Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnica Stefanii. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica Stefanii. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom I.

W KRA­KO­WIE

SPÓŁ­KA WY­DAW­NI­CZA POL­SKA

1901.

W DRU­KAR­NI "CZA­SU" POD ZA­RZĄ­DEM Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skie­go.

I.

Bia­łe tu­ma­ny śnie­gu kłę­bi­ły się po uli­cach sto­li­cy, Kto nie miał ko­niecz­nych za­jęć, sie­dział z za­do­wo­le­niem w cie­płym po­ko­ju, pa­trząc przez szy­by z pew­nem po­li­to­wa­niem na tych, któ­rzy z obo­wiąz­ku brnę­li po za­spach śnież­nych.

Pu­sto i smut­no było na uli­cach; tyl­ko przy jed­nym z naj­mniej­szych ko­ścio­łów sta­ła gro­mad­ka cie­ka­wych, któ­rych nig­dy nie­brak przy od­by­wa­ją­cym się ślu­bie.

Ta­jem­ni­cze prze­czu­cie nie za­wio­dło cie­ka­wej gro­mad­ki. Po dwu­go­dzin­nem, he­ro­icz­nem wy­cze­ki­wa­niu, uj­rza­no wresz­cie sze­reg po­wo­zów, po­su­wa­ją­cych się raź­no ku ko­ścio­ło­wi. Z ca­łe­go rzę­du za­jeż­dża­ją­cych go­ści moż­na było po­znać, że ślub­na para na­le­ży do za­moż­niej­szych warstw spo­łe­czeń­stwa. Tem więk­sza cie­ka­wość ogar­nę­ła szczę­śli­wych spek­ta­to­rów. Ze­szli się oni w ocze­ki­wa­niu ja­kiemś nie­ja­snem, prze­czu­li tyl­ko ów akt uro­czy­sty, tyle dla nich upra­gnio­ny, ale nie wie­dzie­li jesz­cze, że będą mie­li oka­za­łe bez­płat­ne wi­do­wi­sko, ja­kie tyl­ko dać mogą lu­dzie ma­jęt­ni. To też z go­rącz­ko­wą cie­ka­wo­ścią, mimo tu­ma­nów śnie­gu, któ­ry bo­ga­tych i bied­nych zrów­nać usi­ło­wał, wy­su­nę­ły się pierw­sze sze­re­gi, aby wy­sia­da­ją­cych z ka­ret go­ści jak­naj­bli­żej zo­ba­czyć. Sta­cza­no na­wet o lep­sze miej­sca małe, za­im­pro­wi­zo­wa­ne wal­ki, któ­re wbrew po­wszech­nie przy­ję­tej za­sa­dzie, nie obe­szły się bez in­ter­wen­cyi osób trze­cich, w imię do­bra i po­rząd­ku pu­blicz­ne­go.

Pod­czas tej wal­ki o lep­sze, bliż­sze sta­no­wi­ska, stał w pierw­szych sze­re­gach wy­so­ki, w sute fu­tro otu­lo­ny męż­czy­zna, któ­ry z tą na­tu­ral­ną dąż­no­ścią ogó­łu wca­le się nie zga­dzał. Usi­ło­wał wi­docz­nie cof­nąć się z pierw­sze­go pla­nu i jak­naj­głę­biej ukryć za ple­ca­mi cie­ka­wych. Nikt z obec­nych nie miał nic prze­ciw temu, owszem, każ­dy rad pusz­czał nie­zna­jo­me­go poza sie­bie.

Tym spo­so­bem do­tarł nie­zna­jo­my do jed­ne­go z fi­la­rów nawy ko­ściel­nej, a oparł­szy się o nie­go, pa­trzył z ukry­cia na prze­su­wa­ją­cy się środ­kiem or­szak we­sel­ny.

Opar­ty o fi­lar męż­czy­zna mógł li­czyć lat trzy­dzie­ści kil­ka. O ile sła­be świa­tło, do­cho­dzą­ce od środ­ko­we­go świecz­ni­ka, doj­rzeć po­zwa­la­ło, był to bru­net, o ry­sach do­syć re­gu­lar­nych. Ciem­ne oczy pa­trzy­ły z pew­ną cie­ka­wo­ścią na idą­cy do oł­ta­rza or­szak, a na ustach po­ja­wiał się nie­kie­dy uśmiech iro­nicz­ny. Uśmiech ten znik­nął na­gle, gdy cała w bie­li, z we­lo­nem u czo­ła, we­szła do ko­ścio­ła pan­na mło­da. Nie­zna­jo­my pa­trzył na nią chwil kil­ka z wiel­ką uwa­gą – po­tem ma­chi­nal­nym ru­chem ręki się­gnął po szkła wi­szą­ce na czar­nym sznur­ku – i zno­wu pa­trzył, jak­by wi­do­kiem szczę­śli­wej ko­bie­ty do­syć nie mógł się na­sy­cić.

Kro­czą­ca te­raz wol­no przez ko­ściół ko­bie­ta za­słu­gi­wa­ła w isto­cie na mia­no szczę­śli­wej. Od­bi­ja­ło się to we wszyst­kich jej ru­chach i spoj­rze­niach. Mia­ła dłu­gą, po­włó­czy­stą suk­nię z bia­łe­go je­dwa­biu, ubra­ną bia­ły­mi kwia­ta­mi i ja­kąś prze­źro­czy­stą, od je­dwa­biu biel­szą tka­ni­ną. Z pod cięż­kich dol­nych fał­dów wy­su­wał się cza­sa­mi bia­ły atła­so­wy bu­cik i cho­wał szyb­ko w ta­jem­ni­czem ukry­ciu, gdy oczy cie­ka­wych dłu­żej na nie­go spo­glą­dać chcia­ły. Po­dob­ne fi­gle wy­rzą­dza­ły pa­trzą­cym duże, błysz­czą­ce oczy szczę­śli­wej ob­lu­bie­ni­cy. Cza­sem od­sła­nia­ły się one w ca­łym bla­sku i obie­ga­ły pra­wie całą nawę ko­ścio­ła, ale za chwi­lę ga­sły na­gle, scho­wa­ne pod dłu­gą, je­dwab­ną rzę­sę. Wsty­dli­wie kry­ją­ce się i me­doj­rza­ne, mia­ły może naj­wię­cej uro­ku. Wy­obraź­nia bo­wiem wi­dza, chwy­ciw­szy raz ich blask olśnie­wa­ją­cy, wy­koń­cza­ła da­lej cu­dow­ny ry­su­nek, bez po­mo­cy mo­de­lu… To też mi­mo­wo­li wy­rwa­ły się pa­trzą­cym sło­wa:

– Jaka pięk­na! co za oczy! Jaka po­wab­na ki­bić! Ja­kie wdzięcz­ne, peł­ne uro­ku ru­chy!… Jaka wy­twor­ność w stro­ju! Tyle sztu­ki, a mimo to co za swo­bo­da!

– Bar­dzo na­tu­ral­nie. Wi­dać, że się wy­cho­wa­ła w ta­kich stro­jach, że nie jest to dla niej strój od­święt­ny.

– Za­pew­ne. Gdy­by od dziec­ka nie na­wy­kła do ta­kich stro­jów wy­twor­nych, wy­glą­da­ła­by sztyw­nie jak Niem­ka, któ­ra tyl­ko w nie­dzie­lę i świę­ta uro­czy­ste bie­rze suk­nię je­dwab­ną, i rę­ka­wicz­ki.

– Musi być bar­dzo bo­ga­ta.

– Wi­dać to po ca­łym or­sza­ku. Ja­kie ko­nie i ka­re­ty, jaka służ­ba!

– I nie ma być taka ko­bie­ta szczę­śli­wą!

– To praw­da! Cze­go jej może bra­ko­wać?

Sród ta­kiej ad­mi­ra­cyi kro­czy­ła szczę­śli­wa ob­lu­bie­ni­ca co­raz da­lej do oł­ta­rza. Zda­je się, że sły­sza­ła coś z tych po­wszech­nych unie­sień, albo może tyl­ko na twa­rzach pa­trzą­cych czy­tać umia­ła, bo rzu­ca­ła cza­sem na tłum okiem peł­nem wdzięcz­no­ści, a na­wet nie­kie­dy ob­da­rza­ła go po­ufa­łym uśmie­chem. Uśmiech ten po­ry­wał jesz­cze wię­cej i tak roz­go­rącz­ko­wa­nych wiel­bi­cie­li. Było w nim tyle nie­zwy­kłe­go uro­ku, tyle po­cią­ga­ją­ce­go wy­ra­zu mie­ści­ło się w tych li­niach jak by­ska­wi­ca nie­re­gu­lar­nie po­ła­ma­nych, że każ­de nie­przy­ja­zne uczu­cie mu­sia­ło umilk­nąć przed tym wzro­kiem, jak pod świa­tłem słoń­ca nik­ną przy­tę­chłe tu­ma­ny nocy…

Ta­kiej ko­bie­ty nie­po­dob­na było nie ko­chać. Gdzież ten szczę­śli­wy, któ­re­mu wol­no uko­chać ją, i któ­ry wza­jem­nie przez nią jest ko­cha­ny?…

Ta­kie py­ta­nia ma­lo­wa­ły się te­raz we wszyst­kich spoj­rze­niach. I wkrót­ce na­stą­pi­ła od­po­wiedź. Za uro­czą ob­lu­bie­ni­cą, wszedł szczę­śli­wy ob­lu­bie­niec. Pro­wa­dzi­ły go dwie druch­ny, nie­mniej ład­ne od sa­mej pan­ny mło­de, i nie­mniej wy­twor­nie ubra­ne. Obie były blon­dyn­ki i w po­chodz.e do oł­ta­rza szcze­bio­ta­ły coś we­so­ło do uśmie­cha­ją­ce­go się pana mło­de­go.

Pan mło­dy nie do­rów­nał wpraw­dzie co do uro­dy swo­jej na­rze­czo­nej, ale z tem wszyst­kiem nie było nic ra­żą­ce­go w tej mło­dej pa­rze. Był to czło­wiek śred­nie­go wzro­stu, przy­jem­nej twa­rzy i ru­chów szla­chet­nych. Miał krót­kie, ciem­ne wło­sy, do góry bez pre­ten­syi za­cze­sa­ne. W ro­zum­nych oczach pa­lił się pło­mień szczę­ścia, a ciem­nym wą­sem ocie­nio­ne usta, skła­da­ły się do ła­god­ne­go uśmie­chu, gdy we­so­łe to­wa­rzysz­ki coś mu szep­ta­ły.

Wo­gó­le spra­wiał on na wi­dzach wra­że­nie do­bre. Ży­czo­no mu skry­cie szczę­ścia, do któ­re­go dą­żył, a w któ­re, jak było wi­dać z jego twa­rzy, wie­rzył ca­łem ser­cem.

Gdy tak owa para cie­ka­we­mu tłu­mo­wi do­brze się przed­sta­wi­ła, dru­gie­go rzę­du ak­to­ro­wie nie psu­li wca­le do­bre­go wra­że­nia. Kil­ka­na­ście oka­za­łych ma­tron, w stro­jach po­waż­niej­szych, wy­da­wa­ło się w wie­czor­nem oświe­tle­niu bar­dzo wspa­nia­le, a od­po­wied­nia licz­ba mło­dych i star­szych męż­czyzn uzu­peł­nia­ła ma­low­ni­czo sy­me­trycz­ne ugru­po­wa­nie or­sza­ku we­sel­ne­go. Nie­mniej do­brze wy­padł śpiew chó­ral­ny; prze­mo­wa ka­pła­na, acz­kol­wiek krót­ka, za­chwy­ci­ła wszyst­kich, a gdy w koń­cu ce­re­mo­nii uro­czy­stej za­we­zwa­ni zo­sta­li wszy­scy obec­ni na świad­ków speł­nio­ne­go aktu ślub­ne­go, nie było już w ca­łym tłu­mie ani jed­ne­go mal­kon­ten­ta, któ­ry­by no­wo­po­bra­nym szcze­rze i ser­decz­nie nie ży­czył szczę­ścia, aż do koń­ca ży­cia.

Z ta­kiem też uczu­ciem roz­cho­dzi­li się wszy­scy z ko­ścio­ła, a uczu­cie to nie zmie­ni­ło się wca­le, gby po za drzwia­mi ko­ścio­ła po­wi­ta­ła ich za­dym­ka śnież­na, prze­ciw któ­rej żad­nej nie było rady. Gdzie­kol­wiek bo­wiem przy­szło twa­rzą się zwró­cić, wszę­dzie był śnieg zim­ny i wil­got­ny, któ­ry ci­snął się w oczy i usta za­sy­py­wał.

Mimo to wszy­stek tłum cie­ka­wych prze­bi­jał się przez śnież­ne tu­ma­ny, pod wra­że­niem przy­jem­ne­go uczu­cia, ja­re­go do­znał na wi­dok speł­nia­ją­cej się w ko­ście­le ce­re­mo­nii.

Choć po Więk­szej czę­ści ubo­gi, nie za­zdro­ścił go­ściom we­sel­nym ich ka­ret wy­god­nych i po­wo­zów, w któ­rych dłu­gim sze­re­giem dą­ży­li do naj­pierw­sze­go w sto­li­cy ho­te­lu, aby tam nie­mniej od stro­jów wy­twor­ną wie­cze­rzą za­koń­czyć tak waż­ny akt dzi­siej­szy.

W ko­ście­le po­ga­szo­no świa­tła, a choć tam w bocz­nej ka­pli­cy mi­go­ta­ło kil­ka skrom­nych świe­czek, i przy tych świecz­kach ja­kieś małe gron­ko łu­dzi się ru­sza­ło – cóż to mo­gło ob­cho­dzić ów tłum cie­ka­wych, któ­ry tak spiesz­nie do do­mów się roz­cho­dził.

Był to wpraw­dzie ślub tak­że… ale ślub ja­kichś lu­dzi ubo­gich. Ja­kiż wi­dok mogą dać ubo­dzy tłu­mo­wi cie­ka­wych? Czyż mogą go na­po­ić roz­kosz­nem uczu­ciem szczę­ścia? Gdzież u nich szu­kać szczę­ścia? Czyż nie moż­na na­przód prze­wi­dzieć, że pierw­szy dzień nie­do­stat­ku roz­wa­li bu­du­ją­cy się w tej chwi­li gmach ich szczę­ścia, do któ­re­go nie­bacz­nie bez szat go­do­wych dążą?… Gdzież jest dzi­siaj szczę­ście bez do­stat­ków? Czyż na­sze naj­świet­niej­sze dzi­siej­sze ide­ały mogą się obyć bez do­stat­ków przy­zwo­itych?… Może też wła­śnie po­mie­sza­no dzi­siaj w je­den te dwa nie­gdyś tak róż­ne wy­ra­zy: szczę­ście i do­stat­ki… Może i słusz­nie ser­ca ko­bie­ce nie roz­róż­nia­ją już dzi­siaj tych wy­ra­zów, a gdy mó­wią o jed­nym, ma­rzą o dru­gim.

Nikt z cie­ka­wych nie po­zo­stał przy ślu­bie ubo­gich ja­kichś rze­mieśl­ni­ków. Cóż tam było cie­ka­we­go do w.dze­nia. Jak­że ciem­no było w tej ubo­giej ka­plicz­ce! Jak pu­sto, prze­ra­ża­ją­co pu­sto było w ko­ście­le!…

Do­pie­ro chry­pli­wy głos or­ga­ni­sty, któ­ry na chó­rze veni cre­ator ubo­gim lu­dziom za­śpie­wał, obu­dził ied­ne­go wi­dza, któ­ry do­tąd w gru­bym cie­niu stał nie­widz.any pod fi­la­rem. Był to ten sam męż­czy­zna, otu­lo­ny w oka­za­łe Iu­tro, któ­ry z taką cie­ka­wo­ścią przed chwi­lą pa­trzył na bo­ga­tą, mło­dą parę.

Po­cóź tu po­zo­stał, gdy wszy­scy wy­szli? Czy był on jed­nym z tych za­pa­lo­nych ama­to­rów ślub­nych wi­do­wisk, któ­rzy za­wsze i wszę­dzie być mu­szą, gdzie się tyl­ko taki akt od­by­wa? A może po­zo­stał tu­taj dla kon­tra­stu wra­żeń. Ślub bo­ga­tych i bied­nych – to mogą być za­iste dwa bar­dzo pięk­ne kon­tra­sty!

Zda­je się jed­nak, że nie­zna­jo­my wca­le nie miał na my­śli po­dob­nych stu­dy­ów spo­łecz­nych. Moż­na było na­wet z pew­nych oznak wno­sić, że w tej chwi­li wię­cej sam sobą, ni­że­li spo­łe­czeń­stwem był za­ję­ty. Do­pie­ro głos or­ga­ni­sty przy­po­mniał mu, że poza nim jest spo­łe­czeń­stwo, prze­cho­wu­ją­ce pew­ne nie­wy­god­ne usta­wy, do któ­rych moż­na tak­że za­li­czyć zwy­czaj nie­no­co­wa­nia w do­mach Bo­żych.

Za­pew­ne przy­po­mniał so­bie o tem po­zo­sta­ły, bo pra­wie z trwo­gą obej­rzał się wko­ło i szyb­kim kro­kiem z ko­ścio­ła na uli­cę wy­biegł.

Uli­ca prze­szła była tym­cza­sem do dzien­ne­go po­rząd­ku. Nie doj­rza­łeś już tam ani śla­du owe­go ślu­bu, któ­ry przed chwi­lą ścią­gnął i za­chwy­cił wi­dzów. Tłum roz­sy­pał się i zgi­nął gdzieś w od­da­li. Na­wet śla­dy ka­ret we­sel­nych za­tar­ły się pod ko­ła­mi do­ro­żek i omni­bu­sów, resz­tę zaś zdmuch­nął i za­wiał wiatr ze śnie­giem. Wszyst­ko już wró­ci­ło do daw­ne­go po­rząd­ku, a praw­do­po­dob­nie wra­ca w tej chwi­li i ów opóź­nio­ny spek­ta­tor z pod fi­la­ru do zwy­kłych swo­ich za­trud­nień co­dzien­nych. Wi­dać to po jego po­sta­wie i po tych spoj­rze­niach obo­jęt­nych, ja­kie­mi za­zwy­czaj ob­da­rza prze­chod­niów miesz­ka­niec wiel­ko­mia­sto­wy; jest on bo­wiem tyl­ko na­krę­co­ną sprę­ży­ną owe­go ru­chu miej­sco­we­go, któ­ry wszyst­ko po­chła­nia i do swo­je­go tonu na­stra­ja. Dla­te­go trud­no zwy­kłe­mu czło­wie­ko­wi w wiel­kiem mie­ście o głęb­sze wra­że­nie. Je­że­li na­wet coś ser­ce w pier­siach roz­ru­sza, to przy na­bliż­szym kro­ku neu­tra­li­zu­je się ten ruch, bo sama na­tu­ra zmie­nia­ją­cych się co chwi­la barw ży­cia po­cią­ga to za sobą. Spo­ty­ka się tylu zna­jo­mych; sto­sun­ki to­wa­rzy­skie rzu­ca­ją nas, mimo na­szej woli, w wir tylu lu­dzi, po więk­szej czę­ści nam obo­jęt­nych, że trud­no przy­cho­dzi po­zo­stać przez dłuż­szy czas sa­mym sobą i twarz swo­ją do po­wszech­ne­go uśmie­chu na­stro­ić. Do tego jesz­cze przy­czy­nia się po­trze­ba ta­je­nia swo­ich głęb­szych wzru­szeń wo­bec świa­ta, a gdy tej po­trzeb.e zbyt czę­sto za­dość uczy­nić wy­pad­nie, to wkoń­cu przy­ję­ta na chwi­lę rola sta­je się rze­czy­wi­sta na­szą isto­tą Cier­pią może na­tem głę­bie mo­ral­ne czło­wie­ka, ale zato spo­łe­czeń­stwo przy­bie­ra pe­wien uni­form przy­zwo­ity, w któ­rym po­ru­sza się bez żad­nych wy­róż­nień.

Tłum, któ­ry przed chwi­lą od­niósł wra­że­nie przy­jem­ne, po­gu­bił je po dro­dze do do­mów, ko­piąc się przez śnież­ne tu­ma­ny. Na­wet róż­ne my­śli o szczę­ściu ludz­kiem, któ­re nie­daw­no w tak świet­nych po­dzi­wiał oka­zach, zwie­trza­ły i zni­kły bez śla­du.

A prze­cież był to mo­ment tak waż­ny! Szczę­ście ludz­kie, w po­sta­ci me­te­oru, za­pa­li­ło się świa­tłem nad­ziem­skiem i za chwi­lę skry­ło się przed obo­jęt­nem ludz­kiem okiem. Cóż się tam dzie­je w dal­szem jego ukry­ciu? Jak świet­ne mu­szą być jego bla­ski! Dla­cze­góż nie każ­dy może być tak szczę­śli­wy?…

Tak nie­jed­ni z cie­ka­wych my­śle­li o od­by­tym przed chwi­ją ślu­bie – lecz za go­dzi­nę za­po­mnie­li o tem wszyst­kiem… a mo­że­by na­wet owych szczę­śli­wych nie po­zna­li w tłu­mie.

Któż­by na­przy­kład po­znał te­raz w sie­dzą­cym nad fi­li­żan­ką her­ba­ty go­ściu, owe­go spek­ta­to­ra we­sel­ne­go, któ­ry przed go­dzi­ną stał w ko­ście­le pod fi­la­rem i z taką uwa­gą mło­dej pa­rze się przy­pa­try­wał? Wte­dy na jego twa­rzy wi­dać było ja­kiś wy­raz nie­zwy­kły, w jego spoj­rze­niach bły­ska­ło coś, co ja­kąś bu­rzę we­wnętrz­ną zna­mio­no­wać zwy­kło, a te­raz uśmiech obo­jęt­ny igra mu na ustach, gdy to­wa­rzy­szo­wi swe­mu na po­tocz­ne za­py­ta­nia od­po­wia­da.

Czyż lu­dzie już tak zma­le­li, że żad­ne głęb­sze wra­że­nie nie może się utrzy­mać w ich du­szy? Czy zresz­tą tak mało to nas dzi­siaj kosz­tu­je bez żalu i bolu po­że­gnać to co przed chwi­la było naj­roz­kosz­niej­szem na­szem ma­rze­niem.

A może te ma­rze­nia na­sze były tyl­ko chwi­lo­wą za­chcian­ka, któ­rej stra­ta by­najm­niej nam nie do­ku­cza? Cóż tu jest praw­dą, a co złu­dze­niem?

– Prze­czy­ta­łeś pan dzi­siej­szy nu­mer ga­ze­ty? – py­tał za­gad­ko­we­go spek­ta­to­ra z pod fi­la­ru ja­kiś ły­sa­wy je­go­mość, któ­ry w tej chwi­li wy­god­nie koło nie­go za­siadł.

Za­gad­nię­ty zwró­cił do py­ta­ją­ce­go eme­ry­ta swo­ją wy­ra­zi­stą twarz, peł­ną uprzej­me­go uśmie­chu i od­parł spo­koj­nie:

– Wła­śnie po to tu­taj wstą­pi­łem… i przy­znam się, od­czy­ta­łem cały nu­mer z wiel­ką przy­jem­no­ścią.

– Ar­ty­kuł o wza­jem­nych ubez­pie­cze­niach jest wy­bor­ny. Wi­dać wy­traw­ne pió­ro i zna­jo­mość rze­czy.

– Tak.

– A czy zwró­ci­łeś pan uwa­gę na dzi­siej­szy fe­lie­ton? Pseu­do­nim, ale pió­ro zna­ko­mi­te…

– Jest dow­cip i pew­na świe­żość –

– Djbrze pan po­wie­dzia­łeś: dow­cip i świe­żość! Dzi­siaj na polu li­re­rac­kiem jest to plon bar­dzo rzad­ki. Sama sta­rzy­zna i tan­de­ta.

– Co­dzien­nie trud­no o no­wo­ści.

– To praw­da… ale o jed­nej no­wo­ści nic pan nie mó­wisz. A prze­cież jest to zda­rze­nie dziw­ne.

– Nie wiem o czem pan mó­wisz.

Pre­zy­dent fran­cu­skiej rze­czy­po­spo­li­tej, Mac Ma­hoń…

I mię­dzy zna­jo­my­mi ro­po­czę­ła się dłu­ga roz­mo­wa o ja­kimś wy­pad­ku nad­zwy­czaj­nym, któ­ry miał zajść w de­par­ta­men­cie niż­szej Se­kwa­ny.

Kto­by przy tej roz­mo­wie wi­dział by­łe­go spek­ta­to­ra z pod fi­la­ru w ko­ście­le, nie był­by go wca­le po­znał. Tam wy­glą­dał jak czło­wiek, dla któ­re­go ów ślub wspa­nia­ły był czemś waż­niej­szem, ni­że­li pro­stem wi­do­wi­skiem… atu zni­kło to wszyst­ko z jego twa­rzy, co tam stro­iło ją w wy­raz nie­co dziw­ny.

Może to była tyl­ko gra świa­tła i cie­ni?…

Gdy­by ów męż­czy­zna do­znał był tam w ko­ście­le rze­czyw.śc.e ja­kie­goś głęb­sze­go wra­że­nia; gdy­by ów ślub wspa­nia­ły był dla mego ja­kiemś zda­rze­niem nie­zwy­kłem i nie­prze­wi­dzia­nem: czyż mógł­by w go­dzi­nę po­tem pić ber­ba­tę z taką swo­bo­dą, jak­by mu ni­cze­go in­ne­go do szczę­ścia nie bra­ko­wa­ło? Czyż mógł­by ze swo­im to­wa­rzy­szem roz­ma­wiać tak we­so­ło i z uśmie­chem tak na­tu­ral­nym go słu­chać?

By­łaż to rze­czy­wi­ście tyl­ko gra świa­tła i cie­ni?

Na­stęp­ne­go dnia, już nad wie­czo­rem, w skrom­nie urzą­dzo­nym sa­lo­ni­ku przy jed­nej z bocz­nych ulic, ze­bra­ło się nie­licz­ne to­wa­rzy­stwo. Z ca­łe­go za­cho­wa­nia się i roz­mo­wy obec­nych po­zna­łeś, że byli to po naj­więk­szej czę­ści krew­ni, lub bar­dzo bliz­cy zna­jo­mi. Sie­dzie­li przy sto­li­ku, na któ­rym le­ża­ły w nie­ła­dzie książ­ki, pi­sma, al­bu­my i róż­ne przy­bo­ry do ro­bót ko­bie­cych. Na środ­ku sta­ła lam­pa, przy­sło­nio­na um­brel­ką ró­żo­wą.

Na fo­te­lu sie­dzia­ła sę­dzi­wa sta­rusz­ka, do któ­rej zwra­ca­no się z roz­mo­wą. Była to go­spo­dy­ni domu. Lubo nie­mło­da, w ubio­rze swym za­cho­wa­ła pew­ną sta­ran­ność, do któ­rej wi­dać była przy­zwy­cza­jo­ną. Twarz jej, nie­gdyś pięk­na, dzi­siaj za­trzy­ma­ła wy­raz przy­jem­ny, któ­ry oży­wiał ją w roz­mo­wie z są­siad­ka­mi. Trzy­ma­ła w ręku ro­bót­kę i mimo uważ­ne­go zaj­mo­wa­nia się nia, od­po­wia­da­ła na za­py­ta­nia z całą przy­tom­no­ścią.

Po pra­wej stro­nie, na ka­na­pie, sie­dzia­ła rów­na jej wie­kiem ma­tro­na, uży­wa­ją­ca przy roz­mo­wie bar­dzo ży­wych ru­chów. Koło niej, opar­ty o po­ręcz fo­te­lu, ja­kiś po­waż­ny sta­ru­szek przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie z pew­nem za­my­śle­niem, a kie­dy nie­kie­dy ma­chał dru­gą ręką po po­wie­trzu, jak­by ja­kieś nie­mi­łe my­śli chciał od sie­bie od­pę­dzić. Za nim sie­dzia­ła sil­na, w śred­nim wie­ku bru­net­ka, któ­ra nie­cier­pli­wie rzu­ca­ła na drzwi spoj­rze­nia, jak­by ko­goś ocze­ki­wa­ła.

To­wa­rzy­stwo to, jak ze wszyst­kie­go są­dzić było moż­na, ze­szło się tu­taj bez żad­nych wi­do­ków świet­nej za­ba­wy. Przy­szli po­pro­stu dla po­ga­dan­ki, któ­ra mia­ła ce­chę po­ga­dan­ki fa­mi­lij­nej i przy­ja­ciel­skiej.

– Przy­znam się – mó­wi­ła z ży­wym ru­chem jej­mość ka­na­po­wa – że nie jest to zbyt wiel­ką przy­jem­no­ścią od­by­wać we­se­la w taką za­dym­kę. Oba­wiam się, że ich wszyst­kich śnie­giem za­sy­pie.

– To praw­da – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni, nie od­ry­wa­jąc oczu od ro­bót­ki – ja sama tak my­śla­łam.

– Wi­docz­nie nie­bo nie sprzy­ja­ło mło­dej pa­rze – ode­zwa­ła się nie­spo­koj­na bru­net­ka.

– Nie mia­ło też cze­mu sprzy­jać – do­da­ła jej­mość z ka­na­py.

Sta­ru­szek pod­niósł gło­wę i spoj­rzał na mó­wią­cą.

– Dla­cze­góż nie mia­ło sprzy­jać? – za­py­tał z ła­god­nym uśmie­chem.

Jej­mość za­trzy­ma­ła z uwa­gą oczy na sę­dzi­wym star­cu.

– Zda­je mi się – mó­wi­ła po­wo­li – że wszy­scy, jak tu je­ste­śmy, wo­le­li­by­śmy aby ten ślub… od­był się z kim in­nym. Czyż mó­wię nie­praw­dę?

– Naj­praw­dziw­szą praw­dę! – od­par­ła bru­net­ka i rzu­ci­ła nie­cier­pli­wie okiem na drzwi za­mknię­te.

Go­spo­dy­ni domu, nie pod­no­sząc oczu, uśmiech­nę­ła się z pew­ną ła­god­ną go­ry­czą.

– Trze­ba wszyst­ko przy­jąć co Bóg daje – od­par­ła sen­ten­cy­onal­nie. – Zresz­tą trud­no zato się gnie­wać, co być nie mo­gło.

– Bar­dzo słusz­nie po­wie­dzia­ła moja sio­stra – do­dał sta­ru­szek – trud­no ko­muś być nie­życz­li­wym dla­te­go, że na­sze na­dzie­je nas za­wio­dły.

– Tak – od­par­ła ka­na­po­wa dama – tak być po­win­no, temu nie prze­czę. Szczę­ścia ni­ko­mu nie za­zdrosz­czę, a żal nasz, że się in­a­czej nie sta­ło, by­najm­niej szczę­śli­wym nie szko­dzi. Par­tya to świet­na, a dla pana Au­gu­sta w sam raz. Bo to i pięk­na, i uro­dze­nie nie­ostat­nie, a ma­ją­tek, jak mó­wią, mi­lio­no­wy. Przy­znam się, że tak przy­zwy­cza­iłam się już do tej my­śli, iż wczo­raj całą noc z żalu spać nie mo­głam. Czy ksią­żę tego nie poj­mu­jesz?

Sę­dzi­wy sta­ru­szek po­my­ślał chwi­lę, a po­tem od­rzekł:

– Wiem do cze­go pani zmie­rzasz. Jak na obec­ne cza­sy i po­trze­by, nie je­ste­śmy wca­le bo­ga­ci. Szu­ka­my więc tego mar­ne­go krusz­cu gdzie tyl­ko moż­na, bo bez nie­go, przy dzi­siej­szych sto­sun­kach, na­sze sta­no­wi­sko jest nam tyl­ko cię­ża­rem. Mimo to jed­nak są­dzę, że po ten kru­szec nie po­win­ni­śmy się­gać bez żad­ne­go wy­bo­ru. Jest zło­to szla­chet­ne, jest tak­że zło­dziej­skie i sza­chraj­skie!

– Wła­śnie to było zło­to szla­chet­ne, za­ro­bio­ne pra­cą po­czci­wą, a po­czę­ści po uczci­wych przod­kach odzie­dzi­czo­ne.

– Nie prze­czę temu, by­ło­by mi bar­dzo przy­jem­nie gdy­by się tak sta­ło, jak pani mó­wisz; ale że się sta­ło in­a­czej, na ko­góż się za to gnie­wać?

– O gnie­wie nikt nie mówi, a je­że­li o ten przed­miot po­trą­ca­my, czy­ni­my to tyl­ko z tego po­wo­du, aby się prze­ko­nać, gdzie wła­ści­wie był błąd stra­te­gicz­ny.

Ksią­żę ro­ze­śmiał się.

– Jak wi­dzę, chcesz pani, jak wódz na­czel­ny, szu­kać win­ne­go po prze­gra­nej – rzekł z ła­god­nym uśmie­chem.

– Żad­ne­go tu win­ne­go nie­ma – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie go­spo­dy­ni domu.

– Już to pan Au­gust nie jest bez winy – za­uwa­ży­ła bru­net­ka, rzu­ciw­szy się nie­spo­koj­nie na fo­te­lu. – Mo­jem zda­niem, zwy­cięz­two dla nie­go było tak ła­twe! Dla Ste­fa­nii nie był prze­cież ostat­nią par­tya.

– Są­dzę że na­wet lep­szą od pana Zdzi­sła­wa – wtrą­cił sta­ru­szek; – prze­cież pra­bab­ka Au­gu­sta, a moja ro­dzo­na ciot­ka…

– Nie­za­wod­nie po­wi­nien był zwy­cię­żyć – prze­rwa­ła go­spo­dy­ni – ale całe złe stąd po­szło, że za­póź­no wzię­li­śmy się do tego.

_ Ja za­raz to prze­wi­dzia­łam – za­wo­ła­ła z pew­nym try­um­fem dama ka­na­po­wa – gdy tyl­ko do­wie­dzia­łam się, że pani mar­szał­ko­wa bie­rze pana Zdzi­sła­wa w pro­tek­cyę. Mar­szał­ko­wa ko­bie­ta spryt­na i umie to do­brze urzą­dzić. Pan­na Kla­ra już na czwar­ty krzy­żyk li­czy­ła, a pan Arka-dy­usz ani już my­ślał o żo­nie, a prze­cież mar­szał­ko­wa tego do­ka­za­la, że na ko­bier­cu ślub­nym przy so­bie uklę­kli.

– Mó­wią że się roz­wo­dzą.

– Et, ludz­kie ga­da­nie? Coś tam było wpraw­dzie, ale spra­wa za­ła­go­dzi­ła się. Prze­szłe­go ty­go­dnia spra­wił jej na­wet nowe fu­tro, a na lato obie­cał po­dróż do gór py­re­nej-skich i obo­zu kar­li­stów.

– Że za­póź­no to się sta­ło – ozwał się po chwi­li mil­cze­nia sta­ru­szek – temu wca­le nie prze­czę. Nie moż­na było na­le­ży­cie ak­cyi roz­wi­nąć. Dla­te­go na­sza sio­stra nie mo­gła za­raz z Pa­ry­ża po­wró­cić, a hra­bi­na Pe­la­gia, któ­ra tak do­brą rolę mo­gła­by ode­grać w tej afe­rze, za­sie­dzia­ła się na wsi jak­by chcia­ła zo­stać tra­pist­ką. Zo­sta­li­śmy bez sprzy­mie­rzeń­ców.

– Przy tak sła­bych si­łach trud­no było dzie­ła do­ko­nać.

– Gdy­by to się dzia­ło w cza­sach Adol­fa i Ju­lii, owych czu­łych ko­chan­ków nad brze­ga­mi Dnie­stru…

– Tak, toby jesz­cze się coś zro­bić mo­gło.

– Ale dzi­siaj, gdy wszyst­ko pra­wie za­le­ży od zręcz­ne­go mise en sce­nę, gdzie po­trze­ba znacz­nych de­ko­ra­cyj i po­mo­cy ma­szy­ni­stów. gdzie na­wet od­da­lo­ne chó­ry, jak owe wiesz­cze gło­sy w tra­ge­dyi sta­ro­żyt­nej, wpły­wa­ją na samą ak­cyę…

– Za­póź­no i bez na­le­ży­tych środ­ków! Pro­jekt w za­ro­dzie mu­siał upaść.

– Czy Au­gust to uczuł?

– Au­gust… Au­gust ma zbyt wie­le wy­cho­wa­nia, aby nie­roz­waż­nym kro­kiem lub sen­ty­men­tem w oczach świa­ta skom­pro­mi­to­wać się. Zda­je się, że nikt go o ja­ki­kol­wiek za­wód nie po­dej­rzy­wa… na­wet Ste­fa­nia.

– Tło wszyst­ko do­brze, ale prze­gra­na zo­sta­nie za­wsze prze­gra­ną.

Uśm­jech­nął się na te sło­wa sę­dzi­wy sta­ru­szek.

– Przy­po­mi­na mi to owe­go spe­ku­lan­ta od­rzekł – któ­ry nie­doj­ście pro­jek­to­wa­ne­go zy­sku za rze­czy­wi­stą stra­tę so­bie po­czy­tu­je.

– Nie mówi się o żad­nych spe­ku­la­cy­ach, ale o tem, co się komu na­le­ży.

– Wi­dać że na­le­ża­ło się panu Zdzi­sła­wo­wi, je­że­li tak się sta­ło. Zresz­tą zda­je mi się, że pan­na Ste­fa­nia nie była wca­le Au­gu­sto­wi przy­chyl­ną.

– Cy, tam przy­chyl­ność! Je­że­li w tym celu nic się z na­szej stro­ny nie zro­bi­ło, to skąd­że mia­ła na­gle u pan­ny wziąść sie przy­chyl­ność? Gdy­by była pani Pe­la­gia kil­ka świet­nych Wie­czo­rów wy­da­ła, gdy­by pan­na Ste­fa­nia była uj­rza­ła, w ja­kim świe­cie na przy­szłość ob­ra­cać się bę­dzie, toby nie bra­kło przy­chyl­no­ści i fa­wo­ru dla kon­ku­ren­ta. A tak… Wi­dząc tyl­ko jego frak i bia­łą chust­kę… czyż mo­gła na­gle się roz­ko­chać?

– Bar­dzo słusz­nie. A tym­cza­sem pani mar­szał­ko­wa wy­stą­pi­ła w ca­łym bla­sku. Je­że­li się nie mylę, wie­czo­rek kosz­to­wa­ła ty­siąc ru­bli, a wszyst­ko to ro­bi­ło się dla ku­zyn­ka Zdzi­sła­wa!…. Któ­raż pan­na w ta­kim ra­zie głów­ki so­bie nie za­wró­ci?…!… Czyż dzi­siaj świet­niej­sze mał­żeń­stwa in­a­czej przy­cho­dzą do skut­ku?…

– Praw­da, z na­szej stro­ny nic się nie zro­bi­ło! – Może na­wet by­ło­by bar­dzo trud­no co zro­bić. – W sa­mej rze­czy. Złe cza­sy! Cóż ro­bić? trze­ba wszyst­ko zdać na Boga. – Cie­ka­wa rzecz, co Au­gust o tem my­śli.

– Au­gust wy­bie­ra się na dłuż­szy czas za gra­ni­cę. Za­ba­wi u krew­nych w Po­znań­skiem.

– Je­że­li się nie mylę…

– Bez żad­nych su­po­zy­cyj! Ku­zyn­ka Au­gu­sta jest już pra­wie za­rę­czo­na.

Przy tych sło­wach ozwał się dzwo­nek w przed­po­ko­ju. Nie­cier­pli­wa bru­net­ka spoj­rza­ła na drzwi, ale gdy się one otwo­rzy­ły, oka­za­ły jej wca­le inną oso­bę od tej, Któ­rej praw­do­po­dob­nie ocze­ki­wa­ła.

Była to mło­da, z we­so­łym uśmie­chem na twa­rzy blon­dyn­ka. Mo­gła za­le­d­wie li­czyć lat dwa­dzie­ścia. Była wy­smu­kła, mia­ła kształt­ną, wiot­ką ki­bić i ru­chy nad­zwy­czaj wdzięcz­ne. Twarz jej nie mia­ła ry­sów re­gu­lar­nych, ale pro­mie­niał z niej pe­wien urok ko­bie­cy, któ­ry od­ra­zu za ser­ce chwy­ta. W du­żych ciem­no­sza­fi­ro­wych oczach ma­lo­wa­ła się do­broć i zu­peł­na ser­ca swo­bo­da. Ob­ja­wia­ło się to w jed­na­kim dla wszyst­kich uśmie­chu, w jed­na­kiej dla wszyst­kich; życz­li­wo­ści. Mia­ła na so­bie suk­nię ciem­no­po­pie­la­te­go ko­lo­ru, przy!:tó­rej ja­sne jej wło­sy na­bie­ra­ły zło­te­go od­cie­nia.

Za nią we­szła sę­dzi­wa ma­tro­na, w czar­nym stro­ju.

Po­ja­wie­nie się tych ko­biet nie­jed­na­kie na wszyst­kich spra­wi­ło wra­że­nie; ka­na­po­wa dama cie­szy­ła się wi­docz­nie; sta­ru­szek przy­brał pozę bar­dzo przy­zwo­ite­go U grzecz­ne­go czło­wie­ka; zato po­chy­lo­na nad ro­bót­ką go­spo­dy­ni i sie­dzą­ca na­prze­ciw niej bru­net­ka nie mo­gły po­wstrzy­maj nie­przy­jem­ne­go uczu­cia. Obie sta­ra­ły się to ukryć, o ile im na to po­zwo­li­ła wpra­wa to­wa­rzy­ska. Go­spo­dy­ni pod­nio­sła tyl­ko z pew­ną duma gło­wę do góry, a na­wet cały Lor­pjus wy­pro­sto­wa­ła, pod­czas gdy żywa i nie­spo­koj­na bru­nit­ka na­gle spo­waż­nia­ła.

– Tak by­ły­śmy za­ję­te – ozwa­ła się czar­ka Sama – że nie mo­gły­śmy wcze­śniej ko­rzy­stać z ła­ska­wej życz­li­wo­ści pani. Od dwóch ty­go­dni wy­bie­ra­my się, ale za­raz w pierw­szym dniu po tym uro­czy­stym ak­cie słu­ży­my.

– Zbyt wie­le ła­ski dla domu, w któ­rym nie­ma ani baw ani licz­nych zgro­ma­dzeń – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni.

– Nie­spra­wie­dli­wie oskar­żasz nas pani o ha­ła­śli­we za­bój­stwo cza­su – ozwa­ła się z uśmie­chem mło­da blon­dyn­ka. – Je­że­li już co i kogo za­bi­jać, to le­piej zro­bić to bez świad­ków.

– Prze­cież wczo­raj mia­łaś pani za­wie­le świad­ków – rze­kła z lek­ką iro­nią dama ka­na­po­wa.

– Bo też wczo­raj – od­po­wie­dzia­ła szyb­ko blon­dyn­ka – nie po­peł­nio­no żad­ne­go za­bój­stwa; prze­ciw­nie, by­ły­śmy na chrzcie no­wo­na­ro­dzo­ne­go ludz­kie­go szczę­ścia.

–- Szczę­ścia? – po­wtó­rzy­ła pół­gło­sem bru­net­ka i rzu­ci­ła się nie­spo­koj­nie na fo­te­lu.

Sród szme­ru, jaki spra­wia­ło ko­lej­ne wi­ta­nie się i sia­da­nie no­wo­przy­by­łych go­ści, sło­wo bru­net­ki prze­brzmia­ło pra­wie nie­do­sły­sza­ne. Po nie­ja­kiej chwi­li i po kil­ku mniej­szej wagi za­py­ta­niach i od­po­wie­dziach, wró­ci­ła zno­wu roz­mo­wa do daw­ne­go te­ma­tu. Roz­po­czę­ła ją dama ka­na­po­wa.

– Pani, jako druch­na wczo­raj­sze­go we­se­la, opo­wiesz nam naj­le­piej cały prze­bieg tej uro­czy­sto­ści.

Przy­jem­ne wra­że­nie spra­wi­ły te sło­wa na star­szej to­wa­rzysz­ce blon­dyn­ki.

– Nie mo­głaś pani – od­po­wie­dzia­ła żywo – spra­wić Wa­le­ryi więk­szej przy­jem­no­ści. Gdy cho­dzi o od­ma­lo­wa­nie cu­dze­go szczę­ścia, jest ona nie­wy­czer­pa­na w sło­wach i bar­wach.

– Świad­czy to bar­dzo do­brze o ser­cu pani – wtrą­cił na to sę­dzi­wy sta­ru­szek – oso­bli­wie w dzi­siej­szych cza­sach, w któ­rych przy po­wszech­nym ego­izmie tak ra­dzi za­zdro­ści­my szczę­ścia in­nym.

– Już to ksią­żę je­steś nie­po­praw­nym pe­sy­mi­stą w są­dze­niu dzi­siej­szych lu­dzi. Któż to zno­wu tak bar­dzo in­nym szczę­ścia za­zdro­ści?

Sta­ru­szek nic nit od­po­wie­dział, tyl­ko uśmie­chał się ła­god­nie.

– Moge sta­nąć w obro­nie ca­łej dzi­siej­szej ge­ne­ra­cyi – za­wo­ła­ła z we­so­łym uśmie­chem blon­dyn­ka, któ­rą star­sza dama Wa­le­rya na­zwa­ła – moge na­wet w jej imie­niu wy­to­czyć pro­ces tym wszyst­kim, któ­rzy na nia tak nie­za­słu­żo­ną rzu­ca­ją ka­lum­nię. Je­że­li mówi ksią­żę…

Sta­ru­szek chwy­cił za rącz­kę blon­dyn­ki i prze­rwał:

– Ucho­waj Boże! Wo­bec tak uro­cze­go pro­ku­ra­to­ra skła­dam broń na­przód, a na­wet sta­ję się naj­za­pa­leń­szym z opty­mi­stów, jacy tyl­ko kie­dy w dzie­jach ludz­ko­ści bruź­dzi­li.

Z nie­wy­po­wie­dzia­nym wdzię­kiem ści­snę­ła Wa­le­rya rękę sta­rusz­ka, któ­ry aż od­młod­niał przy tym uści­sku. Zato po­sta­rza­ła się bru­net­ka o lat kil­ka. Za­chmu­rzy­ła czo­ło i za­ci­snę­ła usta. Zna­czą­co spoj­rza­ła na nia dama ka­na­po­wa.

– Już to dzi­siaj nikt szczę­ścia dru­gim nie za­zdro­ści – mó­wi­ła po­wo­li – może z tej pro­stej przy­czy­ny, że go nig­dzie nie­ma, a je­że­li gdzie jest, to za­li­cza się do bar­dzo rzad­kich wy­jąt­ków.

Uśmiech­nę­ła się pięk­na blon­dyn­ka.

– By­ła­bym za­cię­tą wal­kę z pa­nią sto­czy­ła – od­rze­kła żar­to­bli­wie – gdy­byś pani choć w wy­jąt­kach nie była szczę­ścia przy­pu­ści­ła. A tak nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak zgo­dzić się z pa­nią, że praw­dzi­we szczę­ście rze­czy­wi­ście do wy­jąt­ków na­le­ży. Ale jaki zato olśnie­wa­ją­cy jest jego urok!

Wy­ma­wia­jąc te sło­wa, przy­mru­ży­ła Wa­le­rya ciem­no­sza­fi­ro­we oczy, jak­by na samą myśl tak wy­jąt­ko­we­go szczę­ścia uczu­ła dresz­cze roz­kosz­ne.

– Więc pani je­steś jesz­cze olśnio­na wi­do­kiem ta­kie­go wy­jąt­ko­we­go szczę­ścia – za­uwa­ży­ła po chwi­li dama ka­na­po­wa – a szczę­ście ta­kie praw­do­po­dob­nie wi­dzia­łaś pani wczo­raj?

– Tak jest; in­a­czej prze­cież być nie mo­gło. Ener­gicz­na blon­dyn­ka wy­mó­wi­ła te sło­wa z pew­nym wy­zy­wa­ją­cym spo­ko­jem. Spra­wi­ło to na­le­ży­te wra­że­nie. Przez chwi­lę trwa­ło mil­cze­nie. Nikt nie miał od­wa­gi sprze­ci­wić się sło­wom Wa­le­ryi.

W ci­szy tej jed­nak go­to­wał się przy­szły pro­test. Po­prze­dzi­ły go nie­znacz­ne krzą­ka­nia od stro­ny ka­na­py i fo­te­lu, na któ­rym sie­dzia­ła bru­net­ka.

– Nie prze­czę – ozwa­ła się pierw­sza dama ka­na­po­wa – nie prze­czę, że wczo­raj­szy ślub mógł rze­czy­wi­ście być ob­ra­zem pew­ne­go szczę­ścia…

– Zu­peł­ne­go szczę­ścia – po­pra­wi­ła Wa­le­rya.

Być może na­wet że… zu­peł­ne­go szczę­ścia, cho­ciaż z dru­giej stro­ny nie moge po­jąć, jak szczę­ście może tak pręd­ko przyjść do skut­ku.

– Za­ko­cha­li się – pół­gło­sem wy­rze­kła Wa­le­rya i rów­no­cze­śnie po­czer­wie­nia­ła.

– Tak… za­ko­cha­li się – po­wtó­rzył sta­ru­szek i zno­wu się­gnął po drob­ną rącz­kę blon­dyn­ki. – Jak pani cu­dow­nie wy­mó­wi­łaś te sło­wa! Sły­sząc je, moż­na na­praw­dę uwie­rzyć, że lu­dzie mogą się jesz­cze ko­chać. Ja my­śla­łem, że to sło­wo już do ar­che­olo­gii na­le­ży.

– Wo­bec ta­kie­go na­uczy­cie­la – ozwa­ła sie z uśmie­chem bru­net­ka – go­tów ksią­żę wy­do­być to sło­wo ze swe­go mu­zeum sta­ro­żyt­no­ści i wziąść je na­po­wrót do co­dzien­ne­go użyt­ku.

Sta­ru­szek nie sły­szał tych słów zło­śli­wej bru­net­ki. Za­ję­ty był trzy­krot­nem uca­ło­wa­niem drob­nej, bia­łej rącz­ki, któ­ra przy tych piesz­czo­tach ksią­żę­cych ja­koś moc­no się nie­cier­pli­wi­ła.

– Żart na­bok – rze­kła po chwi­li dama ka­na­po­wa – w dzi­siej­szych na­szych związ­kach co­raz mniej po­trze­ba owe­go nie­bie­skie­go kor­dy­ału, o któ­rym nie­gdyś po­eci tyle się na śpie­wa­li. Dziś już i po­ezya jest wię­cej prak­tycz­ną.

– Oba­wiam się, że po­zo­sta­nę w mniej­szo­ści – za­wo­ła­ła z uśmie­chem nie­po­ko­ju Wa­le­rya.

_ Ja będę przy pani – od­patł żar­to­bli­wie uśmiech­nię­ty sta­ru­szek.

_ Tego nie mó­wię – od­par­ła dama ka­na­po­wa –

mi­łość tam ja­kaś już się musi zna­leść; ale że do zbli­że­nia dwoj­ga osób dzi­siaj wca­le in­nych rze­czy po­trze­ba, ni­że­li spoj­rzeń i wes­tchnień mi­ło­snych, tego prze­cież nikt nie za­prze­czy.

Mło­da blon­dyn­ka my­śla­ła chwi­lę z po­chy­lo­ną głów­ką. Zda­je się że roz­bie­ra­ła w my­śli owe i inne rze­czy, któ­re dla serc ko­cha­ją­cych po­trzeb­nem! być mogą; ale wkoń­cu uzna­ła, że nie przy­stoi jej od­gry­wać roli pan­ny wszech­stron­nie do­świad­czo­nej, za jaką się wca­le nie mia­ła. Za­nie­cha­ła więc dal­szych do­cie­kań.

__Nie moge w tej mie­rze wie­le mó­wić – od­rze­kła –

wiem tyl­ko, że ku­zyn­ka moja Ste­fa­nia sza­le­nie jest za­ko­cha­na, a pan Zdzi­sław w tej chwi­li na­le­ży do naj­szczę­śliw­szych lu­dzi.

Dama ka­na­po­wa mia­ła wiel­ką ocho­tę za­pro­te­sto­wać prze­ciw tak ener­gicz­nym twier­dze­niom Wa­le­ryi. Chcia­ła wła­śnie wy­li­czyć wszel­kie środ­ki po­moc­ni­cze, ja­kie­mi dzi­siaj do­cho­dzi się do stop­ni oł­ta­rza, opi­sać ów świet­ny wie­czór u pani mar­szał­ko­wej, na któ­rym za­wró­ci­ła się we­dług niej głów­ka Ste­fa­nii; chcia­ła wy­li­czyć całe zna­ko­mi­te to­wa­rzy­stwo owe­go wie­czo­ra, któ­re nie mo­gło zo­stać bez wpły­wu na póź­niej­sze, przy­spie­szo­ne bi­cie ser­ca, gdy pan Zdzi­sław ręki pan­ny na do­cze­sne po­sia­da­nie za­żą­dał… sło­wem do­świad­czo­na dama ka­na­po­wa mia­ła wła­śnie w ca­łej peł­ni roz­wi­nąć swo­ją teo­ryę o ko­ja­rzą­cych się dzi­siaj mał­żeń­stwach – gdy na­gle drzwi się otwo­rzy­ły, a do sa­lo­nu wszedł wy­so­kie­go wzro­stu mło­dy męż­czy­zna.

Był to nasz zna­jo­my spek­ta­tor z pod fi­la­ru w ko­ście­le. Wszedł z całą swło­bo­dą czło­wie­ka, któ­re­mu nic na świe­cie nie za­wa­dza. Na przy­jem­nej twa­rzy miał uśmiech, a w ciem­nych oczach pew­ne za­do­wo­le­nie, że tak mi­łych znaj­du­je tu go­ści.

Go­spo­dy­ni domu przy­ło­ży­ła rękę do oczu, aby je od bla­sku lam­py uwol­nić, spój­rza­ła ku dzwiom i rze­kła: – Au­gust!

Z brzmie­nia gło­su, z ja­kiem to imię wy­mó­wi­ła, moż­na było po­znać że to mat­ka.

Po­twier­dził to za­raz przy­by­ły, bo ukło­niw­szy się wszyst­kim, zbli­żył się do sta­rusz­ki iw rękę ją po­ca­ło­wał.

Przyj­ście no­we­go go­ścia wy­wo­ła­ło mil­cze­nie na czas dłuż­szy.

Nie­trud­no od­gad­nąć przy­czy­nę tego mil­cze­nia. Przy­by­ły gos, był to ten pan Au­gust, o któ­rym przed chwi­lą w po – uf­nym fa­mi­lij­nem kół­ku mó­wio­no, uty­sku­jąc, że mu się nie uda­ło, czy ra­czej że nie było do­syć cza­su do zjed­na­nia mu ser­ca wczo­raj­szej szczę­śli­wej ob­lu­bie­ni­cy, któ­ra uro­czo w stro­ju ślub­nym wy­glą­da­ła.

W kół­ku fa­mi­lij­nem uwa­ża­no ten wy­pa­dek za pew­ne nie­szczę­ście, za prze­gra­ną w ra­chu­bie pla­nów na przy­szłość. Py­ta­no się tak­że, jak też Au­gust to zda­rze­nie poj­mu­je. Od­po­wiedz nie była ja­sna. Chcia­no więc do­czy­tać się tej od­po­wie­dzi z twa­rzy przy­by­łe­go go­ścia.

Słusz­nie mat­ka Au­gu­sta po­wie­dzia­ła przed chwi­lą, że syn jej ma za­wie­le wy­cho­wa­nia, aby smut­ki i nie­po­wo­dze­nia swo­je dla każ­de­go na czo­le wy­pi­sy­wać. Pew­na wyż­sza przy­zwo­itość na­ka­zy­wa­ła na­wet wo­bec fa­mi­lii mieć twarz co­dzien­ną, swo­bod­ną, z jaką się w każ­de inne wcho­dzi to­wa­rzy­stwo. To też, mimo wszel­kich wy­si­leń, nie po­zna­no nic z twa­rzy Au­gu­sta, któ­re­go w tej chwi­li moż­na było wziąść albo za mi­strza w sztu­ce uda­wa­nia, albo za czło­wie­ka zu­peł­nie, wo­bec tego co się sta­ło, obo­jęt­ne­go.

Swo­bod­nym uśmie­chem po­wi­tał całe to­wa­rzy­stwo, a na­wet pe­wien wy­raz za­do­wo­le­nia oży­wił jego rysy re­gu­lar­ne, gdy po­mię­dzy sie­dzą­cy­mi da­ma­mi uj­rzał pięk­ną, uśmiech­nię­tą blon­dyn­kę.

– Jak­że się cie­szę – ozwa­ła się z całą swo­bo­dą Wa­le­rya, po­da­jąc mu rękę – jak­że się cie­szę, że pan przy­sze­dłeś! Do­po­mo­żesz mi pan w wal­ce prze­ciw oskar­ża­niu ca­łej na­szej ge­ne­ra­cyi.

– O cóż nas oskar­ża­ją? – za­py­tał z uprzej­mo­ścią do­brze wy­cho­wa­ny męż­czy­zna.

– Oskar­ża­ją nas.

– Za­pew­ne o brak tak zwa­nych ide­al­niej­szych uczuć –

do­po­mógł Au­gust.

– Dla­cze­go mó­wisz pan tak zwa­nych r

– Być może, że w nie nie wie­rzę.

Przy tych sło­wach lek­ki cień za­du­my prze­mknął po twa­rzy Au­gu­sta.

– Ach, mó­wisz pan jak nie­szczę­śli­wy ko­cha­nek, któ­ry już z dzie­sięć ko­szy­ków ode­brał – wtrą­ci­ła szyb­ko ze śmie­chem we­so­łym Wa­le­rya.

Bla­de war­gi Au­gu­sta za­drgnę­ły, ale wnet spo­koj­ny wy­raz osiadł na nich. Zato wszy­scy pra­wie obec­ni, z wy­jąt­kiem to­wa­rzysz­ki Wa­le­ryi, spoj­rze­li po so­bie z pew­nem nie­mi­łem uczu­ciem. Uczu­cie to jed­nak prze­szło po chwi­li, gdy ze swo­bod­nej twa­rzy we­so­łej blon­dyn­ki prze­ko­na­li się, że sło­wa jej wy­mó­wio­ne były bez żad­ne­go głęb­sze­go zna­cze­nia. Bliz­ka ku­zyn­ka wczo­raj­szej ob­lu­bie­ni­cy nie by­ła­by prze­cie w ten spo­sób do Au­gu­sta się ode­zwa­ła, gdy­by o ta­jem­nych jego za­wo­dach coś wie­dzia­ła. Zresz­tą za­wód ów mnie­ma­ny do­ty­kał może wię­cej fa­mi­lii, ni­że­li wła­snej jego oso­by, jak to ze spo­koj­nej twa­rzy przy­by­łe­go wy­czy­tać było moż­na.

Tak też poj­mo­wał i Au­gust to ode­zwa­nie się Wa­le­ryi i z we­so­łym pra­wie od­po­wie­dział uśmie­chem:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: