­sze­go bo­ha­ty­ra i mimo wo­lej czy oślej wy­trwa­ło­ści, jaką wraz z dru­gi­mi swe­go sta­nu ludź­mi po­sia­dał w zno­sze­niu pań­skich im­po­zy­cij, za­czer­wie­nił się od zło­ści, za­drzał cały i zda­ło mu się na­wet, że w tej chwi­li za­bo­la­ło go zno­wu ude­rze­nie szpi­cru­to­we, i chciał już żywo od­po­wie­dzieć, gdy się na­gle drzwi otwo­rzy­ły i z śmie­chem a z ło­sko­tem wbiegł hra­bia Al­fred prze­bra­ny w inny tu­żu­rek, ale za­wsze z owym szpi­cru­tem świe­cą­cym. I wznio­sł­szy swój szpi­crut do góry, jak­by go chciał po­ka­zać ca­łe­mu to­wa­rzy­stwu, śmiał się za­wzię­cie niby, cho­ciaż w uśmie­chu jego było mniej we­so­ło­ści szcze­rej, ale zato tem wię­cej zło­śli­wo­ści.

– „Wy­obraź so­bie ma che­re" prze­mó­wił na­resz­cie do sio­stry, do któ­rej naj­chęt­niej się uda­wał, gdy szło o jaką zło­śli­wość „że ten po­czci­wy nasz są­siad nie wie co to jest szpi­crut ho­no­ro­wy?”

– „Czy być może?” od­po­wie­dzia­ła pan­na Elż­bie­ta i oczy jej za­iskrzy­ły się szy­der­sko.

Brat i sio­stra god­ni sie­bie zro­zu­mie­li się od razu.

– „I jak­kol­wiek jest naj­lep­szy i naj­spo­koj­niej­szy czło­wiek, omal się nie roz­gnie­wał, gdym go ude­rzył tym szpi­cru­tem po ple­cach.”

– „Po ple­cach?” za­py­ta­ła niby pan­na Elż­bie­ta, a wy­raz jej twa­rzy w tej chwi­li mógł­by ma­la­rzo­wi słu­żyć za typ do me­ge­ry. „Wszak­to wy­raź­ne pa­so­wa­nie na ry­ce­rza ho­no­ro­we­go.”

– „Ja to przy­ją­łem jako przy­pa­dek… i spo­dzie­wam się…” wy­jęk­nął nasz bo­ha­tyr.

– „Pięk­ny przy­pa­dek!… ja cię na­umyśl­nie ude­rzy­łem jako przy­ja­cie­la, któ­re­mu nie chcia­łem od­mó­wić udzia­łu w za­szczy­cie, jaki mnie się do­stał.”

– „Chęt­nie przyj­mu­ję żar­ty, jed­nak­że….”

– „Ale mój po­czci­wy Bil­czyń­siu, je­że­li mnie nie wie­rzysz, spy­taj mo­jej sio­stry, spy­taj mego ojca, czy to nie jest szpi­crut ho­no­ro­wy…. Niech papa mu to wy – tłu­ma­czy, po­wiedz Iza­bel­ko, bo idzie mi o to, by nasz są­siad nie mnie­mał…”

– „To pan Bil­czyń­ski nie wie co to jest szpi­crut ho­no­ro­wy?” prze­mó­wił i hra­bia Ar­tur, wcho­dząc tak­że w myśl god­ne­go syna.

– „Mój brat do­stał go rze­czy­wi­ście prze­szłe­go roku jako nad­gro­dę…. za­rę­czam pana Bil­czyń­skie­go.”

– „Je­st­to w sa­mej rze­czy ozna­ka ho­no­ro­wa!” mruk­nę­ła na­wet sama hra­bi­na, nie­wsty­dząc się na­le­żeć do tej nie­god­nej mi­sty­fi­ka­cii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: