Sztuka zachowywania umiaru - ebook
Sztuka zachowywania umiaru - ebook
Czy chciałbyś odkryć coś, co sprawi, że pewnego dnia z ulgą powiesz: „Mam wszystko, jestem spełnionym i szczęśliwym człowiekiem”?
Wyobraź sobie, że to „coś” odkrył już przed tysiąc pięciuset laty niezwykły mnich, św. Benedykt, i na tej podstawie stworzył słynną Regułę. Książka, którą trzymasz w ręce, czerpie z mądrości tamtego starożytnego tekstu.
Okazuje się bowiem, że tajemnicą szczęśliwego życia jest… sztuka zachowywania umiaru. To umiar decyduje o pełni szczęścia! Ma zasadnicze znaczenie dla zdrowia człowieka (jak mówi przysłowie: Brak umiarkowania jest żywicielką lekarzy), leczy duszę, łagodzi napięcia. Mało tego: uwalnia od presji reklam, pozwala smakować życie, czuć się bezpiecznie i uzyskać to, za czym głęboko tęsknimy. Czy warto zatem czekać na inną książkę?
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8065-081-7 |
Rozmiar pliku: | 459 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie bez stosowania miary jest czymś niewyobrażalnym. Codziennie mierzymy i ważymy rzeczy, które nam służą. Chcemy przykładać do wszystkiego właściwą miarę. Staramy się na przykład reagować na miarę danej sytuacji, gdy ktoś nas krytykuje. Kiedy przekraczamy miarę, tracimy wyczucie tego, co jest dla nas odpowiednie. Ulatuje z nas powietrze, tracimy energię, czujemy się niejako opróżnieni, wyczerpani. Kto mierzy rzeczy właściwą miarą i zachowuje umiar, nie wyczerpuje się tak łatwo. Kto nie zna umiaru, mierzy siły na zamiary i porywa się na zbyt wielkie rzeczy, nie powinien się zatem dziwić, jeśli w pewnej chwili poczuje się wypalony. Takie podejście to przykładanie do siebie niewłaściwej miary, dążenie do rzeczy, które nie są dla nas dobre. Czasem wyczuwamy, że ktoś przebiera miarę i uzurpuje sobie prawo do czegoś, co mu się nie należy. Odczuwamy wtedy dyskomfort, budzi się w nas instynktowny sprzeciw. Ważne jest, aby zachowywać w życiu umiar, określać właściwą dla nas miarę.
Niemieckie słowo określające umiar – Maß – oznaczało pierwotnie odmierzoną, ustaloną ilość lub wielkość. Jest ono zatem związane z pojęciami takimi jak mierzenie oraz wytyczanie granic i wykazuje pokrewieństwo ze słowem Messer (‘nóż’), odnoszącym się do narzędzia służącego do odkrawania i oddzielania. Do dziś w języku niemieckim istnieją pochodzące z tego samego pnia słowotwórczego wyrazy Durchmesser (‘średnica’) i Windmesser (‘wiatromierz’). Stosowanie właściwej miary jest więc związane z poprawnym określaniem granic. Do tej samej grupy należy również słowo Mal (‘znamię’, ‘piętno’ lub ‘oznakowane miejsce’), oznaczające pierwotnie wymierzony i wyznaczony punkt. Jest ono spokrewnione z greckim metron (‘miara’), a zarazem z rdzeniem słów meditari (‘rozmyślać’) i medicus (‘mądrze oceniający’, ‘światły doradca’). Już pochodzenie tych słów zdradza nam, że zachowywanie umiaru, mierzenie rzeczy właściwą miarą i wyznaczanie kryteriów odpowiednich dla naszego myślenia i działania mają na nas korzystny wpływ. Kto zna umiar, ten ma w sobie jakby wewnętrznego doradcę, lekarza dbającego o właściwy tryb życia i chroniącego przed nieprzyjemnymi doświadczeniami, a nawet chorobami. Taki człowiek nie będzie uzurpował sobie prawa do życia wbrew własnej naturze, wbrew złożonej w nim wewnętrznej mierze.
Słowo Maß wiąże się wreszcie z Muße (‘odpoczynek’, ‘świadoma bezczynność’). Kto żyje z umiarem, ma również czas na odpoczynek, potrafi odnaleźć wewnętrzny spokój. Pozwala sobie na spokój, którego potrzebuje. Od zachowywania umiaru zależy to, czy będziemy w życiu szczęśliwi.
Już semantyka pojęcia „umiar” wprowadza nas zatem w wiele sfer życia, dotykając jego najróżniejszych aspektów: konsumpcji, relacji ze stworzeniem i z sobą, zaangażowania w pracę zawodową oraz działalność organizacji społecznych, a także planowania dnia i czasu wolnego. Wstrzemięźliwość dobrze wpływa na człowieka. Wiedział o tym już św. Benedykt, który przed tysiąc pięciuset laty stworzył dla swoich mnichów słynną Regułę. Zwrócił w niej uwagę na potrzebę wpajania sobie – jak to określił – „matki wszystkich cnót”, discretio, czyli postawy roztropności, przezorności i rozwagi, która uzdalnia nas do dobrego życia.
Gdy mówimy o umiarze, nie chodzi o apele moralne, lecz o odkrycie drogi do zdrowego, satysfakcjonującego życia. Jeżeli wciąż będziemy dolewać wina do pełnego już kieliszka, to w pewnej chwili zacznie się ono wylewać na stół, a później na podłogę, i przestanie się nadawać do picia. Cenny trunek zostanie zmarnowany. Umiar jest więc nie tylko cnotą, lecz także bogactwem, które sprawia, że nasze życie nabiera wartości. Wszystko, czego używamy bez umiaru, traci swoją wartość. Tę prawdę znamy również z ekonomii. Jeżeli bez końca produkuje się dobra, ich cena spada. Wartości ubogacają natomiast nasze życie, chronią naszą godność. Wartości – w języku angielskim values, które to słowo pochodzi od łacińskiego valere (‘być zdrowym’) – są też źródłem zdrowia. Cenny skarb, jakim jest umiar, sprzyja zatem zdrowiu człowieka i społeczeństwa.
Spoglądając na otaczający nas świat, wszędzie dostrzegamy postawę nieumiarkowania. Możemy sobie, co prawda, na wiele pozwolić, ale nie sprawia nam to satysfakcji. Zdaniem niemieckiego lekarza Wilhelma Schmida-Bodego, przyczyną wszelkiego niezadowolenia jest nadmiar. „Zbyt wiele obowiązków, zbyt wiele pracy, zbyt wiele posiadanych rzeczy, zbyt wiele hałasu, zbyt wiele propozycji, zarówno w dziedzinie mody, jak i duchowości. Straciliśmy poczucie umiaru w prawie każdej sferze życia i wciąż wydaje się nam, że czas umyka nam bezpowrotnie. Brak wstrzemięźliwości jest przyczyną wszystkich nałogów i wszystkich problemów, wynikających z nadmiaru”.
Schmid-Bode mówi o niezadowoleniu, którego źródłem jest nadmiar. Często prowadzi on do sytuacji, które przerastają ludzi. Bardzo męczące jest na przykład robienie zakupów w supermarkecie, w którym na półkach piętrzą się niezliczone gatunki serów i dżemów. Dziś potrzebujemy zbyt dużo energii i czasu, aby podjąć decyzje, które kiedyś były bardzo proste. Jako lekarz Schmid-Bode opowiada się za tym, abyśmy zachowywali w życiu umiar. Co ciekawe, choć autor odszedł od konkretnego Kościoła, chętnie odwołuje się do mądrości mnichów, których zdolność do praktykowania cnoty umiaru wywarła na nim wielkie wrażenie.
W tej książce, odwołując się do Reguły św. Benedykta oraz tradycji wczesnochrześcijańskich mnichów, chciałbym poruszyć kilka aspektów związanych z właściwą miarą w relacji z sobą, innymi ludźmi i naturą. Już papież Grzegorz Wielki podkreślał, że wezwanie do praktykowania umiaru jest ważną cechą benedyktyńskiej Reguły. Troska o umiarkowane życie przenika wszystkie jej wskazania. Na przykład założyciel zakonu benedyktynów napomina opata: „W swych zarządzeniach przezorny i rozważny, bez względu na to, czy sprawa, w której wydaje polecenie, dotyczy Boga, czy świata, niech zawsze zachowuje wnikliwość i umiar, pomnąc na roztropność świętego Jakuba, gdy mówił: «Jeśli zmęczę moje stada nazbyt uciążliwą drogą, padną wszystkie jednego dnia». Niech więc opat przyswoi sobie i ten, i inne przykłady roztropności, owej matki wszystkich cnót, i niech wszystkim kieruje z takim umiarem, by i mocni mieli to, czego pragną, i słabi nie uciekali (RB 64,17–19)”.
Co autor Reguły chce przez to powiedzieć? Benedykt odnosi się w tych słowach do kilku sfer życia jednocześnie. Jest świadomy tego, że można zatracić rozsądek w gospodarowaniu dobrami ziemskimi i że taka postawa prowadzi do katastrofy. Jest jednak zarazem przekonany, że niebezpieczeństwo nieumiarkowania grozi człowiekowi również w sferze duchowej. Człowiek, który oddaje się praktykom religijnym bez żadnego umiaru, mija się z samym sobą i z Bogiem. Powściągliwość odnosi się również do nienakładania na siebie nadmiernych ciężarów. Właściwa miara nie ma jednak nic wspólnego z miernością. Ma ona skłaniać osoby „mocne” do ciągłego wzrastania i cieszenia się swoimi talentami, ale nie zniechęcać również „słabych”.
W Regule św. Benedykta odnajduję tyle mądrości, że na stronicach tej książki chciałbym ją ukazać jako drogę, na którą może również wkroczyć współczesny człowiek. Punktem wyjścia będą dla mnie niezmiennie jego doświadczenia, które będę konfrontował ze słowami i wskazaniami założyciela zakonu benedyktynów. Do naszego klasztoru przybywa wiele osób cierpiących z powodu nieumiejętności zachowywania umiaru. U nas odnajdują na nowo wyczucie właściwej miary, które pragną pielęgnować również w swoim codziennym życiu – w domu i w pracy.
W. Schmid-Bode, Maß und Zeit. Entdecken Sie die neue Kraft der klösterlichen Werte und Rituale, Frankfurt 2008, s. 21 n.
Wszystkie cytaty z Reguły św. Benedykta zaczerpnięto z jej tekstu w przekładzie T. Dąbka OSB, http://www.opoka.org.pl (dostęp: 4.08.2016).Równowaga między skąpstwem a rozrzutnością
Właściwa miara zawsze mieści się gdzieś pośrodku. Spotykamy się z postawą używania i konsumowania bez umiaru. Niektórzy ludzie chcą posiadać wciąż więcej. Nabywają rzeczy, których wcale nie potrzebują, bo nie potrafią oprzeć się obsesji robienia zakupów. Nie znają żadnej miary. Istnieje również postawa przeciwna – skąpców, którzy mają pod dostatkiem pieniędzy, ale wcale ich nie wydają. Na nic sobie nie pozwalają. Żyją przesadnie oszczędnie. Są małostkowi. W restauracji zawsze zamawiają najtańsze potrawy, a w sklepach kupują najtańsze towary. Pewien pracownik banku opowiadał mi o swojej żonie, osobie bardzo bogatej, która przenosiła oszczędności z jednego banku do drugiego, aby zyskać parę groszy na wyższym oprocentowaniu od depozytu. W ostatecznym rozrachunku te operacje dużo ją kosztowały – kobieta tak skupiała się na poszukiwaniu najwyższego oprocentowania, że straciła wszelki umiar.
Środkowy punkt na linii między biegunem skąpstwa z jednej strony a rozrzutności z drugiej wyznaczają postawy oszczędności i hojności. Obie stanowią cnoty, między którymi utrzymuje się zdrowe napięcie. Kto oszczędnie gospodaruje posiadanymi rzeczami, jest również skłonny pozwalać, aby korzystali z nich inni – może na przykład znajdować radość w świętowaniu razem z przyjaciółmi i zapraszaniu ich na wykwintny obiad. Człowiek skąpy nie zaprasza przyjaciół, a jeśli już, to co najwyżej do baru szybkiej obsługi; tam zaś trudno o stworzenie atmosfery święta.
Rozrzutność z jednej strony, a skąpstwo z drugiej to nie cnoty, lecz wady – a jako takie są one dla człowieka szkodliwe. Człowiek rozrzutny często przecenia swoje możliwości finansowe i wskutek zatracenia umiaru wpada w pułapkę zadłużenia, z której nie potrafi się wydostać. Konsekwencje skąpstwa często mamy zaś okazję obserwować w mediach. Pewna sieć marketów z artykułami elektronicznymi chciała sprzedawać produkty po jak najniższych cenach, dlatego reklamowała je za pomocą hasła „Żer dla skner”. W ten sposób ukazywała wadę jako cnotę. Takie podejście nie mogło jednak pozostać bezkarne. Ostatecznie strategia i hasło firmy przyniosły jej klęskę. Podejście wielu klientów dawno już zaczęło się zmieniać. Nie chcą oni, aby kojarzono ich z postawą skąpstwa; nie chcą być uznawani za dusigroszy.
Postawa gloryfikowania skąpstwa ma fatalne następstwa. Ceny artykułów spożywczych muszą być stale obniżane, aby ludzie chcieli je kupować. Dzieje się tak jednak albo kosztem producentów – takich jak rolnicy, którzy otrzymują coraz mniej pieniędzy za swoje produkty, albo konsumentów: ponieważ wielu klientów spożywa duże ilości mięsa, które chcą kupować jak najtaniej, wytwórcy i dystrybutorzy starają się zaspokoić ich wymagania, uciekając się bardzo często do nielegalnych metod. Przerażają nas procedery stosowane przez koncerny mięsne, które narażają nierzadko na szwank nasze zdrowie, szokują nas wybuchające w związku z nimi skandale. Tak naprawdę jednak jesteśmy temu winni i my sami, bo kierujemy się mottem „Żer dla skner”.
Źródłem zarówno nieumiarkowanej konsumpcji, jak i chorobliwego skąpstwa jest chciwość. Zdaniem buddystów, stanowi ona przyczynę wszelkiego cierpienia i zła. Piętnowano ją jednak również w historii cywilizacji zachodniej. Autor Pierwszego Listu do Tymoteusza pisze: „Owszem, pobożność jest wielkim zyskiem dla tego, kto zadowala się tym, co posiada. Niczego na ten świat nie przynieśliśmy. Niczego także nie możemy z niego zabrać. Mając natomiast jedzenie i ubranie, bądźmy z tego zadowoleni! Ci, którzy chcą się bogacić, wpadają w pułapkę pokusy oraz ulegają licznym bezsensownym i szkodliwym żądzom. One to prowadzą ludzi do ruiny i na zatracenie. Bowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość. Niektórzy ogarnięci nią odstąpili nawet od wiary i nabawili się licznych udręk” (1 Tm 6,6–10).
Pierwszy List do Tymoteusza, napisany pod koniec I wieku po Chrystusie, odnosi się w tym miejscu do tez popularnej filozofii greckiej, zwłaszcza szeroko rozpowszechnionych w tamtych czasach poglądów stoików (chciwość czy żądzę określa się w niej pojęciem epithymia). Już pogańscy mędrcy ostrzegali, że żądza posiadania jest źródłem wszelkiego zła. Chrześcijański autor utożsamia się z ich poglądami i ukazuje konsekwencje „szkodliwych żądz” za pomocą dwóch obrazów: po pierwsze, pułapki, w którą wpada człowiek folgujący swojej zachłanności, stając się więźniem niezdolnym do uwolnienia się z niej o własnych siłach; po drugie, tonącego, płynącego „na zatracenie” statku. Tę figurę rozwija Jürgen Roloff: „Tak jak nadmierny ciężar uniemożliwia statkowi manewrowanie, a wreszcie go zatapia, tak samo nieopanowany, niepoddany żadnej kontroli pęd posiadania sprawia, że chciwiec opada na dno i ginie”.
Obrazy, którymi posługuje się autor Pierwszego Listu do Tymoteusza, aby opisać chciwość, pokazują nam wyraźnie, dokąd prowadzi postawa nieumiarkowania. Stajemy się niewolnikami naszych niepohamowanych żądz. Ulegamy złudzeniu, że mamy wolność kupowania i konsumowania wszystkiego, na co tylko przyjdzie nam ochota, tymczasem w rzeczywistości determinują nas obsesja porównywania się z innymi oraz zachłanność, która domaga się coraz więcej i której nigdy nie będziemy w stanie zaspokoić. Statek naszego życia staje się coraz bardziej przeciążony, przestajemy czuć się bezpieczni na jego pokładzie. Zaczyna tonąć, zanurzając się wskutek nadmiernego balastu. U niektórych osób ten obraz jest jak najbardziej dosłowny. Zapełniają one swoje mieszkania wszelkimi możliwymi przedmiotami, które chcą koniecznie mieć. Choć mnogość rzeczy nie pozwala im swobodnie oddychać, nie potrafią się z nimi rozstać. Ich domy są zastawione niepotrzebnymi sprzętami. Taka sytuacja kładzie się ciężarem także na duszy człowieka. Niekiedy skąpstwo i chciwość sprawiają, że popada on w chorobę, objawiającą się obsesyjnym gromadzeniem przedmiotów.
Niemiecki teolog Friedrich Schorlemmer tak pisze o chciwości: „Chciwość potrafi ogłupiać człowieka na wiele sposobów, wskutek czego odnosząc sukces, traci on wszystko. Nieszczęście może się kryć właśnie w nadmiarze sukcesu, gdy nadmierne bogactwo prowadzi do nadmiernej troski o to bogactwo, zabijając w ten sposób duszę człowieka”.
Z kolei według francuskiego filozofa Pascala Brucknera, chciwość jest przejawem infantylizmu cechującego współczesne społeczeństwo: „Infantylizm łączy pragnienie bezpieczeństwa z nieokiełznaną chciwością, domaga się zaspokajania swoich potrzeb, nie okazując gotowości do wypełniania choćby najdrobniejszych obowiązków”. Zdaniem myśliciela, taka postawa streszcza się w haśle: „Z niczego nie rezygnuj!”. Chciwość doprowadziła do powstania swoistego społeczeństwa nadmiaru. Nie zadowala się ono tym, że zawsze ma się do dyspozycji tyle, ile się potrzebuje. Nie, rzeczy te muszą się wciąż zmieniać i być podawane w nowych opakowaniach. I społeczeństwo nadmiaru dociera jednak do swoich granic. Dręczy je troska już nie o zaspokojenie podstawowych ludzkich potrzeb, lecz o to, co zrobić z nadmiarem nagromadzonych dóbr.
Ekonomiści dostrzegają w chciwości aspekty pozytywne – jest ona, ich zdaniem, motorem napędowym gospodarki: aby zaspokoić ludzką żądzę posiadania, na rynek trzeba wprowadzać wciąż nowe produkty. I tutaj ważne jest jednak zachowanie umiaru. Nie jesteśmy w stanie całkowicie pozbyć się pazerności, ale mimo to nie powinniśmy pozwolić, aby nas ona determinowała; musimy poskromić ją tak, aby stała się rozsądną motywacją naszego działania. Zasadniczo pozytywną formą zachłanności jest zachłanność dotycząca wiedzy o świecie, czyli ciekawość. Podtrzymuje ona żywotność naszego ducha. Jeżeli jednak będziemy jej folgować bez umiaru, i ona może stać się wadą.
J. Roloff, Der erste Brief an Timotheus, Zürich 1988, s. 338.
F. Schorlemmer, Die Gier und das Glück. Wir zerstören, wonach wir uns sehnen, Freiburg 2014, s. 4.Równowaga między pogardą dla siebie a pychą
Innym wymiarem harmonii, o którą powinniśmy się zatroszczyć, jest równowaga między pogardą dla siebie a pychą. Obie postawy mają taką samą przyczynę – brak umiaru w wyobrażeniach o sobie. Chcielibyśmy tak naprawdę być najwspanialsi, najlepsi, najbardziej inteligentni, najpiękniejsi, najbardziej atrakcyjni, najbardziej lubiani i najbogatsi. Kiedy zauważamy, że umiemy sprostać temu ideałowi, reagujemy odrzuceniem siebie lub wzgardą dla świata. Czujemy się gorsi i potępiamy się, bo mamy wobec siebie wygórowane oczekiwania. Za ową pogardą dla siebie często kryje się pragnienie, aby inni nas docenili. Umniejszamy się, żeby inni nas wywyższali. Pogardę dla siebie wywołuje w nas infantylizm – i dzieci nieśmiało tulą się do rodziców, aby ci je chwalili lub podnosili.
Zarówno pogarda dla siebie, jak i zbyt wysokie mniemanie o sobie kształtują w nas bardzo konkretne obrazy. Jeżeli gardzę sobą, myślę na przykład: „Jestem nie taki, jaki powinienem być. Nikt nie może ze mną wytrzymać. Jestem zbyt powolny. Ludzie mają mnie dość”. Takie wyobrażenia przygniatają mnie i pozbawiają energii. Równie szkodliwe są jednak myśli związane z przecenianie własnych możliwości, takie jak: „Potrafię być zawsze perfekcyjny, zadowolony, swobodny i skuteczny. Mam wszystko pod kontrolą. Zawsze myślę pozytywnie”.
Wiele problemów, z którymi przychodzą do nas ludzie, wiąże się z tym, że ich wyidealizowane wyobrażenia o sobie nie odpowiadają rzeczywistości, ale nasi rozmówcy nie potrafią się z nimi rozstać. Wolą przy nich trwać, godząc się na złe samopoczucie. Nierzadko takie nastawienie wpędza człowieka w depresję. Szwajcarski psychiatra Daniel Hell uważa, że depresja to wołanie duszy o pomoc w walce z wygórowanymi oczekiwaniami wobec siebie. Psychika człowieka wyczuwa, że takie obrazy nie są na jego miarę, i buntuje się przeciwko nim. Stan duszy należy wówczas potraktować jako zaproszenie do zrezygnowania z pielęgnowanych wyobrażeń bez popadania w pogardę dla siebie – zaproszenie do zaakceptowania siebie takim, jakim się jest.
Gdy przeżywamy depresję, nasze uczucia zamierają. Opieramy się przed wejściem w ból. Reagując w ten sposób, nigdy nie zdołamy jednak przejść przez cierpienie – zatrzymamy się na jego powierzchni. Pozbawimy się w ten sposób ważnej szansy: smutek wywołany tym, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, poprowadzi nas bowiem poprzez ból z powodu własnej przeciętności w głąb naszej duszy. Znajduje się tam przestrzeń ciszy, w której możemy odczuć pokój z sobą. Nie przenikają tam ani myśli związane z pychą, ani te wyrażające pogardę dla siebie. W tym zakamarku duszy otwieramy się na pierwotny obraz, na jaki stworzył nas Bóg. Jeżeli nawiążemy z nim kontakt, wszystkie wyobrażenia związane zarówno z odrzucaniem, jak i z przecenianiem siebie zostaną rozproszone. Staniemy się naprawdę sobą, a wtedy nie będziemy już odczuwali potrzeby oceniania siebie, wywierania na siebie presji czy też udowadniania sobie i innym własnej wartości. Będziemy pełni prostoty. Takie czyste bycie wiąże się z głębokim wewnętrznym doświadczeniem wolności i pokoju.
Wielu ludziom z trudem przychodzi dziś zaakceptować własne ograniczenia. Mają wobec siebie najwyższe oczekiwania. Taka postawa jest im oczywiście wpajana przez reklamę i środki masowego przekazu. Chcą być zawsze najlepsi. Ale takie myślenie jest nierealistyczne. Zwycięzca może być tylko jeden. Gdyby wszyscy chcieli wygrywać, to wciąż byłoby wielu niezadowolonych. Jeżeli ktoś nie jest najlepszy w sporcie, to chce być przynajmniej najlepszy w używaniu rozumu albo najpobożniejszy – wygórowane oczekiwania wobec siebie przenikają również do sfery duchowej. Jeśli dany człowiek nie jest najlepszy w żadnej z dziedzin, to zaczyna się przy każdej okazji umniejszać, mówić, że jest największym grzesznikiem lub najgłupszym człowiekiem, który stąpa po ziemi. Taka przesada w negowaniu własnych umiejętności jest jednak tak naprawdę wołaniem o to, aby inni mnie wywyższali. Jeżeli osobie, która podaje się za największego grzesznika, zwrócimy uwagę na jej konkretne błędy, zareaguje bardzo gwałtownie. Jeśli powiemy komuś, kto kreuje się na największego głupca, o rzeczywiście popełnionym przez niego głupstwie, z całą pewnością się obruszy. Tacy ludzie po prostu nie odnajdują właściwej dla siebie miary – zawsze chcą być wyjątkowi.
Przyczyną takiego podejścia jest często doświadczenie opuszczenia. Jeżeli stało się ono naszym udziałem w dzieciństwie, nasza dusza reaguje narcyzmem, zaczyna skupiać się na własnych pragnieniach i potrzebach. Wypracowuje strategię takiego radzenia sobie z doświadczeniem osamotnienia, aby nie było ono zbyt bolesne. Ta strategia polega na pielęgnowaniu przekonania o własnej wielkości, przechwalaniu się jakąś osobliwą cechą charakteru. Struktura narcystyczna występuje u wielu gospodarzy programów rozrywkowych. Myślą oni, że są kimś wyjątkowym, i tak prezentują się publiczności. Nie leczy to ich jednak z egoizmu, lecz umacnia go. Uzewnętrznianie manii wielkości pozwala ludziom o skłonnościach narcystycznych odczuwać względne zadowolenie. W ostatecznym rozrachunku okazuje się jednak, że determinuje ich pewna iluzja. W pewnej chwili zostają skonfrontowani z prawdą o sobie, ze swoją przeciętnością, z tym, że nie są lepsi od innych. To odkrycie bywa bardzo bolesne. Wieloletnie przekraczanie właściwej dla siebie miary i napawanie się bez umiaru wyobrażeniami o swojej wielkości, aby nie czuć bólu z powodu opuszczenia, wpływają na człowieka niekorzystnie. Kiedy złudzenia prysną, taka osoba będzie się czuć naprawdę odosobniona, dosłownie samiutka jak palec.
Brak umiaru w wyobrażeniach o sobie zachęca nas również do nabywania rzeczy, które w zasadzie nas przerastają. Ktoś na przykład potrzebuje dużego samochodu jako symbolu statusu albo wyjeżdża na urlop do jak najdalszych krajów, korzysta tam z wszelkich możliwych atrakcji i często wydaje o wiele więcej, niż pozwalają na to jego zarobki. Mój znajomy opowiedział mi, że regularnie wyjeżdża na wakacje z zaprzyjaźnionymi małżeństwami. Nikt nie troszczy się wtedy o wydatki. Ale pewnego razu podczas planowania urlopu ów znajomy oznajmił: „Niestety, nie mogę sobie na to pozwolić. To przekracza możliwości naszego budżetu rodzinnego”. Wtedy nagle i inni odważyli się powiedzieć: „W zasadzie to i dla nas jest za drogie”. Potrzeba było odwagi jednego człowieka, aby i pozostali przyznali się do swojej miary. Aż do tamtej chwili wszyscy traktowali przecież jako punkt odniesienia miarę ludzi bogatszych od siebie, którym – jak uważali – musieli dotrzymać kroku. Taki brak rozsądku w odniesieniu do kupowania ubrań, aut i wycieczek wiąże się niezmiennie z kompleksem niższości. Nie chcąc uważać się za gorszych, sądzimy, że musimy dorównać innym w dziedzinie rzeczy zewnętrznych. A przecież tak naprawdę nasze poczucie wartości wzrosłoby, gdybyśmy przyznali się do własnych granic.
Wielu rodziców wyznaje mi, że ich dzieci chcą zakładać do szkoły wyłącznie markowe ubrania, bo boją się wyśmiania lub odrzucenia. Aby przeciwstawić się tej presji z zewnątrz i ukazać innym właściwą dla siebie miarę, człowiekowi potrzeba silnego poczucia własnej wartości. Kiedyś prowadziłem warsztaty dla ludzi o pochodzeniu arystokratycznym. Spotkałem się u nich zasadniczo z poczuciem wewnętrznej wolności. Ich dzieci nie nosiły markowej odzieży. Miały dla siebie szacunek, wypełniała je zdrowa wiara w siebie – i dlatego nie musiały udowadniać swojej wartości wobec innych. Brak umiaru, wyrażający się w kupowaniu najdroższych ubrań, to substytut niedostatecznego poczucia własnej wartości. Zachowując się tak, ładujemy jak gdyby worek bez dna. Moglibyśmy do niego wrzucać tyle, ile chcemy, a on i tak nigdy się nie napełni. Praca nad poczuciem własnej wartości kosztowałaby nas taniej niż pielęgnowanie wizerunku własnego, który ma kruche podstawy.