Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztuka ścigania się w deszczu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sztuka ścigania się w deszczu - ebook

Mam szczęście do powieści, o których nie mogę przestać myśleć – ta jest zdecydowanie jedną z nich.
JODI PICOULT
Enzo różni się od innych psów. Jest filozofem z niemal ludzką duszą (i obsesją posiadania przeciwstawnych kciuków). Wszystkiego, co wie, nauczył się z telewizji i uważnego słuchania słów swojego pana, Denny’ego Swifta. Dzięki niemu Enzo rozumie ludzi. Wie, że w życiu, podobnie jak w wyścigach samochodowych, nie zawsze chodzi o to, by przejechać jak najszybciej. Czas po utracie żony staje się dla Denny’ego wielkim wyzwaniem.
Jego kariera wisi na włosku, a dziadkowie chcą odebrać mu prawa rodzicielskie do córki. Enzo zawsze wspierał i pocieszał swego pana, nawet w najgorszych momentach. Ten pies zrobi teraz wszystko, by uratować rodzinę.
Przejmująca, lecz zarazem zabawna i podnosząca na duchu historia o rodzinie, miłości, lojalności i nadziei. Urzekające spojrzenie na absurdy ludzkiego życia z punktu widzenia psa.


Otwierają się drzwi i słyszę, że on woła, jak zawsze:
– Hej, Zo!
Zwykle nie potrafi się oprzeć – odsuwam na bok mój ból, z trudem wstaję, merdam ogonem, oblizuję mojego pana i wciskam pysk między jego nogi. Aby tym razem się powstrzymać, potrzeba mi iście ludzkiej siły woli, lecz tak właśnie reaguję. Zachowuję rezerwę. Nie wstaję. Gram.
– Enzo?
Słyszę jego kroki i troskę w głosie. On odnajduje mnie i zerka w dół. Ja unoszę łeb i tak słabo merdam ogonem, że dotykam nim podłogi. Odgrywam swoją rolę. Kręci głową, przygładza ręką włosy i stawia na stole plastikową torbę, w której przyniósł ze sklepu kolację dla siebie.
Poprzez plastik dociera do mnie zapach pieczonego kurczaka. Dzisiaj wieczorem będzie się nim raczyć, jak i całą górą zielonej sałaty ze śmietaną.
– Och, Enz – mówi.
Nachyla się i kuca przy mnie, swoim zwyczajem wodzi dłonią po zagłębieniu za moim uchem, a ja unoszę łeb i liżę jego rękę.
– Co się stało, mały? – pyta.
Gesty tego nie wyjaśnią.
(fragment)

Garth Stein - pisarz i scenarzysta, a także producent filmowy. Największy rozgłos przyniosła mu wydana w 2008 roku książka Sztuka ścigania się w deszczu, zekranizowana w 2019 roku przez Simona Curtisa. Stein ma na koncie jeszcze trzy powieści: A Sudden Light, How Evan Broke His Head and Other Secrets i Cień kruczych skrzydeł (2012; wyd. pol. 2012), oraz sztukę Brother Jones. Jest współzałożycielem Seattle7Writers, organizacji non profit zrzeszającej autorów chcących wspierać czytelnictwo i pisanie. Stein mieszka w Seattle z rodziną i psem Kometą.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7286-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pozostają mi tylko gesty – czasem muszą być wspaniałe. I jeśli zdarza mi się przekroczyć granicę, która dzieli nas od świata melodramatycznego, to tak właśnie muszę się zachowywać, aby wyrażać myśli jasno i skutecznie. Aby rozumiano mnie ponad wszelką wątpliwość. Nie władam słowami, na których mógłbym polegać, jako że (co bardzo mnie martwi) przypadł mi w udziale język długi, płaski i luźny, a więc straszliwie nieprzydatny do przemieszczania jedzenia w ustach, kiedy żuję, i jeszcze mniej przydatny do wydawania niełatwych artykułowanych dźwięków wielosylabowych, które można łączyć w zdania. Właśnie z tego powodu czekam teraz tutaj na powrót Denny’ego (który chyba wkrótce dotrze do domu) i leżę w kałuży moczu na zimnych płytkach kuchennej podłogi.

Jestem stary. I mogę się jeszcze bardziej zestarzeć, ale nie tak chciałbym skończyć. Szpikowany lekami przeciwbólowymi i sterydami łagodzącymi obrzmienie stawów. Ze wzrokiem zaćmionym przez kataraktę. Z pokarmem Doggie Depends, którego zapas w pękatych plastikowych opakowaniach leży w spiżarni. Denny sprawiłby mi pewnie taki wózek, jaki widuję na ulicy – jeden z tych, na których mieści się zad zwierzęcia, dzięki czemu pies może ruszać tyłek z miejsca, kiedy zaczyna się z nim źle dziać. To upokarzające i poniżające. Nie jestem pewien, czy to coś gorszego niż zdobienie psów na Halloween, ale wielkiej różnicy nie widzę. Denny postąpiłby tak oczywiście z miłości. Nie wątpię, że utrzymywałby mnie przy życiu, póki by mógł, a moje ciało byłoby w coraz gorszym stanie, zanikałoby i z tego rozpadu pozostałby w końcu mózg w słoiku wypełnionym jakąś jasną cieczą, a gałki moich oczu unosiłyby się na powierzchni; owe resztki karmiono by za pomocą najróżniejszych przewodów i rurek. Otóż wiem, co potem się dzieje. Widziałem to w telewizji. Oglądałem reportaż, o dziwo, z Mongolii. Lepszego programu nie zdarzyło mi się nigdy zobaczyć w telewizji, nie licząc oczywiście Grand Prix Europy w 1993 roku, najwspanialszego wyścigu samochodowego w historii, kiedy to Ayrton Senna okazał się deszczowym geniuszem. Oprócz owego Grand Prix z 1993 roku za najlepszy program, jaki oglądałem, uważam tamten dokument, który mi wszystko wyjaśnił; sprawił, że wszystko pojąłem, ujawnił przede mną całą prawdę – gdy pies kończy psią egzystencję, w następnym wcieleniu staje się człowiekiem.

Zawsze czułem się prawie ludzką istotą. Wiedziałem, że coś mnie odróżnia od innych psów. Owszem, znalazłem się w psim ciele, ale to tylko powłoka. Ważne jest wnętrze. Dusza. A ja mam prawdziwie ludzką duszę.

Jestem teraz gotów stać się człowiekiem, choć zdaję sobie sprawę z tego, że utracę całe swe dotychczasowe jestestwo. Wszystko, co zachowałem w pamięci, wszystko, czego doświadczyłem. Chciałbym te wspomnienia i doznania zabrać ze sobą, aby mieć je w nowym życiu; przecież tyle przeszedłem razem z rodziną Swiftów, ale raczej nie ode mnie to zależy. Mogę tylko zmuszać się do pamiętania – cóż innego mi pozostaje? Mogę podejmować próby utrwalania tego, co wiem, w mojej duszy – w czymś pozbawionym powierzchni, boków, stronic, jakiegokolwiek kształtu. Nosić to tak głęboko w kieszeniach mojej egzystencji, że ilekroć otworzę oczy i spojrzę na swe dłonie z kciukami, które potrafią się mocno zacisnąć wokół palców, już będę wiedział. Już będę rozumiał.

Otwierają się drzwi i słyszę, że on woła, jak zawsze:

– Hej, Zo!

Zwykle nie potrafię się oprzeć – odsuwam na bok mój ból, z trudem wstaję, merdam ogonem, oblizuję mojego pana i wciskam pysk między jego nogi. Aby tym razem się powstrzymać, potrzeba mi iście ludzkiej siły woli, lecz tak właśnie reaguję. Zachowuję rezerwę. Nie wstaję. Gram.

– Enzo?

Słyszę jego kroki i troskę w głosie. On odnajduje mnie i zerka w dół. Ja unoszę łeb i tak słabo merdam ogonem, że dotykam nim podłogi. Odgrywam swoją rolę.

Kręci głową, przygładza ręką włosy i stawia na stole plastikową torbę, w której przyniósł ze sklepu kolację dla siebie. Poprzez plastik dociera do mnie zapach pieczonego kurczaka. Dzisiaj wieczorem będzie się nim raczyć, jak i całą górą zielonej sałaty ze śmietaną.

– Och, Enz – mówi.

Nachyla się i kuca przy mnie, swoim zwyczajem wodzi dłonią po zagłębieniu za moim uchem, a ja unoszę łeb i liżę jego rękę.

– Co się stało, mały? – pyta.

Gesty tego nie wyjaśnią.

– Czy możesz wstać?

Próbuję, przychodzi mi to z trudem. Moje serce rusza z miejsca i zaraz się rozpędza, bo jednak nie mogę. Wpadam w panikę. Myślałem, że tylko gram, ale naprawdę nie mogę wstać. Gówno. Życie naśladuje sztukę.

– Nie przejmuj się, mały – pociesza on i kładzie dłoń na moim tułowiu, żeby mnie uspokoić. – Rozumiem cię.

Z łatwością mnie podnosi i kołysze na rękach, a ja czuję, co się z nim działo w ciągu dnia. Czuję każdą jego czynność. Pracę w warsztacie samochodowym, gdzie przez cały dzień stoi za kontuarem, siląc się na uprzejmość wobec klientów, którzy na niego krzyczą, bo mają niesprawne bmw, a naprawy są zbyt kosztowne i to ich doprowadza do furii, muszą więc na kimś się wyżyć. Czuję lunch, który zjadł. Poszedł do indyjskiego baru, w którym chętnie jada. Wszystko jest tam smaczne. I niedrogie, czasem więc zabiera ze sobą jakieś naczynie na dodatkowe – wykradane – porcje tandoori, czyli kurczaka w żółtym ryżu, i je to także na kolację. Czuję piwo. Gdzieś się musiał zatrzymać. W meksykańskiej restauracji na wzgórzu. Po jego oddechu czuję, że jadł tortillę. Teraz rozumiem. Na ogół dobrze wiem, ile czasu minęło, ale dziś byłem zbyt przejęty, żeby zwracać na to uwagę.

Delikatnie wsadza mnie do wanny, włącza prysznic, którego rączkę trzeba trzymać, i mówi:

– Spokojnie, Enz. Przepraszam, że się spóźniłem – dodaje. – Powinienem od razu wrócić do domu, ale kumple z pracy nalegali. Mówiłem Craigowi, że muszę wyjść, a potem…

Milknie, ja zaś uświadamiam sobie, że według niego tamto przytrafiło mi się z powodu jego spóźnienia. Ależ nie. Nie o to mi chodziło. Trudno się porozumieć, bo jest tyle elementów, zresztą niespójnych. Wchodzi w grę prezentacja oraz interpretacja, a są one tak bardzo zależne od siebie nawzajem, że wszystko mocno się komplikuje. Nie chciałem, żeby on miał wyrzuty sumienia, tylko chodziło mi o to, że dobrze by mu zrobiło, gdyby przestał się o mnie troszczyć. Tyle ostatnio przeszedł i wreszcie ma wszystko za sobą. Nie jestem mu już potrzebny jako istota, o którą powinien się martwić. Muszę go od siebie uwolnić, aby mógł zabłysnąć.

On potrafi zabłysnąć. Olśnić. Jest taki piękny, z rękoma, które chwytają różne rzeczy, i z tym swoim językiem, który wypowiada różne rzeczy, i gdy stoi, długo przeżuwając, a jedzenie przed połknięciem rozdrabnia na miazgę. Będzie mi brakowało i jego, i małej Zoë; wiem zresztą, że im też będzie brakowało mnie. Ale nie mogę pozwolić na to, żeby sentymenty przekreśliły mój wspaniały plan. Gdy go zrealizuję, Denny odzyska swobodę i zacznie żyć własnym życiem, a ja powrócę na ziemię w nowej postaci, jako człowiek, po czym go odnajdę, uścisnę mu dłoń, pochwalę za wielki talent, a jeszcze później mrugnę do niego i powiem:

– To ja, Enzo.

Następnie szybko się oddalę, on zaś zapyta mnie głośno:

– Czy my się znamy?

Spyta też:

– Czy już kiedyś się spotkaliśmy?

Po kąpieli mój pan wyciera podłogę w kuchni, a ja go obserwuję, daje mi też jedzenie, które znów pożeram zbyt łapczywie, i umieszcza mnie przed telewizorem, po czym przygotowuje sobie kolację.

– A może puszczę jakąś taśmę?

– Tak, jakąś taśmę – odpowiadam, ale on mnie oczywiście nie słyszy.

Mój pan do odtwarzacza wkłada film nakręcony w czasie wyścigu, w którym wziął udział, włącza wideo i razem oglądamy. To jeden z moich ulubionych filmów. Podczas okrążenia zapoznawczego tor jest suchy, a gdy tylko dano chorągiewką znak, że wyścig powinien się rozpocząć, na torze pojawia się ściana deszczu, leje jak z cebra i wszystkie samochody w pobliżu Denny’ego, obracając się, wylatują na trawę, on sam zaś mija tamtych, jak gdyby na niego deszcz nie padał, jakby dzięki czarodziejskiemu zaklęciu usuwał wodę ze swej drogi. Tak samo było w 1993 roku, podczas Grand Prix Europy, kiedy Senna na pierwszej prostej pozostawił za sobą cztery samochody prowadzone przez czterech pretendentów do tytułu mistrza, w konkurujących ze sobą wozach; byli to – Schumacher, Wendlinger, Hill oraz Prost – i wyprzedził ich wszystkich. Jakby posłużył się czarami.

Denny jest równie dobry jak Ayrton Senna. Ale nikt Denny’ego nie zauważa, bo przecież ma on obowiązki. Myślę tu o jego córce Zoë, a przedtem jeszcze opiekował się żoną Eve, która się rozchorowała i w końcu umarła. Denny zajmuje się też mną. Mieszka w Seattle, choć powinien mieszkać gdzie indziej. I ma pracę. Ale czasami wyjeżdża i wraca z jakimś trofeum, które mi pokazuje, po czym opowiada ze szczegółami o wyścigach; o tym, że błyszczał na torze i że zademonstrował wszystkim pozostałym kierowcom z Sonomy, Teksasu czy środkowego Ohio, jak należy jeździć przy deszczowej pogodzie.

Kiedy film się kończy, Denny mówi:

– Wyjdźmy.

Z trudem wstaję.

Denny unosi mój zad, stawia mnie tak, żebym zachowywał równowagę, i dobrze mi z tym. Aby okazać zadowolenie, ocieram pysk o jego udo.

– Poczciwy Enzo.

Wychodzimy z mieszkania; w ten późny wieczór jest rześko, chłodno, wietrznie i przejrzyście. Idziemy tylko do przecznicy i z powrotem, a to przez mój straszny ból w biodrach, który Denny zauważa. Denny wie. Kiedy wracamy, dostaję od niego wieczorną porcję chrupek i zwijam się w kłębek na swoim posłaniu tuż przy jego łóżku. Potem on sięga po telefon i wykręca czyjś numer.

– Mike – odzywa się.

Mike pracuje z Dennym, obaj stoją za ladą. Nazywają to nawiązywaniem kontaktów z klientami. Mike jest niewysokim facetem o delikatnych dłoniach, które są różowe i zawsze tak umyte, że niczym nie pachną.

– Mike, czy możesz mnie jutro zastąpić? Muszę znowu zabrać Enza do weterynarza.

Ostatnio często chodzimy do weterynarza po różne leki, które powinny mi przynosić ulgę, ale nie przynoszą. A ponieważ nie pomagają, przystępuję do realizacji Wielkiego Planu, mam zresztą też w pamięci wszystko to, co się działo poprzedniego dnia.

Denny milknie na chwilę i gdy zaczyna znów mówić, jego głos brzmi inaczej. Stał się chropowaty, jak przy przeziębieniu albo alergii.

– Nie wiem – stwierdza. – Nie jestem pewien, czy wrócimy z tej wizyty.

Wprawdzie nie umiem wypowiadać żadnych słów, ale niejedno rozumiem. I zaskakuje mnie to, co powiedział Denny, choć sam wszystko ukartowałem. Jestem przez chwilę zaskoczony, że mój plan się spełnia. Wiem, że tak będzie naprawdę najlepiej dla wszystkich zainteresowanych. Denny powinien to zrobić. W ciągu całego mojego życia tyle już dla mnie uczynił. Należy mu się ode mnie dar uwolnienia. I szansa na karierę. Mamy za sobą dobrą wspólną jazdę, ale się skończyła – cóż w tym złego?

Zamykam oczy i będąc w półśnie, wsłuchuję się w wieczorne czynności Denny’ego przed snem. Mycie zębów i całego ciała, plusk wody. Tyle czynności. Ludzie i ich rytuały. Tak mocno przywiązują się czasem do różnych rzeczy.2

Denny znalazł mnie w gromadzie szczeniaków, w ruchomym kłębowisku łap, uszu, ogonów, za stodołą na jakimś cuchnącym polu w okolicy miasteczka Spangle, we wschodniej części stanu Waszyngton. Niezbyt dobrze pamiętam, skąd się wziąłem, ale utkwiła mi w pamięci mama – pokaźna suka rasy labrador ze zwisającymi sutkami, które kołysały się to w jedną, to w drugą stronę, gdy razem z rodzeństwem uganiałem się za nimi po podwórzu. Jeśli mam być szczery: wątpię, czy nasza mama przepadała za nami, i raczej nie zależało jej na tym, byśmy się najedli. Kiedy któreś z nas znikało, widać było po niej ulgę. Ot, o jednego piskliwego szczeniaka mniej do wysysania z niej mleka.

Ojca nie poznałem w ogóle. Denny dowiedział się od właścicielki farmy, że był to mieszaniec owczarka i pudla, ale ja w to nie wierzę. Nigdy nie widziałem na filmie psa, który by tak wyglądał. Gospodyni była sympatyczna, ale gospodarz okazał się draniem i – patrząc prosto w oczy – kłamał nawet wtedy, gdy sam mógł skorzystać na powiedzeniu prawdy. Długo rozprawiał o inteligencji psów różnych ras, a za najbystrzejsze uważał owczarki i pudle, które właśnie dlatego są szczególnie cenne i zyskują na wartości, gdy „dla dodania temperamentu krzyżuje się je z labradorami”. Stek bzdur. Każdy wie, że owczarki i pudle nie są zbyt bystre. Potrafią odpowiadać na bodźce, reagować, ale nie myśleć samodzielnie. Zwłaszcza niebieskookie owczarki z Południa, którymi ludzie tak się zachwycają, kiedy któryś złapie plastikowy krążek. Owszem, są szybkie i zwinne, ale ich myślenie nie sięga daleko; zawsze trzymają się konwencji.

Jestem pewien, że mój ojciec był terierem. Bo teriery potrafią rozwiązywać problemy. Zrobią, co się im powie, ale tylko wtedy, gdy przypadkiem chciały zrobić właśnie to. Taki terier był na farmie. Airedale. Duży, brązowoczarny i groźny. Nikt go nie zaczepiał. Nie został z nami na ogrodzonej przestrzeni za domem. Mieszkał w stodole u stóp wzgórza, nad rzeczką, tam gdzie mężczyźni naprawiali swoje traktory. Czasem jednak wchodził na wzgórze i wtedy każdy go unikał. Na naszym polu wiadomo było, że to waleczny pies i że gospodarz trzyma go osobno, bo ten pies zabiłby innego za samo węszenie w jego pobliżu. Gdyby się który w niego wpatrywał, zdarłby mu sierść z karku. A kiedy jakaś suka miała cieczkę, dopadał ją i szedł dalej, obojętny na wszystko. Często się zastanawiałem, czy nie spłodził też mnie. Jestem, jak on, brązowoczarny i mam trochę kędzierzawą sierść, czasem słyszę więc, że pewnie jestem półterierem. Podoba mi się to, że przejąłem geny od psa rozpoznawalnej rasy.

Mam jeszcze w pamięci upał, jaki panował tego dnia, kiedy opuszczałem farmę. W Spangle każdy dzień był gorący i wydawało mi się, że cały świat jest właśnie taki, bo nigdy nie odczułem zimna. Nigdy nie widziałem deszczu i mało wiedziałem o wodzie. Starsze psy piły wodę z wiader, a gospodarz polewał nią z węża te, które kwapiły się do walki. Ale gdy zjawił się Denny, był wyjątkowo upalny dzień. Razem z innymi psami z mojego miotu szamotaliśmy się jak zawsze i w to kłębowisko wtargnęła nagle czyjaś ręka, chwyciła mnie za kark i zawisłem wysoko w powietrzu.

– Ten – powiedział ów mężczyzna.

Po raz pierwszy zobaczyłem wówczas, z kim spędzę resztę życia. Okazał się szczupłym mężczyzną o długich i niewydatnych mięśniach. Nie był potężny, lecz sprawiał wrażenie pewnego siebie. Miał przenikliwie patrzące, zimnobłękitne oczy. Jego bujna czupryna i zaniedbana krótka broda były ciemne i kędzierzawe, jak u teriera irlandzkiego.

– Doskonały wybór – pochwaliła gospodyni. Wydawała się serdeczną kobietą; zawsze mi się to podobało, że pieściła nas na swoich ciepłych kolanach. – Najsympatyczniejszy. Najlepszy pies.

– Zastanawialiśmy się, czy go nie zatrzymać – odezwał się gospodarz, wychodząc w oblepionych mułem wysokich butach z rzeczki, w której naprawiał płot. Zawsze tak mówił. Dobre sobie, byłem dopiero kilkunastotygodniowym szczeniakiem, a już tyle razy słyszałem te słowa. Wypowiadał je, żeby więcej zarobić.

– Ale odda go pan?

– To zależy od ceny – odparł gospodarz, zerkając na niebo, które w ten słoneczny dzień było jasnobłękitne. – To zależy od ceny.3

– Bardzo uważnie. Jakby na pedałach były jajka – powtarza ciągle Denny. – I jakby się nie chciało tych jajek rozbić. Właśnie tak trzeba prowadzić samochód w czasie deszczu.

Gdy razem oglądamy filmy wideo – a robimy to od dnia naszego poznania – te rzeczy Denny objaśnia mnie. (Mnie!). Zrównoważenie, umiejętność przewidywania, cierpliwość. Wszystko się liczy. Dostrzeganie tego, co z boku, i rzeczy nieoglądanych wcześniej. Wyczucie kinestetyczne, intuicyjne prowadzenie. A najbardziej lubię, kiedy mówi o zbyteczności pamięci. On nawet przez sekundę nie chce pamiętać, co robił. Nie chce zapamiętywać ani dobrego, ani złego. Ponieważ pamięć cofa czas. Oddala od teraźniejszości. Kierowca, który chce osiągnąć sukces w wyścigach samochodowych, nie powinien niczego pamiętać.

I dlatego kierowcy mają nawyk rejestrowania każdego ruchu taktycznego, każdego wyścigu kamerami na maskach, sprzętem wideo wewnątrz samochodu oraz przez nanoszenie danych; żaden kierowca nie może być świadkiem własnej wielkości. Tak mówi Denny. Twierdzi, że wyścigi to działanie. Obecność w danej chwili i uświadomienie sobie tylko jej. Refleksja musi pojawiać się później. Wielki mistrz, Julian Sabelle Rosa, powiedział: „Kiedy się ścigam, mój umysł i moje ciało pracują tak szybko i tak zgodnie, że nie mogę sobie pozwolić na myślenie, abym nie popełnił fatalnego błędu”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: