Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemne lata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemne lata - ebook

Latem 1914 roku czworo młodych ludzi bawi się wspólnie w ogrodach Drakesden Abbey: Nicholas i Lally, mieszkańcy wielkiego domu w samym sercu ponurej i magicznej krainy moczarów, Thomasine, niezależna dziewczyna, wychowywana przez hołdujące konwenansom ciotki, i Daniel, ambitny syn miejscowego kowala. Już wkrótce jednak zaginięcie tajemniczego klejnotu oraz nadciągająca wojna poróżnią przyjaciół i całkowicie odmienią ich beztroskie życie. Upłynie wiele lat, nim klejnot się odnajdzie, a wraz z nim powróci nadzieja.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-264-3
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Dalekie wzgórza tonęły w miedzianej poświacie zachodu. Klęcząca w pyle drogi Thomasine na chwilę uniosła głowę i zaraz oślepiły ją ostatnie promienie słońca. W wysokiej trawie wiatr kreślił niewyraźną ścieżkę, jakby muskały ją bezcielesne istoty; w dolinie kilka zabiedzonych krów skubało z drzew ostatnie pożółkłe liście. Dziewczynka przysłoniła oczy dłonią i zaciskała powieki, dopóki widniejące na horyzoncie pagórki nie spłaszczyły się całkowicie, a promienie afrykańskiego słońca nie zajarzyły niczym wąziutkie bransoletki złocistych kropel wody.

Ta farma była już którąś z kolei. Każda podróż, mówił tatuś, przenosi ich w lepszą okolicę, przybliża do tej obiecanej. Wcześniej mieli liczne stado krów (Thomasine nadała każdej imię), teraz zostało ich zaledwie kilka.

Burza zerwała strzechę dachu, ale tatuś z chłopcem zebrali słomę i umocowali ją z powrotem. Chłopiec tłumaczył Thomasine, że pola, które jej ojciec wydzierżawił od wodza, to niedobra ziemia dżu-dżu – nikt jej dotąd nie uprawiał. Thomasine pytała matkę o dżu-dżu. Bóg trudził się przez siedem dni nad stworzeniem ziemi – oświadczyła Patricia Thorne – jak mógłby więc znaleźć się na niej choćby cal miejsca dla zła? Jednak za obiecany lok jej rudych włosów chłopiec zaprowadził Thomasine do jaskiń czarownika. Powiało chłodem, zabrzmiało echo wspomnień, liczne szczeliny wiodły w głąb – zapewne do innych światów. Na zewnątrz, gdy znów stanęli w blasku dnia, wziętym od chłopca nożem odcięła kosmyk swych czerwonych włosów, a on popatrzył na nie z nabożnym strachem, zanim zwinięte dołączył do amuletu, który nosił na szyi.

Do Thorne’ów przybyli mężczyzna i pani z misji baptystów. Tatuś zarżnął wychudłą krowę – inne zresztą nie wyglądały lepiej – tego dnia jedli więc mięso. Wołowina była twarda i bez smaku. Chłopiec i jego ojciec jak zwykle jedli razem z nimi. Potem gdy mężczyźni udali się do swych zajęć, a Patricia Thorne podawała herbatę, pani z misji powiedziała: – Ależ oni są brudni, pani Thorne! W zeszłym miesiącu mieliśmy tutaj kilka przypadków żółtej febry. Poza tym nie zapominajmy, że naszym obowiązkiem jest nauczyć tubylców, gdzie ich miejsce. – Patricia skończyła nalewanie herbaty. – Przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi, czyż nie, panno Kent?

Pewnego wieczoru chłopiec zaprowadził Thomasine do wsi, by zobaczyła tańce. Blask księżyca i płomienie ognisk oświetlały ciała kołyszące się niczym trzciny na wietrze, misternie rzeźbiące opowieści w tumanach kurzu. Mężczyźni nosili maski: karykaturalnie zniekształcone ludzkie twarze. Dudnienie bębnów niosło się echem, porywało Thomasine do tańca. Gdy muzyka ucichła, dziewczynka upadła na ziemię, przepełniona uczuciem osamotnienia. Któraś z kobiet podniosła ją, podsuwała do ust jakiś napój, inna obdarowała małą koralikami i kawałkiem czerwonego płótna. Trzecia, czarnogranatowymi dłońmi gładziła długie, rozpuszczone włosy dziewczynki, wymieniając z pozostałymi kobietami uwagi w języku, z którego dziecko nie rozumiało ani słowa.

Matka pomogła Thomasine uszyć spódniczkę z podarowanego materiału. Niebo pozostawało samym błękitem, bez śladu chmur. Pszenica urosła do kolan Thomasine i przestała. – Dlaczego? – Thomasine szła za ojcem przez spalone słońcem pole, trzymała się kraju jego koszuli. – Dlaczego? Deszcze nie nadeszły, a ziemia nie jest dobra – powiedział Thomas Thorne. Kraina dżu-dżu – Thomasine przeszedł dreszcz. Kilka dni później zerwała źdźbło i roztarła w palcach – rozsypało się jak zetlały papier.

Zostały ostatnie trzy krowy, a i one przestały dawać mleko. Niebo pozostawało surowe, metaliczne niczym miedziana misa. Thomasine pomagała ojcu nosić wodę. Ale strumień stawał się coraz gęstszy, zielonkawy, muliste dno pękało w fantazyjną mozaikę. Ludzie opuszczali wioskę, za nimi ciągnęły w długim pochodzie ich zwierzęta; jaskrawe kolory kobiecych szat stawały się zaledwie wspomnieniem w szarzyźnie kurzu i brązie ochry. Chłopiec i jego ojciec odeszli także.

Ojciec Thomasine chudł, natomiast matka stawała się coraz grubsza. Dziewczynka nie mogła zrozumieć, dlaczego – mamusia tyje i tyje, a przecież jedzenia nigdy nie mieli dość. Pewnego ranka na poduszce obok matki pojawiło się małe stworzenie. Nie wiedziała, kto podarował im dziecko i na jak długo. Po ukochanej siostrze mamusi nazwali maleństwo Hildą. Kiedyś mamusia pokazała Thomasine zdjęcie swoich trzech sióstr: Hildy, Rose i Antonii. Wszystkie mieszkały daleko – w Anglii.

Pewnej nocy ojciec zachorował. Następnego ranka wyruszył do misyjnego szpitala po lekarstwa dla siebie i całej rodziny. Wziął wielkiego konia, narowistego, tego na którym nigdy nie pozwalał jeździć Thomasine. Zanim wyjechał, nakazał jej opiekować się matką i siostrzyczką. Na pożegnanie pomachała mu chustką, a potem długo patrzyła, jak jedzie doliną w stronę wzgórz.

Cały następny dzień spędziła przy matce. Od sześciu tygodni, od urodzenia Hildy, Patricia Thorne nie podnosiła się z łóżka. Niemowlę spało otulone w szalach, od czasu do czasu matka karmiła je piersią. Thomasine uwielbiała dotykać ciepłej, jakby pokrytej aksamitem główki, patrzyć na maleńkie, zdawało się przezroczyste rączki. Dziecko było mniejsze od jej szmacianej lalki.

Nadeszła noc, a Thomas Thorne nie powrócił do domu. Thomasine pokroiła wykopane z grządki jarzyny, zmieszała z kukurydzą i nastawiła zupę. Przykucnąwszy nad ogniskiem, mieszała gotującą się wodziankę. Pocieszała się, że przecież misja jest oddalona od ich domu o całe osiem mil, że koń pewnie zgubił po drodze podkowę. Jednak niebo i ziemia, ciemne i puste, milczały.

Matka przełknęła ledwie łyżkę zupy, Thomasine zjadła resztę. Teraz dziecko bez przerwy płakało, policzki mamusi płonęły, czoło pokryły krople potu. Thomas Thorne nie wrócił ani rano, ani następnego dnia. Gdy Thomasine pytała, czy pojechać za tatusiem, czy zostać i opiekować się dzieckiem, matka już nie rozumiała słów. Jej skóra przybrała przerażająco żółtawą barwę, oczy się zapadły, a twarz przypominała maski, jakie dziewczynka oglądała w wiosce. Thomasine próbowała nakłonić ją do picia, ale jedyny płyn, jaki mogła znaleźć – słonawa woda czerpana w zakolu rzeki, ściekał mamusi po brodzie i szyi, moczył nocną koszulę. Dziecko przestało płakać i teraz prawie bez przerwy spało.

Trzeciego ranka Thomasine obudziła cisza. Gdy podeszła do łóżka, wydawało jej się, że mamusia śpi; ale jej dłoń była zimna. Dziewczynka zrozumiała, że została z dzieckiem sama. Sięgnęła ręką – wyczuła delikatnie wznoszącą się i opadającą maleńką pierś niemowlęcia. Wiedziała, że mała jest głodna, ale nie miała czym jej nakarmić.

Thomasine włożyła czerwoną spódniczkę, wszystko, co miało jakąkolwiek wartość umieściła w torbie, potem osiodłała konia. Z dzieckiem na plecach, w afrykańskim stylu, ruszyła w stronę misyjnego szpitala. I ojca.

Southampton w niczym nie przypominał Port Harcourt. Był szary i zimny, niebo zasnuwała drobna koronka mżawki. Jak na spacerze nad wodospadem, pomyślała Thomasine.

W porcie czekały na nią ciotki. Nie wierzyła, że kiedykolwiek je odnajdzie wśród tych wszystkich statków, marynarzy i pasażerów. Pomogła panna Kent. Świdrując otoczenie spojrzeniem swych czarnych, podobnych do koralików, osadzonych nad szpiczastym nosem oczu, powiodła Thomasine przez tłum, aż stanęły przed trzema postaciami z fotografii mamusi. Rozległy się pełne wzruszenia okrzyki, dziewczynkę ściskano i całowano.

Thomasine usłyszała słowa panny Kent: – Rodzice i dzieciątko otrzymali chrześcijański pochówek.

– Dzieciątko? – zdziwiła się ciotka o czerwonych włosach. (Thomasine, nie mogąc dopasować imion do twarzy, natychmiast nazwała je ciotkami: Dużą, Maleńką i Czerwonowłosą).

– Niemowlę – potwierdziła panna Kent.

– Nazywała się Hilda – wtrąciła Thomasine.

Duża ciotka zmrużyła oczy, zdjęła i przetarła okulary. Z któregoś statku rozległo się przeraźliwe buczenie syreny. Thomasine, w czarnym płaszczyku narzuconym na sukienkę, wstrząsnął dreszcz.

– Żółta febra, jak już pisałam, panno Harker.

– To biedne dziecko marznie.

– Jesteśmy pani niezmiernie wdzięczne, panno Kent. Zje pani z nami obiad?

Ku uldze Thomasine, pani z misji przecząco potrząsnęła głową. Dziewczynka musiała jeszcze znieść ostatni, pachnący fiołkami pocałunek w policzek. Dopiero wtedy, z dłońmi pod ramionami dwóch ciotek, mogła wyjść z portu.

W herbaciarni, w czasie gdy ciotki wymieniały przyjazne uwagi, udało jej się przypomnieć ich imiona. Ta czerwonowłosa to Antonia, duża to Hilda, a mała – Rose.

– Najważniejsze, by czegoś się nauczyła – szepnęła Antonia. – W końcu to biedne maleństwo jest sierotą.

– Nie twierdzę, Tony, kochanie, że Thomasine nie powinna wyuczyć się zawodu. Nie jestem tylko przekonana co do wyboru.

– Taniec to zajęcie godne szacunku, Hildo. Wszystkie panienki z mojej szkoły, gdy już pracują w teatrach, mają zapewnioną właściwą opiekę.

– Mogę dać jej przyzwoite podstawy matematyki, literatury i geografii, a ze świadectwem ukończenia szkoły dziewczyna będzie miała możliwość wyboru.

– Ona ma ciało tancerki. Spójrzcie na jej stopy, na jej dłonie…

– Wiejskie powietrze z pewnością dobrze zrobi Thomasine – głos Rose lekko drżał. Ponownie nalała herbaty do filiżanek. – To jeszcze dziecko, ma dopiero dziesięć lat…

Ciotka Rose podsunęła Thomasine talerz z ciastkami. Dziewczynka wybrała to w kształcie krowiego rogu, pełne kremu i dżemu. Ziemia, po długiej morskiej podróży, nareszcie mniej się kołysała, i mała poczuła się bardzo głodna.

– Myślę – głos Hildy brzmiał stanowczo – że Thomasine powinna zamieszkać z Rose i ze mną, a letnie wakacje spędzać u Antonii. My zawsze kochałyśmy dzieci, nieprawdaż? Opieka nad dzieckiem sprawiłaby ci wiele kłopotu, Tony, teraz gdy zostałaś sama.

Antonia zrobiła minę, jakby miała oponować, ale zaraz jej dłoń odziana w rękawiczkę z cielęcej skóry spoczęła na ręce Thomasine. – Będziesz do mnie przyjeżdżała tak często, jak tylko się da, prawda, kochanie? Kupię ci baletki i tunikę.

Przesuwający się za oknem wagonu krajobraz stawał się coraz bardziej równinny, coraz gęściej poprzecinany pasmami wody. W słabych promieniach słońca ziemia migotała zielonkawoniebieskosrebrzystymi barwami. Gdy Hilda i Rose zaczęły zbierać termosy, szale i książki do podniszczonej płóciennej torby podróżnej, Thomasine wykrzyknęła: – Czy wy mieszkacie w jeziorze!

Hilda wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się. Jak okiem sięgnąć widać było wodę, nasyp kolejowy ledwie wznosił się nad jej powierzchnią.

– Nie, kochanie. Trochę pól zostało pod wodą z powodu obfitych deszczów, jakie spadły tej zimy.

Gdy wysiadały na stacji w Ely, parowóz syczał, gwizdał, wypuszczał kłęby pary. Bagażowy wyniósł ich pakunki i teraz Hilda szukała w portmonetce drobnych.

– Do Drakesden czeka nas daleka droga, kochanie.

– Lubię chodzić. – Thomasine zbyt długo przebywała na statku, potem w pociągu. – Tatuś zawsze mówił, że aby dobrze poznać okolicę, trzeba się po niej przejść.

Hilda niosła torbę z rzeczami ciotek, w drugiej ręce walizkę z dobytkiem Thomasine. Gdy wkroczyły na wąską ścieżką prowadzącą z Ely do wsi, Rose wzięła siostrzenicę za rękę. Ziemia wokoło była czarna, a pokryta plamami kałuż wyglądała jak szachownica. Kilka razy musiały przechodzić po wąskich, kołyszących się belkach, poprzerzucanych przez wzdęte nadmiarem wody rowy. Hilda szła pierwsza, za nią Thomasine. Była więc bezpieczna, będąc pod opieką dwóch krewnych. Trzewiki dziewczynki tonęły w błocie, ale starała się nadążyć za Hildą i po raz pierwszy od przybycia do Anglii poczuła ciepło.

Drakesden nie było o wiele większe od afrykańskiej wioski, tej, do której zabrał ją chłopiec. Wzniesione z żółtej cegły domy tak jak tam kryła strzecha. Przeszły obok kościoła i sklepu, potem minęły kilkoro bawiących się dzieci, które z rozdziawionymi ustami gapiły się na Thomasine.

Hilda stanęła przed drzwiami małego domku, postawiła torby na ziemi i nacisnęła klamkę. Thomasine, nim weszła za ciotkami do środka, zdążyła przeczytać napis nad futryną: „Quince Cottage”.

Afrykę, mamusię, tatusia i niemowlę zatrzasnęła w maleńkiej skrytce pamięci – tak było łatwiej. Teraz poranki wypełniały jej lekcje z ciotką Hildą, popołudniami zaś odkrywała Drakesden, czasami na piechotę, czasem na kucyku pożyczonym od pastora. Dzieci ze wsi nie przestawały się na nią gapić, zwłaszcza gdy zakładała swoją czerwoną spódniczkę.

W kościele, już na samym początku, wykazała się nieznajomością tutejszych zwyczajów: wyszła ze świątyni pierwsza, zaraz za księdzem. Reszta wiernych wciąż trwała bez ruchu: tylko w stallach przy chórze słychać było szuranie nóg – poza tym panowała cisza. Thomasine poczuła nieprzeparte pragnienie opuszczenia ciemnego, zawilgoconego kościoła, pochwyciła więc modlitewnik i wybiegła na zewnątrz. Nie mogła zrozumieć miny pana Fanshawe’a, gdy dygnęła mu na pożegnanie. Dopiero później ciotka Rose wytłumaczyła jej, że to państwo Blythe zawsze wychodzą pierwsi. Następnej niedzieli Thomasine zauważyła, że pan Fanshawe najserdeczniej uśmiecha się do Blythe’ów, a najchłodniej do tych, którzy opuszczali kościół na samym końcu. Ona, ciotka Hilly i ciotka Rose znajdowały się gdzieś pośrodku.

We wsi Thomasine zasypywała pytaniami wszystkich dookoła: panią Carter ze sklepu, dzierżawców farm, mężczyzn i kobiety pracujące w polu. A pana Naylora, gospodarza na Chalk Farm zagadnęła o uprawianie pszenicy przy zbyt małej wilgotności gleby, na co on ze śmiechem odpowiedział, że w ich krainie moczarów1 wody jest aż nadto. Ciotce Rose pomagała w ogródku warzywnym – wykopywała z ciemnej, rozsypującej się ziemi, maleńkie, młode ziemniaki, a w kurniku zbierała jeszcze ciepłe, brązowe jajka i ostrożnie układała je w słomianym koszyku.

Pewnego dnia, jadąc konno wzdłuż kanału, zapędziła się za krzewy laurowe i cierniste krzaki, aż na skraj gładkiego niczym welwet trawnika. Podniosła głowę i wtedy zobaczyła okazałą budowlę, Drakesden Abbey, siedzibę rodziny Blythe’ów, większą nawet, jak zapamiętała, od misyjnego szpitala. Gdy Thomasine ponownie uniosła głowę, ujrzała patrzących na nią: panią Blythe w powiewnej, białej sukni i wielkim, płaskim kapeluszu, ciemnowłosego chłopca, jasnowłosego chłopca i dziewczynkę. Onieśmielona, wyszeptała słowa przeprosin i zawróciła kucyka. Nad kanałem spotkała Daniela Gillory’ego. Chłopiec wybuchnął śmiechem, słysząc opowieść, jak to zakłóciła Blythe’om podwieczorek w ogrodach Abbey.

To Daniel, najstarszy syn kowala, opowiedział jej wszystko o tamach, kanałach, wiatrakach i pompach. Jego ojca, Jacka Gillory’ego, Thomasine próbowała nakłonić do wyjawienia tajemnic podkuwania koni, ale ten nie okazał się zbyt rozmowny. Za to Daniel potrafił snuć barwne opowieści; jak wynikało ze słów ciotki Hilly, był niezwykle zdolnym chłopcem. Właśnie otrzymał stypendium do szkoły średniej w Ely. Ciotka Hilly często pożyczała mu książki. Daniel był kilka miesięcy starszy od Thomasine. Miał jasne, ni kręcone, ni proste włosy, oczy ni zielone, ni piwne. Pewnego popołudnia, gdy jego ojciec przebywał w The Otter, Daniel i Thomasine jechali konno przez pola i chłopiec tłumaczył jej, jak wodę z pól pompuje się do kanałów, a z tych – do morza. Mówił, że rowy i drogi znalazły się znacznie ponad poziomem torfowisk, bo te, drenowane, obniżyły się. Kraina mokradeł pokryta była niegdyś wielkimi bagniskami z licznie rozsianymi jeziorami oraz niekończącymi się mokradłami. – Tutejsi mieszkańcy mieli wtedy płetwy zamiast stóp – dodał Daniel i swymi zielonkawymi oczami poważnie spojrzał na Thomasine. Potem śmiejąc się, przyznał się do żartu i zmusił konia do galopu. Ścigali się przez całą powrotną drogę, a kopyta wypożyczonych kucyków wzbijały kłęby kurzu.

Powoli przyzwyczajała się do wyraźnie różniących się pór roku. Upały i ostry chłód, wiatr i susza. Pierwszy raz w życiu zobaczyła śnieg – białe płatki kwiatów spadające zimą z ołowianego nieba; latem, wznoszone przez wiatr diabliki kurzu, przypominały jej nieco tamtą krainę.

Na podwieczorek do Dockerillów ubrała się w czerwoną spódniczkę i starą, zbyt obszerną, białą bluzkę matki. Thomasine lubiła Dockerillów: trzyizbowa chata zawsze rozbrzmiewała gwarem i śmiechem. Pani Dockerill wyraziła zachwyt na widok spódnicy i koralików dziewczynki. Wokół podniszczonego stołu rozpychało się łokciami około dziesięciorga małych dzieci Dockerillów, inne siedziały na stołkach i skrzynkach. Gospodyni wyjęła z garnka pudding z wieprzowiną, odwinęła muślinową ściereczkę i podzieliła cias-to na dwanaście kawałków, następnie nałożyła na talerzyki i do miseczek: największe dla pana Dockerilla, dla Harry’ego i Toma, którzy pracowali w polu, średnie dla Jane i Sal, które już były na służbie, ale dzisiejszego popołudnia miały wychodne, i po małym kawałeczku dla najmłodszych dzieci. Niemowlę spało w skrzynce w kącie pokoju. Unoszący się zapach wieprzowego puddingu był zniewalający.

W chwili gdy zaczynali jeść, za oknem rozległy się kroki. Drzwi otworzył Harry Dockerill: stała w nich pani Blythe, a tuż za nią jej syn Nicholas i córka Marjorie. Lady Blythe przyniosła kilka starych prześcieradeł na pieluszki dla nowo narodzonego dziecka. Thomasine patrzyła, jak dama wchodzi do chaty, a potem unosi, jedna po drugiej, pokrywki z garnków stojących na kuchni, by sprawdzić ich zawartość. Hałaśliwi, rozbawieni Dockerillowie w jednej chwili umilkli. Poodkładali noże, łyżki i widelce, siedzieli wyprostowani, napięci, a jedzenie stygło przed nimi na talerzach. Thomasine, zirytowana, choć nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, z wyzywającą miną dziobnęła widelcem kawałek mięsa.

– Biała kapusta, pani Dockerill? – zdziwiła się lady Blythe po sprawdzeniu zawartości największego gara – czerwona jest nie mniej pożywna, a o wiele tańsza.

Teraz przeniosła wzrok na Thomasine. Zimny błękit starł się z morską zielonością, jak wtedy przed kościołem, i tak jak wtedy, gdy dziewczynka wtargnęła na trawnik Drakesden Abbey.

– Odłóż widelec, dziecko. Co za maniery! Nikt cię nie nauczył, jak należy zachowywać się w obecności lepszych od ciebie?

Thomasine poczuła wzbierający, trudny do powstrzymania gniew. Wróciło wspomnienie matki, nalewającej herbatę pani z misji.

– Przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi, lady Blythe – powiedziała dobitnym głosem. Twarz jej płonęła. Odwróciła oczy i pochwyciła spojrzenie syna lady Blythe, tego ciemnowłosego. Nie dostrzegła w nich potępienia, lecz rozbawienie.

Tym razem Daniel Gillory nie śmiał się, gdy Thomasine opowiedziała mu, co się wydarzyło. Stał na brzegu kanału i puszczał kaczki. Kamienie odbijały się od powierzchni przejrzystej, zimnej wody.

– Do Blythe’ów należy większość domów w Drakesden – wyjaśnił. – I prawie cała ziemia i farmy, więc dzierżawcy muszą zachowywać się odpowiednio. W przeciwnym razie mogą nagle zostać bez dachu nad głową, bez pracy. Tak to już tutaj jest.

– A twój dom, Danielu?

– Nasz dom i ziemia należą do mojej matki. Jej dziadek nabył gospodarstwo od Blythe’ów za worek ziemniaków. Na wiosnę woda podtapiała pole, pewnie dlatego je sprzedali. – Ruszył brzegiem kanału, Thomasine dreptała za nim. – Dlatego chcę się dalej uczyć. Jeżeli ukończę szkołę, nie będę musiał pracować dla Blythe’ów ani u ojca.

– Nie chcesz zostać kowalem? – zdziwiła się Thomasine. Podobało jej się w kuźni – konie, syk zanurzanego w wodzie rozpalonego metalu.

– Ojciec mnie bije – wyjaśnił Daniel.

Thomasine wiedziała, że Jack Gillory za często pociąga z butelki, nie było to we wsi tajemnicą. Daniela widziała nieraz z podbitym okiem, rozciętą wargą. Zeszłego lata, jak pływali w stawie przy młynie, zauważyła różowe pręgi na jego plecach. Wezbrał w niej gniew.

– A ty jakie masz plany, Thomasine? – zapytał Daniel.

– Ciotka Hilly chce, bym została nauczycielką. Ciocia Rose sądzi, że wyjdę za mąż.

A jednak żadna z tych możliwości specjalnie jej nie pociągała. Nie umiała wyjaśnić Danielowi Gillory’emu, urodzonemu w krainie moczarów, jak czasem działa na nią tutejszy krajobraz, sprawia, że czuje się jak w pułapce. Jak tęskni za wzgórzami, żywymi kolorami, za muzyką.

– Mogę zamieszkać u cioci Tony – wypowiedziała na głos skryte marzenie. – Ona ma w Londynie szkołę tańca. W zeszłym roku wzięła mnie na balet do Alhambry. Było cudownie, Danielu, fantastycznie.

Lato 1914 roku zapowiadało się jakoś dziwnie, a w Thomasine ścierały się ze sobą bezgraniczna nuda i nastrój uniesienia. Lekcje z Hildą, które dotąd lubiła, zaczynały ją nużyć, wieczory, jeśli nie jeździła konno ani nie spotykała się z Danielem, boleśnie się dłużyły. Przeczytała wszystkie książki, jakie znalazła w Quince Cottage i wszystkie godne uwagi z wypożyczalni w Ely.

W niewielkiej wiosce czuła się odizolowana. Tutejsze dzieci nigdy nie wyzbyły się nieufności wobec niej, w dodatku jej rówieśnicy w większości już pracowali na służbie albo w polu. Tylko Daniela mogła uznać za przyjaciela; zdobycie stypendium dodatkowo wyróżniało go spośród kolegów. Chociaż z czasem pokochała swe ciotki, życie niezamężnych kobiet, jakie wiodły, wydawało się Thomasine bardzo monotonne. Kiedyś zapytała ciotkę Hildę, dlaczego ona, najzdolniejsza z sióstr, nie została nauczycielką czy pielęgniarką, tylko osiadła w Drakesden.

– Bo mój ojciec uważał, że kobieta nie powinna pracować – odparła spokojnie Hilda – a że Rose i ja nie wyszłyśmy za mąż, musiałyśmy pozostać w domu. – Tylko Antonii i Patrycji, dzięki małżeństwu, udało się stąd uciec.

Mimo pozornej nudy, gdy jeździła konno czy wędrowała polami albo pochłonęła ją wyjątkowo ciekawa książka, czuła się w zupełności zadowolona. Podczas Zielonych Świątek tańczyła z mieszkańcami wioski i gdy olbrzymi krąg tancerzy falował niczym wstążki na ozdobnym palu, Thomasine była szczęśliwa.

Na piętnaste urodziny Thomasine, przypadające pod koniec czerwca, ciotka Rose przygotowała tort pokryty różowym lukrem, ciotka Hilda zaś podarowała solenizantce tomik wierszy Housmana. Thomasine, po zapisaniu domowych wydatków (przez ostatnie dwa lata zajmowała się tym regularnie co tydzień), po podlaniu warzywnika i zjedzeniu kawałka różowego tortu, poszła drogą do miejsca umówionego spotkania z Danielem.

Tym razem nie poprosiła proboszcza o kucyka, bo miała na sobie nową sukienkę, uszytą z pomocą ciotki Rose: biały muślin, przepasany jasnobłękitną szarfą nie nadawał się do konnej jazdy. Włosy upięła w nowy sposób: zamiast zaplatać w warkocze, związała je błękitną wstążką. Teraz szła błotnistą alejką, ostrożnie obchodząc kałuże.

Na dźwięk końskich kopyt uniosła głowę. Spodziewała się zobaczyć Daniela odprowadzającego podkutego konia na farmę właściciela. Ale to nie Daniel pędził alejką, tylko Nicholas Blythe. Thomasine zeszła na bok, by zrobić miejsce, ale na jej widok chłopiec gwałtownie powstrzymał konia, aż spod kopyt poleciały kawałki błotnistej darni.

– Ach, panna Thorne! Najmocniej przepraszam, nie zauważyłem! Mam nadzieję, że pani nie wystraszyłem.

Thomasine pokręciła głową. – Ależ skąd. – Rzuciła chłopcu ukradkowe spojrzenie. Nicholasa Blythe’a i jego starszego brata Geralda na ogół nie widywano w Drakesden od kwietnia do sierpnia. – Myślałam, że jest pan w szkole, panie Blythe.

– Zmogła mnie choroba, wietrzna ospa. Przechodzę właś-nie kwarantannę. Gerry chorował już na to świństwo kilka lat temu, więc biedak musiał zostać. Tyle że w Abbey jest teraz tak diabelnie nudno! Mama, ojciec i Marjorie siedzą w Londynie. Jestem tu tylko z Lally.

– Jaki cudowny koń! – Thomasine pogłaskała czarne, aksamitne chrapy.

– Nazywa się Tytus. Jeździ pani konno, panno Thorne?

Przytaknęła i sięgnęła do kieszeni po kostki cukru, które zawsze miała przy sobie. Delikatne wargi zwierzęcia połaskotały jej dłoń.

– Pan Fanshawe pozwala mi jeździć na swoim kucyku.

– Och, to stara szkapa. Nic jej nie zmusi do żywszego biegu, chyba żeby wystrzelić za nią z armaty.

Thomasine uśmiechnęła się, uniosła wzrok. Nicholas Blythe miał ciemne włosy, ciemne oczy, twarz rzeźbioną prostymi liniami. – Bluebell jest trochę mułowaty – przyznała.

– A może spróbowałaby pani jednego z koników z Abbey, panno Thorne?

Thomasine zauważyła Daniela, który biegł w ich stronę ścieżką wiodącą od chaty kowala.

– Jutro wieczorem? – upewniał się Nicholas. – Na łące przy zagajniku?

Popatrzyła na niego zdziwiona. Niespodziewanie przyszło jej do głowy, że Nicholas Blythe pewnie też się nudzi. Perspektywa nowego towarzystwa i przejażdżki na wspaniałym koniu ze stajni Drakesden Abbey była niezwykle kusząca. – Byłoby cudownie. Daniel też może przyjść, prawda, panie Blythe?

Daniel zwolnił, podchodząc do nich, zaszurał nogami. Ledwo dostrzegalnie skinął głową Nicholasowi Blythe’owi.

– Oczywiście. No to do widzenia – rzucił Nicholas – do jutra. – Odjechał cwałem.

– Zdobyłeś łódkę? – zapytała.

Z okazji jej urodzin Daniel obiecał pożyczyć płaskodenną łódkę od pana Naylora, by mogli popłynąć pobliską rzeczką. W odpowiedzi tylko coś mruknął i wzruszył ramionami. Poszli drogą, on milczący, przed nią.

Wiedziała, że miewa humory, bywa posępny. Składała to na karb zmęczenia: po pięciomilowej wędrówce do szkoły i z powrotem przez wiele godzin pracował w kuźni. Podbiegła, by zrównać się z nim. W końcu przerwał milczenie: – Nie wiedziałem, że przyjaźnisz się z Nicholasem Blythe’em.

– Wcale tak nie jest. Nie sądzę, bym przed dzisiejszym dniem zamieniła z nim więcej niż tuzin słów. Po prostu przepraszał za to, że mnie przestraszył, to wszystko.

Wreszcie Daniel zwolnił, wtedy delikatnie potrząsnęła go za ramię. – Och, nie złość się, nie dzisiaj.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie chłopiec sięgnął do kieszeni i wyciągnął jakieś zawiniątko.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Odchyliła bibułkę i ujrzała broszkę w kształcie motyla.

– To nic takiego – pośpieszył z wyjaśnieniem – kupiłem na targu w Ely. Ale jest całkiem ładna, prawda?

Thomasine pomyślała, że po raz pierwszy w życiu ktoś, poza krewnymi, kupił jej prezent. – Jest śliczna, Danielu, cudowna. – Pozwoliła, by przypiął jej broszkę do sukienki.

Gdy Thomasine i Daniel zjawili się na łące następnego wieczoru, Nicholas Blythe czekał już na nich. Siedział na wielkim, czarnym ogierze, tym samym, którego dosiadał poprzedniego dnia, za uzdę przytrzymywał stojącego obok wierzchowca.

– Przyprowadziłem parę czarnych – powiedział. – Ten nazywa się Nero. Po rzymskim cesarzu – dodał, patrząc w stronę Daniela.

Twarz chłopca pociemniała, ale nie odezwał się ani słowem.

– Pomóc pani wsiąść, panno Thorne? – zapytał Nicholas. – Mam nadzieję, że nie potrzebuje pani damskiego siodła jak Marjorie i mama.

Thomasine potrząsnęła głową. – Oczywiście, że nie. A poza tym Thomasine, a nie panna Thorne.

Z wysokości grzbietu Nero podziwiała nowy, ekscytujący widok Drakesden. Łąka pokrywała najłagodniejsze zbocze wzniesienia, na którym, jak na wysepce, zbudowano Drakesden Abbey. Budowla stała na pagórku w miarę stałego gruntu wznoszącego się pośród czarnych grzęzawisk. Pomiędzy łąką a murami otaczającymi Drakesden ciągnął się zagajnik, jedna z nielicznych zielonych plam w krainie, gdzie hulające zimowe wichry skutecznie zniechęcały drzewa do wyciągania się w górę.

Thomasine na próbę puściła Nero truchtem przez łąkę, by za chwilę zmusić konia do galopu. Pęd przyprawiał ją o zawrót głowy. Drzewa i kwiaty z otaczających łąk zlały się w jedno. Gdy dziewczynka na koniec powstrzymała konia, radośnie się roześmiała.

– Było cudownie!

– Ty byłaś cudowna. – Nicholas wyciągnął dłoń, by pomóc Thomasine zsiąść. Podał wodze Danielowi. – Przejedziesz się, Gillory?

Daniel wspiął się na siodło. Nicholas zawołał: – On nieźle skacze, Gillory! – Daniel wycofał konia do najbardziej odległego kąta pola i ścisnął piętami boki Nero. Ogier ruszył, pędził coraz szybciej, tętent poniósł się echem niczym grzmot. Za chwilę koń i jeździec szybowali w powietrzu, ledwie o stopę nad ogrodzeniem.

Nicholas wracał do domu przez las. Drzewa zasłaniały jasnobłękitne niebo, końskie kopyta miażdżyły pędy dzikiego czosnku rosnącego przy brzegach ścieżki; ostry zapach uderzał do głowy. Słoneczne promienie przebijały przez liście, tworząc na leśnym poszyciu złote łańcuchy.

Wciąż czuł dotyk dłoni Thomasine. Dziwne, jak długo, jak gdyby jej palce, gdy pomagał jej zsiadać, na zawsze odbiły ślad na jego dłoni, a jego skóra zapamiętała jej skórę. Wiedział, że niektórzy ze szkolnych kolegów podobnie odczuwają bliskość starszych chłopców, ale Nicholas pogardzał takimi uczuciami (wychowawca co trymestr ostrzegał ich przed grzechem).

Usłyszał w zaroślach szmer i uniósł głowę. W mroku wypatrzył parę ciemnych oczu, małą, bladą twarz i grube, czarne warkocze. – Lally.

Z ziemi niechętnie wstawała jego młodsza siostra, na białej bluzce widniały plamy zieleni, brzeg spódnicy pokrywał kurz.

– Co ty tu robisz?

– Obserwuję cię.

Nicholas popatrzył na dziewczynkę ze zdziwieniem.

– Obserwuję cię – powtórzyła – i pannę Thorne, i Daniela Gillory’ego.

– Byłaś tu przez cały czas? – zdumiał się.

– Schowałam się za drzewem, wszystko widziałam. Powinieneś był pozwolić mi przyjść, nieładnie tak mnie zostawiać samą.

– Nieładnie – powtórzył chłodno – …podglądać, szpiegować. W czasie wojny szpiegów rozstrzeliwuje się – wiedziałaś o tym, Lally?

Jej oczy zogromniały, dziewczynka trwożnie spojrzała w stronę drzew. Włożyła kciuk do ust. Chociaż Lally miała już prawie trzynaście lat, była cztery lata młodsza od brata, Nicholas wciąż uważał siostrę za małe dziecko, które właśnie opuściło przedszkole. Przez chwilę marzył, by wróciła matka i zmusiła chorowitą guwernantkę do wstania z łóżka. By zajęła się humorami dziewczynki i zabroniła jej ssać palec. Ale zaraz pomyślał, że gdyby matka tu była, z pewnością nie pozwoliłaby mu spędzać tyle czasu z Thomasine Thorne. Poczuł się szczęśliwy, że sir William i lady Blythe zostali w Londynie, zajęci przygotowaniami wesela jego starszej siostry.

Tydzień później znów spotkali się na łące. Tym razem Thomasine przyjechała na kucyku pastora, Bluebellu, Daniel dosiadł Nero. We troje wyruszyli w stronę drogi. Ominęli wieś, zabudowania objeżdżali z daleka. Trasy nie ustalali wcześniej – rozumieli się bez słów.

Droga była zorana kołami wozów. Gdy dotarli do granicy pól Porterów, Nicholas rzucił wyzwanie: – Chodź, Gillory, ścigajmy się do kanału.

Po chwili już ich nie było, pozostała tylko wzbita kopytami chmura kurzu. Thomasine wolno człapała za nimi na Blue-bellu. Wieczorne słońce odbijało blask od czarnej sierści ogierów, oświetlało głowy chłopców; w oddali, w tumanach kurzu ich cienie zlały się w jedno. Dotarli już do kanału. Teraz ich sylwetki można było rozgraniczyć na tle nieba.

Thomasine dołączyła do chłopców. – No i co, kto wygrał?

Daniel w uśmiechu pokazał białe, równe zęby. – Ja.

Nicholas zszedł z konia i usiadł na brzegu kanału. – O włos – powiedział. – Zaledwie o włos. O długość nosa.

Podparł się na łokciach i wyciągnął na plecach, z nogami daleko przed sobą. – Jak się tak pędzi, zapomina się o bożym świecie, prawda? Nic się wtedy nie liczy. – Nie patrzył na Daniela ani Thomasine, ale na niebo, idealne w swej bezchmurności. – Jeżeli wojna potrwa dostatecznie długo – dodał – wstąpię do kawalerii. Gerald, szczęściarz, nie musi czekać, wczoraj skończył dziewiętnaście lat.

Thomasine spojrzała na Nicholasa zaskoczona. Z ciotką Hilly nie później niż dzisiejszego ranka przeglądała gazety i mapy. – Czy nas też to będzie dotyczyło? – powiedziała niepewnie. – Wielka Brytania chyba nie dołączy do wojny?

– To zależy, czy Niemcy uznają neutralność Belgii. Jeżeli nie… – usłyszała głos Daniela.

– …jeżeli nie – dokończył Nicholas – to będziemy walczyć z Hunami. Zapowiada się fantastyczna zabawa. Oczywiście bez dziewczyn.

Nicholas przetoczył się na brzuch. – Rozchmurz się, Thomasine. Chce mi się pić, a wam? Mogłem przynieść lemoniadę, w kuchni w Abbey stoją całe dzbany. A może przyjdziecie dzisiaj wieczorem? Pokażę wam ogrody. Chcecie?

Thomasine przywołała w pamięci obraz domu odgrodzonego murem od reszty Drakesden. Widziała go tylko raz, i to przypadkiem – tajemnicze okna i uczucie, że kryje się za nimi coś dostępnego tylko dla uprzywilejowanych. Zatęskniła za odmianą, zatęskniła do nieznanych miejsc, nieznanych jeszcze ludzi.

– Czy chcemy? Ja, bardzo! – zawołała.

Daniel siedział odwrócony do nich plecami, z nogami przerzuconymi przez krawędź kanału. Thomasine dotknęła dłoni Nicholasa, wskazała wzrokiem Daniela.

– Oczywiście Gillory, ty także – powiedział Nicholas.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 The Fens – kraina we wschodniej Anglii znana z błotnistych terenów i chłodnych wiatrów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: