Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnica medalionu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica medalionu - ebook

Odziedziczony przez Julię medalion okaże się kluczem do wyjaśnienia wielu losów ludzkich, a jednocześnie otworzy drzwi do jej nowego życia.

Czterdzieści lat to dla kobiety magiczna liczba. Kobiety w tym wieku chcą być pożądane i atrakcyjne. Niemniej jednak zdają sobie sprawę z tego, że to półmetek ich życia. Niektóre godzą się ze stagnacją i monotonią życia rodzinnego, ale w marzeniach chciałyby, aby coś się zmieniło. Są też i takie, jak Julia, która mimo że niczego nie planuje, przeżyje raz jeszcze wielką miłość. Będzie uwielbiana, kochana i wynoszona ponad wszystko.

W tej książce historia łączy się z teraźniejszością, a perypetie bohaterki przeplatane są z wątkami kulturowymi i obyczajowymi Polski, Szwecji, Niemiec i Izraela.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-177-0
Rozmiar pliku: 956 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2.

Budzę się dopiero następnego dnia przed południem. Cisza w całym domu. Z ogrodu słychać przyjemną muzykę. Wiatr porusza delikatnie firanką w sypialni. Z kuchni dolatuje zapach duszonego mięsa. Wstaję, przeciągając się. Boli mnie kark. Muszę się trochę rozchodzić. Przez uchylone drzwi werandy widzę mamę. Siedzi na leżaku i obiera jabłka. Radio stoi na trawie i właśnie leci „Santa Lucia” w wykonaniu Pavarottiego.

– Do Świętej Łucji trzynastego grudnia jeszcze daleko – mówię, wychodząc na dwór. – Dzień dobry, mamo.

– Cześć. Dzień dobry. Pospałaś. Niedługo będzie obiad, proszę pani – żartuje, wstając. – Chodź, zrobimy kawę, bo bez niej nie dojdziesz do siebie.

Krząta się przy kuchni, gotuje kawę. Podnosi pokrywkę garnka z mięsem.

– O, już gotowe – mówi. – Naprawdę piękna pieczeń wołowa i taka smaczna, i soczysta.

– Bo to ze szczęśliwego byka – mówię, śmiejąc się.

– Może i był kiedyś szczęśliwy na pastwisku, ale chyba teraz to już nie jest – stwierdza i zaczyna się śmiać.

– Uważaj – wołam – bo kawa wykipi!

Po chwili pijemy kawę. Przeglądam „Blekinge Lan”.

– Weź prysznic i podszykuj się trochę. Nie podoba mi się, że ostatnio nawet makijażu sobie nie robisz.

– Robię, robię. Tylko nie codziennie.

– Lepiej idź się myć, bo nie zdążysz do dentysty.

– Do jakiego dentysty?

– Proszę, tu jest kartka.

– Gdzie?

– Boże, tu, przecież mówię. Położyłaś na niej gazetę.

– Aha, już ją mam. „Nie zapomnij o dentyście” – odczytuję na głos.

– Prosiłaś, aby ci przypomnieć. Proszę, jak będziesz wracała, kup mleko i nie zapomnij odebrać lekarstw.

– Muszę się pospieszyć.

***

Prysznic dobrze mi zrobił. Czuję się świeża i wypoczęta. Pospiesznie robię sobie makijaż. Upinam wyschnięte już włosy.

– Ten koczek babuni to musi być, Julio?

– Dzisiaj tak – odpowiadam, spinając klamrą włosy. – Muszę je trochę ściąć. Może nawet lekką trwałą zrobię.

– Tylko nie obcinaj za dużo.

– Mamo, co ty znowu. Przecież nie jadę teraz do fryzjera, tylko do dentysty. Poza tym to mam zamiar iść do fryzjera w Warszawie. No wiesz, tam, w Alejach Jerozolimskich. Co stolica, to stolica – dodaję, już wychodząc.

W drodze do dentysty myślę. Prawie każdy mój dzień jest podobny do drugiego. Wszystko jest poukładane jak w szufladkach. Czasami chciałabym zmiany. Tylko że nie wiem jakiej. Co prawda zdaję sobie sprawę, że wiele osób zazdrości mi pięknego domu, kochającego męża i dorodnych dzieci. W ogóle tego, że mając zaledwie dwadzieścia lat, wyszłam za mąż. Nie dlatego, że musiałam, ale z wielkiej miłości.

Spoglądam na zegarek. Za dziesięć minut powinnam już być u dentysty. W ostatniej chwili skręcam w prawo. Pojadę przez Grönadalnadal, to będzie szybciej. Zdążyłam punktualnie na czas. U dentysty wszystko dobrze. Nawet nie muszę długo czekać na swoją kolej. W drodze powrotnej zatrzymuję samochód. Pójdę zobaczyć, czy na polance, tu w pobliżu, są już rydze. Wjadę kawałek w las tą drogą. Nie padało, więc nie ugrzęznę. Teraz, w ciągu dnia, nie ma tu ludzi, ale trzeba uważać, bo czasami konno jeżdżą. Jadę powolutku i zatrzymuję się. Wysiadam. Od razu coś chrupie mi pod butem. Patrzę, to nie rydz, tylko mały prawdziwek. Szkoda. Na szczęście o krok dalej jest jeszcze jeden, większy. Przyniosę sobie torbę z samochodu.

Kurczę! Nic nie mam. Per wysprzątał samochód i wszystko powyrzucał. Idę z powrotem, zobaczę, czy rydze są... Jakoś nie widać, ale zbiorę parę prawdziwków i podgrzybków... Nie będę ich brała. Wybrudzę się. Obiecałam, że się pospieszę, a muszę jeszcze do Konsumu jechać. Wsiadam z powrotem do samochodu i jadę w kierunku domu. W sklepie schodzi mi trochę. Miałam kupić tylko mleko, a w koszyku mam jeszcze parę rzeczy. Tak jak zwykle gdy jestem sama – myślę. Coś miałam jeszcze... Aha... jeszcze moje lekarstwa. Prawie zapomniałam. Po chwili wreszcie wychodzę i pospiesznie jadę do domu.

– Hej, jestem z powrotem! – wołam od drzwi.

– No to fajnie – słyszę dochodzący z kuchni głos Mattiasa.

– A Evelina jest?

– Jest u siebie w pokoju – mówi mama, wychodząc mi naprzeciw. – Wszystko gotowe. Nawet kisiel z jeżyn i sos waniliowy. Czekamy tylko na Pera.

– O wilku mowa – mówię.

Z dworu słychać jego samochód.

Wkrótce wszyscy siedzimy przy stole.

– O czym tak myślisz? – słyszę głos Pera.

– O niczym. Tak się tylko zamyśliłam.

– A u dentysty co?

– Nic.

– Co to znaczy „nic”?

– To znaczy, że wszystko w porządku. – Uśmiecham się do niego.

– Lubię twój uśmiech, mała. Przypominają mi się lata siedemdziesiąte. Byłaś wtedy taka... inna – stwierdza Per.

– Jak to „inna”?

– No... taka nieprzeciętna. Długie włosy do pasa. Delikatny makijaż. I ten uśmiech. Cała twoja twarz promieniała. Tak jak w tym momencie. – Jeszcze raz na mnie patrzy. – Tak, właśnie tak – przytakuje sam sobie. – Twój uśmiech jest czarujący.

– I co, do tej pory papa jest zaczarowany? – podśmiewa się Evelina.

– Pewnie.

– Cisza, proszę jeść – mówi mama. – Bo wszystko wystygnie.

– Tak jest, pani Janeczko – odpowiada Per.

Jemy obiad, rozmawiamy o codziennych sprawach. O dzisiejszym dniu i o zbliżającym się wyjeździe mamy.

– Naprawdę będzie nam ciebie brakować, babciu Janeczko – mówi Per, zbierając naczynia ze stołu.

Wstaję i ja, aby mu pomóc.

– Mamo, siedź proszę. Narobiłaś się wystarczająco przez cały dzień – mówię, widząc, że i mama się podnosi.

***

Po wieczornych czynnościach cisza i spokój. Każdy poszedł do siebie. Jestem sama. Eveliny jeszcze nie ma. Mama ogląda z Perem telewizję. Czuję zmęczenie i ból w karku. Biorę proszek przeciwbólowy i idę do sypialni położyć się na chwilę.

– Nie do wytrzymania – wdycham ciężko.

Czuję się jakoś ociężale. Może będzie zmiana pogody albo po prostu jestem zmęczona. Te dwa poprzednie dni były tak intensywne. Ziewam i czuję, że usypiam.

***

Budzę się dopiero następnego dnia rano, słysząc krzątającego się w kuchni Pera. Boże, całą noc przespałam! Nawet bez wstawania do toalety. Wchodzę cichutko do kuchni. Per uśmiecha się do mnie. Kładąc palec na ustach, mówi cicho:

– Nie chciałem cię budzić wczoraj, abyś mogła się wyspać. Widziałem, że brałaś środki przeciwbólowe. Lepiej? – pyta, przyciągając mnie do siebie.

– Trochę... Jutro mam gimnastykę rehabilitacyjną i po raz pierwszy mają zastosować akupunkturę. Mam nadzieję, że pomoże.

– Trzeba być dobrej myśli. Idę po gazetę do skrzynki. Julio, usiądź wreszcie, a nie: stoisz w przeciągu. Chcesz, aby cię zawiało?

– Nie – odpowiadam, siadając ciężko na krześle.

Po chwili Per jest z powrotem. Przegląda pospiesznie gazetę, jednocześnie pijąc kawę.

– Idź i połóż się z powrotem, Julio. Dzieci są dorosłe i same sobie poradzą. Twojej mamie też to mówiłem. Ale znasz ją. Dla niej wnuczki będą zawsze wnuczkami, niezależnie od tego, ile będą miały lat.

– Tak, to prawda – dodaję, ziewając. – O, przepraszam cię, Per – mówię i zasłaniam usta ręką.

– Kochanie, idź i połóż się. Wyglądasz na zmęczoną.

– Masz rację. Nie najlepiej się czuję i na dodatek wszystko mnie boli.

– No, idź i połóż się wreszcie!

Idę do sypialni. Kładę się i zasypiam. Chyba od razu, bo nawet nie słyszę, kiedy Per wychodzi.

Budzi mnie dopiero dzwonek telefonu. Słyszę, że mama odbiera i rozmawia po polsku. Chyba z Filipem. Spoglądam na budzik. Boże! która godzina! Widząc na zegarze dziewiątą trzydzieści, pospiesznie wstaję. Wchodzę do kuchni i nastawiam kawę.

– Dzień dobry, Julio. Pozdrowienia od Filipa – mówi mama, odłożywszy słuchawkę telefonu.

– Dziękuję. Co u niego?

– Wszystko w porządku. Nic specjalnego się nie dzieje.

Siadam bez słowa. Wraca natrętnie wczorajsza myśl. „Wszy-stko w porządku. Poukładane jak w szufladkach. Prawie każdy dzień podobny do drugiego”.

– O czym tak myślisz? – ciszę przerywa głos mamy.

– O niczym szczególnym. Każdy dzień jest podobny do drugiego. Cisza, spokój.

– A ty czego byś oczekiwała, Julio?

– Sama nie wiem. Może to tak zwany kryzys wieku średniego.

– To weź się za siebie.

– Wezmę się, wezmę – odpowiadam poirytowana. – Per też jest taki inny – dodaję po chwili.

– A ty czego byś chciała, żeby ci codziennie wyznawał miłość na kolanach? Masz dobrego męża, nie narzekaj. Jedźcie razem na urlop. Widzisz, że jest przepracowany. Poza tym – dodaje z irytacją w głosie – jemu też na kark pięćdziesiątka wchodzi. Za dwa lata. A to już niedługo. Pewnie i w jego organizmie hormony się zmieniają czy też przestawiają. Sama nie wiem, jak to nazwać. Można to porównać z kobiecą menopauzą. Zresztą, nie rozmawiajmy już na ten temat, bo już nie raz to robiłyśmy. Zrób z siebie atrakcyjniejszą kobietę, a zobaczysz, że i Per to zauważy.

– Dobrze, już dobrze. Niech mama przestanie.

– Dobrze, przestanę, ale ty, kochana, przestań narzekać, dobrze?

– Dobrze. Ale moja choroba... – zaczynam.

– O chorobie też nie chcę słyszeć – przerywa. – Ona nic nie zmienia i koniec. Teraz wyszykuj się, bo jak mamy jechać do lasu na grzyby, to już najwyższy czas.

Czuję się jak skarcone małe dziecko. Nic jednak nie mówię. Mama ma rację. Ostatnio czuję się jak szara gęś.

– Zacznę od fryzjera w Warszawie – mówię na głos.

– To już coś – mówi mama, uśmiechając się do mnie.

– Nowe ciuchy – dodaję. – Jest ich pełno w warszawskich butikach. Co stolica, to stolica – mówię któryś raz z kolei. Przeciągam się. – A teraz pójdę wziąć prysznic.

– Nie przesadzaj, kochanie! – oburza się mama. – Gdybyś chciała, to tu też byś znalazła różne ciekawe rzeczy. A ty chodzisz tylko w dżinsach i podkoszulkach. Już nie pamiętam, kiedy widziałam cię w sukience. Jeszcze parę lat temu jeździłaś do Malmö, a nawet i do Kopenhagi po ciuchy i zawsze znalazłaś coś wyskokowego. No... może lepsze byłoby słowo nietuzinkowego. Coś, co można by założyć na każdą okazję.

– Ale to było przed chorobą i wyp...

– Prosiłam, abyś przestała szukać wymówek! – przerywa mi w pół słowa.

– Dobrze, już dobrze. Przepraszam jeszcze raz i kłaniam się nisko kochanej dyktatorce.

– Nie jestem, kochanie, dyktatorką, tylko twoją mamą, która chce dla ciebie jak najlepiej. Poza tym mam doświadczenie życiowe i wiem, co mówię. Nie marudź, tylko idź wreszcie pod prysznic – mówi zniecierpliwiona.

Wchodzę powoli na górę. „Coś jeszcze miałam zrobić” – myślę. Zatrzymuję się w połowie schodów. „O kurczę! Zapomniałam odwołać wizytę u kosmetyczki!” Schodzę z powrotem. Mama kręci z politowaniem głową.

– Kobieto, co z tobą jest?! Jedź do kosmetyczki, a na grzyby pojedziemy jutro.

– Nie, postanowiłam, że do kosmetyczki i do fryzjera pójdę w Warszawie. Przypomną mi się lata siedemdziesiąte. Zaraz się tam odmłodzę i lepiej poczuję.

– No dobrze, niech tak będzie. Dzwoń i pospiesz się wreszcie.

Po krótkiej rozmowie z kosmetyczką jestem już pod prysznicem. Ciepła woda leci przyjemnie. Zamykam oczy. O, jak fajnie. Namydlam się mydłem migdałowym. Podobno ma ono zbawienny wpływ na cellulit. W każdym razie tak obiecuje producent. Jeszcze raz się spłukuję. O, teraz naprawdę czuję się świetnie.

Schodzę spokojnie na dół. Nikogo nie ma. Mama pewnie poszła do siebie. W parę minut jestem gotowa. Jeszcze lekki makijaż i suszenie włosów. Przy tej drugiej czynności zastanawiam się, czy nie wziąć czegoś do jedzenia i picia i nie zostać trochę dłużej w lesie. W końcu takiego pięknego września dawno nie było.

Po chwili mama stoi w progu.

– Gdzie jest koc? – pyta.

– Co? Po co ci koc?

– Pomyślałam, że skoro jest taka piękna pogoda, to może zrobiłybyśmy sobie piknik w lesie na jakiejś polanie. Koszyk z jedzeniem i piciem już naszykowałam. Stoi na dworze.

Zaczynam się śmiać. Widząc zdziwioną minę mamy, mówię:

– O tym samym przed chwilą myślałam.

– Widzisz – odpowiada zadowolona – nadal dobrze się rozumiemy. Ale powiedz, gdzie ten koc?

– Jest u Eveliny w pokoju. Brała go do Karoliny. Widziałam go wczoraj na łóżku.

Otwieram drzwi do jej pokoju.

– O, nie mówiłam? Jest tu, na fotelu. No to co, wychodzimy? Mamy wszystko, co nam potrzebne?

– Tak, chyba wszystko... Boże! zapomniałam o koszyku i nożykach – mówi nagle mama, rozkładając ręce. – Przecież mamy jechać na grzyby, a nie tylko na piknik.

Pospiesznie zdejmuję drugi koszyk z szafki i wkładam do niego nożyki.

– No i co, mamo? Teraz już wszystko?

– Weź jeszcze paczkę chusteczek do nosa.

– Dobrze... Już są. I co jeszcze?

– To już wszystko. Zobacz jeszcze, czy drzwi od werandy są zamknięte i kuchenka wyłączona.

Po chwili, siedząc już w samochodzie, pytam, gdzie jedziemy:

– Do Johannishus czy Saxemara?

– Sama nie wiem. I tu, i tu pięknie.

– Najpierw pojedziemy do tego lasu przed Grönadal. No wiesz, tam, gdzie zawsze rosły rydze. Byłam tam wczoraj, wracając od dentysty. Rydzy jakoś nie było...

– To jeszcze za wcześnie – przerywa mi w pół zdania. – No co? Zapomniałaś, że rydze pojawiają się dopiero, gdy nie ma już prawdziwków? – pyta.

– Proszę, daj mi dokończyć. Rydzy, jak już mówiłam, nie było, ale były prawdziwki i podgrzybki.

– Jak były wczoraj, to na pewno dzisiaj ich nie ma. O! o! Stań! Zatrzymaj się!

– Boże, co się stało?!

– Widziałam całą rodzinę czerwonych koźlaków. Jeden olbrzymi.

Przerywam jej, mówiąc:

– To na pewno kapeć.

Mimo wszystko zatrzymuję wóz i daję do tyłu.

– No i gdzie to było?

– Jeszcze kawałek, tam, jak te małe brzózki.

Cofam i po chwili się zatrzymuję.

– O, właśnie tu – mówi mama, wysiadając.

Wchodzi na górkę zwinnie niczym młoda dziewczyna. Widzę ją pochyloną. Wchodzi jeszcze w krzaki koło brzózek. Wraca po chwili, uśmiechając się. Zadowolona pokazuje mi zawartość koszyka.

– Zobacz, jakie piękne. Siedemnaście sztuk. Same małe. Będą na zamarynowanie.

– A te duże to co?

– Kapcie, tak jak mówiłaś. W krzakach jeszcze dwa duże znalazłam, ale też kapcie.

– Mam nadzieję, że te wczorajsze prawdziwki i podgrzybki nie sflaczały do dzisiaj – mówię, ruszając z miejsca.

– Jeżeli jeszcze są – mówi mama, układając koźlaki w ko-szyku.

– Myślę, że są – mówię, skręcając w prawo. – Jeszcze kawałek i już będziemy tam, gdzie je wczoraj widziałam.

W milczeniu idziemy na polanę. Pięknie pachnie lasem. Brzozy leciutko pożółkły. Na ziemi leżą pierwsze jesienne liście.

– O, jest! Wczoraj go tu zostawiłam. – Nachylam się i ucinam prawdziwka. – O, nawet zdrowiusieńki – dodaję, wkładając go do koszyka.

– Ja też mam – woła mama z drugiego końca polany. – Powinnyśmy mieć dwa koszyki, bo ja nie mam do czego zbierać – stwierdza.

– E tam – odpowiadam. – Obejdziemy polanę i jedzie- my dalej.

– Boże, ile tu grzybów! – słyszę jej głos. – Przynieś ten koszyk.

Idę w jej kierunku.

– O rzeczywiście, tyle podgrzybków naraz!?

Pochylone wkładamy jeden za drugim. Jest pół koszyka.

– Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie sensu jechać już dalej – mówię.

Mama zabiera koszyk. Ja idę w stronę lasu. Sosny i dęby pachną intensywnie. Przystaję przed starą sosną. Zamykam oczy. Obejmuję ją. Czuję, jak pulsuje w niej życie.

– Pewnie jesteś dużo starsza ode mnie – mówię. – Dziękuję ci za twoją energię.

Odchodzę kawałek. Siadam pod rozłożystym dębem.

– A ty co? Dobrze się czujesz? – słyszę z oddali.

– Świetnie. Jak nowo narodzona.

Widzę, że idzie w moją stronę. Wstaję powoli.

– Siedź, siedź – mówi. – Chciałam ci tylko pokazać, co znalazłam w sosnach z tamtej strony.

W koszyku żółcą się kurki.

– Jak dużo! I jakie dorodne!

Biorę parę do ręki.

– I jak pięknie pachną – dodaję.

– Jest pełno – mówi mama. – Niektóre, niestety, podeptałam. Nie było ich widać w trawie. Chodź, wyzbieramy, ile się da.

Idziemy razem w kierunku, który wskazała.

– Rzeczywiście – mówię, gdy jesteśmy na miejscu. – Dawno nie widziałam tylu kurek naraz.

Po chwili stwierdzam:

– Zbieramy tylko chwilę, a tu już pełny koszyk.

– Wiesz co? Pewnie tu zostaniemy i nie będziemy jechać dalej – mówi mama. – Zobacz, ile tego jest. Prawie pod każdą sosną i na dodatek całe kolonie. Nie wyzbieramy tego. Przynieś ten drugi koszyk... W ogóle to rozłóż koc tu, na słońcu, to potem usiądziemy.

Idę w stronę samochodu. Słońce grzeje jeszcze mocno jak na tę porę roku. Babie lato w całej okazałości. Wcale nie chce mi się zbierać tych grzybów. Najchętniej usiadłabym pod którymś z drzew i opisała to piękno natury, które widzę. W mojej głowie słowa same układają się teraz w zdania.

– Gdzie jesteś!? – słyszę głos mamy. – Chodź wreszcie, bo nie mam do czego zbierać.

– Idę już, idę – odpowiadam, podążając w jej kierunku. Na trawie obok sosny leży cała kupka kurek. – No, rzeczywiście nie ma co jechać gdzie indziej.

Wkładamy pospiesznie kurki do koszyka.

– Zobacz, jeszcze pół kosza.

– Wieczór mamy z głowy.

– Co się martwisz – mówi mama, szturchając mnie w bok. – Za to zimą będą wam smakować. Per też nam pomoże, to szybko pójdzie. Zobacz, jak tu pięknie. I to zaledwie kawałeczek od drogi. Wszędzie tu u was jest tak ładnie – dodaje, sadowiąc się na kocu.

– Zaniosę kosze z grzybami do samochodu, bo tu na słońcu za gorąco. Masz zegarek – pytam, kiedy powracam – bo swojego zapomniałam.

– A po co ci zegarek? Przecież mamy czas. Obiadu dzisiaj nie gotujemy. Wszyscy mają przyjść później. Dopiero wczesnym wieczorem.

– A, rzeczywiście. Zapomniałam. Wiesz co, mamusiu, zróbmy im niespodziankę i usmażmy te kurki na maśle. Będzie super kolacja. Jak wrócimy do domu, to zadzwonię do Pera do pracy, aby świeże bułeczki kupił.

– Nie masz po co dzwonić. Per wziął sobie pół dnia wolnego. Miał pracować tylko do obiadu.

– No to ładnie. Tobie powiedział, a mnie nie.

– Nie obrażaj się. To miała być dla ciebie niespodzianka.

– Dla mnie...? – przeciągam przesadnie. – To pewnie ma związek z moimi czterdziestymi urodzinami – mówię, uśmiechając się.

– Nic ci na ten temat nie powiem, bo obiecałam Perowi milczenie.

– Na pewno z urodzinami – dodaję pewnie.

– Nie bądź taka pewna. Będzie przecież też wasza dwudziesta rocznica ślubu – mówi tajemniczo mama.

– Powiedz, co wiesz, mamo, proszę – przekomarzam się żartobliwie.

– Jeszcze raz ci mówię, że nie powiem, bo obiecałam. I koniec – dodaje z naciskiem.

– Przecież żartuję, mamo. Znasz mnie.

– Tak i to nawet bardzo dobrze.

Siedzimy chwilę na kocu. Jest cieplutko, przyjemnie. Bąk przelatuje z kwiatka na kwiatek. Tak jakby robił zapasy na zimę z pyłku kwiatowego. W trawie słychać grające świerszcze. W górze błękitne niebo leciutko przyprószone białym puszkiem z chmurek. W powietrzu unosi się intensywny zapach żywicy.

– To pewnie od tych ściętych sosen tak pachnie – mówię, przeciągając się.

– Tak, to na pewno te sosny. Pewno świeżo ścięte. Taki zapach i spokój, że drzemka mnie na siedząco złapała.

– To się połóż.

– Co to, to nie – mówi, śmiejąc się. – Przyniosę kawę i kanapki. Julio, gdzie to wszystko jest?

– Postawiłam na tylnym siedzeniu – odpowiadam.

Po chwili wraca obładowana, ledwo wszystko donosząc.

– Przepraszam cię, mamo. Zapomniałam, że przecież koszyki zajęte.

– Nie ma sprawy. Przecież sobie poradziłam. Weź tylko ode mnie te kubki.

Siadamy. Przyjemnie pachnie kawą.

– Z czym kanapki, mamo?

– Z wczorajszą pieczenią i z serem.

– Smaczne – mówię, odgryzając spory kawałek. Dzisiaj smakuje jeszcze lepiej.

Siedzimy jeszcze trochę. Patrzymy przed siebie.

– Jaki piękny jesienny dzień. Wrzesień to mój ulubiony miesiąc roku. Nosi moje ulubione kolory. Tak było zawsze, od kiedy pamiętam.

– Tak, wiem, Julio, i do tej pory się to nie zmieniło... No, trzeba się zbierać. Wstajemy, kochanie, i pakujemy się. Z grzybami trochę zejdzie. Najpierw zrobimy kurki, a dopiero po kolacji resztę.

Idziemy powoli w stronę samochodu. Słońce grzeje w plecy.

– Jest nadal ciepło, mamo, co?

– No, czuję to właśnie na plecach – odpowiada. – Ale trzeba niestety jechać do domu, żeby na spokojnie wszystko zrobić.

– Do widzenia, kochany lesie – mówię, uruchamiając sa-mochód.

Dojeżdżamy już prawie do mostku. Widzę w oddali czerwone pulsujące światło.

– O cholera! Będziemy musiały czekać.

– Co ty się tak brzydko wyrażasz?

– Przepraszam, mamo, tak mi się powiedziało.

– Dobrze, w porządku, nie gniewam się.

Po chwili widać przepływający żaglowiec.

– Szybko minęło. Niecałe dziesięć minut. Zaraz będziemy w domu.

Przygotowania do kolacji nie trwały długo. Wszystko udało się zrobić szybciej niż myślałyśmy. Domownicy najedzeni i zadowoleni. Teraz siedzimy przed telewizorem i oglądamy dziennik. W piekarniku suszą się grzyby.

– Zostały jeszcze ze cztery słoiki do zamarynowana.

– Mamo, ale dopiero po wiadomościach, proszę. Ha, ha... ha. Per, przestań mnie łaskotać! – mówię przez łzy.

– Przecież cię nie łaskoczę – mówi spokojnie.

– Jak to nie?!

– To są szkolne zaloty – mówi, znów mnie łaskocząc.

– Per, przestań, proszę.

– Przestanę, jak powiesz, że mnie kochasz.

Mattias z Eweliną patrzą na siebie i też zaczynają się śmiać. Mama wstaje i mówi:

– To może lepiej, jak ja wyjdę.

– My też wyjdziemy – mówią jedno przez drugie Mattias i Evelina.

– Co się dzieje? Siadajcie wszyscy, do cholery!

– Miałaś brzydko nie mówić – słyszę głos mamy.

– Jeszcze raz cię przepraszam. Wybacz mi. A ty, Per, nie wariuj. Co, na amory ci się zebrało?

– A tak właśnie.

– Najlepiej idźcie do sypialni albo jedźcie na weekend do Kopenhagi – mówi Evelina, chowając głowę pod poduszką.

– Nie bądź taka mądra – odgryzam się. – Co, namówiliście się na mnie czy co? Mamo, chodź na dół, a oni – zataczam koło nad całą trójką – niech się rechoczą dalej.

Wstaję z zamiarem udania się na dół.

– Usiądź, Julio, na chwilę – prosi Per.

– Dobrze, ale na chwilę i pod warunkiem, że się uspokoicie. – Siadam dla pewności po drugiej stronie stołu. – Słucham was.

– Mnie masz słuchać, bo to ja chciałem ci coś powiedzieć.

– Tak, słucham – mówię jeszcze raz trochę zniecierpliwiona.

– Kochanie, zbliżą się nasza dwudziesta rocznica ślubu. W związku z tym chciałem cię zaprosić na kilkudniowy wyjazd. Dzisiaj byłem w Karlskronie i parę godzin spędziłem na chodzeniu od biura podróży do biura podróży. Chciałem znaleźć coś związanego z kulturą i jednocześnie ciekawego. Postanowiłem, że tym razem zrobię ci niespodziankę i sam podejmę decyzję. Ale jak przyszło co do czego, to nie mogłem się zdecydować, bo zawsze robiliśmy wszystko razem. Przyniosłem dwie najciekawsze propozycje. Zobacz, ta tutaj jest na trzy dni w Hotelu Sheraton w Goeteborgu. W tym jeden wieczór teatr i jeden wieczór kabaretowy. Oprócz tego można na własną rękę pójść na jakąś wystawę. Tam jest wiele możliwości przyjemnego spędzenia czasu. Potem moglibyśmy pojechać na dwa, trzy dni do Oslo. To tak niedaleko Göteborga.

– A druga propozycja?

– Jeszcze nie skończyłem, Julio. Daj mi dokończyć – mówi spokojnie, patrząc na mnie.

– Co mi się tak przyglądasz, Per?

– Zdaje mi się, że masz kleszcza na przedramieniu albo uciął cię komar. Jest jakieś zaczerwienienie. Chodź bliżej, bo na odległość nie widzę. – Per dokładnie ogląda zaczerwienienie. – Kurczę! to naprawdę kleszcz. Mattias, przynieś, proszę, pęsetę i spirytus.

– Już przynoszę, tato.

Po chwili Per wyciąga malutkiego kleszcza i kładzie go na papierze.

– Jeszcze się rusza, ale już niedługo – dodaje ściskając papier. – Mam nadzieję, że zaczerwienienie zejdzie, bo jak nie, to będziesz musiała pójść do lekarza.

– E... pewnie wszystko będzie dobrze. – Masuję delikatnie zaczerwienione miejsce. – Mów dalej. Co z tym Oslo?

– Aha, tak... W Oslo można zwiedzić miasto, iść na koncert i spędzić miło czas w dobrych restauracjach czy kawiarniach. Ty zdecydujesz, co ma być, Julio. Ty masz zawsze dobre pomysły.

– No, bez przesady. Ty też zawsze miałeś dobre i oryginalne idee. A jaka jest ta druga propozycja?

– Znowu mi przerywasz.

– Przepraszam, Per, ale byłam przekonana, że skończyłeś.

– Prawie, ale niezupełnie – odpowiada. – Wracając: po pobycie w Oslo w drodze powrotnej do domu możemy pojechać przez Halmstad, odwiedzić Marlenę i jej męża. Druga propozycja to Sztokholm. Pięć dni w Grand Hotelu, teatr, muzea, wystawy. Zwiedzanie do wyboru. No i oczywiście możemy odwiedzić moją siostrę i jej męża, jeżeli zechcesz. A w drodze powrotnej chciałbym odwiedzić kolegę, którego nie widziałem od dwudziestu lat.

– Którego kolegę? – pytam zaskoczona.

– Nie wiem, czy pamiętasz tego Gunera z Norrköping.

– O tak, pamiętam... Prawdę mówiąc, to wolałabym do Goeteborga i Oslo, ale z drugiej strony, to może być i Sztokholm, skoro chcesz kolegę odwiedzić.

– Nie powiedziałem, że chcę go odwiedzić. Powiedziałem tylko, że gdybyśmy się ewentualnie na Sztokholm zdecydowali, wtedy w drodze powrotnej moglibyśmy go odwiedzić. No to co, Julia? Decydujemy się na ten Goeteborg i Oslo.

– Jeżeli ty się zgadzasz i chcesz, to tak – odpowiadam.

– No to świetnie. Jutro zadzwonię z pracy i potwierdzę rezerwację.

– To nawet rezerwację zrobiłeś?

– Tak – odpowiada. – Tak na wszelki wypadek, bo były ostatnie dwa miejsca. Do Sztokholmu było więcej, więc myślałam, że do jutra może poczekać.

Zamilkliśmy. W telewizji właśnie pokazują olbrzymiego prawdziwka. Ekspert stwierdza, że mamy grzybowy rok.

– Tylu grzybów i to takich okazów dawno nie było – przerywam ciszę.

– Wszyscy tak mówią – odzywa się Per.

Wstaję ociężale.

– Idę na dół mamie pomóc.

– Nie ma takiej potrzeby – słychać jej głos. – Wszystko już zrobione. Nawet zmywarkę już nastawiłam. Zaraz do was przyjdę.

– Julio, jeszcze jedno. Co z twoim prezentem na czterdzieste urodziny? Czy już się namyśliłaś?

– Właściwie tak. Tylko nie wiem gdzie?

– A... – mówi przeciągle – a jednak jakaś podróż.

– Tak – odpowiadam. – Tylko nie mogę się zdecydować, gdzie chciałabym pojechać.

– To samo mówisz od tygodni. No to może pomocny będzie pomysł Eveliny, ale musisz zdać się na przypadek.

– Przypadków nie ma – odpowiadam. – Każdy ma swój los i swoje przeznaczenie w życiu. I to, że ciebie spotkałam, Per, i to, że jestem tu, w Szwecji, i mamy dwoje dzieci. Tak po prostu musiało być.

– Z tego się bardzo cieszę – mówi Per, uśmiechając się do mnie. – Zresztą mniejsza o to. Ważne, że zrządzeniem losu spotkałem ciebie.

– O... o... – właśnie przytakuje Evelina – bo by mnie nie było na tym świecie.

– Co to za pomysł? – dopytuję się z zainteresowaniem, wracając do słów wypowiedzianych przed chwilą przez Pera.

– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

– Nie zgadzam się z tobą, Evelino. Ciekawość i cierpliwość to pierwszy stopień do nieba.

– Takiego powiedzenia to jeszcze nie słyszałam.

– To usłyszałaś i zapamiętaj, że być ciekawym życia i cierpliwie dążyć do celu zawsze się opłaca i można w ten sposób daleko zajść.

– Ale to filozoficzne. E... tam. Idę po ten pomysł.

– Co? Po co idziesz? Nie rozumiem.

Po chwili jest już z powrotem. Trzyma w ręku jakiś złożony papier.

– A teraz, mamo, masz zamknąć oczy. Dopiero jak ci powiem, to otworzysz. Raz, dwa, trzy, czteryyy... – przeciąga. – No, już możesz otworzyć.

– Co to?

– Jak to co. Duża mapa. Rozłożyłam na podłodze.

– Skąd ją masz?

– Czy to takie ważne, mamo? Kupiłam w Bokhornan w Karl-skronie. A teraz mój pomysł. Słuchaj uważnie, mamo. Skoro naprawdę nie możesz się zdecydować, gdzie masz jechać, to niech los zaprowadzi cię tam, gdzie powinnaś się udać.

– Oj, jak ty to ładnie, Evelino, powiedziałaś.

– Dobrze, kochana mamusiu. Nie rozczulaj się. Słuchaj, bo nie dokończyłam. A więc: przyjrzyj się teraz mapie. Zamknij oczy, a ja zawiążę ci na nich jeszcze moją czarną opaskę. Stań przede mną. Będę cię obracać.

– Starczy już, bo kręci mi się w głowie.

– Właśnie o to chodzi... ale już wystarczy.

Pomaga mi usiąść na podłodze.

– Teraz pokaż palcem wskazującym, gdzie chcesz jechać.

– Ale ja nie wiem gdzie.

– Mamo, przecież wiem, i dlatego jeszcze raz ci mówię, niech cię tam los zaprowadzi.

Biorę głęboki oddech. Wyciągam prawą rękę przed siebie. Wiruję w powietrzu i mój wskazujący palec ląduje w...

– Gdzie jestem?

– W Jerozolimie – mówi Evelina.

– Gdzie?! – pytają prawie jednocześnie Per z Mattiasem.

– W Jerozolimie – mówi raz jeszcze Evelina.

Uwalniam się z opaski Eveliny.

– Jak to w Jerozolimie?

– Twój palec tam wylądował. I tam pojedziesz.

– Ale tam jest niespokojnie – próbuję jeszcze coś po- wiedzieć.

– Wszędzie może być niespokojnie. Jutro, jak będę wracała ze szkoły, przyniosę prospekty. Wszystko co będzie możliwe na temat Izraela. A więc, mamusiu, to będzie twoja podróż życia. Cieszysz się, co?

– Nie wiem, czy się cieszę, czy nie – odpowiadam. – Muszę to przetrawić. Na temat Jerozolimy rozmawiałam dosłownie przedwczoraj z naszym pastorem Jonssonem. Boże, jaki zbieg okoliczności!

– No widzisz. Masz tam jechać. To żaden zbieg okoliczności, tylko los cię tam kieruje.

– Evelina, Evelina. – Per grozi jej palcem.

– Muszę powiedzieć, że mnie zatkało i nie wiem, co mam powiedzieć – zaznaczam.

– To się czegoś napij, Julio. Czegoś mocniejszego.

– A co mamy?

– Wszystko mamy – słychać z dołu głos mamy. – Co wam przynieść?

– Per, co ma być?

– A co chcesz?

– Ja?... Może koniak.

– Niech będzie koniak.

– Mamo, w pokoju klubowym stoi napoczęty Hennessy. Mogłabyś go przynieść?

– Tak, oczywiście, zaraz przyjdę, tylko sobie jeszcze tacę wezmę.

Po chwili słychać jej kroki na schodach. Podchodzę, aby jej pomóc.

– A to co, mamo?

– Nic... Pomyślałam, że jak masz do Ziemi Świętej jechać, to trzeba to jakoś uczcić. No i właśnie troszkę naszykowałam. Weź najpierw ten koniak.

Stawiamy na stole oliwki z migdałami i parę krakersów.

– A my to co? Dla nas z Eveliną to nic nie będzie?

– O Boże, nie pomyślałam – odpowiada zakłopotana babcia.

– Ja pójdę po Cider – mówi Evelina i idzie na dół.

– Cieszysz się, Julio? – pyta mnie, nalewając koniaku do kieliszków.

– No to za Świętą Ziemię – wznosi toast mama.

– Za Świętą Ziemię – odpowiadamy.

– A może papieża spotkam?

– Co ty, mamo, papież przecież jest w Watykanie, a nie w Jerozolimie.

– Tak mi się powiedziało. Jakoś skojarzyła mi się Ziemia Święta z Ojcem Świętym.

– Mama pewnie spotka króla Salomona – żartuje Eve-lina.

– No pewnie – odpowiadam – ale na seansie ezoterycznym... Kochani, robi się późno. No, może nie aż tak późno – dodaję, patrząc na zegarek – ale ja czuję się bardzo zmęczona i znów wszystko mnie boli. Chciałabym się położyć.

– No to idź, Julio. Połóż się, a my jeszcze trochę posiedzimy. Prawda, babciu? – mówi Per i biorąc do ręki butelkę koniaku, nalewa mamie i sobie po jeszcze jednym kieliszku.

Ziewam, przeciągając się.

– Przepraszam was, ale czuję się, jakby mnie ktoś poturbował.

– Dobranoc, dobranoc – odpowiadają.

Schodzę powoli do sypiali. Z góry słyszę głos Eveliny.

– Niech ci się przyśni Jerozolima i król Salomon!

***

Leżąc już w łóżku, myślę o podróży do Izraela. Zawsze fascynował mnie ten kraj i jego historia. Miałam nawet znajomego, który był Żydem. Przyjechał do Szwecji w latach sześćdziesiątych, a po śmierci jego żony opiekowałam się nim. Co prawda mieszkał w rezydencji dla seniorów Servis Hus, gdzie pracowałam, ale ja mu pomagałam też po pracy. Zawsze chciał pojechać do Izraela.

Mówił:

– Wiesz, Julio, wiem, że już niedużo mi zostało i dopóki jestem na chodzie, to chciałbym pojechać do Izraela. Pojedź ze mną. Ja za wszystko zapłacę. Nie mam nikogo, nie znam angielskiego. Sam sobie nie poradzę.

Do tej pory żałuję, że z nim nie pojechałam. Prawie się zdecydowałam, a i Per nie miał nic przeciwko temu. Mój wypadek pokrzyżował jednak wszystkie plany. Pamiętam, że mój znajomy pojechał z zupełnie obcą osobą i po powrocie parę tygodni później zmarł. Ale o tym dowiedziałam się dopiero po wyjściu ze szpitala. Było mi bardzo przykro, że nikt mnie nie zawiadomił o jego pogrzebie. Czuję, że mam policzki mokre od łez. Jak przychodziłam, żeby mu zrobić prysznic, to mi zawsze mówił, że będzie czyściutki na Szabat. Prysznic był zawsze w piątek rano. Potem zawsze schodził na obiad wyelegantowany i pachnący. Widząc mnie, zawsze zapraszał.

– Julio, przyjdź do mnie po pracy, nim pojedziesz do domu, to ci coś na skrzypcach zagram, nim się Szabat zacznie.

Czasami przychodziłam. Piliśmy kawę, a potem on wyciągał skrzypce z szafy i grał. Nie pamiętam, o której Szabat się zaczynał. Wiem tylko, że gdy zapadał zmrok. Przekręcam się na bok. Czuję, że ogarnia mnie sen.

Drr... drr... – dzwonek telefonu. Słyszę, że Per na górze szybko odbiera. Mimo wszystko sen jakoś odszedł. Ziewam, przeciągam się i kładę się na drugim boku. Pewnie tamci na górze myślą, że już śpię. Ciekawe, kto tak późno dzwonił. Jeszcze raz przekręcam się na bok twarzą do okna. Rolety są niezaciągnięte. Ściemniło się już dobrze. Mimo wszystko za oknem widać łąkę z gdzieniegdzie rosnącymi na niej jałowcami. W mroku wyglądają jak dobre duchy pilnujące domu. Czuję się w naszym domu bezpiecznie, żyjąc wśród kochających i życzliwych mi ludzi. Tulę się do poduszki. Głaszczę ją. Tak przyjemnie pachnie świeżym powietrzem.

– Boże, jak mi dobrze – wzdycham, prostując się i kładąc na wznak.

Nachodzi mnie myśl, że dawno się nie modliłam. Wstaję po cichutku i klękam przed łóżkiem.

– Dziękuję ci, Boże, za wszystko co mamy. Dziękuję ci za to, że jest nam dane godziwie żyć.

Modlę się chwilę półszeptem. Słyszę sama siebie. Potem kładę się z powrotem do łóżka. Jest mi lekko na duszy. Czuję się uprzywilejowana i wybrana przez Boga, skoro obdarzył mnie dobrym życiem. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam. Budzę się w nocy, gdy Per zaczyna mi chrapać nad uchem.

– Per, kochanie, przekręć się na bok. – Szturcham go lekko.

Tym razem reaguje. Przekręca się, głośno mlaskając. Wzdrygam się, aż mnie ciarki przechodzą. „Jak słowo honoru, kupię smoczek i włożę ci w usta” – myślę, wstając do toalety. Na dworze już świta. Która właściwie jest godzina? Spoglądam na kuchenny zegar. Wpół do czwartej. No, to parę godzin spałam. Wchodząc do łazienki, o mało się nie przewracam. Zapalam światło.

– Evelina, Evelina, ty mała bałaganiaro – mówię szeptem.

Odsuwam jej leżącą na podłodze kosmetyczkę. Gdy wychodzę z łazienki, widzę auto na ulicy. Rozwożą już gazety. Idę jeszcze spać. Za wcześnie na wstawanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: