Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szyfrowane drogi. Losy alianckich agentów na frontach II wojny światowej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szyfrowane drogi. Losy alianckich agentów na frontach II wojny światowej - ebook

Zbiór opartych na faktach opowiadań o bohaterskich agentach działających podczas II wojny światowej. Książka składa się z trzech części. W pierwszej z nich poznajemy nieznane epizody z wywiadowczej działalności rządu emigracyjnego w Londynie. Część druga jest poświęcona czterem z ponad trzydziestu dziewięciu agentek SOE, sekcji specjalnej wywiadu brytyjskiego. Trzecia część to historia burzliwego życia Sergiusza Piaseckiego - znanego pisarza, agenta wywiadu i przemytnika, więźnia Świętego Krzyża. Zachowując styl zbeletryzowanej opowieści, autorka nie tylko przedstawia niezwykłe, często dramatyczne losy alianckich szpiegów, ale próbuje też odsłonić nieznane karty z dziejów II wojny światowej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-247-1
Rozmiar pliku: 593 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Praw­do­po­dob­nie książ­ka ta nie zo­sta­ła­by na­pi­sa­na, gdy­by nie przy­pa­dek. A może los tak chciał? Przy­pad­ki wpły­wa­ją na na­sze wy­bo­ry i de­cy­zje, a los kie­ru­je nami tak, by je za­uwa­żyć. I cho­ciaż cza­sa­mi są to smut­ne do­świad­cze­nia, to za­zwy­czaj nie dzie­ją się bez po­wo­du. Czę­sto przy­pa­dek de­cy­du­je o na­szym prze­zna­cze­niu.

Gdy po­nad rok temu ów los dość ostro ob­szedł się ze mną, zwąt­pi­łam po­waż­nie w ludz­ką god­ność, za­ufa­nie, lo­jal­ność i szla­chet­ność. Je­śli czło­wiek krzyw­dzi dru­gie­go czło­wie­ka, za­wsze trud­no się z tym po­go­dzić.

Czy był to jed­nak tyl­ko przy­pa­dek, czy może zrzą­dze­nie losu, że tych war­to­ści, któ­rych na­gle tak bar­dzo za­bra­kło mi w moim świe­cie, za­czę­łam do­szu­ki­wać się w prze­szło­ści? Czy przy­pad­kiem do­wie­dzia­łam się o bo­ha­ter­skich czy­nach mego ojca i jego stry­ja, o lo­sach he­ro­icz­nych mło­dych agen­tek wy­wia­du bry­tyj­skie­go pod­czas ostat­niej woj­ny: Vio­let­te Sza­bo, Odet­te San­som, Kry­sty­ny Skar­bek? Opo­wia­da­ne mi w tym sa­mym cza­sie przez ojca jego wła­sne prze­ży­cia z cza­sów II woj­ny świa­to­wej, gdy wal­czył we Fran­cji w 2 Dy­wi­zji Strzel­ców Pie­szych, lata in­ter­no­wa­nia i stu­diów w Szwaj­ca­rii oraz losy stry­ja – ka­pi­ta­na Mi­ro­sła­wa Krysz­czu­kaj­ti­sa, do­wód­cy sa­pe­rów, ci­cho­ciem­ne­go, zrzu­co­ne­go na spa­do­chro­nie z An­glii do oku­po­wa­nej Pol­ski, ka­wa­le­ra or­de­ru wo­jen­ne­go Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, sta­ły się do­dat­ko­wym bodź­cem do na­pi­sa­nia tej książ­ki.

Czy wresz­cie przy­pad­kiem za­czę­łam zgłę­biać bio­gra­fię zna­ko­mi­te­go pi­sa­rza – Ser­giu­sza Pia­sec­kie­go, po­dzi­wia­jąc jego nie­po­kor­ną i ro­man­tycz­ną du­szę wiecz­ne­go po­tę­pień­ca, ucie­ki­nie­ra i sa­mot­ni­ka? Czło­wie­ka z wiel­kim ser­cem i du­szą, szla­chet­ne­go i wy­jąt­ko­we­go. Za­uwa­ży­łam, że wszyst­kich tych mo­ich bo­ha­te­rów łą­czy­ło, oprócz tra­gi­zmu, to samo wiel­kie umi­ło­wa­nie praw­dy i spra­wie­dli­wo­ści, de­ter­mi­na­cja i upór w dzia­ła­niu oraz prze­zwy­cię­ża­niu na­wet naj­więk­szych trud­no­ści, a tak­że szla­chet­ność, god­ność i wiel­ka mi­łość do czło­wie­ka i wol­no­ści.

Po­zna­jąc ich losy, prze­ko­na­łam się, że wie­le z tych cech mamy wspól­nych i dla­te­go ci wła­śnie bo­ha­te­ro­wie sta­li mi się tak bli­scy. Po­mo­gli mi bo­wiem uwie­rzyć w sens ludz­kie­go dzia­ła­nia, do­da­li wia­ry i na­dziei, że do­bro i spra­wie­dli­wość nie są tyl­ko pu­sty­mi fra­ze­sa­mi, a god­ność czło­wie­ka jest spra­wą naj­wyż­szej wagi. O czym tak pięk­nie pi­sał Ser­giusz Pia­sec­ki, a o czym nie­ste­ty nie każ­dy dziś pa­mię­ta…

„Lu­bi­łem swych ko­le­gów, bo nig­dy mnie nie za­wo­dzi­li. Byli to pro­ści, nie­wy­kształ­ce­ni lu­dzie. Lecz cza­sem byli tak wspa­nia­li, że sta­wa­łem zdu­mio­ny. Wów­czas dzię­ko­wa­łem Na­tu­rze, że je­stem CZŁO­WIE­KIEM.

Czę­sto w pier­siach tchu mi bra­ko­wa­ło z roz­ko­szy Ży­cia. Cza­sem dla­cze­goś głu­pio oczy się za­łza­wi­ły. Cza­sem ktoś bru­tal­nie za­klął, a dzie­cin­nie się uśmiech­nął i twar­do po­dał wier­ną dłoń.

I mało było słów. Ale sło­wa były sło­wa­mi i ła­two je zro­zu­mieć mo­głem, i za­wsze wie­dzia­łem, że to nie sło­wa ho­no­ru ani przy­się­gi, więc były pew­ne.(…)

Kształ­ci­łem się z ksiąg ży­cia, a pe­da­go­ga­mi mo­imi byli lu­dzie szcze­gól­ni i cie­ka­wi. Nie­któ­rzy z nich na­wet czy­tać nie umie­li, lecz po­sia­da­li „głę­bi­no­wą wie­dzę” pew­nych od­cin­ków ży­cia. Dy­plo­mów z tych „szkół” nie po­sia­dam, lecz po­zna­łem rze­czy na­praw­dę cie­ka­we i uczy­łem się do­brze.

Tam­ci „pe­da­go­dzy” byli ze mnie za­do­wo­le­ni, choć pro­tek­cji nie mia­łem. Za­stę­po­wa­ły ją: SZCZE­ROŚĆ, WIER­NOŚĆ, SPRYT I OD­WA­GA. W TAM­TYM ŚWIE­CIE CE­NI­ŁO SIĘ TO I SZA­NO­WA­ŁO!”. (wy­po­wiedź Ser­giu­sza Pia­sec­kie­go udzie­lo­na an­kie­cie „Wia­do­mo­ści” w 1949 r.)

Pra­gnę po­dzię­ko­wać za udo­stęp­nie­nie mi wie­lu in­te­re­su­ją­cych ma­te­ria­łów i zdjęć do książ­ki:

– Ro­se­ma­ry Rig­by, za­ło­ży­ciel­ce Mu­zeum Car­tref, po­świę­co­ne­go pa­mię­ci Vio­let­te Sza­bo, w Wor­me­low, w An­glii,

– Ewie To­ma­sze­wicz, wnucz­ce Ser­giu­sza Pia­sec­kie­go, au­tor­ce książ­ki Gwiaz­dy Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy, – wy­daw­nic­twom Vi­ra­go i Lit­tle, Brown Book Gro­up w Lon­dy­nie, oraz

– Je­rze­mu Bier­nac­kie­mu, kry­ty­ko­wi li­te­rac­kie­mu – za wie­le cen­nych wska­zó­wek, udzie­lo­nych mi pod­czas pi­sa­nia książ­ki.Szpieg, saper i aptekarz mylą się tylko raz

(za­miast pro­lo­gu)

Szpie­go­stwo jest tak sta­re, jak hi­sto­ria.

We­dług Sta­re­go Te­sta­men­tu, pierw­szym szpie­giem była Da­li­la, le­gen­dar­no-mi­tycz­na agent­ka Fi­li­sty­nów. Pod­stęp­nie wśli­zgnę­ła się do obo­zu Izra­eli­tów i tam nie­ja­kie­mu Sam­so­no­wi ucię­ła wło­sy, po­zba­wia­jąc go w ten spo­sób jego nad­przy­ro­dzo­nej siły, a Fi­li­sty­nom to­ru­jąc dro­gę do zwy­cię­stwa.

Ale to dzia­ło się daw­no temu i kto wie, ile w tym praw­dy, bo Da­li­la nie pi­sa­ła pa­mięt­ni­ków, a no­wo­żyt­na ope­ra Sa­int Sa­en­sa Sam­son i Da­li­la to tyl­ko li­cha imi­ta­cja tego, co wów­czas ro­ze­gra­ło się w pia­skach Pa­le­sty­ny.

Na­to­miast z no­wo­żyt­nych dzie­jów wie­my, że tam, gdzie wy­bu­cha­ły woj­ny, uak­tyw­nia­ła się za­wsze dzia­łal­ność szpie­gow­ska. Po­cząt­ko­wo były to ak­cje do­ryw­cze, nie­ste­ro­wa­ne, a szpie­gów wer­bo­wa­no na ochot­ni­ka. Pod­czas woj­ny se­ce­syj­nej w Ame­ry­ce (Sta­nów Pół­noc­nych z Po­łu­dnio­wy­mi) nowo ob­ra­ny pre­zy­dent Abra­ham Lin­coln stwier­dził, że jego woj­ska pół­noc­ne nie dys­po­nu­ją żad­nym wy­wia­dem roz­po­znaw­czym. Aby tę lukę wy­peł­nić, zmu­szo­ny był wy­na­jąć pry­wat­ne biu­ro de­tek­ty­wów Ala­ma Pin­cer­to­na.

Pierw­szą służ­bę wy­wia­dow­czą rząd bry­tyj­ski po­wo­łał w 1909 roku. Jego śla­da­mi po­szły rzą­dy in­nych kra­jów. W Niem­czech uru­cho­mio­no taj­ny wy­wiad w 1913 roku, w Ro­sji w 1917, we Fran­cji w 1935, a w Sta­nach Zjed­no­czo­nych do­pie­ro w roku 1947.

Je­że­li więc ja­kieś pań­stwo za­fun­du­je so­bie agen­tu­rę wy­wia­du, to musi li­czyć się z tym, że szpie­dzy są­sied­nie­go kra­ju, peł­niąc swo­ją ru­ty­no­wą po­win­ność, wy­pró­bu­ją przy naj­bliż­szej oka­zji spraw­ność dzia­ła­nia tej agen­tu­ry. Lo­gicz­ny stąd wnio­sek, że nie wy­star­czy po­sia­dać wy­wiad, po­trzeb­ny jest rów­nież kontr­wy­wiad. Dziś na­wet naj­bied­niej­szy kraj trze­cie­go świa­ta czu­je się do­pie­ro wte­dy w peł­ni su­we­ren­ny, gdy po­sia­da wła­sny wy­wiad i kontr­wy­wiad.

Szpieg dzia­ła w sa­mot­no­ści. W ob­cym kra­ju, tro­pią go pa­tro­le żan­dar­me­rii i po­li­cji. W urzę­dach, ka­wiar­niach i ho­te­lach cza­ją się nie­wi­docz­ni agen­ci. Wszy­scy oni prze­ciw­ko jed­ne­mu.

Są za­wo­dy, w któ­rych my­lić się nie wol­no. Ap­te­karz, sa­per i szpieg mylą się tyl­ko raz. Szpieg dzia­ła sa­mot­nie, bez­sze­lest­nie, bez­i­mien­nie. In­a­czej prze­gry­wa, bo szpie­go­stwo jest nie­obli­czal­ną ru­let­ką przy­pad­ku.

W cza­sie I woj­ny świa­to­wej (1914-1918) aresz­to­wa­no w Wiel­kiej Bry­ta­nii 39 szpie­gów, z któ­rych 12 ska­za­no na śmierć, je­den po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, po­zo­sta­li otrzy­ma­li kary wię­zie­nia. W tym sa­mym cza­sie w Niem­czech aresz­to­wa­no 235 po­dej­rza­nych o szpie­go­stwo wła­snych oby­wa­te­li, po­nad­to 46 Fran­cu­zów i 3 Bry­tyj­czy­ków.

Wśród ama­to­rów szpie­go­wa­nia po­ja­wia­ły się tak­że no­wo­żyt­ne Da­li­le. Ich uro­da, czę­sto wro­dzo­na prze­bie­głość i spryt, pre­dys­po­no­wa­ły je szcze­gól­nie do pra­cy szpie­gow­skiej. Ale na­wet naj­bo­gat­szy za­sób tych za­let nie da­wał gwa­ran­cji po­wo­dze­nia mi­sji wy­wia­dow­czej. Wte­dy szpie­go­wa­nie o cha­rak­te­rze ama­tor­skim koń­czy­ło się tra­gicz­nie.

We Fran­cji w la­tach I woj­ny świa­to­wej, roz­strze­la­no 14 ko­biet oskar­żo­nych o szpie­go­stwo: Ot­ti­le Voss, Mar­gu­erit­te Schmidt, P. Lal­lart, Ma­rie de Besi, Fe­li­cie Pa­adt, Mata Hari, D. Ti­chel­ly, Lo­uise Du­fays, Mar­gu­erit­te Fran-cil­liard, Re­gi­na Dia­ne, Susy Desy, Jo­se­phi­ne Alva­rez, Vic­to­rie Fran­cher, Si­do­net Du­cret.

W Pol­sce, w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych, je­den z naj­zdol­niej­szych taj­nych agen­tów pol­skie­go wy­wia­du woj­sko­we­go, rot­mistrz Je­rzy So­snow­ski, zwer­bo­wał w Ber­li­nie do pra­cy szpie­gow­skiej trzy pra­cow­ni­ce nie­miec­kie­go mi­ni­ster­stwa obro­ny (Re­ich­swehr­mi­ni­ste­rium) – Re­na­te von Na­tzmer (w ran­dze ma­jo­ra, krew­na pre­zy­den­ta Hin­den­bur­ga), Ire­ne von Jena (rów­nież w ran­dze ma­jo­ra) oraz Be­ni­tę von Fal­ken­hajn. Zwa­bio­ne uro­dą i pie­niędz­mi So­snow­skie­go, Re­na­te i Be­ni­ta sta­ją się nie tyl­ko do­star­czy­ciel­ka­mi taj­nych do­ku­men­tów ale i ko­chan­ka­mi pol­skie­go rot­mi­strza. So­snow­ski po­zna­je do­dat­ko­wo i wer­bu­je tan­cer­kę Leę Nia­ko. Tym ra­zem uro­da, pie­nią­dze i szczę­ście So­snow­skie­go do ko­biet za­wio­dły. Lea Nia­ko pra­co­wa­ła dla nie­miec­kie­go kontr­wy­wia­du.

Je­rzy So­snow­ski, Re­na­te Na­tzmer i Be­ni­ta Fal­ken­hajn zo­sta­ją aresz­to­wa­ni. W kwiet­niu 1935 roku sąd ska­zu­je Re­na­tę i Be­ni­tę na karę śmier­ci, a So­snow­skie­go na karę do­ży­wot­nie­go wię­zie­nia. W rok póź­niej So­snow­ski wy­mie­nio­ny zo­stał za 7 szpie­gów nie­miec­kich, aresz­to­wa­nych w Pol­sce.

W maju 1940 roku ata­kiem na Ho­lan­dię i Bel­gię Hi­tler roz­po­czął ge­ne­ral­ną roz­pra­wę z Za­cho­dem. Już w mie­siąc po­tem, na­stą­pi­ło roz­bi­cie i ka­pi­tu­la­cja wojsk fran­cu­skich oraz ewa­ku­acja „do domu” 300-ty­sięcz­ne­go Kor­pu­su Bry­tyj­skie­go. Klę­skę wojsk an­giel­skich na pla­żach Dun­kier­ki od­czuł pre­mier Win­ston Chur­chill jako oso­bi­stą po­raż­kę swe­go rzą­du.

„Nie tędy dro­ga do Fran­cji. To nie rok 1916, w któ­rym po obu stro­nach fron­tu le­gło w oko­pach pół mi­lio­na zma­sa­kro­wa­nych żoł­nie­rzy. Nie może po­wtó­rzyć się te­go­rocz­ny czer­wiec, kom­pro­mi­tu­ją­cej »dziw­nej woj­ny«, w któ­rej ar­mie fran­cu­skie w pa­ni­ce umy­ka­ły przed hi­tle­row­ski­mi Niem­ca­mi, by już 14 czerw­ca bez wal­ki od­dać Pa­ryż w ręce wro­ga, a 25 czerw­ca pod­pi­sać akt ka­pi­tu­la­cji. Dziś mu­si­my wznie­cić po­żar w ca­łej Eu­ro­pie!” – rzu­cił Chur­chill ha­sło swo­im do­wód­com.

Ostat­ni­mi obroń­ca­mi Fran­cji byli żoł­nie­rze pol­scy. Wy­krwa­wio­ne w wal­kach puł­ki pol­skie: 1 Dy­wi­zji Gre­na­die­rów i 2 Dy­wi­zji Strzel­ców Pie­szych, prze­kro­czy­ły do­pie­ro 19 czerw­ca gra­ni­ce Szwaj­ca­rii. Na­stęp­ne­go dnia, pre­mier pol­skie­go rzą­du emi­gra­cyj­ne­go, gen. Wła­dy­sław Si­kor­ski, opu­ścił sa­mo­lo­tem Fran­cję i wy­lą­do­wał w Lon­dy­nie.

W tej trud­nej sy­tu­acji mi­li­tar­nej w lip­cu 1940 roku rząd an­giel­ski po­sta­na­wia po­wo­łać – obok dzia­ła­ją­cych w Wiel­kiej Bry­ta­nii wy­wia­dów: we­wnętrz­ne­go (M15) i ze­wnętrz­ne­go (M16) – spe­cjal­ny wy­dział do pro­wa­dze­nia ak­cji sa­bo­ta­żo­wych: Spe­cial Ope­ra­tions Exe­cu­ti­ve (SOE).

Dzia­łal­ność SOE po­le­ga­ła na or­ga­ni­zo­wa­niu i pro­wa­dze­niu ope­ra­cji na ty­łach nie­przy­ja­cie­la. Stąd na­zwa „ope­ra­cje spe­cjal­ne”, a na­le­ża­ły do nich: dy­wer­sja, sa­bo­taż, łącz­ność z kra­jo­wy­mi or­ga­ni­za­cja­mi ru­chu opo­ru, za­opa­try­wa­nie i ko­or­dy­no­wa­nie ich dzia­łal­no­ści z ope­ra­cja­mi fron­to­wy­mi, wy­wiad, pro­pa­gan­da wy­wro­to­wa.

SOE, nie miesz­czą­ce się w tra­dy­cyj­nych struk­tu­rach or­ga­ni­za­cji woj­ska, na­po­ty­ka­ło nie­kie­dy po­waż­ne trud­no­ści ze stro­ny wła­snej ar­mii i lot­nic­twa.

Na jego cze­le pre­mier Chur­chill po­sta­wił mi­ni­stra blo­ka­dy, Hugh Dal­to­na. SOE współ­pra­co­wa­ło z ru­chem opo­ru we wszyst­kich kra­jach, oku­po­wa­nych przez Niem­ców, Ja­poń­czy­ków oraz Wło­chów. Zo­sta­ło po­dzie­lo­ne na sek­cje kra­jo­we, a te łą­czy­ły się w wy­dzia­ły. Sek­cją pol­ską kie­ro­wał płk Ha­rold Per­kins (do 1939 roku prze­by­wał w Pol­sce jako wła­ści­ciel fa­bry­ki tek­styl­nej w Biel­sku).

Pierw­sza ope­ra­cja lot­ni­cza w nocy 16 lu­te­go 1941 roku, w któ­rej zrzu­co­no do Pol­ski ci­cho­ciem­nych, była jed­no­cze­śnie pierw­szą ope­ra­cją SOE na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim, po­łą­czo­ną z de­san­tem spa­do­chro­nia­rzy. Ko­lej­ne pol­skie ope­ra­cje sta­no­wi­ły cen­ny ma­te­riał do­świad­czal­ny za­rów­no dla Po­la­ków, jak i dla SOE.

Szcze­gól­nie ak­tyw­ną dzia­łal­ność roz­wi­ja­ło SOE w oku­po­wa­nej Fran­cji. Or­ga­ni­zo­wa­ło i uzbra­ja­ło fran­cu­ski ruch opo­ru, a na­stęp­nie ini­cjo­wa­ło jego ak­cje sa­bo­ta­żo­we i szpie­gow­skie. Na sze­fa fran­cu­skiej sek­cji SOE po­wo­ła­no płk. Mau­ri­ce’a Buck­ma­ste­ra.

Pierw­sza część książ­ki – ty­tu­ło­we Szy­fro­wa­ne dro­gi, uka­zu­ją­ce wy­ci­nek dzia­łal­no­ści wy­wia­du emi­gra­cyj­ne­go rzą­du w Lon­dy­nie pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej, mimo znacz­ne­go zbe­le­try­zo­wa­nia i pew­nej dozy fan­ta­zji – za­cho­wu­ją au­ten­tyzm więk­szo­ści opi­sa­nych w nich wy­da­rzeń, osób, dat i miej­sco­wo­ści. Zmia­nie ule­gły tyl­ko nie­któ­re na­zwi­ska. Praw­dzi­we są oso­by emi­gra­cyj­ne­go MSW, an­giel­skie­go wy­wia­du, fran­cu­skie­go ru­chu opo­ru i hi­tle­row­skiej Abweh­ry. A świad­ka­mi i uczest­ni­ka­mi tych wy­da­rzeń byli: mój oj­ciec – żoł­nierz 2 Dy­wi­zji Strzel­ców Pie­szych i jego stryj – ci­cho­ciem­ny. Ich losy, po­dob­nie jak wie­lu in­nych, prze­mie­rza­ją­cych wo­jen­ne, nie­zna­ne, da­le­kie, „szy­fro­wa­ne dro­gi” sta­ły się in­spi­ra­cją do na­pi­sa­nia tej książ­ki.

Dru­ga część opo­wia­da o ży­ciu i dzia­łal­no­ści wy­wia­dow­czo-szpie­gow­skiej bo­ha­ter­skich agen­tek sek­cji fran­cu­skiej SOE. O no­cach, w któ­rych agent­ki lą­do­wa­ły na spa­do­chro­nach w kra­ju oku­po­wa­nym przez no­wo­żyt­nych bar­ba­rzyń­ców, i dniach, w któ­rych wy­peł­nia­ły po­wie­rzo­ne im nie­bez­piecz­ne mi­sje. Lą­do­wa­ły bez­sze­lest­nie, w nie­zna­nym te­re­nie, bez gwa­ran­cji po­myśl­ne­go po­wro­tu.

Każ­da z 39 agen­tek SOE (Spe­cial Ope­ra­tions Exe­cu­ti­ve), z któ­rych 13 zgi­nę­ło pod­czas swej wy­wia­dow­czej służ­by, za­słu­gu­je przy­najm­niej na osob­ny roz­dział. Skła­da­jąc hołd ich pa­mię­ci, książ­ka ta uka­zu­je syl­wet­ki: je­dy­nej Po­lki w bry­tyj­skim wy­wia­dzie i SOE – Kry­sty­ny Skar­bek, a po­nad­to Vio­let­te Sza­bo, Noor In­ay­at Khan i Odet­te Hal­lo­wes.

Trze­cia część po­świę­co­na jest Ser­giu­szo­wi Pia­sec­kie­mu, nie­po­kor­ne­mu „Więź­nio­wi Świę­te­go Krzy­ża” – agen­to­wi, zwia­dow­cy, prze­myt­ni­ko­wi i szpie­go­wi, a za­ra­zem uzna­ne­mu pi­sa­rzo­wi, któ­re­go ta­lent li­te­rac­ki ob­ja­wił się w mrocz­nej wię­zien­nej celi.

Róż­ne były losy przed­sta­wio­nych w tej książ­ce bo­ha­te­rów, tak jak róż­ne były dro­gi, po któ­rych zmie­rza­li do wy­ty­czo­ne­go celu w swej wy­wia­dow­czej i szpie­gow­skiej dzia­łal­no­ści. Bo szpie­go­stwo jest nie­obli­czal­ną ru­let­ką przy­pad­ku. Szczę­śli­we­go lub tra­gicz­ne­go.

Je­że­li wraż­li­wy umysł Czy­tel­ni­ka wy­ło­wi w tej książ­ce hi­sto­rycz­ne nie­ści­sło­ści lub do­strze­że stwier­dze­nia kłó­cą­ce się z jego do­tych­cza­so­wą wie­dzą z pod­ręcz­ni­ków szkol­nych, bę­dzie to wy­ni­ka­ło z róż­ni­cy po­mię­dzy Bo­giem a hi­sto­ry­ka­mi, któ­ra po­le­ga głów­nie na tym, że Bóg – w prze­ci­wień­stwie do nich – prze­szło­ści nie zmie­nia.Wyznanie sierżanta Blacka

W paź­dzier­ni­ku 1945 roku, na szo­sie mię­dzy Gos­sau i St. Gal­len w Szwaj­ca­rii roz­trza­skał się o przy­droż­ne drze­wo fran­cu­ski woj­sko­wy peu­ge­ot. Wóz pro­wa­dził sier­żant Black, pra­cow­nik alianc­kiej ko­mi­sji do spraw de­mo­bi­li­za­cji in­ter­no­wa­nych w Szwaj­ca­rii pol­skich żoł­nie­rzy 2 Dy­wi­zji Strzel­ców Pie­szych. W wy­ni­ku od­nie­sio­nych ob­ra­żeń sier­żant Black zmarł na­stęp­ne­go dnia w szpi­ta­lu kan­to­nal­nym w St. Gal­len. Przed śmier­cią sier­żant Black po­pro­sił o we­zwa­nie któ­re­go­kol­wiek z in­ter­no­wa­nych Po­la­ków. Zy­cze­niu ran­ne­go uczy­nio­no na­tych­miast za­dość, a ten opo­wie­dział we­zwa­ne­mu na­stę­pu­ją­cą hi­sto­rię:

– Chcę opo­wie­dzieć pew­ne wy­da­rze­nie z okre­su woj­ny wła­śnie panu, Po­la­ko­wi. Zro­zu­mie pan po­tem, dla­cze­go Po­la­ko­wi. Bę­dzie mi lżej, je­śli się „wy­spo­wia­dam”… Bo nie wiem do dziś, czy słusz­nie wte­dy po­stą­pi­łem. No, ale bez sen­ty­men­tów. W roku 1944 pi­lo­to­wa­łem sa­mo­lo­ty w obo­zach szko­le­nio­wych skocz­ków spa­do­chro­no­wych w Szko­cji. Z mo­je­go „Wel­ling­to­na” ćwi­czy­li sko­ki ci, któ­rych zrzu­ca­no póź­niej jako dy­wer­san­tów na te­re­nie oku­po­wa­nej Fran­cji. Sa­bo­ta­że do­ko­ny­wa­ne przez nich mia­ły nam uła­twić in­wa­zję na Eu­ro­pę. Ca­ło­ścią kie­ro­wał wy­dział ope­ra­cji spe­cjal­nych (Spe­cial Ope­ra­tions Exe­cu­ti­ve – SOE, przyp.red.), an­giel­skie­go War Of­fi­ce. Pew­ne­go dnia we­zwa­ny zo­sta­łem do ma­jo­ra Bod­ding­to­na, za­stęp­cy sze­fa sek­cji fran­cu­skiej SOE.

– Sły­sza­łem, że jest pan naj­bar­dziej zdy­scy­pli­no­wa­nym pod­ofi­ce­rem per­so­ne­lu obo­zu w We­ston i wszyst­kie roz­ka­zy umie pan wy­ko­ny­wać ze śle­pym po­słu­szeń­stwem.

– Dzię­ku­ję – bąk­ną­łem.

– Chciał­bym nie zmie­niać tego zda­nia o panu od chwi­li obec­nej, aż do mo­men­tu wy­ko­na­nia roz­ka­zu, któ­ry panu za­raz zle­cę. Pro­szę sia­dać.

Usia­dłem, nie spusz­cza­jąc oczu z ma­jo­ra.

– Niech mi pan po­wie, co po­wi­nien sko­czek uczy­nić w sa­mo­lo­cie na krót­ko przed wy­ko­na­niem sko­ku?

– Moż­na by wy­mie­nić wie­le drob­nych czyn­no­ści, ale naj­waż­niej­szą jest spraw­dze­nie, czy lin­ka spa­do­chro­nu za­pię­ta zo­sta­ła o uchwyt sa­mo­lo­tu.

– Bar­dzo słusz­nie. Czy nasi spa­do­chro­nia­rze za­wsze do­peł­nia­ją tej po­win­no­ści?

– Nie, bo wie­dzą, że i tak zro­bi to za nich in­struk­tor.

– Aha… A w ja­kich in­nych oko­licz­no­ściach może sko­czek za­po­mnieć o spraw­dze­niu za­pię­cia?

– Nie wiem. Może jak jest roz­tar­gnio­ny lub zo­stał przed­tem czymś zde­ner­wo­wa­ny, wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi…

– No do­brze… A je­śli sko­czek wy­sko­czy bez uprzed­nie­go za­pię­cia lin­ki o uchwyt w ka­bi­nie, to co wte­dy?

– To ko­niec. Spa­do­chron się nie otwo­rzy…

– Pa­pie­ro­sa…?

Ma­jor po­czę­sto­wał mnie ja­kimś dłu­gim pa­pie­ro­sem, ob­szedł w koło biur­ko, ujął słu­chaw­kę te­le­fo­nu, ale po chwi­li znów odło­żył ją na wi­deł­ki.

– Niech mi pan jesz­cze po­wie, pa­nie Black, czy in­struk­tor za­wsze musi spraw­dzać za­pię­cie lin­ki lub za­pi­nać ją za skocz­ka?

– Po­wi­nien, ale…

– Ale nie musi, co? Prze­cież nie mo­że­my na­szych skocz­ków pro­wa­dzić wciąż za rącz­kę, bo in­a­czej te same głup­stwa po­peł­niać będą w wa­run­kach bo­jo­wych. Praw­da…?

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Ma­jor chciał wtło­czyć we mnie swój wła­sny spo­sób ro­zu­mo­wa­nia, z któ­rym nie­zu­peł­nie się zga­dza­łem.

– Pa­nie Black – ma­jor wy­pro­sto­wał się na­gle i cią­gnął da­lej zmie­nio­nym, su­chym to­nem, a ja aż pod­nio­słem się z krze­sła. – Po­le­ci pan ju­tro ze skocz­kiem Pi­co­tem, zwa­nym w obo­zie „Fran­cu­zem”. Po­le­ci pan tym ra­zem jako in­struk­tor, a sa­mo­lot po­pro­wa­dzi po­rucz­nik Row­den. Być może po­le­ci pan w tej zmie­nio­nej roli jesz­cze dru­gi i trze­ci raz, aż do skut­ku. Nie wol­no panu za­pi­nać ka­ra­bin­ka lin­ki spa­do­chro­no­wej skocz­ka Pi­co­ta i nie wol­no panu spraw­dzać za­pię­cia przed sko­kiem. To jest wy­łącz­na spra­wa Pi­co­ta. Start do ćwi­cze­nia ju­tro o go­dzi­nie 7.00 rano. Zro­zu­mia­no? Uwa­żam, że nie po­wi­nien pan mieć żad­nych py­tań. Treść na­szej roz­mo­wy po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą. Chcia­łem tyl­ko jesz­cze do­dać, że wy­ko­nu­je pan roz­kaz naj­wyż­sze­go zwierzch­ni­ka ar­mii bry­tyj­skiej. Do wi­dze­nia panu.

Noc mia­łem nie­spo­koj­ną, peł­ną ja­kichś dziw­nych snów.

Obu­dzi­łem się zmę­czo­ny i do­syć póź­no. Szyb­ko po­je­cha­łem na lot­ni­sko. Wy­star­to­wa­li­śmy punk­tu­al­nie o go­dzi­nie 7 rano. W nor­mal­nych wa­run­kach Pi­cot nie po­wi­nien był le­cieć. Nie wi­dzia­łem jesz­cze do­tych­czas żad­ne­go z na­szych skocz­ków w ta­kim sta­nie, w ja­kim tego dnia zja­wił się na lot­ni­sku Pi­cot. Był bla­dy i bez prze­rwy pa­lił pa­pie­ro­sy. Nie wy­trzy­ma­łem w koń­cu i za­py­ta­łem, co mu jest. Od­burk­nął mi w od­po­wie­dzi kil­ka so­czy­stych prze­kleństw, ale po­tem wy­ga­dał się, że o 5 rano prze­pro­wa­dzo­no re­wi­zję jego rze­czy oso­bi­stych.

Gdy sa­mo­lot osią­gnął prze­wi­dzia­ną za­da­niem wy­so­kość i cel, roz­ka­za­łem Pi­co­to­wi przy­go­to­wać się do sko­ku. „Fran­cuz” po­pra­wił pasy, ner­wo­wo przy­cią­gnął spa­do­chron. Lin­ka zwi­sa­ła, kła­dąc się wę­żo­wa­tą li­nią na pod­ło­dze. Cze­ka­łem jesz­cze chwi­lę. Po­tem znów mi­nu­tę, dwie…

– No, co jest do cho­le­ry, dłu­go będę cze­kał? – ryk­nął na­raz „Fran­cuz”.

Od­wró­ci­łem wzrok od nie­go i pa­trzy­łem w kie­run­ku ka­bi­ny po­rucz­ni­ka Row­de­na. Zim­ny pot zro­sił mi czo­ło i kark. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić? Je­śli po­wiem – „skok!” – Pi­cot po­le­ci w prze­paść, z któ­rej nig­dy już nie po­wró­ci. Czy taki był za­miar ma­jo­ra Bod­ding­to­na? Ale to prze­cież zbrod­nia. Zbrod­nia, któ­rą mia­łem po­peł­nić ja, a nie ma­jor. A czy zbrod­nia na roz­kaz jest w ogó­le zbrod­nią?

Od­wró­co­ny ty­łem sta­łem jesz­cze chwi­lę bez ru­chu, li­cząc na to, że Pi­cot spo­strze­że wresz­cie, iż lin­ka nie była za­pię­ta. Nie mia­łem od­wa­gi ob­ró­cić się i spraw­dzić, czy już do­strzegł swój błąd. Ale nie mia­łem rów­nież od­wa­gi cze­kać dłu­żej. Ja­kimś chra­pli­wym gło­sem krzyk­ną­łem: „Skok!”.

Prze­tar­łem ręką oczy, ście­ra­jąc z czo­ła pot. Gdy się od­wró­ci­łem, Pi­co­ta już nie było w ka­bi­nie.

Po­tem, przez dłu­gie mie­sią­ce, dzień po dniu i noc w noc drę­czy­ło mnie su­mie­nie. Je­że­li nie do­wiem się praw­dy – po­my­śla­łem – nie będę miał nig­dy spo­ko­ju. Pew­ne­go dnia zde­cy­do­wa­łem się i bez wzglę­du na na­stęp­stwa służ­bo­we za­żą­da­łem od sze­fa sek­cji fran­cu­skiej SOE płk. Buck­ma­ste­ra ujaw­nie­nia mi, kim był „Fran­cuz” – Pi­cot. Był szpie­giem, nie­miec­kim szpie­giem i to agen­tem po­dwój­nym. Nie był Fran­cu­zem ani nie na­zy­wał się Pi­cot. Był Po­la­kiem. Agen­tem wy­wia­du MSW przy emi­gra­cyj­nym rzą­dzie pol­skim w Lon­dy­nie. Na­zy­wał się…

Tego już sier­żant Black nie po­wie­dział. Le­karz do­peł­nił for­mal­no­ści, wy­pi­su­jąc świa­dec­two zgo­nu.

Jak się na­zy­wał ów Po­lak vel „Fran­cuz” – Pi­cot?

Wie­le jesz­cze ta­jem­nic i za­ga­dek kry­je dru­ga woj­na świa­to­wa. Ta­jem­nic, któ­rych nikt już może nig­dy nie wy­ja­śni, chy­ba że po la­tach po­mo­że w tym ja­kiś zbieg oko­licz­no­ści…

Tak jak roz­szy­fro­wa­nie spra­wy agen­ta Pi­co­ta i nie­któ­rych taj­ni­ków wy­wia­du emi­gra­cyj­ne­go rzą­du lon­dyń­skie­go za­po­cząt­ko­wa­ła owa ka­ta­stro­fa sa­mo­cho­do­wa pod Gos­sau. Hi­sto­ria ta za­czę­ła się la­tem 1936 roku w ma­jąt­ku gen. Si­kor­skie­go – Osmo­li­ce.Ucieczka

Pa­nie zry­wa­ły wła­śnie z klom­bów iry­sy, gdy przed bra­mę za­je­chał wła­ści­ciel ma­jąt­ku, ge­ne­rał Wła­dy­sław Si­kor­ski. Osmo­li­ce le­ża­ły dość da­le­ko od War­sza­wy, ale na upar­te­go moż­na było tam do­je­chać na­wet koń­mi. Pierw­szy wy­siadł z sa­mo­cho­du Si­kor­ski, tuż za nim mło­dy, choć nie­co przy­gar­bio­ny męż­czy­zna, ubra­ny w ja­sne, pe­pi­to­we ubra­nie. Si­kor­ski przy­wi­tał się z żoną i cór­ką.

– Po­zwól, He­le­no – zwró­cił się do żony – że ci przed­sta­wię in­ży­nie­ra Hen­ry­ka Ko­ryc­kie­go. Pa­mię­tasz, opo­wia­da­łem ci…

Na­stą­pi­ły nor­mal­ne przy po­wi­ta­niach grzecz­no­ścio­we ukło­ny i uści­ski rąk.

– Mój mąż nie­raz już wspo­mi­nał o panu i, o ile wiem, za­pra­szał rów­nież do nas, ale jak wi­dać uni­kał pan tych stron.

Ko­ryc­ki czuł się skrę­po­wa­ny tymi za­pro­si­na­mi. – Za wy­so­kie pro­gi – wma­wiał so­bie. On, mło­dy in­ży­nier-rol­nik, tam­ten – ge­ne­rał. Po­znał go przez Wi­to­sa. Było to pa­mięt­ne spo­tka­nie w Kra­ko­wie, w ho­te­lu „Po­lo­nia”, z któ­re­go póź­niej, jak spi­skow­cy, wy­cho­dzi­li każ­dy od­dziel­nie, tyl­ny­mi drzwia­mi. Ko­ryc­ki re­fe­ro­wał wte­dy wła­sny re­we­la­cyj­ny plan re­for­my rol­nej. Jego za­ło­że­nia po­do­ba­ły się ge­ne­ra­ło­wi i Wi­to­so­wi.

Po la­tach ge­ne­rał sam wresz­cie przy­wiózł Ko­ryc­kie­go do swo­jej po­sia­dło­ści. Pa­nie cie­szy­ły się z jego przy­by­cia nie tyl­ko dla­te­go, że każ­dy gość wno­sił oży­wie­nie w mo­no­to­nię ży­cia w ma­jąt­ku, ale wi­dzia­ły w nim tak­że roz­mów­cę do kon­wer­sa­cji w ję­zy­ku fran­cu­skim. Ko­ryc­ki dłu­go prze­by­wał we Fran­cji i tam po­siadł do­sko­na­łą zna­jo­mość ję­zy­ka, któ­re­go uczył się zresz­tą w domu ro­dzi­ciel­skim od dzie­ciń­stwa.

Dwu­krot­nie jesz­cze Ko­ryc­ki od­wie­dzał Si­kor­skie­go w jego ma­jąt­ku. Że­gna­jąc się któ­re­goś lip­co­we­go dnia, Ko­ryc­ki pro­sił He­le­nę Si­kor­ską o wy­ro­zu­mia­łość, je­śli w naj­bliż­szych mie­sią­cach nie bę­dzie mógł się u nich po­ka­zać. W lip­cu wy­jeż­dżał na urlop, a po­tem znów chciał od­wie­dzić Fran­cję.

– Zgo­da, ale we wrze­śniu musi się pan u nas za­mel­do­wać.

Nie wy­je­chał już do Fran­cji i cał­ko­wi­cie wy­tłu­ma­czo­na zo­sta­ła jego nie­obec­ność we wrze­śniu 1939 roku. Woj­na po­krzy­żo­wa­ła mi­lio­nom lu­dzi nie tyl­ko ich pla­ny to­wa­rzy­skie.

Wro­dzo­ny spryt Ko­ryc­kie­go po­zwo­lił mu od razu przy­sto­so­wać się do no­wej sy­tu­acji. Stra­cił wpraw­dzie swe­go opie­ku­na i me­ce­na­sa w oso­bie ge­ne­ra­ła, któ­ry w tym cza­sie był już we Fran­cji, ale po­zo­sta­wa­ło mu za­cisz­ne schro­nie­nie w jego ma­jąt­ku. Tam też udał się za­raz po za­koń­cze­niu dzia­łań wo­jen­nych. Od tej chwi­li za­czął się w ży­ciu Ko­ryc­kie­go nowy okres, a wy­da­rze­nia na­stę­po­wa­ły jed­no po dru­gim. Wta­jem­ni­czył He­le­nę Si­kor­ską w swo­je kon­tak­ty z płk. Le­wan­dow­skim, któ­ry na Lu­belsz­czyź­nie za­czął or­ga­ni­zo­wać tzw. Kon­so­li­da­cję Obroń­ców Nie­pod­le­gło­ści, zwa­ną w skró­cie KON. Pod­ję­to na­wet zbiór­kę pie­nię­dzy na two­rze­nie tej or­ga­ni­za­cji. Ko­ryc­ki dał 20, a Si­kor­ska 12 ty­się­cy zło­tych. Ale już w mie­siąc póź­niej spra­wy wzię­ły znów inny ob­rót. Ge­ne­rał do­ma­gał się przy­jaz­du żony do Fran­cji i roz­po­czął w tym celu od­po­wied­nie sta­ra­nia. Ko­ryc­kie­go na­to­miast pro­sił o sfi­nan­so­wa­nie uciecz­ki żony i o to, by to­wa­rzy­szył jej aż do Fran­cji.

Koń­mi do­je­cha­no do War­sza­wy, gdzie Ko­ryc­ki szyb­ko zli­kwi­do­wał do­tych­cza­so­we miesz­ka­nie ge­ne­ra­ło­wej na ul. Bel­we­der­skiej. W mię­dzy­cza­sie ge­ne­rał prze­słał przez am­ba­sa­dę szwedz­ką pie­nią­dze, a am­ba­sa­da wło­ska w War­sza­wie uła­twi­ła wszyst­kim troj­gu wy­jazd z oku­po­wa­nej Pol­ski.

Pe­ry­pe­tie tej po­dró­ży moż­na by spi­sać na od­dziel­nych kar­tach. Pe­ry­pe­tie, któ­re dziw­nym zrzą­dze­niem losu koń­czy­ły się za­wsze po­myśl­nie. Ge­ne­ra­ło­wa wzno­si­ła wte­dy ręce do góry i szep­ta­ła: „Opatrz­ność czu­wa nad nami”, gdy tym­cza­sem Ko­ryc­ki, mimo ca­łej sym­pa­tii dla ro­dzi­ny ge­ne­ra­ła, da­rem­nie wzno­sił w du­chu mo­dły do owej opatrz­no­ści, pro­sząc ją o zisz­cze­nie przy­sło­wia: „baba z wozu, ko­niom lżej”…

„Baba” ze­szła z wozu do­pie­ro u celu – w An­gers, w szta­bie for­mo­wa­nych we Fran­cji dwóch pierw­szych pol­skich dy­wi­zji i szko­ły pod­cho­rą­żych w Co­etqu­idan. Rzecz ja­sna, Si­kor­ski go­rą­co po­dzię­ko­wał Ko­ryc­kie­mu za trud prze­trans­por­to­wa­nia jego ro­dzi­ny.

– Nie wiem tyl­ko, co z pa­nem te­raz zro­bić. Mi­ni­ster­stwa rol­nic­twa u nas nie ma, a Fran­cu­zi nie by­li­by chy­ba za­do­wo­le­ni, gdy­by­śmy pań­skie re­for­my za­czę­li re­ali­zo­wać w rol­nic­twie tego kra­ju. Na front też chy­ba panu nie pil­no. Zresz­tą zo­ba­czy­my. Niech pan na ra­zie wy­pocz­nie.

Nie­dłu­go od­po­czy­wał. Przy­gar­nął go do sie­bie kie­row­nik wy­dzia­łu kra­jo­we­go MSW Ba­na­czyk i mia­no­wał go se­kre­ta­rzem kan­ce­la­rii tego wy­dzia­łu. Nowy se­kre­tarz szyb­ko po­znał ku­li­sy MSW, a zwłasz­cza wy­dzia­łu kra­jo­we­go. Co­dzien­nie mel­do­wał Ba­na­czy­ko­wi, a nie­raz wprost mi­ni­stro­wi spraw we­wnętrz­nych – pro­fe­so­ro­wi Ko­to­wi, o przy­by­ciu z kra­ju ku­rie­rów, od­pra­wiał ich, za­ła­twiał ko­re­spon­den­cję i inne spra­wy, zwią­za­ne z utrzy­ma­niem kon­tak­tów z Pol­ską. Dro­ga do kra­ju wio­dła przez pla­ców­ki an­giel­skie w Li­zbo­nie i w Ka­irze, a da­lej przez sta­łych agen­tów pol­skich urzę­du­ją­cych w Stam­bu­le i w Bu­da­pesz­cie. Ko­ryc­ki czuł się w no­wej roli do­sko­na­le. Ła­two ra­dził so­bie z trud­ną ko­re­spon­den­cją, na­uczył się dy­plo­ma­tycz­nych roz­mów z fran­cu­ski­mi ofi­ce­ra­mi łącz­ni­ko­wy­mi, umiał też zy­skać za­ufa­nie i ła­ski Ba­na­czy­ka. Do­szło na­wet do tego, że pew­ne­go dnia Ba­na­czyk za­pro­po­no­wał mu sta­no­wi­sko przed­sta­wi­cie­la MSW w Bel­gra­dzie. Ko­ryc­ki miał dać od­po­wiedź za ty­dzień.

Ale za ty­dzień… Hi­tler ude­rzył na Fran­cję. W cią­gu 10 dni Niem­cy za­ję­li po­ło­wę Fran­cji, roz­bi­li kil­ka jej ar­mii, w tym pol­ską dy­wi­zję gre­na­die­rów, i nie­po­wstrzy­ma­nie par­li na po­łu­dnie. Po cięż­kich wal­kach dru­ga pol­ska dy­wi­zja prze­kro­czy­ła 19 czerw­ca gra­ni­cę szwaj­car­ską, skła­da­jąc tam broń, a sztab ge­ne­ra­ła Si­kor­skie­go wy­lą­do­wał w Lon­dy­nie.

Już w kil­ka ty­go­dni po ewa­ku­acji, Ko­ryc­ki we­zwa­ny zo­stał do Si­kor­skie­go. Tu, w obec­no­ści mi­ni­stra Kota i mi­ni­stra skar­bu Strass­bur­ge­ra, ge­ne­rał po­wie­rzył Ko­ryc­kie­mu nie­zwy­kle waż­ną mi­sję. Trze­ba było udać się do Fran­cji i wy­ja­śnić losy pol­skie­go zło­ta za­ła­do­wa­ne­go w por­cie Lo­rient. Nie było do­tąd po­twier­dze­nia, czy ła­du­nek od­pły­nął z por­tu na czas. Ko­ryc­ki miał się udać sa­mo­lo­tem do Li­zbo­ny, stam­tąd do Hisz­pa­nii, a da­lej już dro­gą nie­le­gal­ną do Fran­cji. W tym celu otrzy­mał li­sty po­le­ca­ją­ce do po­sła Du­bi­cza w Li­zbo­nie i Szu­mi­la­kow­skie­go w Ma­dry­cie. Była to so­bo­ta. W po­nie­dzia­łek Ko­ryc­ki le­ciał już do Li­zbo­ny. Cie­szył się z przy­go­dy. Na­resz­cie bę­dzie pa­nem sa­me­go sie­bie, bę­dzie wol­ny, nie­za­leż­ny…

Nie mógł wie­dzieć, że od tego mo­men­tu po­zo­sta­nie już sam na za­wsze, że lot do Li­zbo­ny za­po­cząt­ku­je splot wy­da­rzeń, któ­ry w kon­se­kwen­cji sta­nie się dla nie­go prze­kleń­stwem. Gdy­by wie­dział, na pew­no by za­wró­cił. Ale szyb­ki my­śli­wiec RAF-u pruł już cięż­kie od mgieł po­wie­trze nad Atlan­ty­kiem.Pierwszy strach

W Li­zbo­nie wprost z lot­ni­ska Por­te­la, Ko­ryc­ki po­je­chał do kon­su­la­tu pol­skie­go. W dro­dze za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób kon­su­lat za­ła­twi mu prze­jazd do Ma­dry­tu, a po­tem do oku­po­wa­nej Fran­cji. Zwłasz­cza ten dru­gi etap wę­drów­ki w po­szu­ki­wa­niu pol­skie­go zło­ta wy­da­wał mu się pie­kiel­nie trud­ny. Ale niech o to mar­twią się pan pro­fe­sor Kot w Lon­dy­nie i jego kon­su­lo­wie, w Li­zbo­nie… jak­że mu tam… Du­bicz i w Ma­dry­cie – Szu­mi­la­kow­ski. Po to ten pierw­szy jest mi­ni­strem, a kon­su­lów po to się trzy­ma w ob­cych pań­stwach, żeby za­ła­twia­li dro­gą le­gal­ną to, co nie jest nor­mal­nie le­gal­ne.

Du­bicz wie­dział o przy­jeź­dzie Ko­ryc­kie­go i z miej­sca roz­po­czął sta­ra­nia o pasz­port dla nie­go. Trwa­ło to jed­nak kil­ka dni. 2 lip­ca 1940 roku na­stą­pił wresz­cie od­lot do Ma­dry­tu.

Tym ra­zem jed­nak nie dane było Ko­ryc­kie­mu uj­rzeć Fran­cji. Kon­su­lat w Ma­dry­cie otrzy­mał z Lon­dy­nu wia­do­mość o od­na­le­zie­niu pol­skie­go zło­ta, któ­re, jak się oka­za­ło, szczę­śli­wie od­pły­nę­ło z por­tu Lo­rient. Emi­gra­cyj­ne MSW na­ka­zy­wa­ło więc Ko­ryc­kie­mu po­wró­cić do Li­zbo­ny, a stam­tąd udać się do Bel­gra­du, by ob­jąć sta­no­wi­ska de­le­ga­ta MSW na Ju­go­sła­wię.

– Czy ozna­cza to, że Lon­dyn chce się mnie po­zbyć? – spy­tał Ko­ryc­ki przy po­że­gna­niu Szu­mi­la­kow­skie­go na ma­dryc­kim lot­ni­sku Ba­ra­jas – czy też mam tę de­cy­zję trak­to­wać jako awans?

– Ra­czej to dru­gie. Za mało nas jest, aby­śmy się chcie­li na­wza­jem sie­bie po­zby­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: