Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica pułkownika Kowadły - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
5 czerwca 2013
Ebook
31,90 zł
Audiobook
45,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnica pułkownika Kowadły - ebook

 

 

Bandyci, milicjanci i szpiedzy w Warszawie lat 50.

Warszawa, grudzień 1957 roku. Brawurowy napad na sklep jubilerski to zapowiedź dużo poważniejszego rabunku. Komisarz Ryszard Wirski – znany już czytelnikom z powieści Morderstwo w alei Róż – organizuje obserwację banków i urzędów pocztowych w sylwestrową noc. Niestety, nie udaje mu się zapobiec kolejnemu skokowi bezwzględnych i sprytnych złodziei.

Tymczasem Wirski bada również sprawę domniemanego samobójstwa dyrektora banku i poznaje okupacyjną historię przedwojennego kasiarza, najwyraźniej związanego z serią napadów. Niespodziewanie major spotyka Tanię Rypnis. Jego przyjaciółka lęka się o bezpieczeństwo partnera życiowego, pułkownika Mikołaja Kowadły, którego prześladuje ktoś bardzo, ale to bardzo niebezpieczny.

Czy Ryszard Wirski i Mikołaj Kowadło, dawni wrogowie, teraz zawrą sojusz? Przyjdzie im bowiem stawić czoła arcytrudnemu przeciwnikowi, gdy komisarz Wirski połączy wszystkie wątki śledztwa…

 

Z recenzji Morderstwa w alei Róż:

Kryminalna intryga, wątki romansowe i obyczajowe, temperament, energia, postacie „z historią” – Tadeusz Cegielski wyraźnie składa hołd Tyrmandowi. A przy okazji starej szkole pisarstwa, która nie kaleczyła języka nowomową. Czytając „Morderstwo w alei Róż”, ma się rzadką dziś przyjemność obcowania z piękną, literacką polszczyzną, stylistyką równie elegancką jak maniery przedwojennego oficera policji Wirskiego.

Dariusz Materek, Salon Kulturalny

„Morderstwo w alei Róż” wśród ostatnich kryminalnych nowości stanowi miłą odmianę. Nie jest bowiem książką, w której kryminalna zagadka to pretekst do pokazania społecznych patologii. Nie ma tu rytualnych, szczegółowo opisanych morderstw, nie ma seryjnego mordercy. Jest za to nietypowy główny bohater, Ryszard Wirski, oraz Warszawa sprzed pięćdziesięciu lat.

Marta Stasiak, portalkryminalny.pl

Odkrywając w miarę czytania tajniki intrygi zaplanowanej przez autora, nie można nie czuć zdumienia, z jaką wirtuozerią wykorzystał on schematy znane nam ze starych dobrych kryminałów (o których zresztą jest często mowa w książce), by utrzymywać prawie do końca książki absolutną równowagę między rozbudowanymi motywami stricte kryminalnymi oraz politycznymi.

zbrodniawbibliotece.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-053-7
Rozmiar pliku: 848 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czwartek, 26 grudnia 1957

Szyb­kie, ryt­micz­ne ude­rze­nia w kla­wia­tu­rę na po­wrót za­głu­szy­ły od­gło­sy mia­sta. Od­wró­cił gło­wę od okna, za któ­rym pierw­szy tej zimy śnieg przy­stra­jał ogro­dy po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy. Wschod­nia pie­rze­ja Flo­ry – nie­do­stęp­na jesz­cze rok temu wraz z od­cin­kiem Klo­no­wej – słu­ży­ła te­raz oko­licz­nej dzia­twie. Znik­nę­ły szla­ba­ny i bud­ki war­tow­ni­ków. Zmia­na wię­cej niż sym­bo­licz­na, po­my­ślał Wir­ski. Prze­niósł wzrok na po­kój i na mło­dą, krót­ko ostrzy­żo­ną ko­bie­tę po­chy­lo­ną nad ma­szy­ną do pi­sa­nia. Czu­jąc jego uważ­ne spoj­rze­nie, prze­rwa­ła pra­cę:

– Tak, Ry­szar­dzie?

Uśmiech­nął się, rad z jej re­ak­cji. In­try­gu­ją­cą oso­bo­wość, a tak­że nie­ba­nal­ną uro­dę Mir­ki Ro­ho­ziń­skiej od­krył nie od razu, lecz po dłuż­szej zna­jo­mo­ści. Zna­jo­mość, nie­chcia­ną zra­zu przez Wir­skie­go, stwo­rzy­ły obiek­tyw­ne wa­run­ki: Mir­ka i jej mat­ka zaj­mo­wa­ły część jego przed­wo­jen­ne­go miesz­ka­nia. Kon­kret­nie daw­ną mał­żeń­ską sy­pial­nię. To za spra­wą Mir­ki przy­pad­ko­we są­siedz­two zza ścia­ny prze­mie­ni­ło się w ro­mans, a z cza­sem w zwią­zek – tak­że i for­mal­ny. For­mal­ny, prze­cież nie sa­kra­men­tal­ny, nad czym po ci­chu ubo­le­wa­ła star­sza pani Ro­ho­ziń­ska. Skłon­na była wy­ba­czyć zię­cio­wi, gdyż są­dzi­ła – nie bez ra­cji – że ko­ściel­ne mał­żeń­stwo mu­sia­ło­by prze­szko­dzić ka­rie­rze Ry­szar­da w mi­li­cji. Nie mo­gła jed­nak znać praw­dzi­wej przy­czy­ny jego nie­chę­ci do związ­ku sa­kra­men­tal­ne­go. Wir­ski, po­cho­waw­szy dwie żony, któ­re w ob­rząd­ku rzym­sko­ka­to­lic­kim po­jął przed ob­li­czem Pana, po­sta­no­wił nie wa­dzić się wię­cej ze swo­im prze­zna­cze­niem. Czy też – uj­mu­jąc rzecz w ka­te­go­riach nie­me­ta­fi­zycz­nych – za trze­cim ra­zem od­pu­ścić so­bie mał­żeń­stwo sa­kra­men­tal­ne.

Mimo tych i in­nych ogra­ni­czeń Ry­szard Wir­ski, przed woj­ną ko­mi­sarz w war­szaw­skim re­fe­ra­cie kry­mi­nal­nym, te­raz zaś ofi­cer Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, mógł­by mieć po­wo­dy do sa­tys­fak­cji: uwię­zio­ny bez oskar­że­nia w 1949 roku, po trzech la­tach śledz­twa od­zy­skał wol­ność, a wraz z nią pra­cę w mi­li­cji. Nikt nie ośmie­lił się py­tać Wir­skie­go o cenę, jaką za­pła­cił za swe uwol­nie­nie, a on sam sta­rał się o tym nie my­śleć. Wio­sną 1954 roku dzię­ki spra­wie ta­jem­ni­czej śmier­ci Bo­gu­sła­wa Szcza­py, czy – jak się nie­ofi­cjal­nie mó­wi­ło – mor­der­stwa w alei Róż, nie­spo­dzie­wa­nie dla wszyst­kich – i sie­bie sa­me­go – awan­so­wał na ma­jo­ra. W kon­se­kwen­cji ob­jął kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w Ko­men­dzie Sto­łecz­nej mi­li­cji. A miał prze­cież, zgod­nie z pla­na­mi swych wro­gów, nie tyl­ko za­wa­lić śledz­two i okryć się nie­sła­wą, lecz tak­że zgi­nąć od kuli za­ma­chow­ca...

Wir­ski po­zo­stał przy tym sobą – a więc scep­ty­kiem. Je­śli na­wet śle­py los wy­cią­gnął dlań kil­ka atu­to­wych kart (asem kie­ro­wym była nie­wąt­pli­wie Mir­ka Ro­ho­ziń­ska-Wir­ska), zna­czyć mo­gło to jed­no: za chwi­lę kar­ta się od­wró­ci. A gdy po­ja­wi się ja­kaś fi­gu­ra, bę­dzie nią na pew­no dama pik. Ta zaś, jak by po­wie­dzia­ła bie­gła w kar­to­man­cji Mir­ka, ozna­cza skry­tą nie­życz­li­wość. Zresz­tą i bez kar­cia­nych wróżb zda­wał so­bie spra­wę, jak wą­ska i zdra­dli­wa jest ścież­ka nad prze­pa­ścią, któ­rą stą­pał – te­raz wspól­nie z tą za­chwy­ca­ją­cą, nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­nią ko­bie­tą. Jego za­wo­do­wy awans zbiegł się ze zmia­na­mi za­cho­dzą­cy­mi w ży­ciu pu­blicz­nym. Ma­jor są­dził jed­nak, że to prze­sta­wa­nie na gło­wie znu­dzi się szyb­ko ich świa­tu i ży­cie wró­ci do nor­my. Wte­dy on, sa­na­cyj­ny po­li­cjant, już nie tyl­ko w kaj­dan­kach, ale też w czap­ce z ośli­mi usza­mi, ode­sła­ny zo­sta­nie tam, skąd przy­był – do na­roż­ni­ka hi­sto­rii.

– Co ma być, to bę­dzie. Na ra­zie mamy pięk­ne, śnież­ne świę­ta – mruk­nął do sie­bie. Na tyle gło­śno, że Mir­ka znów prze­rwa­ła pra­cę. Pod­nio­sła gło­wę znad wa­liz­ko­wej ma­szy­ny mar­ki Roy­al i za­py­ta­ła:

– Coś jed­nak po­wie­dzia­łeś, Ry­szar­dzie?

– Nic ta­kie­go! Pro­szę, nie prze­szka­dzaj so­bie. Prze­rwę ci o pią­tej. Mu­sisz mieć chwi­lę, by roz­pro­sto­wać ko­ści i przy­go­to­wać się do wyj­ścia.

Do dok­to­ra Kiersz­ma­na miesz­ka­ją­ce­go przy daw­nej uli­cy Szu­stra, obec­nie Dą­brow­skie­go, mie­li nie­ca­łe pół go­dzi­ny spa­ce­rem, ale wy­da­rze­nie – tak ku­li­nar­ne, jak i to­wa­rzy­skie – do ja­kich za­li­cza­ło się przy­ję­cie u dok­to­ra, wy­ma­ga­ło nie tyl­ko od­po­wied­nich stro­jów. Ana­tol Kiersz­man był czło­wie­kiem wy­ro­zu­mia­łym, gdy cho­dzi­ło o ludz­kie sła­bost­ki, ale nie zno­sił, kie­dy ktoś – a szcze­gól­nie jego naj­lep­szy przy­ja­ciel Ry­szard Wir­ski – spóź­niał się na wy­da­wa­ne prze­zeń obia­dy. Szó­sta po po­łu­dniu ozna­cza­ła szó­stą, bez aka­de­mic­kie­go czy ja­kie­goś in­ne­go kwa­dran­sa.

Wir­ski spoj­rzał ku ogro­dom Bac­cia­rel­le­go. Mimo za­pa­da­ją­ce­go już zmierz­chu ro­iło się w nich od dzie­ci i do­ro­słych. Wszy­scy cie­szy­li się śnie­giem, odro­bi­nę spóź­nio­nym świą­tecz­nym po­da­run­kiem. Na­wet tu­taj, na wy­so­kość czwar­te­go pię­tra, do­bie­ga­ły ra­do­sne okrzy­ki wal­czą­cych na śnież­ne kule.

Ob­ró­cił po­now­nie wzrok ku po­chy­lo­nej nad ma­nu­skryp­tem Mir­ce. Bez wąt­pie­nia krze­sło, na któ­rym sie­dzia­ła jego żona, nie było ani wy­god­ne, ani też do­pa­so­wa­ne wy­so­ko­ścią do sto­łu. Wie­le do ży­cze­nia po­zo­sta­wia­ło rów­nież świa­tło, ja­kie rzu­ca­ła sfa­ty­go­wa­na lam­pa. Trze­ba by coś z tym zro­bić, my­ślał za­tro­ska­ny. Ku­pić so­lid­ne biur­ko, lam­pę, no i od­po­wied­nie krze­sła.

Nie było to ta­kie pro­ste. Na fali ogól­nej od­no­wy je­sie­nią 1956 roku zli­kwi­do­wa­no skle­py „za żół­ty­mi fi­ran­ka­mi”. Za­opa­try­wa­ły one wy­łącz­nie dy­gni­ta­rzy par­tyj­nych, wy­so­kich ofi­ce­rów mi­li­cji i woj­ska, a swą atrak­cyj­ną ofer­tę han­dlo­wą skry­wa­ły przed oczy­ma nie­upraw­nio­nych za za­zdrost­ka­mi w ko­lo­rze żół­tym. Usy­tu­owa­ne były w dziel­ni­cy rzą­do­wej, w re­jo­nie ulic Bel­we­der­skiej, Par­ko­wej i Lą­do­wej, a więc i nie­da­le­ko Wir­skich. Ma­jor mi­li­cji miał­by daw­niej pra­wo do ku­po­wa­nia w tych skle­pach. Dziś jed­nak try­um­fo­wa­ła de­mo­kra­cja. Na­stał czas rów­ne­go do­stę­pu do dóbr kon­sump­cyj­nych: po uprzed­nim cyn­ku od za­przy­jaź­nio­ne­go pra­cow­ni­ka han­dlu na­le­ża­ło usta­wić się w ko­lej­ce przed Po­wszech­nym Do­mem To­wa­ro­wym na rogu Pu­ław­skiej i Dwor­ko­wej. Od­stać dzień lub dwa. I tyle.

W mia­rę sta­bi­li­za­cji po­wsta­ła – z ini­cja­ty­wy wła­dzy – al­ter­na­ty­wa dla ko­le­jek: sprze­daż re­gla­men­to­wa­na. Jej pod­sta­wą były ta­lo­ny. Nie kart­ki, któ­re wy­co­fa­no nie­daw­no z obie­gu, lecz wła­śnie ta­lo­ny – na sa­mo­cho­dy dla le­ka­rzy i dla par­tyj­ne­go ak­ty­wu, na me­ble dla no­wo­żeń­ców i na biur­ka dla in­te­li­gen­cji pra­cu­ją­cej...

Wir­ski nie miał ani cza­su, ani ocho­ty, by wy­sta­wać pod skle­pa­mi; tym bar­dziej nie za­mie­rzał za­bie­gać o ta­lo­ny. Tru­dów po­ko­ny­wa­nia ko­le­jek pra­gnął też za­osz­czę­dzić za­pra­co­wa­nej Mir­ce. Był inny jesz­cze po­wód, dla któ­re­go re­zy­gno­wa­li z na­by­cia no­wych rze­czy: skład sta­rzy­zny, ja­kim było ich miesz­ka­nie, nie przy­jął­by do­brze obec­no­ści no­wo­cze­snych me­bli.

– Zim­no tu jak w psiar­ni – po­skar­ży­ła się na­gle Mir­ka. Za­nim zdą­żył z ple­dem, wsta­ła od sto­łu, uka­zu­jąc krót­ką, weł­nia­ną su­kien­kę, po­tem zaś dłu­gie, pięk­ne nogi odzia­ne w ny­lo­no­we poń­czo­chy. Nogi pani Ro­ho­ziń­skiej-Wir­skiej sta­no­wi­ły fe­no­men god­ny sa­lo­nów Pa­ry­ża lub Rzy­mu. Tu, w so­cja­li­stycz­nej War­sza­wie, tro­chę się mar­no­wa­ły. Przy­zwo­ita ko­bie­ta nie może mieć ta­kich nóg jak ta Wir­ska, mó­wi­li nie­któ­rzy, ale je­śli już, to nie po­win­na ich po­ka­zy­wać. Nie mie­li ra­cji; kto wie, jak po­to­czy­ły­by się losy sta­rze­ją­ce­go się ofi­ce­ra, gdy­by pew­ne­go kwiet­nio­we­go wie­czo­ru pan­na Ro­ho­ziń­ska nie zde­cy­do­wa­ła się użyć swej taj­nej i jak się mia­ło oka­zać, nie­zwy­kle sku­tecz­nej bro­ni.

Po­de­szła do wiel­kie­go se­ce­syj­ne­go kre­den­su. Słu­żył wpierw Wir­skie­mu, a te­raz im oboj­gu za sza­fę. Do­by­ła ob­szer­ny płaszcz prze­ro­bio­ny z woj­sko­we­go szy­ne­la i za­rzu­ci­ła na ra­mio­na. Po­tem jed­nak zmie­ni­ła de­cy­zję. Odło­ży­ła płaszcz i szyb­kim ru­chem zdję­ła przez gło­wę suk­nię, uka­zu­jąc mod­ną ko­szul­kę w ko­lo­rze écru. Bie­li­zna kon­tra­sto­wa­ła ze śnia­dy­mi uda­mi i ciem­ny­mi poń­czo­cha­mi, po­dob­nie jak tle­nio­na czu­pry­na sta­no­wi­ła kon­tra­punkt dla opa­lo­nej cery Mir­ki.

– Po­do­ba ci się? – za­py­ta­ła, pod­ka­su­jąc je­dwab­ną ko­szul­kę, tak by od­sło­nić skry­te pod nią maj­tecz­ki.

Oznaj­mił, że rów­nie za­chę­ca­ją­ce­go wi­do­ku nie dane mu było po­dzi­wiać od cza­su stu­diów w Pa­ry­żu. Nie w au­lach Sor­bo­ny, ma się ro­zu­mieć, tyl­ko w oko­li­cach pla­cu Pi­gal­le...

– Pa­ryż, plac Pi­gal­le, ja­kieś za­mierz­chłe spra­wy! Nie przyj­mu­ję tego kom­ple­men­tu, je­śli to w ogó­le miał być kom­ple­ment – ri­po­sto­wa­ła Mir­ka. – Ry­szar­dzie, zim­no mi, zrób z tym coś, pro­szę!

Pod­szedł do niej i przy­tu­lił. Rze­czy­wi­ście, mia­ła lo­do­wa­te i sztyw­ne dło­nie, zim­ne i po­pę­ka­ne usta. Roz­grze­wa­jąc po­ca­łun­ka­mi i jed­ne, i dru­gie, szu­kał wol­ną dło­nią cie­plej­szych miejsc na jej cie­le; w koń­cu wy­czuł pod bie­li­zną pe­wien ob­szar nie tyl­ko cie­pły, ale też wil­got­ny...

Za­chi­cho­ta­ła i lek­ko ob­ró­ci­ła się, tak że po­żą­dli­wa dłoń ze­śli­zgnę­ła się po udzie.

– Czy to wy­pa­da tak, oby­wa­te­lu ma­jo­rze? W środ­ku dnia i pod­czas współ­za­wod­nic­twa pra­cy w pi­sa­niu na ma­szy­nie...

– Nie wie­dzia­łem – oświad­czył Ry­szard, na po­wrót szu­ka­jąc miej­sca, któ­re mu­siał wła­śnie opu­ścić.

– Cze­góż to nie wie­dzia­łeś? – za­py­ta­ła, a na uła­mek se­kun­dy, na mgnie­nie oka w pa­mię­ci Wir­skie­go po­ja­wi­ła się inna ko­bie­ta; pie­go­wa­ta i ru­do­wło­sa, któ­ra ja­koś po­dob­nie za­chę­ca­ła swo­je­go ko­chan­ka.

– Że prze­pi­sy­wa­nie po­wie­ści, kon­kret­nie zaś kry­mi­na­łów, sta­no­wi cel współ­za­wod­nic­twa!

– A cze­muż by nie? Taka sama pra­ca jak każ­da inna...

– Ileż to po­wie­ści po­nad plan na­pi­sze nie­stru­dzo­ny Tay­lor, a ile z nich zdą­żysz w tym kwar­ta­le prze­pi­sać? Pięć, sie­dem, a może dwa­na­ście?

Mir­kę roz­śmie­szy­ła uwa­ga Ry­szar­da na te­mat płod­no­ści au­to­ra kry­mi­na­łów. Pu­bli­ko­wał od nie­daw­na, za­le­d­wie od roku, za­chę­co­ny suk­ce­sem Złe­go Tyr­man­da. Ukry­wał się pod an­giel­sko brzmią­cym pseu­do­ni­mem Ro­bert Hen­ry Tay­lor. Był po­dzi­wia­ny i roz­chwy­ty­wa­ny; pra­co­wał chy­ba dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę. Wy­głod­nia­ły sen­sa­cyj­nej lek­tu­ry kraj za­sy­py­wał po­wie­ścia­mi, sce­na­riu­sza­mi fil­mów i dra­ma­ta­mi. Prze­łom paź­dzier­ni­ko­wy przy­niósł i tę no­wość: wzna­wia­nie sta­rych kry­mi­na­łów i nie­ogra­ni­czo­ne za­po­trze­bo­wa­nie na nowe.

– Pan Tay­lor po­na­wia swo­je za­pro­sze­nie – po­wie­dzia­ła Mir­ka i po­wró­ci­ła do po­przed­niej po­zy­cji, aby spra­gnio­na dłoń Ry­szar­da do­trzeć mo­gła do celu w roz­wi­dle­niu ud. – Do współ­pra­cy... dla... – Urwa­ła na­gle.

Miał od­po­wie­dzieć, że bar­dzo chęt­nie, ale do­pie­ro na eme­ry­tu­rze, ale Mir­ka wy­szep­ta­ła już tyl­ko: „ma­jo­ra Wir­skie­go...”, i od­le­cia­ła w roz­kosz. Ko­cha­li się z ta­kim za­pa­mię­ta­niem, jak­by cze­kać ich mia­ła dłu­ga roz­łą­ka.

*

Spóź­ni­li się po­nad kwa­drans. Na do­dat­ko­wą chwi­lę przy­sta­nę­li pod drzwia­mi, aby za­sta­no­wić się nad stra­te­gią obro­ny. Tar­czą dla oboj­ga mo­gła być je­dy­nie Mir­ka. Wy­glą­da­ła olśnie­wa­ją­co w płasz­czy­ku z kap­tu­rem, w mod­nej, roz­klo­szo­wa­nej spód­ni­cy spię­tej czar­nym pa­skiem i ob­ci­słej bluz­ce pod­kre­śla­ją­cej biust. W rze­czy sa­mej, dok­tor Kiersz­man, miast skar­cić za złe ma­nie­ry, skom­ple­men­to­wał Mir­kę za wy­gląd, a po­tem przy­padł do jej dło­ni i przez mo­ment cie­szył się dło­ni tej lek­ko­ścią i kru­cho­ścią.

– Skła­da pan, dok­to­rze, hołd spra­co­wa­nym dło­niom, któ­re prze­pi­sa­ły dziś po­nad trzy­dzie­ści stron naj­now­szej po­wie­ści Ro­ber­ta Hen­ry’ego Tay­lo­ra – oświad­czy­ła z po­wa­gą.

Dok­tor i ma­jor par­sk­nę­li śmie­chem. Kiersz­man spoj­rzał te­raz bacz­nie na przy­ja­cie­la i po­my­ślał, że być może nie tyl­ko pra­cy po­świę­ca­ła się tego po­po­łu­dnia pięk­na pani Wir­ska.

– Hołd zło­żo­ny tym za­chwy­ca­ją­cym dło­niom jest rów­nież hoł­dem zło­żo­nym li­te­ra­tu­rze, dzię­ki któ­rym ona po­wsta­je – kom­ple­men­to­wał Kiersz­man.

– Tyl­ko prze­pi­su­ję, dok­to­rze, tyl­ko mo­zol­nie prze­pi­su­ję. Moja rola jest tu wy­łącz­nie słu­żeb­na. By­ło­by za­pew­ne in­a­czej, gdy­by Ry­szard zgo­dził się współ­pra­co­wać z Tay­lo­rem. My­ślę tu o jego naj­now­szej po­wie­ści, o Za­gad­ce Wiel­kie­go Ty­go­dnia. Ak­cja to­czy się w Lon­dy­nie pod­czas ostat­niej woj­ny, ale też przy­po­mi­na pew­ną hi­sto­rię, któ­ra wy­da­rzy­ła się w War­sza­wie... A je­śli tak, Ry­szard mógł­by być eks­per­tem w po­li­cyj­nej ma­te­rii, a i ja mo­gła­bym do­rzu­cić swo­je trzy gro­sze. Oraz po­sta­wić ka­ba­łę głów­nym bo­ha­te­rom...

– Tay­lor nie był­by za­chwy­co­ny prze­po­wied­nią dla swych bo­ha­te­rów: miss Lo­ve­day i sir Le­onar­da. Znam jego me­to­dę pra­cy; gdy za­bie­ra się do pi­sa­nia, rzecz ma ob­my­ślo­ną co do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu. W tek­stach Tay­lo­ra nie ma miej­sca na przy­pa­dek – oświad­czył z po­wa­gą Kiersz­man.

Po­dob­nie jak Wir­ski na­le­żał do wiel­bi­cie­li ob­ja­wio­ne­go nie­daw­no ta­len­tu Ada­ma Trusz­czyń­skie­go. Ten Po­lak po ojcu, lecz po mat­ce Bry­tyj­czyk ro­dem z No­wej Ze­lan­dii, zna­ny był już przed woj­ną jako pierw­szo­rzęd­ny tłu­macz li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej. Po­wo­jen­na bie­da, ale też i nowe moż­li­wo­ści, ja­kie przy­niósł Paź­dzier­nik, stwo­rzy­ły Ro­ber­ta Hen­ry’ego. Czło­wie­ka, o któ­rym sły­sze­li wszy­scy, lecz tyl­ko nie­wie­lu zna­ło go oso­bi­ście. Do tych wy­jąt­ków na­le­że­li obo­je Wir­scy, szcze­gól­nie Mi­ro­sła­wa, któ­ra nie­po­strze­że­nie awan­so­wa­ła do roli oso­bi­stej se­kre­tar­ki Tay­lo­ra. Ale na­wet ona, ma­jąc za sze­fa An­gli­ka Tay­lo­ra, nie była pew­na, kim jest i jaki jest na­praw­dę Po­lak Trusz­czyń­ski.

– W isto­cie, w po­wie­ściach Tay­lo­ra brak miej­sca na przy­pad­ki. Ta­kie są że­la­zne re­gu­ły ga­tun­ku – od­par­ła Mir­ka. – Ale Adam Trusz­czyń­ski, któ­ry stwo­rzył Ro­ber­ta Hen­ry’ego Tay­lo­ra, nie boi się po­dob­nych wy­zwań!

– Do­bra ri­po­sta – stwier­dził z sa­tys­fak­cją go­spo­darz, nie tyl­ko ci­chy wiel­bi­ciel żony Ry­szar­da. – God­na już nie stu­dent­ki czwar­te­go roku po­lo­ni­sty­ki, lecz asy­stent­ki pi­sa­rza. W koń­cu to nie my, a wła­śnie Mir­ka zna twór­czość Tay­lo­ra od pod­szew­ki. Oraz in­tym­ne re­la­cje mię­dzy Tay­lo­rem i Trusz­czyń­skim.

Pani Do­ro­ta Kiersz­man otrzy­ma­ła od Wir­skie­go bu­kiet pą­so­wych róż. Był to dar iście kró­lew­ski, róże po­cho­dzi­ły bo­wiem z ogro­dów Urzę­du Rady Mi­ni­strów na ty­łach uli­cy Par­ko­wej. Dok­to­ro­wa roz­pro­mie­ni­ła się – Wir­ski po­my­ślał wte­dy, że na­praw­dę jej do twa­rzy z tymi ró­ża­mi – i wska­za­ła na męża:

– Kie­dy Ana­tol ma wol­ną chwi­lę, czy­ta mi po­wie­ści Tay­lo­ra: Czło­wie­ka, któ­ry oszu­kał śmierć, Li­nię ży­cia oraz ostat­nio Czwar­te­go asa. Och, są świet­nie na­pi­sa­ne, czy­ta się je naj­chęt­niej jed­nym tchem, choć bied­ne­mu Ana­to­lo­wi czę­sto już tchu bra­ku­je, ale nie wszyst­ko się w nich kupy trzy­ma, no, po­wiedz­my bar­dziej ele­ganc­ko, nie wszyst­kie szcze­gó­ły zo­sta­ły do­pra­co­wa­ne...

– Cóż ta­kie­go na przy­kład? – nie­mal jed­no­cze­śnie za­py­ta­li wiel­bi­cie­le twór­czo­ści Ro­ber­ta Hen­ry’ego.

– To te­mat na od­ręb­ną roz­mo­wę – od­par­ła wy­mi­ja­ją­co pani Do­ro­ta. – Ana­to­lu, chy­ba nie chcesz, by two­je ku­li­nar­ne ar­cy­dzie­ła, nie daj Boże, wy­sty­gły... O po­wie­ściach kry­mi­nal­nych Tay­lo­ra mo­że­my z pew­no­ścią po­mó­wić póź­niej, przy ko­nia­ku i de­se­rach.

Za­sie­dli do sto­łu w po­ko­ju pod su­fit wy­peł­nio­nym książ­ka­mi, a tak­że ob­ra­za­mi au­tor­stwa pani domu. Dok­to­ro­wa, utra­ciw­szy w znacz­nym stop­niu wzrok, nie za­rzu­ci­ła pra­cy. Ma­lo­wa­ła nadal, po­mi­mo tego, że za­cho­wa­ła zdol­ność wi­dze­nia za­le­d­wie ką­tem jed­ne­go oka. Jej po­wo­jen­ne ob­ra­zy roz­kwi­tły bo­ga­tą pa­le­tą, nie­bez­piecz­nie jed­nak zbli­ża­jąc ar­tyst­kę do po­tę­pio­nej wła­śnie abs­trak­cji. Pod tym wzglę­dem Paź­dzier­nik przy­niósł zba­wien­ny prze­łom. Do­ro­tę Kiersz­man okrzyk­nię­to pre­kur­sor­ką ma­lar­stwa nie­fi­gu­ra­tyw­ne­go w Pol­sce. Sta­ło się tak po­mi­mo sprze­ci­wu ar­tyst­ki, tłu­ma­czą­cej skrom­nie, że owa abs­trak­cja to bar­dziej ko­niecz­ność niż świa­do­my wy­bór.

Na sto­le ude­ko­ro­wa­nym śnież­no­bia­łym ob­ru­sem i praw­dzi­wym sre­brem po­ja­wi­ła się zupa w po­sta­ci ro­so­łu go­to­wa­ne­go z dwóch ga­tun­ków mię­sa, po zu­pie zaś sztu­ka­mięs w de­li­kat­nym so­sie chrza­no­wym i z wa­rzy­wa­mi. Na de­ser po­da­no struc­lę jabł­ko­wą na cie­pło, lody z Zie­lo­nej Bud­ki przy Pu­ław­skiej i oczy­wi­ście li­kie­ry. Cie­sząc oczy sta­ran­nie wy­po­le­ro­wa­nym sre­brem, Wir­ski nie mógł nie pa­mię­tać, że lwo­wia­nin Ana­tol Kiersz­man wszyst­ko, co miał, po­zo­sta­wił na Wscho­dzie. Za to młod­sza odeń o dzie­sięć lat, a po­cho­dzą­ca z ma­ło­pol­skie­go zie­miań­stwa Do­ro­ta ura­to­wa­ła to i owo z pa­nień­skie­go po­sa­gu. Stół, sre­bra, nie mó­wiąc o tym, co po­ja­wia­ło się na srebr­nej za­sta­wie, wszyst­ko to sta­no­wi­ło przed­miot po­dzi­wu, choć i za­zdro­ści ze stro­ny przy­ja­ciół dok­to­ra. Szczę­ściem nie tyl­ko Ry­szar­do­wi, lecz tak­że Mir­ce nie­zna­ne było po­dob­ne uczu­cie. Wir­ski, kie­dyś za­moż­ny i ce­nią­cy so­bie uro­ki ży­cia, w swych doj­rza­łych, po­wo­jen­nych la­tach stał się ab­ne­ga­tem. Mir­ka na­to­miast żyła chwi­lą i szcze­rze po­tra­fi­ła cie­szyć się tym wszyst­kim do­brym, któ­re los jej zsy­łał.

*

Kie­dy już za­sie­dli do kawy oraz kie­lisz­ka praw­dzi­we­go ko­nia­ku, a za­nim roz­mo­wa nie­chyb­nie po­wró­cić mia­ła do kwe­stii za­let i wad twór­czo­ści Ro­ber­ta Hen­ry’ego Tay­lo­ra, dok­tor na­chy­lił się ku ma­jo­ro­wi i wy­szep­tał:

– Zajdź do mnie ju­tro na Dwor­ko­wą, po po­łu­dniu lub na­wet wie­czo­rem. Po­ka­żę ci coś cie­ka­we­go...

– Coś, czy ra­czej ko­goś? – za­py­tał rów­nie ci­cho Wir­ski, pa­mię­ta­jąc, że ta­kie czy inne sen­sa­cje, ja­kie miał do od­kry­cia ana­to­mo­pa­to­log Kiersz­man, wią­żą się nie­uchron­nie z jego, jak ich sam na­zy­wał, pa­cjen­ta­mi. Sa­mo­bój­ca­mi, to­piel­ca­mi, ofia­ra­mi wy­pad­ków dro­go­wych i wca­le nie tak rzad­ko za­bój­czych cio­sów za­da­nych przez nie­zna­nych (lub prze­ciw­nie, do­pie­ro co uję­tych) spraw­ców.

– Nie pró­buj na­wet zga­dy­wać, Ry­szar­dzie! Przyjdź, zo­bacz i sam osądź to, co zo­ba­czysz.

– A nie mógł­byś już te­raz... uchy­lić rąb­ka ta­jem­ni­cy?

– To ra­czej nie­wy­ko­nal­ne. – Kiersz­man uśmiech­nął się, na­bi­ja­jąc faj­kę ty­to­niem Prin­ce Al­bert.

Omó­wi­li do­kład­nie Li­nię ży­cia oraz Czwar­te­go asa, wska­zu­jąc za­rów­no na za­po­ży­cze­nia od Co­nan Doy­le’a, Do­ro­thy Say­ers, a zwłasz­cza Aga­thy Chri­stie, jak i na ory­gi­nal­ne ce­chy twór­czo­ści Tay­lo­ra. Po­tem roz­mo­wa ze­szła na pro­ble­ma­ty­kę stric­te kry­mi­na­li­stycz­ną. Nie bez za­chę­ty ze stro­ny Mir­ki, któ­rą pa­sjo­no­wa­ło wszyst­ko, co wią­za­ło się z pra­cą de­tek­ty­wa. Kie­dyś wy­zna­ła Ry­szar­do­wi, że zwró­ci­ła na nie­go uwa­gę do­pie­ro wte­dy, kie­dy do­wie­dzia­ła się, że jest ofi­ce­rem śled­czym. Wia­do­mość, iż za­wód swój wy­ko­ny­wał tak­że przed woj­ną, prze­mie­ni­ła za­cie­ka­wie­nie w praw­dzi­wą fa­scy­na­cję Gdy już zo­sta­li parą, z uwa­gą wy­słu­chi­wa­ła re­la­cji Ry­szar­da o pro­wa­dzo­nych przed woj­ną spra­wach. O tych ak­tu­al­nych ma­jor ra­czej nie wspo­mi­nał, ale też Mir­ka wie­dzieć nie chcia­ła. Czę­sto py­ta­ła o róż­ne szcze­gó­ły zwią­za­ne z tech­ni­ka­mi śled­czy­mi; spo­ro czy­ta­ła i no­to­wa­ła. Za­in­te­re­so­wa­nie Mir­ki daw­ną i współ­cze­sną kry­mi­na­li­sty­ką nie było prze­cież bez­in­te­re­sow­ne. Żona ma­jo­ra Wir­skie­go chcia­ła zo­stać pi­sar­ką, au­tor­ką po­wie­ści kry­mi­nal­nych. Kie­dy koń­czy­ła prze­pi­sy­wa­nie ko­lej­nej książ­ki Tay­lo­ra (a prze­pi­sa­ła ich sie­dem lub osiem), oznaj­mia­ła, że na­stęp­na bę­dzie już jej wła­sna. Ry­szard wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej za­miar swój speł­ni.

Krót­ko po je­de­na­stej po­że­gna­li go­spo­da­rzy. Tak jak przy­by­li, tak i w po­wrot­ną dro­gę ru­szy­li pie­cho­tą. Prze­cho­dząc przez Skwer Sko­li­mow­ski, ma­jor ob­rzu­cił wzro­kiem miej­sce, któ­re mia­ło być gro­bem trzech bo­ha­te­rów wy­da­rzeń z 1954 roku: jego wła­snym, stu­den­ta Mi­cha­ła Bro­chy oraz ma­jo­ra Ko­wa­dły z bez­pie­czeń­stwa. Przy­kry­te mi­ło­sier­nym ca­łu­nem śnie­gu ni­czym nie wy­róż­nia­ło się te­raz spo­śród in­nych. Daw­no też znik­nął wy­so­ki szyb ko­pal­nia­ny. Ro­ze­bra­no szo­pę miesz­czą­cą win­dę, a tak­że trans­for­ma­tor – ten, któ­ry znisz­czył mały Sta­szek, ra­tu­jąc ży­cie ca­łej trój­ce. Za­nim za­sy­pa­no wy­kop, Wir­ski po­sta­rał się, by prze­szu­ka­ły go po­łą­czo­ne siły mi­li­cji i służb bez­pie­czeń­stwa. Ni­cze­go nie zna­le­zio­no, je­śli nie li­czyć wie­lu łu­sek, śla­dów wiel­ko­so­bot­niej wy­mia­ny ognia po­mię­dzy Ko­wa­dłą i upior­ny­mi bliź­nia­ka­mi. Nie było jed­nak zwłok ofiar bez­pie­ki, o któ­rych tak su­ge­styw­nie opo­wia­dał Wło­dek, ko­le­ga Stasz­ka. Wi­docz­nie to Ry­szard Wir­ski był pierw­szym i jak się mia­ło oka­zać, ostat­nim kan­dy­da­tem do po­chów­ku w cze­lu­ściach me­tra.

Ko­lej­ny frag­ment za­rzu­co­nej in­we­sty­cji prze­stał ist­nieć wio­sną 1955 roku. Po­grzeb me­tra od­był się po ci­chu, bez roz­gło­su, któ­ry to­wa­rzy­szył jego na­ro­dzi­nom. Kil­ku­dzie­się­cio­me­tro­wy od­ci­nek tu­ne­lu pro­wa­dzą­cy od skwe­ru ku pla­co­wi Unii Lu­bel­skiej zo­stał wy­peł­nio­ny gru­zem po­mie­sza­nym z zie­mią. Czy jed­nak zli­kwi­do­wa­no wszyst­kie pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze? Co sta­ło się z pra­skim od­cin­kiem me­tra, a co z tu­ne­lem drą­żo­nym pod Wi­słą? Ten ostat­ni po­słu­żyć miał, we­dle po­uf­nej in­for­ma­cji rzą­do­wej, wiel­kim chłod­niom miej­skim, obiek­to­wi o stra­te­gicz­nym zna­cze­niu. Miej­sce zna­ko­mi­te, rów­nież je­śli idzie o prze­cho­wy­wa­nie nie­wy­god­nych świad­ków, po­my­ślał ma­jor. Może by Trusz­czyń­ski-Tay­lor coś o tym na­pi­sał? Wy­star­czy, je­śli wy­pró­bo­wa­nym już spo­so­bem za­mie­ni War­sza­wę na Lon­dyn lub no­wo­jor­ski Bro­oklyn. Uśmiech­nął się na myśl o tym, że jego war­szaw­skie przy­go­dy mo­gły­by sta­no­wić atrak­cyj­ny ma­te­riał dla au­to­ra opi­su­ją­ce­go gro­zę ży­cia w ka­pi­ta­li­stycz­nej me­tro­po­lii.

Za­trzy­ma­li się, a Mir­ka bacz­nie przyj­rza­ła się Ry­szar­do­wi.

– Wiem, co czu­jesz, kie­dy tędy prze­cho­dzisz. Prze­cież wszyst­ko do­brze się skoń­czy­ło... a my mo­że­my być ra­zem, nie­praw­da?

Wir­skie­mu przy­po­mnia­ła się pew­na dziew­czy­na po­zna­na na Żo­li­bo­rzu, któ­ra nad­uży­wa­ła sło­wa „nie­praw­da”. Nie, ra­czej „nie­praw­daż”. O, wła­śnie tak: „nie­praw­daż”. Cie­ka­we, jak się jej wie­dzie? A co się dzie­je z pięk­ną żo­li­bo­rzan­ką Bo­żen­ką Brodz­ką? Kie­dyś mi­gnę­ła mu na mo­ment na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, w oko­li­cach Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. W pierw­szym od­ru­chu chciał ją do­go­nić, po­tem jed­nak po­my­ślał, że nie wy­pa­da, aby star­szy pan uga­niał się za dzier­lat­ką, par­don, za ko­cia­kiem, jak za­czę­to na­zy­wać mło­de, atrak­cyj­ne pa­nie.

Uśmiech­nął się, mruk­nął coś, ale nie się­gnął po pu­deł­ko bel­we­de­rów. Miał je prze­cież pod ręką; w każ­dej chwi­li mógł, je­śli na­wet nie za­pa­lić, to przy­najm­niej po­ba­wić się pa­pie­ro­sem i za­pal­nicz­ką. Od cza­su gdy zwią­zał się z Mir­ką, sta­rał się za­pa­no­wać nad na­ło­giem. Nie dla­te­go, żeby Mir­ka wy­po­wie­dzia­ła choć­by jed­no sło­wo kry­ty­ki lub skar­gi; po pro­stu ja­koś nie wy­pa­da­ło mu pa­lić w jej to­wa­rzy­stwie. Za­uwa­żył to od razu dok­tor Kiersz­man. Był to je­den z ty­sią­ca po­wo­dów, dla któ­rych sta­ry lwo­wia­nin tak bar­dzo po­lu­bił dziew­czy­nę o kre­so­wym na­zwi­sku.Piątek, 27 grudnia

Mrocz­ny przy­by­tek Ta­na­to­sa, jak Wir­ski zwykł był na­zy­wać za­kład ana­to­mo­pa­to­lo­gii dok­to­ra (te­raz już dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go) Kiersz­ma­na, zmie­nił się znacz­nie od cza­sów, kie­dy to obec­ny ma­jor za­czął po­ja­wiać się tu po swo­im po­wro­cie do służ­by w 1953 roku. Zo­sta­ły, co praw­da, wy­szczer­bio­ne fa­sa­dy oraz za­ma­lo­wa­ne na fio­le­to­wo okna, co nada­wa­ło bu­dyn­ko­wi ów po­sęp­ny wy­raz, ale nad bra­mą za­wi­sła czer­wo­na ta­bli­ca Aka­de­mii Me­dycz­nej, w ogro­dzie oka­la­ją­cym sta­rą wil­lę zaś po­ja­wi­ły się ozdob­ne krze­wy. Przy­by­tek nie tyl­ko utra­cił swój taj­ny cha­rak­ter (do nie­daw­na słu­żył wy­łącz­nie Mi­ni­ster­stwu Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­ne­go), lecz tak­że wy­peł­nił się ży­wy­mi ludź­mi, w do­dat­ku mło­dy­mi i peł­ny­mi ra­do­ści. Prócz stu­den­tów odzia­nych w bia­łe ki­tle, w za­kła­dzie po­ja­wi­ło się dwo­je asy­sten­tów Kiersz­ma­na: le­ka­rze Lew Chwa­li­bóg oraz Ma­rian­na Chra­bąszcz. Blond fry­zur­ka pan­ny Chra­bąszcz oraz jej we­so­łe, za­lot­ne spoj­rze­nie kon­tra­sto­wa­ły z po­wa­gą bro­da­te­go Chwa­li­bo­ga. Ten, ma­jąc już na ukoń­cze­niu dok­to­rat, szy­ko­wał się, by w nie­od­le­głej przy­szło­ści za­jąć miej­sce swo­je­go mi­strza.

Obec­ność stu­den­tów, a być może tak­że owe sprzy­ja­ją­ce na­uce wia­try spra­wi­ły, że pa­cjen­ci Kiersz­ma­na otrzy­ma­li wresz­cie na­leż­ny im przy­odzie­wek w po­sta­ci ca­łu­nów za­kry­wa­ją­cych w ca­ło­ści ich cho­re lub oka­le­czo­ne cia­ła. Prze­kro­czyw­szy próg za­kła­du, od­da­jąc płaszcz i ka­pe­lusz usłuż­ne­mu asy­sten­to­wi, Wir­ski skon­sta­to­wał, że obez­wład­nia­ją­cy fe­tor for­ma­li­ny i roz­kła­da­ją­cych się ciał ze­lżał wy­raź­nie, ustę­pu­jąc ja­kimś bar­dziej neu­tral­nym za­pa­chom. Zmia­na ta wią­za­ła się naj­pew­niej z za­in­sta­lo­wa­niem agre­ga­tu chło­dzą­ce­go, któ­re­go cha­rak­te­ry­stycz­ne bu­cze­nie sły­chać było w są­sied­nim po­miesz­cze­niu. Lew Chwa­li­bóg za­pro­wa­dził ma­jo­ra do nie­wiel­kiej sal­ki prze­zna­czo­nej na cele dy­dak­tycz­ne. Moż­na tak było wno­sić z rzę­du krze­seł roz­sta­wio­nych wo­kół ni­skie­go sto­łu pro­sek­to­ryj­ne­go oraz dwóch ta­blic za­peł­nio­nych ry­sun­ka­mi i no­tat­ka­mi. Cze­ka­jąc na po­ja­wie­nie się wład­cy tego przy­byt­ku, te­raz już bar­dziej Esku­la­pa niż Ta­na­to­sa, Wir­ski ob­rzu­cił spoj­rze­niem ta­bli­ce. Roz­po­znał rękę Kiersz­ma­na; te­mat za­jęć: „ura­zy cia­ła po­wsta­łe w wy­ni­ku wy­pad­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych”. Po chwi­li zja­wił się sam Kiersz­man w asy­ście sym­pa­tycz­nej pan­ny Chra­bąszcz. Dok­tor po­dzię­ko­wał oboj­gu asy­sten­tom; naj­wy­raź­niej chciał, aby zo­sta­wić go sa­me­go z ma­jo­rem. Mło­dzi po­że­gna­li się, przy czym moż­na było wy­czuć, że Chwa­li­bóg czy­ni to ra­czej nie­chęt­nie. Obec­ność Wir­skie­go za­po­wia­da­ła ja­kąś waż­ną spra­wę, w któ­rą on nie mógł być, przy­najm­niej na ra­zie, wta­jem­ni­czo­ny.

Wir­ski i Kiersz­man mimo woli uśmiech­nę­li się, a dok­tor po­wie­dział:

– Za­le­ża­ło mi na tym, dro­gi Ry­szar­dzie, abyś za­po­znał się z pew­ną spra­wą. Za­po­znał, za­nim sta­nie się ona, w co nie wąt­pię, przed­mio­tem ofi­cjal­ne­go do­cho­dze­nia.

– Cze­mu za­wdzię­czać mam to wy­róż­nie­nie? – za­py­tał szyb­ko ma­jor, a dok­tor nie bez przy­kro­ści za­re­je­stro­wał w jego gło­sie nutę znie­cier­pli­wie­nia lub nie­chę­ci.

– Dla­cze­go wła­śnie ty? Je­steś w tym mie­ście je­dy­nym śled­czym ma­ją­cym do­świad­cze­nie wy­nie­sio­ne z cza­sów oku­pa­cji i trud­nych lat po wy­zwo­le­niu. A spra­wa ma, moim zda­niem, ja­kiś zwią­zek z woj­ną i oku­pa­cją... i nie tyl­ko z tym okre­sem... – Kiersz­man za­wie­sił głos.

– Nie uwie­rzę, dok­to­rze – Wir­ski tra­dy­cyj­nie na­zy­wał Kiersz­ma­na dok­to­rem, mimo jego awan­su na do­cen­ta – abyś ty, scep­tyk i le­ga­li­sta, chciał mnie za­prząc do ja­kie­goś pry­wat­ne­go śledz­twa!

– Ależ ucho­waj Boże, dro­gi przy­ja­cie­lu! O żad­nym pry­wat­nym śledz­twie nie może być mowy! Znam za to pro­ce­du­ry obo­wią­zu­ją­ce w two­jej fir­mie, więc wiem, że kie­dy spra­wa już tra­fi do cie­bie, zo­sta­nie prze­fil­tro­wa­na i za­ma­za­na przez pro­ku­ra­to­rów oraz inne wy­so­kie in­stan­cje. Wy­star­cza­ją­co po­psu­ta, abyś nie miał choć­by i cie­nia szan­sy na jej szyb­kie i sku­tecz­ne roz­wią­za­nie.

– Chcesz po­wie­dzieć, że ma­te­ria jest in sta­tu na­scen­di, a przez to ła­twiej­sza do uchwy­ce­nia i ogar­nię­cia?

– Otóż to, Ry­szar­dzie, otóż to! Ale to po pierw­sze. Po dru­gie zaś, nie ma jesz­cze żad­nej spra­wy, nie tyl­ko w sen­sie for­mal­nym. Jak wiesz do­sko­na­le, nie mam pra­wa, nie umiem i nie chcę zaj­mo­wać się iden­ty­fi­ka­cją ofiar, ko­ja­rze­niem ta­kich czy in­nych oko­licz­no­ści, wy­cią­ga­niem wnio­sków o cha­rak­te­rze śled­czym. To nie jest za­da­nie dla le­ka­rza, dla ana­to­mo­pa­to­lo­ga...

– Tak więc? – Wir­ski zdzi­wił się.

– Nie je­stem jed­nak ani śle­py, ani też po­zba­wio­ny ele­men­tar­nej spo­strze­gaw­czo­ści.

– W to nie wąt­pię! – Ma­jor uśmiech­nął się chy­ba po raz pierw­szy od chwi­li przy­by­cia na Dwor­ko­wą. – Kie­dyś, a było to chy­ba przy spra­wie Szcza­py, po­wie­dzia­łeś, że mógł­bym cię za­stą­pić w roli ana­to­mo­pa­to­lo­ga. To był tyl­ko żart; tym­cza­sem ja, zu­peł­nie se­rio, uwa­żam, że jest do­kład­nie od­wrot­nie. To ty mógł­byś być śled­czym.

– Mógł­bym, ale nie mogę i na­praw­dę nie chcę. Dla­te­go chcia­łem cię pro­sić o przyj­rze­nie się pew­nej spra­wie. Po­zwól za mną!

Za­pro­wa­dził ma­jo­ra do są­sied­nie­go po­miesz­cze­nia, któ­re­go drzwi otwo­rzył klu­czem trzy­ma­nym w kie­sze­ni le­kar­skie­go far­tu­cha. Zna­leź­li się w kost­ni­cy wy­po­sa­żo­nej w sza­fę chłod­ni­czą z kil­ko­ma bok­sa­mi.

– Nie­ste­ty, nie wszy­scy moi pa­cjen­ci mogą prze­by­wać w tak kom­for­to­wych wa­run­kach – po­wie­dział Kiersz­man, za­kła­da­jąc gu­mo­we rę­ka­wicz­ki i otwie­ra­jąc boks opa­trzo­ny nu­me­rem pią­tym – Tu, w chłod­ni, miesz­ka­ją je­dy­nie wy­brań­cy. Resz­ta musi za­do­wo­lić się tra­dy­cyj­ny­mi ba­se­na­mi z for­ma­li­ną. O, tam. – Wska­zał na drzwi na pra­wo od chło­dziar­ki. Uru­cho­mił dźwi­gnię i oczom ma­jo­ra uka­za­ły się przy­kry­te prze­ście­ra­dłem zwło­ki. Dok­tor od­su­nął ca­łun do po­ło­wy cia­ła.

– Męż­czy­zna, lat oko­ło czter­dzie­stu, ofia­ra wy­pad­ku ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. Po­trą­co­ny przez po­jazd ja­dą­cy z dużą pręd­ko­ścią, praw­do­po­dob­nie sa­mo­chód oso­bo­wy. Na udzie le­wej nogi ma cha­rak­te­ry­stycz­ne ob­ra­że­nia po­wsta­łe w wy­ni­ku ude­rze­nia zde­rza­kiem auta. Zgi­nął na miej­scu wsku­tek roz­le­głych ob­ra­żeń we­wnętrz­nych. Chcesz zo­ba­czyć?

Wir­ski za­prze­czył sta­now­czo:

– Wie­rzę, że jest tak, jak po­wie­dzia­łeś. I co da­lej?

– Da­lej sy­tu­acja, ja­kich wie­le, nie­ste­ty. Była noc, ja­kieś za­du­pie na Woli. Kie­row­ca po­zo­sta­wił ofia­rę u zbie­gu dwóch pu­stych uli­czek i znik­nął. Z tego, co wiem, trwa in­ten­syw­ne do­cho­dze­nie w tej spra­wie. Mi­li­cja szu­ka świad­ków... i tak da­lej. Wy­pa­dek miał miej­sce tuż przed świę­ta­mi. Ofia­ra nie jest ano­ni­mo­wa. Męż­czy­zna na­zy­wał się Leon Szwaj­car; pra­co­wał w han­dlu na sta­no­wi­sku kie­row­ni­czym. Sa­mot­ny, nikt jak do­tąd nie zgło­sił się po jego cia­ło. By­ła­by to smut­na oko­licz­ność i tyl­ko tyle, gdy­by nie to, że ofia­ra to nie ża­den zwy­czaj­ny oby­wa­tel. To czło­wiek z kry­mi­nal­ną prze­szło­ścią. Wiem o tym, gdyż po­zna­łem go za jego ży­cia, spo­ro lat temu.

– I mimo owej kry­mi­nal­nej prze­szło­ści pra­co­wał na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku, w han­dlu? Nie do wia­ry...

– A jed­nak! Bę­dziesz za­pew­ne mniej zdzi­wio­ny, je­śli ci po­wiem, że za­nim zo­stał pra­cow­ni­kiem han­dlu, zdą­żył prze­pra­co­wać oko­ło dzie­się­ciu lat w bez­pie­czeń­stwie. Na han­del za­ła­pał się do­pie­ro w pięć­dzie­sią­tym szó­stym, po ne­ga­tyw­nej we­ry­fi­ka­cji. Sy­tu­acja ty­po­wa, jak wie­my.

Wir­ski przy­tak­nął:

– To rze­czy­wi­ście wie­le tłu­ma­czy.

– Kie­dy ze­tkną­łem się, i to pa­ro­krot­nie, z tym Le­onem Szwaj­ca­rem, nie wie­dzia­łem prze­cież, że był on nie tyl­ko po­spo­li­tym prze­stęp­cą, przy­gar­nię­tym mi­ło­sier­nie przez Mi­ni­ster­stwo Bez­pie­czeń­stwa. Te­raz, ma­jąc go tu­taj, na­gie­go i bez­rad­ne­go, od­kry­łem coś jesz­cze!

Na twa­rzy po­czci­we­go Kiersz­ma­na po­ja­wił się nig­dy nie­spot­ka­ny wcze­śniej wy­raz try­um­fu. Ener­gicz­nym ru­chem od­chy­lił, sta­wia­ją­ce wy­raź­ny opór, lewe ra­mię nie­bosz­czy­ka.

– Spójrz tyl­ko!

Wir­ski po­chy­lił się nad zwło­ka­mi. Naga, bia­ła skó­ra ra­mie­nia nie no­si­ła śla­dów ob­ra­żeń. Więc co w ta­kim ra­zie? Na­gle doj­rzał: nie­wiel­kie, bar­dzo nie­wiel­kie zna­mię kil­ka­na­ście, może dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów po­wy­żej łok­cia. Zna­mię już za­tar­te, jak­by ślad po daw­nym ta­tu­ażu. Kie­dy po­chy­lił się jesz­cze ni­żej, a Kiersz­man skie­ro­wał na rękę ofia­ry świa­tło pod­ręcz­nej lam­py, zro­zu­miał. Za­pi­sa­ne szwa­ba­chą dwie li­te­ry: „A” i „B”. Ra­czej „AB”. Nic nad­zwy­czaj­ne­go, po pro­stu gru­pa krwi wy­ta­tu­owa­na na ra­mie­niu żoł­nie­rza. Po to, by ran­ne­mu i wy­krwa­wio­ne­mu móc udzie­lić sku­tecz­nej po­mo­cy. Owe nie­win­ne li­ter­ki zna­czy­ły prze­cież wie­le. Były zna­mie­niem przy­na­leż­no­ści do SS.

– Wiel­kie nie­ba! To es­es­man!

– Cóż, naj­pierw es­es­man, póź­niej prze­stęp­ca, wresz­cie funk­cjo­na­riusz UB. Zgi­nął tra­gicz­nie, po­trą­co­ny przez auto. Dzię­ki temu umknął spra­wie­dli­wo­ści. Bywa i tak – za­koń­czył dok­tor sen­ten­cjo­nal­nie.

– Je­śli się nie mylę – po­wie­dział Wir­ski – to go­tyc­ki krój li­ter do­wo­dził­by dłu­gie­go sta­żu w SS. Sta­żu w Waf­fen-SS, bo w in­nych for­ma­cjach SS nie ta­tu­owa­no. Człon­ków Waf­fen-SS ozna­cza­no w ten spo­sób przez pierw­sze lata woj­ny.

– Po­tem zmie­nio­no krój li­ter. Pod ko­niec woj­ny za­nie­cha­no w ogó­le ta­tu­owa­nia, za­pew­ne w oba­wie, że ów znak ła­two zdra­dzi przy­na­leż­ność jeń­ca. A tych było co­raz wię­cej!

– Bez wąt­pie­nia, dok­to­rze. Ale nie tyl­ko to. Owo dia­bel­skie zna­mię, styg­mat, było z za­ło­że­nia zna­kiem przy­wi­le­ju. Naj­więk­sze­go, jaki otrzy­mać mógł żoł­nierz Trze­ciej Rze­szy.

– Tego aku­rat nie mu­sisz mi tłu­ma­czyć! Bar­dzo bym pra­gnął, aby nasi ran­ni, żoł­nie­rze i cy­wi­le, mie­li po­dob­ny przy­wi­lej.

Miał tu dok­tor na my­śli szan­sę na trans­fu­zję krwi. Kie­dy pod ko­niec woj­ny two­rzo­no for­ma­cje SS z Ukra­iń­ców, Ro­sjan, Li­twi­nów czy Ło­ty­szy, a tak­że z Po­la­ków, a więc Aryj­czy­ków niż­szej nie­wąt­pli­wie ka­te­go­rii, nie trosz­czo­no się już tak bar­dzo o ich prze­ży­cie. Krwi bra­ko­wa­ło zresz­tą i dla sa­mych pa­nów tam­te­go świa­ta.

Kiersz­man uło­żył rękę ofia­ry w po­przed­niej po­zy­cji, przy­krył zwło­ki i wsu­nął szu­fla­dę do sza­fy.

– Nie ośmie­lił­bym się jed­nak za­przą­tać ci gło­wy tą spra­wą, gdy­by nie inny wy­pa­dek ko­mu­ni­ka­cyj­ny, cał­kiem świe­ży, gdyż z so­bo­ty, 21 grud­nia, ści­ślej z nocy z piąt­ku na so­bo­tę. Uwa­żaj, bo wi­dok nie bę­dzie przy­jem­ny...

Kiersz­man pod­szedł do bok­su nu­mer osiem, ostat­nie­go w dru­gim rzę­dzie. Bez żad­nych już wstę­pów wy­su­nął szu­fla­dę i od­sło­nił zwło­ki ze zma­sa­kro­wa­ną twa­rzą i śla­da­mi prze­cią­ga­nia po zie­mi na pier­siach i koń­czy­nach.

– Roz­je­cha­ny na Pra­dze i dłu­go wle­czo­ny przez sa­mo­chód, po­tem po­rzu­co­ny. Ofia­ra ano­ni­mo­wa, a więc do­dat­ko­wa ro­bo­ta dla was, mi­li­cji, i oczy­wi­ście żad­nych świad­ków. Zno­wu noc, deszcz ze śnie­giem i po­psu­te la­tar­nie. Ja­cyś pi­ja­cy w po­bli­skiej bra­mie, któ­rzy ni­cze­go, rzecz ja­sna, nie za­uwa­ży­li. To wie­my z ra­por­tu. Może sły­sza­łeś już o tej spra­wie?

– Dziś w Ko­men­dzie Sto­łecz­nej nie było o tym ra­por­tu. Wi­docz­nie spra­wą zaj­mu­je się dziel­ni­ca.

– To się może zmie­nić, kie­dy prze­czy­ta­ją mój pro­to­kół z ob­duk­cji. Do­wie­dzą się z nie­go, że ofia­ra nie jest w stu pro­cen­tach ano­ni­mo­wa.

Trud­no było do­strzec co­kol­wiek na le­wym ra­mie­niu de­na­ta, jako że wle­czo­ne po bru­ku cia­ło w tym i wie­lu in­nych miej­scach no­si­ło krwa­we śla­dy. Kie­dy jed­nak Kiersz­man ob­ró­cił lewą rękę męż­czy­zny, ma­jor wie­dział już, gdzie i cze­go miał szu­kać. Pod wy­go­lo­ną te­raz pa­chą, a więc w miej­scu naj­mniej na­ra­żo­nym na ura­zy, zo­ba­czył dwie ru­nicz­ne bły­ska­wi­ce, znak Waf­fen-SS. Nie gru­pę krwi, ale znak for­ma­cji.

– Dziw­ne, do­praw­dy. – Wir­ski za­my­ślił się. – Po­dob­ne­go jesz­cze nie wi­dzia­łem, a w czter­dzie­stym pią­tym oglą­da­łem wie­lu jeń­ców. Wy­łu­ski­wa­łem es­es­ma­nów spo­śród żoł­nie­rzy We­hr­mach­tu. Sły­sza­łem jed­nak, że nie­któ­rzy z wła­snej ini­cja­ty­wy ro­bi­li so­bie ta­tu­aże, za­zwy­czaj w mniej wi­docz­nych miej­scach: w pa­chwi­nie, na­wet na pod­nie­bie­niu. Jak­kol­wiek by było, to już dru­gi es­es­man wśród two­ich pa­cjen­tów.

– To jesz­cze nie ko­niec, dro­gi ma­jo­rze. Nie, nie martw się, nie oka­żę ci ko­lej­nych zwłok z ta­tu­ażem SS – po­spie­szył z za­pew­nie­niem. – Ale kie­dy od­kry­łem ta­jem­ni­cę Le­ona Szwaj­ca­ra, przy­po­mnia­łem so­bie in­for­ma­cję sprzed pół roku, z lip­ca, do­kład­nie z 18 lip­ca. Po­cho­dzi­ła z Wro­cła­wia. Tam­tej­szy ko­le­ga, uni­wer­sy­tec­ki dok­tor Nie­czu­ja za­się­gał mo­jej opi­nii w spra­wie ta­tu­ażu. Ba­dał moż­li­wość sku­tecz­ne­go usu­nię­cia zna­ków po­wsta­łych me­to­dą wsz­cze­pie­nia trwa­łe­go barw­ni­ka pod skó­rę. Od­po­wie­dzia­łem, zgod­nie z moją wie­dzą, że po­wierzch­nio­wo ta­tu­aż moż­na za­trzeć, ale w głęb­szych war­stwach skó­ry bez tru­du od­kry­je­my nie­na­ru­szo­ną struk­tu­rę ry­sun­ku. Nie­czu­ja po­in­for­mo­wał mnie wów­czas, iż od­krył w skó­rze de­na­ta za­tar­te zna­mię Waf­fen-SS. Bra­ko­wa­ło mu jed­nak ma­te­ria­łu po­rów­naw­cze­go, no i ogól­nej wie­dzy na te­mat es­es­mań­skich zwy­cza­jów i ry­tu­ałów. Przy­po­mnia­łem so­bie ów wro­cław­ski przy­pa­dek tak­że i dla­te­go, że cho­ciaż cho­dzi­ło o zgon z przy­czyn na­tu­ral­nych, to po­ja­wi­ła się zna­mien­na oko­licz­ność: zmar­ły pra­co­wał dla Wo­je­wódz­kie­go Urzę­du Spraw We­wnętrz­nych we Wro­cła­wiu. Może z tego wła­śnie po­wo­du spra­wie prze­szło­ści de­na­ta ukrę­co­no sku­tecz­nie łeb.

– Mie­li­by­śmy za­tem nie dwóch, ale trzech by­łych es­es­ma­nów, któ­rzy roz­sta­li się z tym świa­tem w cią­gu mi­nio­ne­go pół­ro­cza. W licz­bie dwóch za­bi­tych przez ja­kie­goś kie­row­cę-mści­cie­la. A ten pierw­szy, wro­cław­ski, za­pew­ne też zli­kwi­do­wa­ny, choć z za­cho­wa­niem po­zo­rów śmier­ci na­tu­ral­nej. Czy zmarł na atak ser­ca, czy może wsku­tek wy­le­wu?

– Był naj­star­szy z tej trój­ki. Skoń­czył pięć­dzie­siąt lat i miał za­awan­so­wa­ną cho­ro­bę wień­co­wą. Dużo pił i pa­lił, jak wszy­scy. Po­dob­no też cięż­ko pra­co­wał dla na­szej oj­czy­zny oraz jak wy­ni­ka­ło z ne­kro­lo­gu, trosz­czył się o żonę i licz­ne po­tom­stwo. Wzo­ro­wy mąż, oby­wa­tel i funk­cjo­na­riusz. Dok­tor Nie­czu­ja nie wy­krył ni­cze­go po­dej­rza­ne­go, je­śli idzie o przy­czy­nę śmier­ci: cho­le­ste­rol, an­gi­na pec­to­ris, za­wał. Kla­sy­ka. Za­tar­te zna­mię zna­lazł zu­peł­nie przy­pad­ko­wo, speł­nia­jąc funk­cję bie­głe­go.

– Bie­głe­go są­do­we­go? Cze­goś tu nie ro­zu­miem. Mu­sia­ły być wąt­pli­wo­ści co do przy­czyn zgo­nu.

– Za­pew­ne tak, ale tu wkra­cza­my w dzie­dzi­nę, o któ­rej nie mam wiel­kie­go po­ję­cia. Moja wie­dza do­ty­czy je­dy­nie ta­tu­ażu. A tak­że sku­tecz­ne­go za­wa­łu fa­ce­ta po pięć­dzie­siąt­ce. Resz­ta to ma­te­ria po­li­cyj­na, a więc two­ja, Ry­szar­dzie.

– Dok­to­rze, pro­szę o li­tość! Nie chciał­bym mieć do czy­nie­nia ze spra­wą tych es­es­ma­nów!

Pierw­szy raz w ich dłu­gich sto­sun­kach Wir­ski po­czuł roz­draż­nie­nie i nie­chęć do tego, co mówi i robi Ana­tol Kiersz­man. Dok­tor wy­czuł na­tych­miast ten nie­zna­ny mu wcze­śniej stan du­cha ma­jo­ra.

– Dro­gi przy­ja­cie­lu, był­bym ostat­nim, któ­ry pra­gnął­by cię wro­bić w coś rów­nie pa­skud­ne­go. To po pierw­sze. Po wtó­re, po­wie­dzia­łem ci na wstę­pie, że nie ma, przy­najm­niej na ra­zie, spra­wy by­łych es­es­ma­nów. Nikt poza mną nie sko­ja­rzył tych trzech wy­pad­ków. Wszak­że dwa ostat­nie, w któ­rych wy­ni­ku mam w kost­ni­cy dwóch oso­bli­wych pa­cjen­tów, mogą w każ­dej chwi­li za­mie­nić się w for­mal­ne, wspól­ne do­cho­dze­nie. Je­śli nie za spra­wą mi­li­cji, to choć­by mo­ich asy­sten­tów. Chwa­li­bóg coś chy­ba po­dej­rze­wa, ale nie roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze na ten te­mat.

– Chcesz po­wie­dzieć, że w każ­dej chwi­li może zło­żyć sto­sow­ne do­nie­sie­nie?

– Nie ośmie­li się tego zro­bić bez mo­jej wie­dzy i zgo­dy.

– Obyś się nie my­lił, dok­to­rze! In­a­czej bę­dzie­my mie­li kło­po­ty, i ty, i ja. – Wir­ski za­sę­pił się.

– Czyż­byś po­dej­rze­wał mnie o za­miar za­ta­je­nia tego po­nu­re­go od­kry­cia? Nic po­dob­ne­go! Chcia­łem jed­nak za­się­gnąć two­jej rady przed na­pi­sa­niem ra­por­tu. Pa­mię­taj, je­stem tyl­ko pa­to­lo­giem, le­ka­rzem, a nie ofi­ce­rem śled­czym! Nie chcę i nie mogę prze­kro­czyć swo­ich kom­pe­ten­cji.

Ma­jor Wir­ski po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą. Na­pię­cie i złość na przy­ja­cie­la po­wo­li ustę­po­wa­ły. Usie­dli w ga­bi­ne­cie dok­to­ra i za­pa­li­li. Wir­ski od­mó­wił jed­nak tra­dy­cyj­nej w po­dob­nej sy­tu­acji na­lew­ki. Był umó­wio­ny, spie­szył się. Do­pa­lił bel­we­de­ra i po­że­gnał się z Kiersz­ma­nem, dzię­ku­jąc za wczo­raj­szy, świą­tecz­ny wie­czór.

Wy­szedł na ze­wnątrz; ro­zej­rzał się po oko­li­cy, po tar­go­wi­sku oka­la­ją­cym par­te­ro­wy pe­det u zbie­gu Pu­ław­skiej i Dwor­ko­wej. Mimo póź­nej pory plac tęt­nił ży­ciem. Mło­da ko­bie­ta z dumą po­py­cha­ła drew­nia­ny wó­zek wy­wal­czo­ny w pe­de­cie. O do­sta­wie dzie­cię­cych wóz­ków in­for­mo­wał duży afisz umiesz­czo­ny przy wej­ściu do ma­ga­zy­nu. Przed woj­ną miał sta­nąć tu nowy dom han­dlo­wy bra­ci Jabł­kow­skich. Zdą­żo­no wy­bu­do­wać je­dy­nie fun­da­men­ty. Te­raz wznie­sio­no na nich pro­wi­zo­rycz­ną kon­struk­cję, ja­kich szcze­gól­nie wie­le spo­ty­ka­ło się wów­czas przy Mar­szał­kow­skiej. Po­wsta­nie MDM i nowa za­bu­do­wa głów­nej uli­cy han­dlo­wej War­sza­wy po­ło­ży­ła kres tej pierw­szej – cał­ko­wi­cie spon­ta­nicz­nej – fa­zie od­bu­do­wy.

Za­trzy­mał się na chwi­lę – nie­co po­ni­żej ba­za­ru, w miej­scu, w któ­rym po­mył­ka wy­co­fu­ją­cych się ka­na­ła­mi po­wstań­ców kosz­to­wa­ła ży­cie ca­łe­go od­dzia­łu. Wprost z ka­na­ło­wej stu­dzien­ki po­wstań­cy wpa­dli, je­den po dru­gim, w za­sadz­kę żan­dar­me­rii nie­miec­kiej. Za­bi­to wszyst­kich na miej­scu...

Skie­ro­wał wzrok ku go­spo­dar­stwu, któ­re usa­do­wi­ło się nad sta­wem, gdzieś na wy­so­ko­ści uli­cy Sło­necz­nej: ce­gla­ny do­mek, dwie nie­wiel­kie szklar­nie, in­spek­ty, góra kom­po­stu, z któ­rej ży­znych za­so­bów ro­dzi­na Wir­skich ko­rzy­sta­ła od za­wsze, wresz­cie pa­są­cy się na łące gnia­dy koń. Spo­glą­da­jąc z sym­pa­tią na czwo­ro­no­ga, któ­ry za­jął nie­daw­no miej­sce po tych zje­dzo­nych w po­wsta­niu, ma­jor roz­my­ślał nad wy­mo­wą siel­skie­go ob­ra­zu. Przed woj­ną go­spo­dar­stwo ogrod­ni­ka i ha­sa­ją­ce po łą­kach ko­nie ob­wiesz­cza­ły ko­niec mia­sta, gra­ni­cę, za któ­rą za­czy­na­ły się na poły wiej­skie przed­mie­ścia. Pół­w­sie, jak­by po­wie­dzie­li w Kra­ko­wie. Te­raz, po dwu­na­stu bez mała la­tach od­bu­do­wy i roz­bu­do­wy mia­sta, ogrod­nik ze swo­im ko­ni­kiem stał się ana­chro­ni­zmem, jaw­nym wy­zwa­niem dla so­cja­li­stycz­ne­go pla­ni­sty!

Do­strzegł po­bie­dę cze­ka­ją­cą na ty­łach pe­de­tu. Tak­sów­kę z nu­me­rem bocz­nym 0131 pro­wa­dził wą­sa­ty pan Lu­dwik, lwo­wia­nin za­przy­jaź­nio­ny z ma­jo­rem. To dzię­ki po­mo­cy Wir­skie­go tak­sów­karz za­mie­nił zde­ze­lo­wa­ną sko­dę na cał­kiem jesz­cze przy­zwo­itą po­bie­dę.

– Będą kło­po­ty, dro­gi pa­nie Lu­dwi­ku – po­wie­dział ma­jor, sa­do­wiąc się w wo­zie obok kie­row­cy.

– Zno­wuż kło­po­ty? Jak­żeż to, pa­nie ma­jo­rze? Wy­koń­czy­lim my już tych, co spra­wia­ją kło­po­ty.

– A jed­nak! Jak nie ci, to tam­ci. – Wska­zał za sie­bie, jak­by gdzieś tam mie­li się kryć ci nowi prze­śla­dow­cy. – Miej­my jed­nak na­dzie­ję, że nie ta­kie jak w pięć­dzie­sią­tym czwar­tym! Kie­dy do­stał pan w gło­wę od tych upior­nych ba­cia­rów. Ja zaś dłu­go li­za­łem się z ran po wi­zy­cie w domu przy Ba­ga­te­li.

Pan Lu­dwik, on­giś nie dość sku­tecz­ny anioł stróż Wir­skie­go, o nic już nie py­tał. Po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą. Za­pu­ścił sil­nik i po­wiózł ma­jo­ra na Flo­ry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: