Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica alei klonowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnica alei klonowej - ebook

Oparta na faktach historia dramatycznej rodzinnej tajemnicy, którą przez kilkadziesiąt lat skrywała główna bohaterka.

Kwiecień 1944. Agnieszka, 16-letnia łączniczka AK wraca nocą z lasu ścieżką obok torów. Z przejeżdżającego transportu do Auschwitz ktoś wyrzuca owinięte w poduszkę niemowlę. Dziewczyna zabiera dziecko do rodzinnej wsi.

Jak uzasadnić przed wszechobecnymi Niemcami nagłe pojawienie się dziecka? Ustrzec je i opiekunów przed tragicznym losem? Dziadek i wtajemniczony w sprawę miejscowy ksiądz ustalają, że Agnieszka zostanie podana za matkę a za ojca jej kolega, partyzant AK.

Niełatwo opowiedzieć o losie człowieka mającego za sobą tragiczną przeszłość, noszącego w sobie wielką tajemnicę, i uczynić to w sposób nieprzygnębiający. Zuzannie Śliwie niewątpliwie się to udało. Jej mądra, pięknie napisana książka, choć mówi o zdarzeniach dramatycznych, nie jest pozbawiona humoru oraz niesie ze sobą niewymuszony optymizm i wiarę w Dobro. Porywająca historia!

Marta Klubowicz,

aktorka, poetka, tłumaczka

Przejmująca współczesna historia zanurzona w dramatycznej przeszłości. W dodatku napisana bardzo dojrzałym i przemyślanym językiem.

Autorka funduje czytelnikowi wielką dawkę emocji, wciąga go w swój literacki świat i nie pozwala pozostać obojętnym. To jedna z tych książek, których nie czyta się szybko, za to na ługo zapadają w pamięć. Polecam!

Magdalena Kawka,

pisarka

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-97-3
Rozmiar pliku: 894 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Historia ta wkręciła się w moje życie przez zbieg różnych okoliczności. Skłoniła do głębokiego zainteresowania, wreszcie do skrystalizowania w tę opowieść. Materiały do niej zbierałam i oswajałam w sobie niemal dwadzieścia lat. Dane bohaterów, opisy i sytuacje mogące wpłynąć na identyfikację postaci z przyczyn nadto oczywistych zostały zmienione, co nie zmienia jednak podstawowego sensu tej opowieści: pytania o granice Zła i siłę Dobra. Zadawanie go jest naszą powinnością wobec przeszłości i przyszłości. Inaczej możemy dojść do chwili, kiedy trzeba będzie przemierzyć setki kilometrów, aby odnaleźć dobrego człowieka.Nad lasem rozciąga się delikatny woal brzasku, chociaż wtulone w płytką kotlinę pola i łąki spowija jeszcze gęsta ciemność. Znam tu każdą ścieżkę, idę pewnie wzdłuż nasypu, omijając kępy suchych, ostrych traw. Noc nie jest przeszkodą; daje poczucie ukrycia.

Głuche dudnienie. Drży powietrze. Z mroku wypełzają jaskrawe światła lokomotywy. Ślepia węża… Padam na ziemię, zaciskam powieki. Wiem, wie to każdy, że oczy strażników czujnie śledzą pobocze. Może mnie zdradzić najmniejszy ruch, błysk źrenic. Wtulam twarz w kopczyk zbutwiałych liści.

Pachnie wiosną.ROZDZIAŁ 1

Dzwoni z ulicznego automatu, w tle natrętny jazgot samochodów.

– Mama w szpitalu! Chce się z tobą koniecznie zobaczyć!

Oblepione liszajami czasu gmaszysko, styl końca lat dwudziestych, wciśnięte w ramę zadziwiająco sielankowego ogrodu. Dęby, jesiony, brzozy, lipy, sięgające ku niebu strzeliste topole. Brama z rudymi krostami rdzy, dziedziniec, rząd karetek – swoiste logo podobnych miejsc.

Zosia krąży po holu, wyłamuje nerwowo palce. Widzę ją przez szerokie szklane drzwi.

– Dojechałam… Cholerne korki. Trudno przebić się przez miasto. Co z mamą, co z Agnieszką?

– Ona chyba… chyba umiera – wymawia z niedowierzaniem, z przyczajonym w głębi słów bolesnym protestem.

– Jest przytomna?

– Tak. Chce z tobą rozmawiać… Chodź. – Skręca w wąski korytarz.

Zosia albo Wiosna. Czasem mówimy na nią Wiosna. Nawet teraz, gdy i ją dotyka natrętnym skrzydłem upływ lat. Posunęłaś się, Wiosenko – myślę bezwiednie. Zza ramienia wygląda już kres bujnego kwitnienia. A ja? Ja się nie posunęłam? Obu nam włazi na kark piąty krzyżyk, chociaż jestem o ileś przemian Księżyca młodsza.

Czy wie? Czy Agnieszka podjęła decyzję? Zerkam na twarz Zosi. Lęk, zatroskanie; w tej sytuacji naturalne. Nie okazuje zdziwienia prośbą matki o rozmowę ze mną, rozmowę sam na sam. Nawet jeśli przemknęły jej przez głowę wątpliwości.

Sala na piętrze. Ponurość szarych ścian niknie w jaskrawej prędze słońca wpadającego przez dwa wysokie okna. Wezgłowie łóżka otacza drgająca aureola. Agnieszka czuje moją obecność, otwiera oczy.

– Za… zulko – wymawia z trudem. Gładzę wychudłą dłoń, skóra szeleści pod palcami.

– Nie spiesz się. Powoli. Jestem tu. Mam mnóstwo czasu.

Tak, mam mnóstwo czasu. Uświadamiam sobie przemożne istnienie mojego dalej i jednoczesne nieistnienie dalej Agnieszki.

– Pamiętasz… wszystko? Nie zapomnisz?

– Pamiętam. Nie zapomnę. Mam jej powiedzieć? Mam powiedzieć? – Nie chcę, ażeby wypadło to gorączkowo, niecierpliwie, nie panuję jednak nad głosem.

– Nie miałam odwagi… Kocham Zosię… całym sercem. Była moim światłem. Teraz tylko ty znasz prawdę. Ufam ci, ufam twojej mądrości. Chciałabym… żeby ona… – Przymyka oczy, oddycha ciężko, porwany na pojedyncze słowa szept: – …wiedziała… nie… nie… wiedziała…

– Wiedziała czy nie wiedziała? – dopytuję, nim spostrzegę, że usta Agnieszki zasznurowały się w wąską kreskę.

– Ona już pani nie słyszy. Już wędruje tam… – Kobieta w białym czepku kładzie mi dłoń na ramieniu. Zjawiła się niczym cień; patrzy ze współczuciem. Współczucie dotyczy mojego żalu. – Jeszcze parę minut, może godzin.

– Uśmiecha się.

– Widzi już jasność tamtej strony, chociaż serce jeszcze bije. – Mimowolna poezja ostateczności, jaka brzmi w jej ustach, odrywa mnie od wpatrywania się w twarz Agnieszki, każe spojrzeć w ciepłe oczy kobiety obok.

Szarzejący przedzmierzch. Na oknach szpitalnego korytarza pacyny cienia. Zosia płacze, wsparta o moje ramię.

– Wiosenko. – Popycham ją łagodnie w stronę drzwi. – Idź do niej. Niech czuje, że jesteś. A gdzie Jaś? Wie?

– Leci z Londynu. Powinien niedługo być.

O wilku mowa. W ramie wejścia szczupła wysoka sylwetka. Dudnią pospieszne kroki.

– Jak mama?! Gdzie ona?!

– Idźcie do niej oboje. Szybko – popędzam.

W głowie niedopowiedziane słowa. Szeleszczące o wyschły język: chciałabym, żeby ona… wiedziała… nie… wiedziała…

Już nie usłyszę, co zdecydowałaś, co pragnęłaś mi powiedzieć, wzywając do łoża ostatniej godziny. Ufam ci, ufam twojej mądrości.

Aguniu, gdziekolwiek jesteś! Nie ma we mnie mądrości! Jestem głupia, beznadziejnie głupia! Nie wiem, jak postąpić. Kiedy powiedzieć: pora w tę albo w tamtą. Ostatecznie zadecydować o tym strasznym sekrecie. Jego wyjawieniu lub absolutnym ukryciu. Nie wiem nic. NIC!

Depozytariusza tajemnicy rzadko pytają, czy zdoła unieść bagaż spraw ukrytych przed uszami i oczami innych. Wie, i musi coś z tą wiedzą począć, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Odpowiednia chwila… Wychwycić ją, obserwując drobne gesty, supłając na jedną nitkę słowa i zdarzenia. Czyjeś życie. Swoje też, bo supłanie cudzego ma oddźwięk, odbicie w nas samych. Poszerza nasze doznania o doznania cudze.

Tajemnicę podzieloną łatwiej znieść. Teraz zostałam z nią sama – i nie wiem, co dalej. Stoję nad grobem Agnieszki osaczona materialną realnością tego miejsca. Zosia pochlipuje. Jaś zaciska spazmatycznie szczęki, z trudem wstrzymuje łzy. Ich życie uległo deformacji. Wyrwa, której nic nie zapełni.

Kopczyk ziemi okrywa stos wieńców i kwiatów, jakby ich barwność zaprzeczyć miała istnieniu smutku i żałoby. Skaczą po nim, niczym ruchliwe pszczoły, wypuszczone z kosmicznego ula złote plamy słońca. Dziwny zestaw: żal, łzy – i te swawolne świetliste arabeski. Osobliwe memento, wskazówka dla nas – żywych. Pamiętajcie o mnie! Także jasno i radośnie. Ja będę, Agulko. Mimo że włożyłaś mi na plecy ciężki wór.

Dlaczego ty i dlaczego ja? Dlaczego któregoś dnia przecięły się akurat nasze drogi? Wszystko ma swoją przyczynę. Początek i kres.

Odejdziemy stąd za parę chwil, ruszymy cmentarną aleją ku głośnej ruchliwej ulicy. Potem spotkanie żałobników; tak każe obyczaj. Wolałabym nie iść na stypę. Boję się pytań. Osaczają mnie w każdym spojrzeniu Zosi. Dlaczego chciała zostać z tobą sam na sam? Co ci przekazała? Pragnie poznać ostatnie słowa Agnieszki, łaknie tych słów, jakby to właśnie one mogły ugasić żal, wypełnić pustkę, dokończyć linię życia matki. Stały u jego kresu, są więc ważne, bardzo ważne.

Rozmyślam gorączkowo nad jakimś fortelem, kłamstwem mającym wyrazisty rys prawdy. Co chciałaby mi powiedzieć w cztery oczy, wiedząc, że odchodzi na zawsze? Zwierzyć się z troski czy Jaś i Zosia potrafią sobie radzić w sierocym życiu? Mało wiarygodne. Czegoś takiego nie trzeba mówić bez świadków. Więc co?

Klonowo! Aleja! Tradycja sięgająca powstań i zsyłek w głąb Rosji. Każdy z Klonowskich po przyjściu na świat obdarzany był symbolem rodu – młodym drzewkiem klonu. Nadawano mu imię noworodka i w dniu jego chrztu uroczyście wkopywano do ziemi. Imiennik drzewa, dożywszy półwiecza, sadził kolejne, wpisując w tę niezwykłą kronikę rodziny swój znak przetrwania. Młodzi lekko sobie z tej tradycji pokpiwali, dla starszych stanowiła ważny przywilej. Pośród klonowych Eustachych, Stefanów, Wacławów, Walerych, Franciszków, Natalii bujnie rozrosła się Agnieszka; obok Jaś.

Zosia także ma tu swoje drzewo. Wkrótce dojdzie półwiecza; winna więc zasadzić nowy klon. Istnieje wszakże pewne „ale” – i do niego mogę teraz nawiązać. Przy ostatnich sporach na ten temat, było to krótko przed chorobą Agi, Zosia nie pałała specjalną ochotą zaznaczania siebie w alei na skraju zabitej dechami wsi.

– Na co mi to, mamo? Na co? – powtarzała, wzruszając ramionami.

– Właśnie ty, starsze moje dziecko, powinnaś dochować zwyczaju i o nim pamiętać – upierała się Agnieszka, rzucając mi wymowne spojrzenie, bo akurat byłam obecna przy ich rozmowie.

– Dobrze już, dobrze. Pamiętam. – Córka zbyła ją niewyraźną obiecanką.

Wyjaśnię więc teraz, że ostatnie słowa jej matki dotyczyły tego starego zwyczaju. Powinnam, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, jechać tam z Zosią – przecież mogła mnie Agnieszka o to prosić – i dopilnować, aby wywiązała się z obowiązku.

W Klonowie, miejscu spotkań rodziny Klonowskich przez ostatnie ćwierć wieku, bywałam wielokrotnie. Wizyty te na dobre utkwiły mi w pamięci, choć od pierwszej minęło dwadzieścia bez mała lat.

Właśnie tam, w Klonowie, Agnieszka wyjawiła mi swoją tajemnicę.

Zadaje pytanie, jakiego się spodziewałam, odpowiadam więc bez zastanowienia; idzie mi zadziwiająco gładko.

– Chciała, Zosieńko, ażebyś nigdy nie wątpiła, że jesteś… byłaś dla niej ważna, byłaś jej światłem. Tak mi powiedziała, tam, w szpitalu. Światłem. Nieustająco pragnęła, byś odczuwała mocniej bycie częścią rodziny i rozumiała, jak ogromny sens mają takie więzi. Właśnie ty – racjonalistka, którą nieco śmieszą wszystkie te tradycje. Przypominanie o nich powierzyła mnie, wiedząc, jaką wagę przywiązuję do podobnych symboli.

– Fakt, trochę sobie z tego żartowałam. Takie przekomarzanki z mamą. Mnie także siedzi w sercu nasza aleja! Przecież pierwszym moim wspomnieniem jest Klonowo. Tam się urodziłam, tam, w alei, uczyłam się chodzić, tam dziadziuś Walery opowiadał mi cudowne bajki, tam rośnie drzewko mojego Artura, i drzewo Jasia. Aż tak mamie na tym zależało? Dobrze to rozumiem. Bardzo Klonowo kochała. Ja też je kocham, więc jak mogłabym zapomnieć?

Dobrze, że nie wszystko możesz pamiętać, Zosiu. Wiosno…ROZDZIAŁ 2

Stary dom, który po opowieściach Agnieszki, nim przyjechałam tu pierwszy raz, jawił mi się na podobieństwo bajkowej chatki na kurzych nóżkach, okazał się drewniano-murowaną rozłożystą budowlą u szczytu żwirowej drogi, jednego z licznych dopływów asfaltówki łączącej Kielce, Kraków i kilka innych dużych miast. Niezwykłego uroku tej „dróżce w bok” – tak nazwała ją Aga – dodaje szpaler klonów; tuż za domem rozwidla się, otaczając kręgiem podwórze, warzywniak, sad i zabudowania gospodarcze.

Gniazdo Klonowskich, jeszcze twardo trzymające się ziemi, wabi wdziękiem starego polskiego dworku jakby przeniesionego w to miejsce z idyllicznej dziewiętnastowiecznej widokówki. Łamany stromy dach rozcinają łukowate okienka poddasza. Wartę u wejścia pełni ganek wsparty na drewnianych grubych kolumnach. Stoi tu nadgryziony przez czas i złe pogody stół oraz dwie dębowe ławy. Na ich oparciach finezyjnie rzeźbiony szlaczek z motywem liści klonu, dzieło Walerego, zesłańca, legionisty, a po nadejściu niepodległości – miejscowego leśniczego.

To on był najmocniej uwikłany w tajemnicę, której początek został mi wyjawiony właśnie tu, na tym ganku. Stał się poniekąd motorem owej tajemnicy, decydując o przebiegu zdarzeń w chwili, gdy nieokiełznana w pomysłach Opatrzność postawiła wybór między świadomością następstw czynu a obojętnością, między dobrem a złem. Zagrał swą rolę tak, jak dyktowało mu sumienie i nigdy, aż do godziny śmierci, nie okazał, że wyboru żałuje. On też był głównym twórcą opowieści, jakimi sycił uszy bliższych i dalszych sąsiadów. Wierzono mu; nosił w sobie godność starego rycerza, który nigdy nie skalał się niskim czynem.

Kiedy zaproszona przez Agnieszkę trafiłam do tego domu, dziadek Walery, ostatni prawdziwy pan na Klonowie, dożywszy dziewięćdziesiątej pierwszej wiosny, spoczywał od pięciu lat w rodzinnym grobowcu na miejscowym cmentarzu uczepionym pazurami żelaznego ogrodzenia do zboczy niewysokiego pagórka.

Po raz pierwszy przyjechałam tu latem siedemdziesiątego siódmego, w jeden z tych skwarnych dni, gdy gorące powietrze zdaje się przenikać każdą tkankę ciała. Wysiadłam na przystanku Klonowo Kościół i wedle naszkicowanej przez Agnieszkę mapki ruszyłam ku nieodległej kępie topoli. Płuca napełnił gęsty aromat polnych kwiatów, intensywny zapach dojrzewających zbóż i mocna woń żywicy płynąca od zamykającego horyzont rozprażonego słońcem lasu.

Zbliżało się południe, upał tężał. Przyspieszyłam kroku, nie mogąc doczekać się chwili, gdy wreszcie dopadnę cienia. Za kępą otwierała się piaskowo-żwirowa droga wciśnięta wąskim tunelem w plątaninę krzewów czarnego bzu, leszczyny, kolczastych jeżyn i dzikich traw, spośród których wyskakiwały pastelowe główki dziewanny, rumianku, mięty, dziurawca. Oba brzegi tego na pół polnego traktu zamykały płytkie rowy z resztkami wody po ostatnich deszczach. Bił od nich duszny odór gnijących liści i nigdy nieschnącej ziemi.

Po kilkudziesięciu metrach droga skręciła w lewo. Rowy i chaszcze ustąpiły trawiastym wzgórkom pobocza ocienionego szpalerem drzew. Klonowa aleja! U jej wylotu zobaczyłam dom.

Zaproszenie na kilka dni odpoczynku na łonie natury – Aga zadzwoniła do mnie przed niespełna tygodniem z gorącą prośbą o przyjazd – było w rzeczywistości wołaniem o ratunek. Znów miała te swoje dziwne, posępne dni. Za każdym razem rodziły we mnie pytanie: skąd w niej ta mroczność? Ma wszystko, czego można pragnąć: dobrego męża, udane dzieci, zawód, w którym się spełnia. Nagabywana o przyczynę wykręcała się niewiele wyjaśniającymi monosylabami. Kiedyś rzuciła:

– Dopadają mnie dawne cienie. O więcej nie pytaj.

Długo nie mogłam pojąć, dlaczego właśnie moja obecność łagodzi te ponure nastroje. Wszak nie umiałam wesprzeć jej sensowną pociechą czy radą. Któregoś dnia wyjaśniła prosto:

– Jesteś jakby przeźroczyście uczciwa. Nie ma w tobie krzty podstępu. Dodajesz mi tym wiary i sił. Po śmierci dziadka coś się we mnie urwało, bałam się komukolwiek zaufać. Tobie ufam z absolutną pewnością, że nie popełniam błędu.

Dziadek Walery jest nieustająco w Klonowie obecny. Odcisnął znak swej ręki w każdym zakamarku domostwa, którym od jego śmierci zawiaduje Marta, bezdzietna, owdowiała kuzynka Agnieszki. Druga po Walerym dobra dusza Klonowa.

Poznałyśmy się ostatniej wiosny; gościła przez tydzień w mieście. Po trzech dniach chciała uciekać. Ciągnęło ją z powrotem, chociaż tam czuwał nad wszystkim Stach Skot, znajda dziadka Walerego, jak mówił sam o sobie. Przyszywany członek rodziny, mieszkający w przybudówce na tyłach domu.

– Dobrze, że mogłaś przyjechać. – Marta, poczekawszy, aż kuzynka wyjdzie z kuchni, gdzie przy stole okrytym kolorową ceratą pijemy herbatę z pędów malin, ściszonym głosem wtajemnicza mnie w sytuację. – Kiepsko z nią. Snuje się po domu jak duch, całymi godzinami przepada na polach. Jest tu siedem dni – a od pięciu nie ten człowiek. Jeszcze nigdy tak długo to nie trwało. Serce boli patrzeć. Już miałam wzywać doktora. – O Zbyszku Lepickim, mężu Agnieszki, zawsze mówi „doktor”. – Myślałam nawet ściągnąć Zosię albo Jasia, ale młodzi, jak to młodzi, mają swoje sprawy. Może ty… – urywa, słysząc dobiegający z sieni głos.

– Martusia, gdzie pudło z dziadkowymi pamiątkami?

– W gabinecie za asparagusem! – Marta dźwiga się z krzesła. – Czekaj. Pomogę ci, bo ciężkie.

Mam ułamek czasu dany mi przez wyjście obu, by pomyśleć nad sposobem wyciągnięcia Agnieszki z dołka. Wyrazy pociechy niewiele pomogą, dostaje ich nadto od Marty i Stacha. Widzę, jak troskliwie się koło niej kręcą. Spróbuję ją nakłonić, ażeby odsłoniła przyczynę owych nagłych, cyklicznych rozpaczy. Tkwi w sferze, do której dostępu nie mają nawet mąż i Marta. Przyjacielska wiwisekcja – może to jest droga? Może nie bez powodu tak gwałtownie wezwała mnie do Klonowa. Może to już ten czas, to miejsce. Ale czy mam prawo wpychać się brutalnie w ukrytą przestrzeń cudzego życia?

Przypominam sobie słowa Lepickiego: „Gdyby tak umiała wyrzucić z siebie, co ma na wątrobie, byłoby z górki”. Może kiedyś się uda. Trzeba tylko znaleźć i wcisnąć odpowiedni guzik.

Pudło dziadka Walerego. Pożółkłe papiery, kilka wyblakłych gazet, trzy szare koperty ze słabo już widocznymi śladami pieczątek, skórkowa podniszczona sakiewka. Obrastająca kurzem historia czyjegoś istnienia.

Kontakt z pamiątkami, widzę, wywołuje w niej emocje. Wykłada na stół kolejne przedmioty. Niektóre gładzi delikatnym muśnięciem palców. Dotyka śladu dłoni dziadka…

– Bumaga z Rosji, zezwolenie na powrót z zesłania. Patrz, tu carski orzeł. Przerobili nazwisko na ruską modłę. Waleryj… Stefanowicz Klonowskij – sylabizuje, odczytując zatarte litery. – Obłast Kur… nie da się dalej. A tutaj – otwiera sakiewkę – medale z Legionów i z wojny dwudziestego roku. Zobacz: podpis samego Piłsudskiego. Muszę dać Jaśkowi, interesuje go historia. Aż się dziwię, że wybrał politechnikę. Chyba to po dziadku, bo ja z ducha humanistka, Zbyszek medyk, a Zosia… – milknie; zaskakuje mnie przestrach w jej oczach. Kończę więc za nią:

– …a Zosia jest artystką. W dodatku, powtarzam twoje słowa, z solidną głową do handlu. Ciekawe po kim? Może po ojcu?

Mruczy niewyraźnie, spiesznie zgarniając wszystko do pudła. Koniec prezentacji. Szkoda, bo intryguje mnie cel korespondencji z Czerwonym Krzyżem i jakąś instytucją w Niemczech, ich logo widniało na pustych kopertach. Nie było tam nazwiska Klonowski, lecz inne, nieznane: Krępa. Przyjdzie pora – zapytam. Lecz nie w tej chwili. Nić rozmowy o przeszłości, i tak bardzo wątła, zerwała się.

– Miałaś mi pokazać zdjęcia Zosi i Jasia z ich pobytów u dziadka. – Jeszcze nie składam broni.

– Może innym razem. Wybacz, okropnie rozbolał mnie łeb. Chyba uczulenie na stary papier.

– Też to mam. Pora najwyższa przewietrzyć się i wreszcie obejrzeć sławetne klonowskie łono przyrody. Obiecałaś mi pokazać.

Uśmiecha się kącikiem ust, jednak w oczach nadal widzę napięcie.

– Poznaj Jasia – dokonuje kolejnej prezentacji. Klon jej syna to jeszcze niedorostek skryty w cieniu bujnego drzewa Zosi. Minie parę lat, nim ich gałęzie zetkną się, tworząc następne ogniwo niezwykłego korowodu, przywodzącego na myśl szereg trzymających się za ręce żywych istot.

Ci, których imiona noszą drzewa, są mi, poza Agą, Zosią i Jasiem, zupełnie obcy. Mimo to odczuwam z nimi swoistą bliskość, jakby przeszłość narodu wytworzyła w nas gen podobnego losu. Mogę sobie bez trudu wyobrazić taką samą aleję za starym domem mojej rodziny. Staliby tam obok siebie imiennicy przodków, dziadków i babć, ciotek, stryjów, rodziców, rodzeństwa, potem naszych dzieci. Swój zielony pomnik miałby ojcowy wuj powleczony na mroźny Sachalin, gdzie w nędzy i samotności dokonał wygnańczego żywota. Miałby pomnik jego kuzyn zabity przez bolszewię w strasznej wojnie dwudziestego roku. Każdej wiosny moglibyśmy patrzeć, jak obleka się w świeże liście drzewo Franciszki, ciotki ojca, wywianej przez huragan historii do niebotycznie odległej Argentyny…

– Skąd wiecie, które drzewo jest czyje?

– Staramy się pamiętać, ale i zapisujemy. Na papierze, w kamieniu. Chodź, pokażę ci tę kamienną kronikę. To jeszcze jedna tutejsza osobliwość.

– A drzewo ojca Zosi?

Macha niecierpliwie ręką, jakby chciała odpędzić pytanie.

– To aleja rodu Klonowskich. Klonowskich z krwi. On tu nie ma… – Nie kończy. – Idziemy.

Parę metrów za tylną ścianą domu – głaz w kształcie ściętego stożka; dół okrywa zmiędlona sucha trawa. Agnieszka przyklęka, odgarnia ręką pożółkłe źdźbła. Rzędy liter. Najstarsze, te niżej, obrasta kożuch mchu.

Artur Morawa s. Zofii – 1974

Jan Lepicki s. Agnieszki – 1959

Zofia c. Agnieszki – 1944

Agnieszka c. Franciszka – 1928

Franciszek s. Walerego – 1904–1939

Natalia c. Stefana – 1884/1934/–1942

Walery s. Stefana – 1882/1932/–1972

Stefan s. Wacława – 1861 – ? Sybir +

Eustachy s. Wacława – 1860 – ? Sybir +

Wacław Klonowski s. Tadeusza – 1831 – ? Sybir +

– Przy trzech ostatnich imionach nie ma dat śmierci… A przy Natalii i Walerym dwie daty plus data śmierci.

– Eustachy i Stefan to synowie Wacława. Stefan, mój pradziad, zanim skazano go na zesłanie, zdążył, choć był bardzo młody, założyć rodzinę i mieć dzieci: Walerego i Natalię. Eustachy pozostał bezżenny. Tak jak i brat trafił na katorgę. Nigdy stamtąd nie wrócili. Nie wiadomo, gdzie i kiedy zmarli. Tylko Walery, również zesłaniec, tyle że z lat późniejszych, wyrwał się cudem z niewoli i zdołał dotrzeć do Klonowa. Czekała na niego młoda żona Maryla i syn Franciszek – mój tata, który urodził się trzy miesiące po wywiezieniu ojca. Podwójne lata przy Walerym i Natalii to daty sadzenia klonów z okazji pięćdziesiątych urodzin.

– Teraz jasne. Kiedyś mi wspominałaś, że Natalia wyszła za mąż za Plechę, a Walery ożenił się z Plechówną. Przypadek? Jakaś rodzina?

– Ach, to niezwykle romantyczna historia! Jako dziewczynka uwielbiałam w kółko jej słuchać, a babcia Marylka uwielbiała w kółko ją opowiadać. – Dotyka kamienia, uśmiecha się. Wszystko wraca do normy, przynajmniej taką mam nadzieję. – Może jednak opowiem ci o tym na siedząco, bo za chwilę odpadną mi nogi. Chodźmy na ganek.

– Dasz jakiegoś picia? Wyschłam od tego słońca na wiór.

– Czego sobie tylko waćpanna życzy, a dusza zapragnie. Sok z malin – już tegoroczny, kwas chlebowy, palce lizać, kwaśne mleko albo kawa, którą Marta parzy w jakiś tajemniczy i cudowny sposób, przez co gęby nie można od kubka oderwać. Czym chata bogata.

– Wszystko po kolei, ze wskazaniem na kawę – wpadam w jej żartobliwy ton. – Waćpani pozwoli, że podniosę ją z kolan. – Wyciągam rękę, pomagam Agnieszce wstać.ROZDZIAŁ 3

Marta rzeczywiście parzy znakomitą kawę. Te parę minut na przemieszczenie się z podwórza do kuchni i na ganek dało Agnieszce czas na zebranie myśli. Jest wyraźnie spokojniejsza.

– Czekam na romantyczną historię o dziadku Walerym i jego siostrze. Ale pierwej może upij jeszcze łyk tego boskiego nektaru – kuszę, podnosząc dzbanek.

– Tyle nie mogę – broni się. – Cholerne ciśnienie. Zresztą co mi tam… Polewaj. – Podsuwa filiżankę.

– Cała sprawa między Klonowskimi a Plechami, której późniejszym owocem jesteśmy obie z Martą, rozegrała się, trzeba przyznać, w scenerii rzeczywiście niezwykle romantycznej. Latem roku tysiąc dziewięćsetnego Walerego i Natalię zaprosili na wakacje przyjaciele ich ojca, podówczas zesłanego w głąb Rosji, państwo Żukowiccy. Mieszkali w Krakowie, lato spędzali w swojej willi w Szczawnicy. Dla rodzeństwa, które po raz pierwszy znalazło się „za granicą” – bo Klonowo leżało w zaborze rosyjskim, zaś Szczawnica w austriackim – wyprawa w Pieniny, znane dotąd tylko z kart literatury, była ogromnym przeżyciem. Podróż koleją i fiakrem zajęła cały dzień. – Milknie, wpatruje się w niknącą wśród drzew drogę, jak gdyby za chwilę miała stamtąd wyjechać dwukółka wioząca zachwycone przygodą rodzeństwo Klonowskich. Mimo woli podążam za jej wzrokiem. U wylotu alei podnosi się kurz… w oddali słychać tętent…

– Halo, gdzie poszłaś? Wracaj. – Dotykam jej ramienia.

– Przez moment miałam silne wrażenie obecności dziadka i Natalii, jakby stali tuż przy mnie. W Klonowie spotkania z duchami przodków to zresztą nic nowego. Często odczuwam, że są obok.

– Jadą więc Walery i Natalia do Szczawnicy. Dojeżdżają na miejsce…

– …i po kolacji idą spać, bo wielogodzinna podróż dała im mocno w kość. Następnego dnia są na nogach już o świcie. Żukowiccy obiecali nie lada atrakcję: spływ Dunajcem. Przełknąwszy spiesznie śniadanie, wzięli koszyk z prowiantem i hajda!, nad rzekę. Już wtedy spływy były wśród letników bardzo modne, na przystani sterczał więc spory tłumek. Wreszcie udało się obojgu wsiąść na łódź. To znaczy wsiadła Natalia, bowiem akurat na niej przewoźnik pierwszej łodzi zakończył odliczanie pasażerów. Dla Walerego brakło miejsca; musiał czekać na swoją kolej. Podobna sytuacja przytrafiła się młodzieńcowi obok. Jego towarzyszka, jak się okazało także siostra, na łódź wsiadła; on został na brzegu. Słowo do słowa młodzieńcy dogadali się, że popłyną razem, dopędzą łódź z siostrami i dokonają zamiany. Tu do sprawy wplątało się przeznaczenie. Druga łódź wprawdzie dogoniła pierwszą, jednak albo dźwigała zbyt duży ciężar, albo trafiła na silny prąd, w każdym razie raptownie się przechyliła i całe towarzystwo wpadło do wody. Szczęśliwym trafem pierwsza łódź była niedaleko, toteż kto żyw rzucił się na ratunek. Natalia chwyciła za rękę młodego mężczyznę, który, zachłystując się, tracił wyraźnie grunt pod nogami. Rozglądała się przy tym rozpaczliwie za bratem. Ale i on był w dobrych rękach; trzymała go za kołnierz, nie pozwalając na porwanie przez rwący nurt, drobna urodziwa blondynka. I tu mała przerwa, bo… – sięgnęła po filiżankę – w gardle mi zaschło. Na tym mogłabym właściwie zakończyć. Skracając, powiem, że młodzi nieznajomi przedziwnym trafem pochodzili z naszych stron, z majątku Sarmaty, kilkanaście kilometrów od Klonowa. Oni także byli pierwszy raz w Pieninach, zaproszeni na letni pobyt w Szczawnicy przez znajomych rodziny, co wyszło na jaw ku obopólnemu zaskoczeniu tak niecodziennym biegiem zdarzeń już pierwszego dnia znajomości. Od tej pory, aż do końca pobytu, rodzeństwa nie odstępowały się na krok, na co niewątpliwie miał wpływ sam Amor. Bo Walery zadurzył się po uszy w Maryli, a Jan w Natalii.

– To było oczywiście rodzeństwo Plechów?

– Tak. Bożek miłości dobrał ofiary wręcz idealnie. Obydwie pary po mniej więcej roku narzeczeństwa wzięły ślub jednego dnia, i obie przez całe swoje życie trwały w pełnej zgodzie i miłości, pomijając lata wymuszonego rozstania, gdy dziadek trafił na zesłanie. Maryla i Walery byli ze sobą prawie czterdzieści lat, do śmierci babuni tuż przed samą wojną. Pamiętam, jak dogadywała dziadkowi: „Żebym wiedziała, że taki huncwot mi się trafi, na pewno puściłabym wtedy ten twój kołnierz”. On zaś niezmiennie odpowiadał: „Wyłowiłaś mnie, to mnie teraz masz”.

– Wspaniała historia. Lubię, kiedy opowiadasz; to jakby żywa książka. Masz rzadki talent mówienia dobrą polszczyzną. A jak było z tobą i ojcem Zosi? – rzucam wreszcie pytanie, które doprowadzi, być może, do rozwikłania sekretu jej okresowych depresji. – Nigdy o nim nie wspominasz. Masz jego zdjęcie? – O tragicznych dziejach jej wojennego ukochanego wiem tyle, ile zechciała kiedyś ujawnić. Paru szczegółów dowiedziałam się także od Zosi.

Twarz Agnieszki tężeje. Jednak słów nie da się już cofnąć. Jestem wściekła na siebie za swą wścibską ciekawość.

– Nie chciałam…

– Nic, nic – przerywa niecierpliwie. – Chcesz znać prawdę o Piotrze? – Brzmi jak wyrzut, ale i jak stwierdzenie faktu. – Cóż, pora, byś to i owo usłyszała. Moment. – Wstaje, znika w głębi domu. Wraca po chwili, w ręku ma prostokątny szary album.

Przewraca strony, pokazuje mi wyblakłe zdjęcie.

– To jest Piotr.

Rozchwiany płot, za nim krzewy, drzewa, z lewej naroże domu. Na pierwszym planie wysoki, szczupły młodzian. Nad czołem kosmyk ciemnych włosów, ubranie jakby ze starszego brata; zdaje się za obszerne. Mimo to wygląda nieźle. Z niepewnym uśmiechem patrzy prosto w obiektyw.

– Piękny chłopak. To zdjęcie przedwojenne?

– Z czterdziestego trzeciego, kiedy zaczęła się tu organizować partyzantka. Gdzieś koło jesieni przyjechał do wsi znajomy fotograf z miasteczka, w zamian za kartofle i warzywa pstryknął różnym tutejszym ludziom serię fotek. – Przerzuca kartki albumu. – Mam też robione wtedy zdjęcie dziadka, no i moje.

– A rodziców?

– Mama i tato już nie żyli. Zginęli w trzydziestym dziewiątym, we wrześniu, jadąc z dziadkiem Walerym do rodziców Marty.

– Do Sarmat?

– Do Sarmat. Nieszczęście chciało, że kiedy skręcali z zatłoczonej uciekinierami szosy w boczną zadrzewioną drogę, zaczął się nalot. Jedna z bomb spadła na furmankę rodziców. Tato zginął na miejscu, mama, ciężko ranna, żyła parę godzin. Dziadka podmuch wyrzucił w pole i poza kilkoma zadrapaniami nic mu się nie stało.

– Mój Boże.

– Miałam niecałe dwanaście lat.

– Musiało ci być bardzo ciężko.

– Wypłakałam wszystkie łzy. Nie mogłam pojąć, dlaczego jacyś obcy zabili mamę i tatę. Od absolutnego sieroctwa ocalił mnie dziadziuś. To on mnie chronił, gdy pojawiła się Zosia, on pchnął w świat, pędził do nauki. Chciał, ażebym mimo wszystkich powikłań i dramatów stała się pełnowartościowym człowiekiem. Bóg dał mu tęgie zdrowie, zdążył nawet doczekać magisterki Zosi. Był z niej bardzo dumny.

– Jak ci się to wszystko udało? Sama z małym dzieckiem. Do tego szkoła, studia.

– Liceum kończyłam w miasteczku, parę kilometrów stąd, mogłam więc dojeżdżać rowerem. Potem, gdy i Marta zaczęła naukę w tej samej szkole, pędziłyśmy tam motorem. Ja oczywiście prowadziłam.

– Umiesz prowadzić motocykl?

– Zdziwiłabyś się, jak dobrze. Nauczył mnie dziadzio. Miałam podobno do tego dryg.

– A później? Przecież poszłaś na studia.

– Kiedy dostałam się szczęśliwie na farmację i zamieszkałam w bursie dla studentów, Zosią zajął się dziadek Walery. Pomagała mu… – Zawiesza głos, zastanawia się przez chwilę. – Marta, którą przygarnął, bo poza nim i mną nikt z jej bliskich już nie żył. Antoni, jej ojciec, syn Natalii i Jana, poległ na froncie zachodnim w ostatnim roku wojny. Matka, Julia, zmarła wkrótce potem. Zabiła ją rozpacz i gruźlica. Marta miała wtedy dwanaście lat.

– Strasznie was poniszczyła ta wojna. Jak przyjęto fakt, bo przecież po wojnie chodziłaś do liceum, że masz dziecko? Czy Piotr zdążył się dowiedzieć, że jesteś w ciąży? – Wiem od Zosi, że jej ojciec był partyzantem, że zginął, zanim przyszła na świat.

Popłoch w oczach. Znów strzeliłam złym pytaniem, dotknęłam rany – widać nieustająco bolesnej. Patrzy z uwagą, jakby widziała mnie po raz pierwszy, jakby chciała dokładnie zapamiętać rysy mojej twarzy. Milcząca przestrzeń między moim pytaniem a jej odpowiedzią wydłuża się. Wreszcie mówi z pełnym rezygnacji nienaturalnym spokojem:

– Dobrze. Pytaj, o co chcesz. Już pora. Przedtem jednak pokażę ci parę fotek, żebyś poznała również innych uczestników zdarzeń.

Mam wrażenie, że te pozornie zdawkowe słowa kryją coś znacznie istotniejszego, że podjęła ważną decyzję, co w jakiś sposób przyniosło jej ulgę. Stuka palcem w drugą fotografię.

– To ja. Patrz na te patyczki.

Na pożółkłym kartoniku drobniutka dziewczyna; twarz okala burza jasnych włosów. W tle te same co za Piotrem drzewa, to samo naroże domu.

– Tło identyczne jak na tym. Przypadek? Aha, robione jednego dnia w tym samym miejscu. Tu masz góra dwanaście lat.

– Dwanaście? Prawie szesnaście! Jestem z wiosny dwudziestego ósmego. Byłam strasznie patykowata. Nie to, co teraz. – Poklepuje dłońmi biodra.

– Teraz też daleko ci do beczułki. Wygląd, jakim obdarzyła cię natura, niezmiennie zwany jest szczupłością, moja ty grubasko.

Pleciemy o niczym, jakby przed chwilą nie padły drażliwe pytania, nie została podjęta ważna decyzja. Mogę pytać o wszystko. Chce, abym pytała. W sposób niebudzący wątpliwości udzieliła mi przyzwolenia. Czy pytania mogą dotyczyć również historii jej i Piotra? Czy to w niej kryje się przyczyna lęku, który daje o sobie znać nawet po latach? Cienie przeszłości – sama tak to nazwała. Czyżby owe cienie miały związek z ojcem Zosi? Prawie szesnaście, a więc już mogła…

– Tu musiałaś być w ciąży. Zdjęcie robione jesienią… – Wpatruję się w fotografię. – A Zosię urodziłaś w końcu kwietnia czterdziestego czwartego. – Liczę na palcach: – Październik… do kwietnia prawie siedem miesięcy, więc na tej fotce już jesteś w ciąży. Kiedy zginął Piotr?

– Na początku marca czterdziestego czwartego.

– Wiedział, że ty… no, że będzie ojcem?

– Nie…

– Kochałaś go?

– Był miłym chłopakiem.

– Tylko tyle?

– Nie, nie kochałam, ale bardzo lubiłam. Był przyjacielem, znałam go od najmłodszych lat. Tylko przyjacielem.

– Chyba łączyło was coś więcej. Przecież byłaś jego narzeczoną – drążę, mimo iż w głębi ducha wzdragam się przed włażeniem buciorami w jej życie. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że wyraźnie czeka na moje pytania.

– Nie byłam narzeczoną Piotra.

– Co ty mówisz?! Jak to?! A Zosia?

– On nie jest ojcem Zosi.

– Przecież…

– Na razie tylko tyle. Wybacz. Powiem ci wszystko, ale nie teraz. Nie jestem jeszcze gotowa.

– Jeśli mogę ci pomóc…

– Nikt nie może mi pomóc. – Słowa wyprane z emocji, jakby wyskakiwały z ust mimo woli, niemal automatycznie.

– Przepraszam, nie chciałam włazić z kopytami…

– Wiem, Zazulko. Wiem. To nie ty. To ja.

„Nikt nie może mi pomóc”. Ilekroć wychodzę na samotne spacery aleją, potem przez łąkę do skraju lasu, niosę w sobie te pięć słów. Obracam je w myślach, dopasowuję do gestów, do mimiki. Siedzą we mnie przeczuciem niepojętego.

Trzeciego dnia nie jest mi dane zażyć przyjemności wydreptywania kolejnych ścieżek wokół Klonowa. Przekraczam próg domu, gdy dogania mnie głos Agi.

– Zostań. Chcę porozmawiać. Jesteśmy dziś same, Marta pojechała do miasteczka. Zostań, proszę.

Podjęła decyzję.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: