Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnice klasztoru - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice klasztoru - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KARA

Ba­wo­le Czo­ło i Pio­ru­no­wy Grot po dro­dze peł­nej przy­gód do­tar­li do góry i do­szli aż nad sam staw kro­ko­dy­li. Do­pie­ro tu­taj po­zsia­da­li z koni, zdej­mu­jąc tak­że Jó­ze­fę. Oczy ko­bie­ty były za­pa­dłe, a na ca­łej twa­rzy ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie. Owa pew­ność sie­bie, z jaką od­po­wia­da­ła Ster­nau­owi zni­kła obec­nie bez śla­du. Drża­ła na ca­łym cie­le, le­d­wie trzy­ma­ła się na no­gach. Bez­sil­nie zsu­nę­ła się na zie­mię. Wiel­ki jak je­zio­ro staw im­po­no­wał nie tyl­ko swo­im ogro­mem, ale i spo­ko­jem. Ro­sną­ce nad brze­giem nie­licz­ne drze­wa od­bi­ja­ły się w głę­bi, czy­niąc do­dat­ko­wo ja­kieś nie­sa­mo­wi­te, po­nu­re wra­że­nie.

– Po co mnie tu przy­pro­wa­dzi­li­ście? – spy­ta­ła z prze­ra­że­niem.

– Za­raz zo­ba­czysz – od­parł Hel­mer.

– Chce­cie mnie za­mor­do­wać?

– O nie, tyl­ko osą­dzić.

Zbla­dła jak płót­no, z tru­dem za­ci­ska­ła war­gi, by nie zdra­dzić swe­go stra­chu, jed­nak był tak wiel­ki, że aż zęby za­czę­ły jej dzwo­nić.

– Wy nie je­ste­ście mo­imi sę­dzia­mi.

– Nie, a kto inny, sza­now­na se­nio­ri­to?

– Nie ma­cie pra­wa mnie są­dzić! Od tego, w tym kra­ju jest wyż­sza wła­dza!

– A, może ty je­steś tą wyż­szą wła­dzą?

– Ja? Dla­cze­go? Co to za py­ta­nie?

– Bo są­dzi­łaś se­nio­ra Ar­bel­le­za i wy­rok swój ka­za­łaś wy­ko­nać. My ro­bi­my to samo i tyle wła­dzy ile ty so­bie przy­własz­czy­łaś po­zwa­la­my te­raz przy­znać so­bie.

– Tego nie zro­bi­cie. Je­ste­ście tyl­ko my­śli­wy­mi, a ja cór­ką przy­szłe­go pre­zy­den­ta.

– A od kie­dy to wol­no cór­kom pre­zy­den­tów wy­da­wać i wy­ko­ny­wać wy­ro­ki? Zresz­tą pro­szę się nie ośmie­szać. Twój oj­ciec to wy­jąt­ko­wy łotr, mam na­dzie­ję, że nie­dłu­go uda nam się i tego zbrod­nia­rza do­stać w swo­je ręce. A ty je­steś wy­rzut­kiem, uoso­bie­niem wszel­kie­go zła, za­rów­no cie­le­sne­go jak i du­cho­we­go. Te kro­ko­dy­le, któ­rym za­mie­rza­my cię rzu­cić na po­żar­cie, są po­mi­mo swej brzy­do­ty sto­kroć przy­jem­niej­sze niż ty.

Cze­goś po­dob­ne­go nie sły­sza­ła jesz­cze nig­dy, nikt nie od­wa­żył się rzu­cić w nią ty­lo­ma wy­zwi­ska­mi, jed­nak nie obu­rzy­ła się na nie. Strach zła­mał jej dumę. Po­czu­ła się tak nędz­ną, tak bez­sil­ną, iż zło­żyw­szy ręce po­czę­ła bła­gać jak że­bracz­ka:

– Miej­cie li­tość! Ar­bel­lez prze­cież nie umarł.

– Oka­że­my ci taką samą li­tość, jak ty oka­za­łaś na­sze­mu przy­ja­cie­la – od­po­wie­dział Ba­wo­le Czo­ło. – Te­raz uwa­żaj!

Przy­ło­żył rękę do ust i wy­dał z sie­bie płacz­li­wy ton. Na­tych­miast woda sta­wu zmą­ci­ła się. Tu i ów­dzie po­wy­ska­ki­wa­ły na po­wierzch­nię ja­kieś ciem­ne punk­ty po­dob­ne do zgni­łe­go pnia albo czar­ne­go ka­mie­nia. Punk­ty te po­czę­ły się po­ru­szać. Do­pie­ro te­raz moż­na było po­znać po­twor­ne łby kro­ko­dy­li. Z wiel­ką szyb­ko­ścią pły­nę­ły do brze­gu bi­jąc swy­mi dłu­gi­mi ogo­na­mi, tak iż całe masy roz­pry­ski­wa­ły się do­ko­ła. Swe strasz­ne pasz­cze roz­dzia­wia­ły tak sze­ro­ko, że moż­na było uj­rzeć całe rzę­dy strasz­li­wych zę­bów i za­my­ka­ły je od cza­su do cza­su z ło­sko­tem. Był to rze­czy­wi­ście prze­ra­ża­ją­cy wi­dok.

Krew zmro­zi­ła się w ży­łach Jó­ze­fy. Te pasz­cze peł­ne ro­bac­twa, pi­ja­wek i nie­czy­sto­ści mia­ły ją po­rwać i zmiaż­dżyć swy­mi ostry­mi jak szty­le­ty kła­mi. Sam fe­tor jaki te zwie­rzę­ta wy­da­wa­ły z sie­bie był zdol­ny ode­brać przy­tom­ność, cóż do­pie­ro myśl, że ma być wy­da­na na pa­stwę tych obrzy­dli­wych ga­dów.

– O San­ta Ma­don­na! – za­wo­ła­ła z ję­kiem – To okrut­ne żar­ty. Prze­cież to nie może być wa­szym rze­czy­wi­stym za­mia­rem wrzu­cić mnie na łup tym be­stiom?

– O nie, za­raz cię nie wrzu­ci­my – od­po­wie­dział Ba­wo­le Czo­ło. – To by­ło­by zbyt ła­god­ne dla cie­bie. Nie za­słu­ży­łaś na szyb­ką i na­głą śmierć. Znasz prze­cież Al­fon­so, owe­go dra­ba, co twier­dzi, że jest hra­bią de Ro­dri­gan­da.

– Znam – od­par­ła.

– Wiesz, że był kie­dyś w ha­cjen­dzie del Eri­na?

– Wiem.

– I sły­sza­łaś za­pew­ne o jego przy­go­dach, ja­kie mu się tu­taj przy­da­rzy­ły?

– Opo­wia­dał mi.

– Opo­wia­dał ci tak­że jak wi­siał nad pasz­cza­mi kro­ko­dy­li?

Na samo wspo­mnie­nie wstrzą­snął nią dreszcz.

– Tak – od­rze­kła sła­bo.

– Na drze­wie?

– Tak.

– Nie­ste­ty uda­ło mu się wów­czas ura­to­wać, ale obec­nie jest to wy­klu­czo­ne. Otóż po­patrz na drze­wo. To, to samo, na któ­rym on wi­siał.

Po­pa­trzy­ła w górę. Rze­czy­wi­ście uj­rza­ła po­chy­łe drze­wo tuż nad brze­giem, któ­re­go je­den ko­nar zwi­sał nad wodą, jak­by umyśl­nie tam umiesz­czo­ny. Przy­mknę­ła oczy, mia­ła uczu­cie, że całe jej cia­ło roz­pa­da się na ty­sią­ce ka­wał­ków.

– Na tym sa­mym ko­na­rze za­wi­śniesz – do­dał po­waż­nie Mi­ste­ka. – Kro­ko­dy­le nie zmiaż­dżą cię od razu, tyl­ko ka­wa­łek po ka­wał­ku będę roz­ry­wa­ły two­je cia­ło.

– Ła­ski! – jęk­nę­ła nie otwie­ra­jąc oczu.

– Ła­ski? – za­wo­łał śmie­jąc się szy­der­czo – A ty w ogó­le wiesz co to jest ła­ska?

– Ja po­sta­no­wi­łam się po­pra­wić!

– Ty? Ty się nig­dy nie po­pra­wisz! Na­wet gdy­by­śmy da­ro­wa­li ci ży­cie, sta­ła­byś się jesz­cze gor­sza.

– Da­ruj­cie mi ży­cie, a wy­znam wszyst­ko co wiem.

– Co?

– Wszyst­ko co zro­bi­łam.

– Tego nie chce­my wie­dzieć.

– Ani tego co zro­bił mój oj­ciec i stryj?

– To wie­my.

– Opo­wiem wam wszyst­ko o Hen­ry­ku Lan­do­li.

– Nie chce­my sły­szeć o tym ło­trze.

– Wszyst­kie ta­jem­ni­ce domu Ro­dri­gan­da.

– To nas w ogó­le nie ob­cho­dzi – od­po­wie­dział z fleg­mą. – Niech mój brat za­rzu­ci las­so.

Je­den z Mi­ste­ków od­piął na­tych­miast swo­je las­so i po­czął się wspi­nać na drze­wo. Wdra­paw­szy się na górę umo­co­wał śro­dek rze­mie­nia wo­kół dwóch ko­na­rów zwi­sa­ją­cych nad wodą, koń­ce las­sa uchwy­cił w zęby i tak zsu­nął się na zie­mię.

Ba­wo­le Czo­ło tak­że od­wią­zał swo­je las­so ro­biąc z nie­go pę­tlę.

– Tak, te­raz mo­że­my za­czy­nać – po­wie­dział.

– Li­to­ści! – wrzesz­cza­ła Jó­ze­fa pod­no­sząc ręce w górę.

– Li­tość wzglę­dem cie­bie by­ła­by prze­stęp­stwem – od­parł Mi­ste­ka zwol­na przy­wią­zu­jąc ko­niec las­sa do zwi­sa­ją­ce­go pnia.

– Wy­zna­ję, że Al­fon­so nie jest sy­nem hra­bie­go de Ro­dri­gan­da, tyl­ko mego stry­ja! – za­wo­ła­ła pod­no­sząc się na ko­la­na i skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy.

– O tym wiem bez cie­bie! Chodź tu­taj!

Pod­su­nął jej pę­tlę pod ra­mio­na ści­ska­jąc ją moc­no.

– O Boże, Boże, nikt się nade mną nie uli­tu­je? – po­czę­ła ję­czeć strasz­nym gło­sem. – Ja wy­znam, wszyst­ko, wszyst­ko, tak, że cały ma­ją­tek Ro­dri­gan­dów od­zy­ska­cie!

– Ten ma­ją­tek nie jest nasz! Nie chce­my go! Cią­gnij­cie, raz… Po­czę­ła rzu­cać rę­ka­mi i no­ga­mi.

– Ja nie chcę, nie chcę; ja chcę żyć, nie chcę umie­rać! – krzy­cza­ła do­no­śnie.

– Dwa… – ko­men­de­ro­wał ze spo­ko­jem wódz.

Przy­czoł­ga­ła się do nie­go i sil­nie chwy­ci­ła go za nogi wo­ła­jąc:

– I ty zgi­niesz ze mną, nie pusz­czę cię okrut­ni­ku!

– Trzy… – za­brzmiał jego głos.

Od­trą­cił ją od sie­bie; w tej chwi­li dwóch In­dian po­cią­gnę­ło sil­nie las­so… strasz­li­wy, prze­ra­ża­ją­cy krzyk roz­darł po­wie­trze.

Jó­ze­fa stra­ci­ła grunt pod no­ga­mi i zo­sta­ła unie­sio­na w górę.

Wszyst­kie pasz­cze skie­ro­wa­ły się w jej stro­nę, lecz nie zdą­ży­ły jej do­się­gnąć. Mi­ste­ko­wie po­cią­gnę­li po­now­nie, za­wi­sła tuż nad łba­mi ga­dów ko­ły­sząc się z po­cząt­ku w wiel­kich, po­tem co­raz mniej­szych ko­łach nad ta­flą wody, do­pó­ki nie za­wi­sła spo­koj­nie tuż nad ich roz­dzia­wio­ny­mi pasz­cza­mi… Gady po­czę­ły swój ta­niec. Woda za­pie­ni­ła się od ude­rzeń ogo­nów. Z nad zbi­tej masy wi­dać było dzi­kie pod­sko­ki i sza­lo­ną wal­kę be­stii. Hel­mer do­tych­czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu.

– Po­cze­kaj­cie! – ode­zwał się wresz­cie – Stra­ci­ła przy­tom­ność.

– Mamy ją za­nu­rzyć w sta­wie? Za­raz przyj­dzie do sie­bie, jak dam się jej na­pić wody – za­wo­łał je­den z trzy­ma­ją­cych Mi­ste­ków.

– Nie – od­po­wie­dział Ba­wo­le Czo­ło. – Kro­ko­dy­le te na­tych­miast by się nią za­ję­ły, a ona nie może umrzeć.

– Mamy ją tak zo­sta­wić, do­pó­ki nie doj­dzie do sie­bie?

– Tak. Przy­wiąż­cie las­so do pnia, by nie trze­ba jej było trzy­mać przez cały czas.

Wszy­scy usie­dli na tra­wie, cze­ka­jąc na chwi­lę przy­tom­no­ści Jó­ze­fy. Po­wierzch­nia wody błysz­cza­ła sil­nie od pro­mie­ni słoń­ca pa­da­ją­cych na nią, był to tak sil­ny blask, że nie moż­na było na nie­go dłu­go pa­trzeć, zbyt ośle­piał. Ba­wo­le Czo­ło spoj­rzał nie­co w bok i w tej se­kun­dzie padł na zie­mię.

– Uff! – za­wo­łał pół­gło­sem.

Pio­ru­no­wy Grot, jako do­świad­czo­ny my­śli­wy na­tych­miast po­jął całą sy­tu­ację. W mgnie­niu oka rów­nież padł na zie­mię jak dłu­gi.

– Co się dzie­je? – spy­tał szep­tem.

– In­dia­nin – od­parł Ba­wo­le Czo­ło.

– Gdzie?

– Tam, pod wiel­kim cy­pry­sem.

Oczy wszyst­kich skie­ro­wa­ły się w tym kie­run­ku. Rze­czy­wi­ście było wi­dać ja­kie­goś In­dia­ni­na sto­ją­ce­go spo­koj­nie, ale nie był już sam, to­wa­rzy­szył mu jesz­cze je­den, wi­docz­nie nie za­uwa­ży­li jesz­cze Mi­ste­ków.

– Pod­cią­gnij­cie cia­ło wi­szą­cej w górę, aby za­kry­ły ją li­ście – ode­zwał się Ba­wo­le Czo­ło. – Nie chcę, aby ją spo­strze­gli.

– Może spu­ści­my ją na zie­mię? – spy­tał je­den z Mi­ste­ków.

– Nie, mu­sie­li­by­ście wejść na drze­wo, a to na pew­no by za­uwa­ży­li.

Pod­cią­gnę­li Jó­ze­fę w górę, w tej sa­mej chwi­li pod cy­pry­sem zja­wił się trze­ci In­dia­nin.

– Zda­je się, że jest ich wię­cej – po­wie­dział Pio­ru­no­wy Grot. – Tyl­ko nie mogę roz­po­znać, do ja­kie­go szcze­pu na­le­żą. To może sta­no­wić dla nas pew­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, mu­szę po­dejść do nich bli­żej.

– Sam je­den? – spy­tał Ba­wo­le Czo­ło. – Dwóch wię­cej zdzia­ła, idę z moim bra­tem. On po­dej­dzie ich z pra­wej stro­ny sta­wu, ja z le­wej. Spo­tka­my się z nimi.

– A nasi lu­dzie, co z nimi?

– Po­cze­ka­ją tu do­pó­ki nie wró­ci­my.

Mi­ste­ko­wie na­tych­miast po­ło­ży­li się w wy­so­kiej tra­wie, któ­ra za­kry­wa­ła ich cał­ko­wi­cie, pod­czas gdy Ba­wo­le Czo­ło i Pio­ru­no­wy Grot po­czoł­ga­li się w stro­nę nie­pro­szo­nych go­ści. Gdy­by prze­czu­wa­li co za prze­ciw­ni­ka mie­li przed, a wła­ści­wie za sobą, in­a­czej by po­stę­po­wa­li.

Po­przed­niej nocy, po­mi­mo ciem­no­ści od pół­no­cy w stro­nę ha­cjen­dy zbli­ża­ło się dwóch jeźdź­ców. W ma­łej do­lin­ce, nie­da­le­ko za­bu­do­wań je­den z nich za­trzy­mał ko­nia i rzekł:

– Tu­taj bę­dzie­my mu­sie­li za­cze­kać.

– Dla­cze­go, se­nior Pir­ne­ro? – spy­tał dru­gi.

– Bo nie wie­my jak wy­glą­da sy­tu­acja w ha­cjen­dzie. Ju­arez już ru­szył, Fran­cu­zi krę­cą się tam tak­że, więc nie moż­na wie­dzieć kogo tam za­sta­nie­my, przy­ja­ciół czy wro­gów. Mu­si­my za­cze­kać aż do rana i wte­dy prze­ko­na­my się jak spra­wy sto­ją.

– W ta­kim ra­zie nie wol­no za­pa­lać ogni­ska. Co z pań­ski­mi ocza­mi, bolą jesz­cze?

– O nie. Pań­skie zie­le spra­wi­ło cuda. Wpraw­dzie jed­ne­go mi brak, ale za to dru­gim wi­dzę tak do­brze jak przed­tem.

– To mnie cie­szy, a więc zsiądź­my z koni i za­cze­kaj­my do rana. Przy­wią­za­li wierz­chow­ce do krza­ków, sami zaś roz­ło­ży­li się w tra­wie, znu­że­ni bar­dzo po­dró­żą za­nie­cha­li dal­szej roz­mo­wy.

Oko­ło po­mo­cy nie sły­sząc nic po­dej­rza­ne­go uko­ły­sa­ni ci­szą rze­czy­wi­ście chcie­li się prze­spać, gdy na­gle roz­legł się ja­kiś sil­ny tę­tent.

– Kto tu może przy­by­wać? – rzekł ten, któ­re­go dru­gi ty­tu­ło­wał Pir­ne­ro. – Po­słu­chaj, nad­jeż­dża ktoś jesz­cze.

Chwy­ci­li za broń, na­gle za­uwa­ży­li, że je­den z jeźdź­ców za­trzy­mu­je ko­nia i woła za sie­bie:

– Kto nad­jeż­dża?

– A kto wola?

– Taki je­den, co po­sy­ła kul­kę, je­śli nie otrzy­ma od­po­wie­dzi.

– Oho, ja też ma strzel­bę.

Sły­chać było na­cią­ga­nie kur­ków.

– Od­po­wia­daj! – krzyk­nął ten pierw­szy. – Po­daj przy­najm­niej ha­sło!

– Ha­sło? – za­py­tał ten z tyłu. – Je­śli wspo­mi­nasz ha­sło, to mu­sisz być cy­wi­li­zo­wa­nym czło­wie­kiem, zresz­tą mó­wisz po hisz­pań­sku jak bia­li. Na­le­ża­łeś do za­ło­gi del Eri­na?

– Tak.

– Je­steś pew­nie jed­nym z va­qu­eros?

– Nie, by­łem w służ­bie u se­nio­ra Kor­te­jo.

– Do dia­bła, to je­ste­śmy kam­ra­ta­mi.

– To­bie też się uda­ło uciec?

– Dzię­ki Bogu, tak.

– W ta­kim ra­zie nie po­trze­bu­je­my na sie­bie na­sta­wać, mo­że­my się na­wet po­łą­czyć.

– Na­tu­ral­nie, chodź do mnie.

Roz­mo­wy tej z naj­więk­szą uwa­gą słu­cha­no w wą­wo­zie, po czym je­den z sie­dzą­cych tam, pod­szedł do ucie­ki­nie­rów z tymi sło­wa­mi:

– Pro­szę, nie prze­strasz­cie się tyl­ko! Je­ste­śmy na­sta­wie­ni przy­ja­ciel­sko.

– Do stu pio­ru­nów? – szep­nął je­den. – Co ga­da­cie? To prze­cież lu­dzie, tego dur­ne­go Kor­te­ja.

Obaj Mek­sy­ka­nie sta­nę­li w pierw­szej chwi­li jak ra­że­ni pio­ru­nem, do­pie­ro po ja­kimś cza­sie je­den z nich spy­tał:

– Co­ście za jed­ni? Tak­że ucie­ki­nie­rzy?

– Nie.

– No cóż, to mu­si­my być ostroż­ni. Ilu was jest?

– Dwóch.

– Chy­ba żar­tu­je­cie, skąd przy­by­wa­cie?

– Od rze­ki Rio Gran­dę del Nor­te.

– A gdzie zmier­za­cie?

– Do ha­cjen­dy del Eri­na.

– Do kogo?

– Do mo­jej cór­ki i do was.

– Do cór­ki? Kim je­ste­ście?

– Nie po­zna­je­cie mnie po gło­sie? Ja je­stem Kor­te­jo.

– Bzdu­ra! – szep­nął jego to­wa­rzysz. – Ta gra prze­sta­je być za­baw­na.

– Kor­te­jo? – spy­tał Mek­sy­ka­nin – Nie opo­wia­daj­cie ta­kich nie­do­rzecz­no­ści. Kor­te­jo nie bę­dzie po­wra­cał tyl­ko z jed­nym czło­wie­kiem.

– Ale tak wła­śnie jest! Za­raz zo­ba­czy­cie. Przyj­dę do was.

– Ale sam. Trzy­mam strzel­bę go­to­wą do strza­łu.

Ucie­ki­nie­rzy po­łą­czy­li się i bacz­nie na­słu­chi­wa­li zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Po­zna­li, że rze­czy­wi­ście idzie tyl­ko je­den czło­wiek, więc się nie­co uspo­ko­ili. Kor­te­jo pod­szedł i za­trzy­mu­jąc się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści po­wie­dział:

– Ma któ­ryś z was przy so­bie za­pał­ki? Ja przy­by­wam z dzi­kiej pusz­czy, więc cier­pię na ich brak.

– Za­pał­ki? Do cze­go? – spy­tał je­den Mek­sy­ka­nin.

– Aby­ście przy świe­tle mo­gli mnie obej­rzeć i roz­po­znać.

– Je­śli tak, to do­brze. Zbliż tu­taj swo­ją twarz.

Się­gnął do kie­sze­ni. Wkrót­ce po­tem bły­snął sła­by pło­mień i oświe­tli twarz Kor­te­ja.

– Do dia­bła! – za­wo­łał. – To na­praw­dę wy, se­nior Kor­te­jo. Gdzie ma­cie po­zo­sta­łych.

– O tym do­wie­cie się póź­niej. Po­wiedz­cie mi naj­pierw, co się sta­ło w ha­cjen­dzie, że mu­sie­li­ście ucie­kać.

– Je­ste­śmy do­syć da­le­ko od ha­cjen­dy, więc nie mamy się chy­ba cze­go oba­wiać. Może uda nam się spo­tkać jesz­cze kil­ku na­szych.

Obaj Mek­sy­ka­nie zsie­dli z koni.

– Chodź­cie ze mną do wą­wo­zu – rzekł Kor­te­jo. – Tam mo­że­my się do­brze ukryć. Na­wet, gdy­by jesz­cze któ­ryś z na­szych uciekł to i tak bę­dzie mu­siał prze­jeż­dżać koło nas, więc wte­dy go przy­wo­ła­my.

Po­de­szli do to­wa­rzy­sza Kor­te­ja. Ten do­tych­czas w mil­cze­niu przy­słu­chi­wał się ich roz­mo­wie. Gdy się zbli­ży­li po­ło­żył rękę na ra­mie­niu Kor­te­ja i spy­tał:

– Se­nior, to praw­da? Na­zy­wa­cie się Kor­te­jo?

– Tak, praw­da – od­rzekł.

– Nie Pir­ne­ro?

– Nie.

– I nie przy­szedł pan z for­tu Gu­ada­lo­upe?

– Nie, przy­ja­cie­lu.

– Nie na­zy­waj­cie mnie przy­ja­cie­lem. Za­wie­dli­ście mnie i okła­ma­li­ście, więc o przy­jaź­ni nie może być mowy.

– Nie de­ner­wuj­cie się zby­tecz­nie – ode­zwał się Kor­te­jo, chcą go uspo­ko­ić. – Zmu­szo­ny by­łem do kłam­stwa, nie mia­łem jed­nak złe­go za­mia­ru.

– Pod­czas po­dró­ży nie raz sły­sze­li­ście ja­kie mam o was zda­nie.

– To praw­da, wła­śnie dla­te­go ukry­wa­łem przed wami moje praw­dzi­we na­zwi­sko. Po­mi­mo tego, chęt­nie wy­peł­nię to, co wam obie­ca­łem, bo rze­czy­wi­ście wy­świad­czy­łeś mi wiel­ką przy­słu­gę.

My­śli­wy Gran­de­pri­se za­milkł na chwi­lę, chcą wi­docz­nie opa­no­wać swo­ją złość, po czym roz­wa­żyw­szy wszyst­kie za i prze­ciw ode­zwał się:

– Wpraw­dzie nie zwy­kłem wie­rzyć ni­ko­mu, kto mnie raz okła­mał, mimo tego mu­szę was spy­tać raz jesz­cze, czy to praw­da, że zna­cie Hen­ry­ka Lan­do­lę?

– To praw­da – od­po­wie­dział Kor­te­jo.

– Czy tym ra­zem mó­wi­cie praw­dę?

– Tak.

– I to praw­da, że ma­cie się z nim spo­tkać?

– Na­tu­ral­nie.

– Mo­gli­by­ście na to przy­siąc?

– Przy­się­gam, że to praw­da.

– Do­brze, w ta­kim ra­zie da­ru­ję wam wszyst­ko inne. Po­trze­bo­wa­li­ście po­mo­cy, więc po­spie­szy­łem z nią, bo je­ste­ście czło­wie­kiem. Wa­sze po­ło­że­nie było god­ne po­li­to­wa­nia, mu­sie­li­ście się ra­to­wać, a wiec nie mogę brać wam tego za złe, że mnie okła­ma­li­ście. Te­raz jed­nak ocze­ku­ję, że do­trzy­ma­cie przy­rze­cze­nia.

– Ma­cie na my­śli za­pła­tę?

– To nie jest naj­waż­niej­sze, mu­szę do­stać Lan­do­lę.

– Do­sta­nie­cie go. Oto moja ręka!

Ame­ry­ka­nin ujął ją i na znak zgo­dy po­trzą­snął za­ma­szy­ście.

– No to spra­wa za­ła­twio­na – po­wie­dział. – Nie je­stem wa­szym po­li­tycz­nym sprzy­mie­rzeń­cem i co do tego nie mo­że­cie na mnie li­czyć, ale co do wa­szych oso­bi­stych spraw, będę wam po­ma­gał i zo­sta­nę aż do cza­su, gdy uda mi się schwy­tać Lan­do­lę.

– Se­nior Kor­te­jo, co to za czło­wiek? – spy­tał je­den z no­wo­przy­by­łych Mek­sy­ka­nów.

– My­śli­wy ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych – od­parł Kor­te­jo.

– Jak się na­zy­wa?

– Gran­de­pri­se.

– Gran­de­pri­se, ach! Znam go. Szko­da, że jest tak ciem­no.

– Zna­cie mnie? – spy­tał my­śli­wy. – Skąd?

– Mój stryj opo­wia­dał mi o was. Zna­cie ojca Hi­la­rio?

– Ojca Hi­la­rio? Tego, któ­ry naj­pierw był w klasz­to­rze del­la Bar­ba­ra, w San­ta Jaga?

– Tak.

– Czy go znam? On mi prze­cież ura­to­wał ży­cie.

– Tak. By­li­ście wów­czas w po­dró­ży, czy na po­lo­wa­niu i przy­by­li­ście do San­ta Jaga w opła­ka­nym sta­nie.

– Po­czę­ła trze­pać mną fe­bra. Oj­ciec Hi­la­rio zli­to­wał się nade mną, przy­go­to­wał mi le­kar­stwo i pie­lę­gno­wał. Bez jego po­mo­cy umarł­bym. Je­że­li je­ste­ście jego bra­tan­kiem, to mu­si­my zo­stać przy­ja­ciół­mi. Oto moja ręka.

W tej chwi­li dał się sły­szeć tę­tent kil­ku koni. Może z dzie­się­ciu jeźdź­ców zbli­ża­ło się do wą­wo­zu.

– Co za ohyd­na dro­ga! – za­wo­łał je­den z nich – Kark so­bie moż­na skrę­cić.

– To i tak lep­sze niż dać się zła­pać In­dia­nom, stra­cił­byś wte­dy skalp – po­wie­dział dru­gi. Z roz­mo­wy tej Kor­te­jo po­znał, że i ci lu­dzie mu­sie­li na­le­żeć do jego za­ło­gi, dla­te­go za­wo­łał:

– Cze­kaj­cie! Stój­cie! Tu jest nas wię­cej.

W jed­nej chwi­li jeźdź­cy za­trzy­ma­li ko­nie, sły­chać było jak przy­go­to­wu­ją broń.

– Kto tam? – spy­tał je­den z nich.

– Ja tu je­stem! – od­parł bra­ta­nek ojca Hi­la­rio.

– Ach, to ty Man­fre­do! Po­zna­ję cię po gło­sie. Ilu was jest?

– Czte­rech! Se­nior Kor­te­jo jest z nami.

– Se­nior Kor­te­jo? Czy to moż­li­we?

– Tak. Wła­śnie za­mie­rzał wró­cić do ha­cjen­dy, gdy go spo­tka­li­śmy. Zsiądź­cie z koni i chodź­cie do nas.

Zro­bi­li jak im ra­dził. Ko­nie przy­wią­za­li do koł­ków, sami zaś we­szli do wą­wo­zu. Tych dzie­się­ciu spo­tka­ło się tak­że przy­pad­kiem. Wspól­nie ura­dzi­li, że uda­dzą się na pół­noc, bo wie­dzie­li, że tam wła­śnie jest Kor­te­jo z resz­tą woj­ska, li­czy­li, iż się spo­tka­ją.

– Ale na Boga, co się sta­ło? – spy­tał Kor­te­jo.

– Ha­cjen­da zo­sta­ła na­pad­nię­ta – od­po­wie­dzie­li.

– Przez kogo? Przez In­dian? Czy do­brze sły­sza­łem?

– Tak.

– A wy ucie­ka­cie, za­miast się bro­nić i wal­czyć?

– Co? Może nie wal­czy­li­śmy? Bro­ni­li­śmy się ile tyl­ko sił nam sta­ło, ale prze­ciw ta­kiej sile nie moż­na było nic zdzia­łać.

– Czy­li, że za­ję­li już ha­cjen­dę?

– Nie­ste­ty.

– Ilu ich było?

– Kto zli­czył­by tych dia­błów. Mu­sia­ło być ich prze­szło ty­siąc.

– Mój Boże? A gdzie moja cór­ka?

– Kto to może wie­dzieć.

– Wy nie wie­cie? – spy­tał Kor­te­jo z prze­ra­że­niem. – Mu­sie­li­ście ją prze­cież wi­dzieć.

– To nie było moż­li­we. Czer­wo­ne psy na­pa­dły na nas tak nie­spo­dzie­wa­nie, że na nic nie było cza­su.

– Co za nie­szczę­ście! Co to byli za In­dia­nie? Może Apa­cze?

– O nie, sły­sza­łem jak je­den z nich na­zy­wał się Mi­ste­ką. Nie byli ubra­ni jak zwy­czaj­ni In­dia­nie.

– Mu­szę wie­dzieć co się sta­ło z moją cór­ką. In­a­czej nie mogę opu­ścić tej oko­li­cy.

– Uspo­kój­cie się se­nior! – ode­zwał się Gran­de­pri­se. – Mi­ste­ko­wie nie są tak strasz­ni jak Apa­cze czy Ko­man­cze. Mia­łem spo­sob­ność ich po­znać. Ko­biet nie za­bi­ja­ją.

– To mnie po­cie­sza, ale mimo tego mu­szę się do­wie­dzieć, jaki los ją spo­tkał.

– To zu­peł­nie na­tu­ral­nie, że chce­cie się do­wie­dzieć co spo­tka­ło cór­kę.

– Ale jak? Sam nie mogę, a ża­den z mo­ich nie śmie po­ka­zać się w ha­cjen­dzie?

– Po­zo­staw­cie to na mo­jej gło­wie. Ja po­tra­fię pod­słu­chi­wać. W ra­zie po­trze­by udam się ju­tro do ha­cjen­dy. Przede wszyst­kim trze­ba się do­wie­dzieć, cze­mu Mi­ste­ko­wie na­pa­dli na ha­cjen­dę.

– Kto to może wie­dzieć! – po­wie­dział je­den z ucie­ki­nie­rów.

– Mu­sie­li mieć prze­cież ja­kiś po­wód. Nie za­uwa­ży­li­ście przed­tem cze­goś nie­zwy­kłe­go?

– Za­uwa­ży­li­śmy.

– Co ta­kie­go?

– Wczo­raj o pół­no­cy, na jed­nej z po­bli­skich gór bły­snął ogrom­ny pło­mień.

– To mógł być przy­pa­dek.

– O nie, to mu­siał być znak, bo za­raz po­tem, na roz­ma­itych gó­rach za­bły­sły po­dob­ne pło­mie­nie.

– Na­oko­ło?

– Tak.

– W ta­kim ra­zie rze­czy­wi­ście mu­siał to być znak. My­ślę, że Mi­ste­ko­wie zwo­ła­li się, aby was se­nior Kor­te­jo, jako wro­ga Ju­are­za wy­rzu­cić z kra­ju. To jed­nak mu­sia­ło być przez ko­goś ob­my­śla­ne. Cie­ka­wy je­stem kto był ich do­wód­cą?

– Nie mie­li­śmy cza­su za­uwa­żyć tego.

– Nie było z nimi żad­ne­go bia­łe­go?

– Na­wet dwóch.

– Na­praw­dę? Może uda nam się zgad­nąć co to byli za lu­dzie?

– Nikt z nas nie wie. Przy­by­li na ko­niach i zsiadł­szy z nich we­szli do po­miesz­cze­nia straż­ni­ków mó­wiąc, że chcą się wi­dzieć z se­nio­ri­tą Jó­ze­fą.

– Po­zwo­li­li­ście na to?

– O nie. Straż­nik nie chciał im na to po­zwo­lić, ale je­den z nich ude­rzył pię­ścią wach­mi­strza tak, że padł na zie­mię, po czym obaj wy­szli i uda­li się na górę.

– Co było po­tem?

– Po­tem… po­tem dał się sły­szeć u se­nio­ri­ty strzał, po czym na­tych­miast usły­sze­li­śmy wy­cie czer­wo­nych dia­błów, któ­rzy ze wszyst­kich stron spa­dli nam na kar­ki.

– Ilu was było w war­tow­ni?

– Może dwu­dzie­stu, a może i wię­cej.

– Czy­li, że prze­szło dwu­dzie­stu? – spy­tał Gran­de­pri­se ze zdzi­wie­niem i od­cie­niem po­gar­dy.

– I tych dwu­dzie­stu po­zwo­li­ło oba­lić pię­ścią swe­go wach­mi­strza?

– Co mie­li­śmy ro­bić?

– Oba­lić jego sa­me­go.

– Ha! Po­win­ni­ście go zo­ba­czyć. Nie po­wie­dział nam kim jest. Wszedł do środ­ka i za­cho­wy­wał się jak­by był sprzy­mie­rzeń­cem se­nio­ra Kor­te­jo, albo jego wy­słan­ni­kiem. Za­miast proś­by roz­ka­zy­wał.

– Je­że­li się nie mylę, to pra­wo do roz­ka­zy­wa­nia na ha­cjen­dzie ma tyl­ko se­nior Kor­te­jo.

– To praw­da, ale kil­ku my­śla­ło, że to Pan­te­ra Po­łu­dnia.

– Tak, ten rze­czy­wi­ście jest sprzy­mie­rzeń­cem se­nio­ra, ale prze­cież sami mó­wi­li­ście, że to był bia­ły.

– Tak.

– A Pan­te­ra Po­łu­dnia jest In­dia­ni­nem.

– W ta­kiej chwi­li nikt o tym nie po­my­ślał.

Opo­wie­dzie­li mu wszyst­ko w mia­rę do­kład­nie. Gran­de­pri­se słu­chał uważ­nie po czym po­trzą­snął gło­wą w za­my­śle­niu i rzekł:

– Ta­kie­go męż­czy­znę, tak sil­nie zbu­do­wa­ne­go z taką samą dłu­gą bro­dą i w ta­kim stro­ju, wi­dzia­łem ra­zem z Ju­are­zem nad Rio Sa­bi­nas. Cie­ka­wy je­stem, czy to ten sam?

– Kto to był – spy­tał Kor­te­jo.

– Tego nie wiem, ale Ju­arez wiel­ce go po­wa­żał.

– Po­wie­dzia­łeś, że w po­ko­ju mo­jej cór­ki roz­legł się strzał? – spy­tał Kor­te­jo.

– Tak.

– Świę­ta Pa­nien­ko! Za­strze­li ją.

– Wąt­pię – od­parł Gran­de­pri­se. – Czy to praw­da, że za­raz po strza­le za­czął się atak?

– Tak jest.

– Czy­li, że strzał ten był sy­gna­łem do roz­po­czę­cia wal­ki. Mo­że­cie być spo­koj­ni o wa­szą cór­kę.

– Ale na pew­no mu­sie­li ją uwię­zić!

– To praw­do­po­dob­ne.

– Mu­si­my ją uwol­nić.

– Na­tu­ral­nie, po­mo­gę wam.

– A czy nie by­ło­by do­brze już te­raz pod­jąć od­po­wied­nie kro­ki?

– Hm! – mruk­nął strze­lec. – To nie­bez­piecz­ne. Co za kro­ki, ma­cie se­nior na my­śli?

– Ja tego nie wiem, ale je­że­li się nie mylę, to po­wie­dzie­li­ście, że zna­cie się na sztu­ce pod­słu­chi­wa­nia?

– Tak po­wie­dzia­łem, ale po­dej­rze­wam, że cała ha­cjen­da pil­no­wa­na jest przez set­ki In­dian.

– Ju­tro też bę­dzie strze­żo­na, a w nocy ła­twiej się pod­kraść niż w dzień.

– To wa­sze zda­nie. Te­raz In­dia­nie prze­szu­ku­ją całą oko­li­cę szu­ka­jąc zbie­gów. Gdy­by mnie zła­pa­li uwa­ża­li­by za jed­ne­go z wa­szych i po­wie­si­li bez sądu. Ju­tro to co in­ne­go. Mogę w cią­gu dnia udać się tam zu­peł­nie otwar­cie i po­wie­dzieć, że je­stem Ame­ry­ka­ni­nem.

– Ale wie­le złe­go może się zda­rzyć do tego cza­su.

– To praw­da – od­rzekł Gran­de­pri­se z na­my­słem.

– Se­nior Gran­de­pri­se, ja was bła­gam, czyń­cie i dzia­łaj­cie o ile moż­li­we jak naj­prę­dzej.

– To bar­dzo nie­bez­piecz­na spra­wa! W któ­rym kie­run­ku leży ha­cjen­da?

– Tam, pro­sto – po­wie­dział je­den z ucie­ki­nie­rów.

– Jak dłu­go trze­ba tam iść?

– Pół go­dzi­ny.

– No cóż, od­wa­żę się i pój­dę za­raz.

– Dzię­ku­ję wam! – rzekł Kor­te­jo. – Nie po­ża­łu­je­cie tego, że dla mnie i mo­jej cór­ki na­ra­ża­cie się na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Mam na­dzie­ję, że do­trzy­ma­cie se­nior sło­wa. Przy­po­mi­nam wam Hen­ry­ka Lan­do­lę. Ale, ale w tej ciem­no­ści trud­no mi bę­dzie tra­fić z po­wro­tem. Zna­cie głos mek­sy­kań­skiej żaby?

– Zna­my.

– Kto z was po­tra­fi na­śla­do­wać ten głos?

– Ja po­tra­fię – od­po­wie­dział któ­ryś z ucie­ki­nie­rów.

– Do­brze. Je­że­li nie dał­bym rady od­na­leźć tego wą­wo­zu wy­dam z sie­bie taki sam głos, a ty mi wte­dy od­po­wiesz. W nocy sły­chać go da­le­ko, więc nie będę mu­siał dłu­go błą­dzić.

– Kie­dy wró­ci­cie?

– Tego nie wiem. Może i nie wró­cę, bo jak mnie zła­pią, to nie wy­pusz­czą już ze swych szpo­nów ży­wym.

– Świę­ta Ma­don­no, nie po­zwól na to.

– Je­że­li nie wró­cę do rana nie troszcz­cie się o mnie i radź­cie so­bie jak mo­że­cie. Ko­nia mo­je­go zo­sta­wię tu­taj. Za­cho­wuj­cie się spo­koj­nie, by Mi­ste­ko­wie was nie zna­leź­li. A te­raz, do wi­dze­nia!

Zu­chwa­ły strze­lec znik­nął w ciem­no­ściach.

Wpraw­dzie po­wie­dział, że nie jest i nie zo­sta­nie stron­ni­kiem Kor­te­ja, ale gdy­by znał wszyst­kie jego spraw­ki z pew­no­ścią ani pal­cem by nie ru­szył w jego in­te­re­sie i nie na­ra­żał­by ży­cia dla cór­ki czło­wie­ka o ta­kiej prze­szło­ści.

Jak tyl­ko znik­nął po­zo­sta­li roz­ło­ży­li się w tra­wie opo­wia­da­jąc so­bie swo­je wza­jem­ne prze­ży­cia i przy­go­dy, na­tu­ral­nie za­żą­da­li też od Kor­te­ja, by im opo­wie­dział swo­je dzie­je. Nie były one dla nie­go ko­rzyst­ne, gdy­by się zdra­dził, że owa wy­pra­wa do rze­ki Rio Gran­de del Nor­te speł­za­ła na ni­czym i że wszyst­kich jego kom­pa­nów wy­mor­do­wa­no, mógł­by się po­zbyć resz­ty stron­ni­ków, dla­te­go po­sta­no­wił kła­mać. Opo­wie­dział im, że ich to­wa­rzy­sze po­zo­sta­li ukry­ci w za­ro­ślach i cza­tu­ją na trans­port, któ­ry znacz­nie się opóź­nił i na­dej­dzie do­pie­ro po kil­ku dniach. Sam chciał tym­cza­sem przy­być do ha­cjen­dy, lecz na nie­szczę­ście wpadł po dro­dze w ręce Apa­czów, któ­rzy go tak fa­tal­nie zra­ni­li i po­zba­wi­li oka. Słu­cha­li go bez cie­nia po­dej­rze­nia.

– Ale co te­raz uczy­ni­my? – spy­tał je­den z nich. – Ha­cjen­da prze­pa­dła.

– Jesz­cze nie cał­kiem – od­parł Kor­te­jo. – Mu­sia­ło się prze­cież wię­cej was ura­to­wać.

– Ra­czej nie. Kto w pierw­szej chwi­li nie uszedł, nie­za­wod­nie po­zo­stał w szpo­nach czer­wo­no­skó­rych.

– No zo­ba­czy­my. Tym­cza­sem nie trać­my na­dziei. Z brza­skiem dnia do­wie­my się czy je­ste­śmy tyl­ko my. Je­że­li ura­to­wa­ły się jesz­cze inni, po­ścią­ga­my ich tu­taj.

– I co z tego, wte­dy też nie damy rady od­bić ha­cjen­dy.

– Dla­cze­go nie?

– Bo bę­dzie­my za sła­bi.

– My­ślisz, że ty­siąc Mi­ste­ków bę­dzie tu­taj sie­dzieć cały czas?

– Na­tu­ral­nie, je­że­li to praw­da co ten Ame­ry­ka­nin po­wie­dział, że prze­szli na stro­nę Ju­are­za, to zo­sta­ną tu­taj.

– W krót­kim cza­sie na­sze siły też się wzmoc­nią.

– W jaki spo­sób?

– Moi agen­ci cią­gle wer­bu­ją, ma na­dejść nowy trans­port z po­łu­dnia. Przy­cią­gnie­my go do nas.

– Oni nas nie znaj­dą.

– Też tak so­bie po­my­śla­łem – ode­zwał się Man­fre­do. – Za­pew­ne po­le­zą wprost w pa­zu­ry Mi­ste­ków, bo będą my­śle­li, że je­ste­śmy w ha­cjen­dzie.

– Prze­szko­dzi­my temu, prze­chwy­tu­jąc ich po dro­dze.

– Gdzie?

– Mu­si­my so­bie zna­leźć sto­sow­ne miej­sce.

– Może ja­kiś dom?

– Nie, to zbyt nie­bez­piecz­ne.

– Chce­cie by­śmy ko­czo­wa­li w le­sie, jak ja­cyś ra­bu­sie?

– W pierw­szych dniach nie po­zo­sta­je nam nic in­ne­go. Do­pie­ro jak wzmoc­ni­my siły, zaj­mie­my ja­kieś małe mia­stecz­ko, albo wy­go­ni­my Mi­ste­ków z ha­cjen­dy.

– Ja mam lep­szy po­mysł – ode­zwał się Man­fre­do.

– Jaki?

– Prze­cież klasz­tor del­la Bar­ba­ra leży na na­szej dro­dze.

– Tak, na dro­dze, ale całe mia­stecz­ko San­ta Jaga jest re­pu­bli­kań­skie, wszy­scy miesz­kań­cy to stron­ni­cy Ju­are­za.

– Co nas to ob­cho­dzi, se­nior?

– Ob­cho­dzi i to bar­dzo. Wy­rzu­cą nas stam­tąd, albo co gor­sze po­ła­pią i wy­da­dzą w ręce Ju­are­za.

– Gdy­by­śmy li­czy­li na miesz­kań­ców, to rze­czy­wi­ście nic in­ne­go nie mo­gli­by­śmy się spo­dzie­wać, ale klasz­tor leży obok mia­sta.

– Co nam to daje?

– Nie mu­si­my w ogó­le wjeż­dżać do mia­stecz­ka, ukry­je­my się w klasz­to­rze, tak że nikt nas na­wet nie zo­ba­czy.

– To nie­moż­li­we.

– Dla­cze­go, prze­cież sły­sze­li­ście, że mój stryj, oj­ciec Hi­la­rio miesz­ka w tym klasz­to­rze?

– My­ślisz, że ze­chce na po­móc?

– Na­tu­ral­nie.

– A z jaką par­tią trzy­ma?

– Z każ­dą, któ­ra jest prze­ciw­ko Ju­are­zo­wi. Ju­arez skon­fi­sko­wał cały ma­ją­tek klasz­tor­ny i chciał tak­że zli­kwi­do­wać szpi­tal. Był tam rów­nież za­kon żeń­ski. Wie­le znacz­nych ro­dów po­sła­ło tam swo­je cór­ki na wy­cho­wa­nie lub w służ­bę Bogu. Tym­cza­sem przy­by­wa Ju­arez i oznaj­mia, że dzie­ją się tam nie­cne rze­czy i li­kwi­du­je klasz­to­ry, żeń­ski i mę­ski. Je­den z bu­dyn­ków prze­zna­czył na szpi­tal, dru­gi na dom dla obłą­ka­nych. Czy wol­no mu było tak sa­mo­wol­nie po­stę­po­wać?

Kor­te­jo za­śmiał się mó­wiąc:

– Masz ra­cję, stąd wzię­ła się nie­chęć twe­go stry­ja do Ju­are­za?

– Tak. Mój stryj był opa­tem, pia­sto­wał więc znacz­ną god­ność, a te­raz zo­stał tyl­ko po­moc­ni­kiem le­ka­rza w szpi­ta­lu; na­tu­ral­nie nie­na­wi­dzi Ju­are­za, więc z ocho­tą przyj­mie nas do sie­bie.

– A co po­wie­dzą na to inni, daj­my na to jego prze­ło­że­ni?

– O tych nie mamy się co trosz­czyć. Zresz­tą nie za­uwa­żą na­wet na­szej obec­no­ści w klasz­to­rze.

– Jak to? Prze­cież mu­si­my tam za­je­chać i ulo­ko­wać się, mu­szą nas więc wi­dzieć?

– O nie, nie zo­ba­czą nas. Tam jest tyle ta­jem­nych ko­ry­ta­rzy, izb i kruż­gan­ków, że do­staw­szy się tam raz, mo­że­my być pew­ni, że nas na­wet sam dia­beł nie znaj­dzie.

– Nie zna­ją tych taj­nych po­miesz­czeń?

– O nie. Tyl­ko mój stryj je zna. Inni bra­cisz­ko­wie roz­pro­szy­li się na wszyst­kie wia­try, je­den je­dy­ny oj­ciec Hi­la­rio do­stał po­zwo­le­nie na po­zo­sta­nie tam, że do­brze zna się na sztu­ce me­dycz­nej.

– To rze­czy­wi­ście by­ło­by dla nas bar­dzo ko­rzyst­ne. Mu­szę to do­kład­nie roz­wa­żyć. Te­raz jed­nak za­prze­stań­my już roz­mów i po­łóż­my się spać. Nie wia­do­mo co nam przy­nie­sie ju­tro, może zno­wu bę­dzie­my mu­sie­li na­ra­żać się na tru­dy, a więc le­piej od­po­cząć dzi­siaj. Mo­że­cie spać wszy­scy, ja sam będę czu­wał.

Za­pa­no­wa­ła głę­bo­ka ci­sza. Ko­nie tak­że za­cho­wy­wa­ły się spo­koj­nie. Prze­cho­dzą­cy obok wą­wo­zu nie do­my­ślił­by się na­wet, że w środ­ku ukry­wa się trzy­na­stu męż­czyzn, któ­rzy cu­dem uszli śmier­ci, a już knu­ją nowe, szel­mow­skie pla­ny. Wkrót­ce wszy­scy za­pa­dli w głę­bo­ki sen, oprócz Kor­te­ja, któ­ry krę­cił się nie­spo­koj­nie z boku na bok. Za­miast spo­dzie­wa­nej zdo­by­czy, nad rze­ką Rio Gran­de wy­nisz­czył siły i po­zbył się oka. Przy­był do domu spo­dzie­wa­jąc się za­stać w nim swo­ich i w za­ci­szu wró­cić do zdro­wia, a tu do­wia­du­je się, że ha­cjen­da za­ję­ta, a jego je­dy­na cór­ka znaj­du­je się w ręku wro­ga. Wy­rzu­co­ny z kra­ju, znie­na­wi­dzo­ny przez rze­sze, sam nie wie­dział gdzie się ukryć. Za­miast dać so­bie spo­kój, po­czął knuć zło­wro­gie pla­ny, przy­się­ga­jąc strasz­li­wą ze­mstę. Na wscho­dzie nie­bo po­czę­ło się nie­co ró­żo­wić. Wkrót­ce z ciem­no­ści mia­ła się wy­to­czyć wiel­ka, ogni­sta kula. Kor­te­jo na po­waż­nie za­czął się nie­po­ko­ić o Gran­de­pri­sa. Na­gle, ja­kiś drob­ny ka­myk po­czął się to­czyć tuż przy wej­ściu do wą­wo­zu.

Kor­te­jo pod­sko­czył i ła­piąc za broń za­wo­łał pół­gło­sem:

– Kto tam?

– Przy­ja­ciel – od­parł przy­ci­szo­ny głos.

– Kto taki?

– Gran­de­pri­se.

– Dzię­ki Bogu!

Sło­wa te wy­po­wie­dział Kor­te­jo z głę­bo­kim wes­tchnie­niem, wi­dać było, że szar­pa­ła nim nie­pew­ność i tro­ska. Wszy­scy po­bu­dzi­li się i pod­nie­śli, my­śli­wy wszedł do środ­ka.

– No, jak wam po­szło? – spy­tał Kor­te­jo.

– Do­syć do­brze! – od­rzekł Ame­ry­ka­nin.

– Ma­cie ja­kieś wia­do­mo­ści?

– Wa­sza cór­ka żyje.

– Ach, co za szczę­ście! Jak się o tym do­wie­dzie­li­ście?

– Pod­słu­cha­łem ich, ale do­wie­dzia­łem się jesz­cze in­nych, waż­nych rze­czy.

– Naj­waż­niej­sze dla mnie, że moja cór­ka żyje. Bę­dzie­my ją mo­gli ura­to­wać.

– To nie jest ta­kie pew­ne, se­nior.

– Mu­si­my ją uwol­nić, choć­bym miał po­świę­cić swo­je ży­cie, a wy przy­rze­kli­ście mi, że mi w tym po­mo­że­cie.

– Hm, – chrząk­nął strze­lec i od­parł po­wo­li – Nie wie­dzia­łem, że prze­ciw so­bie bę­dzie­my mie­li ta­kich sław­nych wo­jow­ni­ków.

– Sław­nych? Tych Mi­ste­ków?

– Gdy­by tyl­ko to, ale wie­cie, kto nimi do­wo­dzi?

– Za­pew­ne ja­kiś wódz.

– Tak, ale ten wódz jest wię­cej wart, niż dzie­się­ciu in­nych, prze­wyż­sza od­wa­gą i wa­lecz­no­ścią nie­jed­ne­go mek­sy­kań­skie­go ge­ne­ra­ła.

– Nie znam żad­ne­go ta­kie­go wo­dza.

– Nie? Czyż­by pan nie sły­szał o Ba­wo­lim Czo­le?

– Ba­wo­le Czo­ło? Prze­cież on nie żyje!

– Żyje i prze­by­wa w ha­cjen­dzie.

– To nie­moż­li­we, to po­mył­ka! Ten czło­wiek zgi­nął już bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu.

– Tak wszy­scy są­dzi­li, ale bar­dzo się po­my­li­li. Sam nie raz sły­sza­łem o nim naj­roz­ma­it­sza hi­sto­rie, ale opo­wia­da­no mi za­wsze, jak o nie­bosz­czy­ku. Tym­cza­sem dzi­siaj zja­wia się na­gle, w ha­cjen­dzie. To on roz­nie­cił ten ogień na gó­rze i zwo­łał swo­ich wo­jow­ni­ków, aby po­mo­gli mu za­jąć ha­cjen­dę. Zresz­tą mu­szę wam po­wie­dzieć se­nior, że wie­le rze­czy przede mną za­ta­ili­ście.

– Tak, a co?

– Nie wy­ja­wi­li­ście mi wie­lu szcze­gó­łów. Gdy­bym wcze­śniej wie­dział o tym, nie po­ma­gał­bym wam, na­wet ręki bym wam me po­dał!

– Co chce­cie przez to po­wie­dzieć?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: