Tajemnicza rana - ebook
Tajemnicza rana - ebook
Jeden z najbardziej tragicznych i kontrowersyjnych momentów Powstania Warszawskiego.
13 sierpnia 1944 roku podczas powstania warszawskiego doszło do jednego z najbardziej dramatycznych wydarzeń – wybuchu niemieckiego pojazdu bojowego, w wyniku którego śmierć poniosło kilkaset osób. Przez dekady masakra urosła do rangi mitu. Po siedemdziesięciu latach autor zbiera relacje, dokumenty i artykuły na temat wybuchu. Z ich konfrontacji wynika, że tragedii prawdopodobnie można było uniknąć. Kto więc ponosi za nią odpowiedzialność?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-461-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedynym sposobem, by dowiedzieć się, co wydarzyło
się w restauracji usytuowanej na sto siódmym piętrze
północnej wieży World Trade Center 11 września
2001 o godzinie 8.30 i 10.29, jest to wymyślić.
Frédéric Beigbeder, Windows on the World¹
1.
Ci, którzy przeżyli, nie zapamiętali wybuchu.
Każda eksplozja, a szczególnie towarzyszący jej huk, jest zjawiskiem tak gwałtownym i przerażającym, że organizm człowieka reaguje automatycznie, zgodnie z odruchem zachowawczym. Słusznie interpretując go jako zagrożenie, usiłuje zwiększyć szansę na przetrwanie. Instynktownie chroni tak zwaną strefę życia – miejsca, w których znajdują się najważniejsze organy – mózg, serce, płuca. Przez ciało przebiega impuls, nagłe wzdrygnięcie. Głowa chowa się między ramiona, człowiek kuli się, ogranicza powierzchnię potencjalnych obrażeń. Mięśnie, w próbie stworzenia bariery ochronnej, napinają się i twardnieją. Towarzyszy temu gwałtowny skok ciśnienia. Uderzająca do mózgu fala krwi może spowodować krótkotrwałą utratę przytomności, częściej chwilową, liczoną w sekundach, amnezję. Człowiek pamięta to, co było przed eksplozją i po niej. Co w trakcie – już nie. Huk petardy czy ryk motocyklowego silnika nie wywrze takiego efektu, do silnej reakcji organizmu dochodzi tylko w sytuacjach skrajnych. Tamta sytuacja taka właśnie była. Najskrajniejsza.
13 sierpnia 1944 roku w Warszawie, parę minut po godzinie szóstej po południu, na rogu dwóch staromiejskich uliczek nastąpił wybuch. Był, nawet jak na standardy materiałowych bitew drugiej wojny światowej, potężny. Ponad dwa razy większy niż te powodowane przez najcięższe bomby lotnicze, najsilniejszy ze wszystkich, jakich od początku trwającego już trzynaście dni powstania doznało miasto. Eksplodował ładunek trotylu – kruszącego materiału wybuchowego o wadze blisko pół tony. Co straszniejsze, wydarzyło się to w samym środku gęstego, radosnego tłumu.
W jednej stutysięcznej sekundy w epicentrum eksplozji ogromne ilości uwolnionej energii uformowały kulę ognia o temperaturze trzech tysięcy stopni Celsjusza. Wydzieliło się przy tym mnóstwo ciemnego, gryzącego dymu – gazów powybuchowych, które wciskając się z niepowstrzymaną siłą w wypełnioną już powietrzem przestrzeń, utworzyły strefę nadciśnienia, tysiące razy przekraczającą nacisk ziemskiej atmosfery. Pchana przez nie masa wrzących gazów i płomieni utworzyła falę uderzeniową, rozchodzącą się koncentrycznie z prędkością ponad dwudziestu machów – dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Daleko z tyłu podążał za nią jej efekt akustyczny – ogłuszający grzmot.
Pierwsi ludzie, w których uderzyła fala, stali w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Przestali istnieć, wszelkie ślady ich fizycznej obecności zostały spalone i roztarte na proch pomiędzy młyńskimi kołami skompresowanych gazów i ognia. Następnych, znajdujących się w promieniu pięciu metrów od epicentrum, momentalnie rozerwał na strzępy podmuch wysokiego ciśnienia. Ich ocalałe szczątki – głównie fragmenty układu kostnego, ale też trwałe elementy ubioru: guziki, sprzączki, wojskowe orzełki, wraz z porwanymi z ziemi przez pęd powietrza kamieniami, kawałkami gruzu, drzazgami szkła i metalu – stworzyły kolejny, obok temperatury i ciśnienia, niszczycielski, zabójczy czynnik – rój odłamków wystrzelonych we wszystkich kierunkach z naddźwiękową prędkością.
Ludzie stojący w odległości większej niż pięć metrów, gros śmiertelnych ofiar wybuchu, być może przed śmiercią ujrzeli błysk. Mimo że temperatura i nacisk mas powietrza, rozchodząc się, osłabły już setki razy, wciąż momentalnie zabijały. Fala ciśnienia odrywała kończyny, rozrywała naczynia krwionośne, pęcherzyki płucne i komórki mózgu, żar palił powłoki skórne i układ oddechowy. Spustoszenie zaczęły siać odłamki, rykoszetujące, o zachwianym środku ciężkości, koziołkujące wewnątrz ludzkich ciał, powodujące straszliwe obrażenia. W trwającym ułamki sekundy błysku i rozchodzącym się huku utonęły inne, pomniejsze, lecz równie zabójcze eksplozje – to wybuchały granaty i amunicja należące do ofiar – żołnierzy. Podmuch dotarł do ścian kamienic, wprasował w nie stojących blisko ludzi. Mury ugięły się, nawet o kilkadziesiąt centymetrów, zakołysały, lecz wytrzymały. Runęły za to, wraz ze stojącymi na nich widzami, balkony, okna zostały wyrwane wraz z futrynami. W bramie jednego z budynków po wybuchu składowanych w niej butelek zapalających rozszalał się pożar. Los ludzi stojących w odległości dziesięciu, dwudziestu metrów był najstraszniejszy – ciężkie rany zadane przez odłamki, poparzenia drugiego i trzeciego stopnia. Część rannych umierała z powodu szoku i wykrwawienia w ciągu następnych sekund lub minut. Innych czekała męka długotrwałego konania w zaimprowizowanych szpitalach, bez odpowiedniej pomocy medycznej, opatrunków, środków przeciwbólowych. Ci, którzy stali dalej, mieli większe szanse na przeżycie, jednak i w nich uderzył podmuch gorącego powietrza, spadł deszcz odłamków, nadpalonych fragmentów ludzkich ciał, oderwanych kończyn, wielu dotkliwie raniąc, ogłuszając albo, w najlepszym wypadku, zdzierając z nich ubranie lub przewracając. Poza ludźmi przebywającymi w głębi kamienic, którzy byli osłonięci murami, ofiarami wybuchu padli wszyscy w promieniu do dwustu metrów; jeśli nie ranni, to w stanie szoku, niezdolni do logicznego myślenia.
Fala ciśnienia, temperatury i ognia błyskawicznie rozeszła się z miejsca wybuchu, pozostawiając próżnię, którą gwałtownie wypełniło powietrze. Natychmiast po rozejściu się podmuchu zerwał się drugi, podążający w odwrotnym kierunku, z powrotem do epicentrum, nie tak silny i gorący jak pierwszy, ale wciąż niebezpieczny. Zassał w głąb kłębowiska dymu i płomieni unoszące się wciąż w powietrzu szczątki i odłamki, wywlókł zmaltretowanych ludzi z bram i okien wszystkich kondygnacji, cisnął na bruk ulicy i wraz z deszczem szkła z rozbitych szyb zasłał ją ich poranionymi ciałami.
Powstała w wyniku wybuchu energia jeszcze przez chwilę poruszała masami powietrza, gazów i unoszącego się w nich pyłu, płonących strzępków tkanek, włosów, odzieży, papieru. Atmosfera wokół pulsowała, sprężając się i rozprężając, z każdym cyklem tracąc siłę, prędkość i temperaturę. Po eksplozji, poza wszechobecnym zniszczeniem, śmiercią i cierpieniem, pozostały jedynie kłęby gęstego, czarnego, przesyconego trupią wonią dymu, które zapychając szczelnie kanion ulicy, zamieniły słoneczny dzień w ciemną, duszną noc. Wszystko trwało krócej niż sekundę².
2.
Ci, którzy przeżyli, nie mogli tego dostrzec, zapamiętać, opowiedzieć. Większość o samym fakcie wybuchu dowiedziała się znacznie później, dopiero po odzyskaniu przytomności i otrząśnięciu się z szoku. Moment eksplozji opisywali jako oślepiający błysk, ciemność i poczucie zapadania się w otchłań. Jeden ze świadków tuż przed utratą zmysłów poczuł, jakby w brzuchu rozrywała mu się bomba³, inny, bezpieczny w murach kamienicy, wspominał długo trwający „ogromny wstrząs akustyczny (…) i uczucie nieprawdopodobnej grozy”⁴. Wszyscy w opisach posługiwali się sugestywnymi, kontrastującymi ze sobą określeniami. Po błysku zapadła ciemność, ogłuszający grzmot ustąpił miejsca ciszy. Niebyt i mrok, jakie na nieokreślony czas zapanowały na skrzyżowaniu Kilińskiego z Podwalem i spowiły znajdujących się tam żywych jeszcze ludzi, rozgraniczyły dwa, kontrastujące ze sobą, tak sprzeczne, że aż nieprawdopodobne, obrazy rzeczywistości – sprzed wybuchu i po nim.
Obraz pierwszy był radosny, wypełniony podnieceniem święta. Oto powstańcy zdobyli niemiecki czołg i prowadzili go przez wąskie uliczki okalające Rynek Starego Miasta. Elektryzująca wiadomość obiegła piwnice, kwatery i barykady, zewsząd spieszyli cywile i żołnierze. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć, dotknąć, przekonać się, że to prawda, że w polskich rękach faktycznie znalazł się symbol do tej pory niepokonanej, potężnej armii niemieckiej – czołg, choć mały i nieuzbrojony. Jego widok działał jak narkotyk, pozwalał zapomnieć o dręczącej niepewności, uwierzyć w zwycięstwo. Wywoływał euforię. Okoliczności sprzyjały świętowaniu. Mimo że dni dzielnicy były policzone, a na jej przeciwległy, północny kraniec runęło właśnie potężne uderzenie nieprzyjaciela, południowa część Starego Miasta korzystała tej ciepłej niedzieli z ostatnich chwil spokoju. Przed osiemnastą objazd miał już charakter triumfalnej, radosnej defilady. Czołg co chwila zatrzymywał się na przegradzających uliczki barykadach, ludzie rozbierali je, by utorować mu drogę. Zawsze trwało to kilkanaście minut, na każdym takim postoju tłum gęstniał, przy barykadzie przy Kilińskiego, pod numerem 1, liczył już ponad trzysta osób. Od strony placu Zamkowego, Podwalem, zmierzała procesja pogrzebowa⁵, defilada i kondukt zmieszały się ze sobą, niektórym żałobnikom udzielił się radosny nastrój. Zebrani pod stojącym na parapecie okna radiem słuchacze stracili zainteresowanie londyńską audycją⁶. Klaskali zapełniający okna i balkony trzypiętrowych kamienic widzowie, wiwatowali stojący na pancerzu czołgu harcerze. Ktoś powiewał biało-czerwoną flagą, wystawiony w oknie patefon grał głośno wojskowy marsz…
Stare Miasto. Zwłoki ludzkie leżące na bruku.
Na drugim obrazie panowała ciemność i cisza, przerywana trzaskiem płomieni i ludzkimi jękami. Nie było już czołgu i defilady, była tylko straszna ulica – pogrążona w kłębach dymu, wypełniona gruzem i pokryta brunatną mazią – szczątkami ludzkimi, dziesiątkami krwawych i zwęglonych strzępów, oderwanych kończyn i głów, okaleczonych kadłubów, porozrywanych organów. Ściany kamienic wysmarowane były krwią, fragmenty ciał zwisały z ułomków latarń i balkonów, leżały wciśnięte w zakamarki bram i okien. W mroku coś się poruszało, jakieś sylwetki kręciły się to tu, to tam, bez celu. Ranni – zszokowani, nadzy, biali od pyłu, czerwoni od krwi i czarni od sadzy – rozglądali się, szukali niewidzącym wzrokiem stojących jeszcze przed chwilą obok sąsiadów, usiłowali zrozumieć, gdzie są i co się właściwie stało. Wielu z tych, którzy podnosili się z ziemi, to śmiertelnie ranni, którzy w ostatnim, instynktownym, napędzanym resztką adrenaliny zrywie starali się znaleźć jak najdalej od miejsca śmiertelnego zagrożenia. Po zrobieniu kilkunastu chwiejnych kroków słabli i osuwali się na ziemię, martwi. Inni, nawet niedraśnięci, wybiegli z bezpiecznego schronienia, by nieść pomoc, jednak to, co ujrzeli, sprawiało, że stawali osłupiali. Niektórzy, nie mogąc znieść makabrycznego widoku i przeraźliwego fetoru, wymiotowali, inni, skonfrontowani z rzeczywistością przekraczającą możliwości normalnego odczuwania, zmienili się w automaty, zaczęli podnosić z ziemi oderwane dłonie, stopy, głowy i składać je na kupkę pod ścianą budynku. Zanim rozwiał się dym i opadł pył, zanim ocaleni otrząsnęli się z szoku, upłynęło kilka minut.
Dopiero wtedy rozpoczęła się akcja ratunkowa, w której równie przydatne jak nosze okazały się wyciągnięte ze stróżówek łopaty do szuflowania węgla⁷.
3.
Od pierwszych dni drugiej wojny światowej Warszawa doświadczała apokaliptycznych katastrof, z których większość wielokrotnie przewyższyła, zarówno pod względem liczby ofiar, jak i obszaru zniszczeń, eksplozję z ulicy Kilińskiego. W lecie 1942 roku położona w północnej dzielnicy miasta, otoczona murem bocznica kolejowa stała się w gruncie rzeczy częścią obozu zagłady, progiem komory gazowej, który w ciągu niespełna dwóch miesięcy przekroczyło ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy warszawiaków. Rok później, podczas powstania w getcie i po nim, śmierć poniosło kolejne kilkadziesiąt tysięcy, a spora część miasta została zrównana z ziemią. W pierwszych dniach powstania warszawskiego podobny los spotkał mieszkańców kolejnych stołecznych dzielnic, a dwa tygodnie po masakrze na Kilińskiego, 31 sierpnia, gdy posadzki kościoła Sakramentek przy Rynku Nowego Miasta nie wytrzymały ciężaru walącej się na nie, zbombardowanej przez sztukasa kopuły, w katakumbach pogrzebanych zostało blisko tysiąc istnień ludzkich. Choć zginęło wtedy trzy razy więcej osób niż podczas wybuchu z 13 sierpnia, wydarzenie to pozostaje prawie całkowicie zapoznane. To, co stanowiło o symbolicznej sile wybuchu przy Kilińskiego, co zadecydowało o jego wyjątkowej roli w powojennej narracji historycznej powstania, kryje się w dramatycznie sprzecznym charakterze chwil sąsiadujących ze sobą o jedną stutysięczną sekundy, w szoku, jaki ta sprzeczność wywołała. Warszawskie tragedie, przy wszystkich różnicach, łączył podobny scenariusz, mieszkańcom miasta znany już od pierwszego miesiąca wojny. Oto jeden z pierwszych katastrofalnych dni stolicy – 25 września 1939 roku, niesławny „lany poniedziałek”, kiedy na skutek całodniowego bombardowania Luftwaffe śmierć i rany poniosły tysiące mieszkańców⁸. Napięcie narastało, gdy spiker Polskiego Radia nienaturalnie postawionym głosem podawał zaszyfrowany komunikat o nadchodzącym nalocie. Wkrótce rozlegał się dźwięk syren alarmowych, a gdy dołączył do niego coraz głośniejszy szum lotniczych motorów, napięcie przeradzało się w strach. Pochowani w schronach i piwnicach mieszkańcy, wciąż wierząc w ocalenie, szykowali się na najgorsze, modlili się, zastygali. Dźwięki nalotu z piano przechodziły w fortissimo, słychać było świst spadających bomb, huk eksplozji, ziemia drżała, gasło światło. Przerażeni ludzie słyszeli, jak nad ich głowami, w kilkusekundowych odstępach, waliły się z szumem kolejne kondygnacje. Wtuleni w ściany, powtarzali: „Więc już? to już?”⁹.
Opis dotyczy bombardowania, ale podobna dynamika i nieuchronność wydarzeń oraz narastające poczucie grozy towarzyszyło świadkom innych wymienionych tragedii – zamiast jęku zamontowanej pod brzuchem sztukasa syreny nieszczęście zwiastować mógł stukot podkutych butów funkcjonariuszy Służby Porządkowej lub ochrypłe wrzaski żołdaków Dirlewangera.
Świadomość nadchodzącej, nieuniknionej śmierci, z którą musieli zmierzyć się mieszkańcy stolicy, jest jednym z najbardziej traumatycznych doświadczeń obciążających ludzką psychikę. Jednak czas, w jakim rzecz się działa – choćby to było, jak w przypadku nalotu, kilka bądź kilkanaście minut – pozwalał na uruchomienie mechanizmów obronnych, ułatwiających opanowanie paraliżującego strachu. Sformułowana w latach siedemdziesiątych przez amerykańskiego antropologa Ernsta Beckera teoria opanowywania trwogi (Terror Management Theory – TMT), choć przede wszystkim opisuje metody zwalczania właściwego każdej istocie ludzkiej, a płynącego z przeświadczenia o własnej skończoności ogólnego lęku przed śmiercią, daje również możliwość wytłumaczenia, jak „aktywuje się funkcja bufora lęku”¹⁰ w sytuacji zagrożenia nagłego i terminalnego. Aby oswoić nieznośną rzeczywistość, człowiek tworzy jej alternatywną wersję, wypełnioną przez idee i znaczenia, nadające jej akceptowalny sens. We własnych oczach podkreśla swoją tożsamość – legitymizowaną przez udział w złożonej kulturze symbolicznej, której składowymi mogą być religia, moralność, umiłowanie ojczyzny czy przywiązanie do grupy pierwotnej. Innymi słowy, skulony w schronie lub pędzony do wagonów, zdjęty śmiertelnym lękiem warszawiak, aby jakoś ulżyć własnemu cierpieniu, ostatni raz określał swoją tożsamość, swoje kulturowe „ja”, kultywowaną przez niego wizją samego siebie, najbliższych, otoczenia i żegnał się z nią. Pomagało mu poczucie przynależności do wspólnoty, jeśli nie narodowej czy religijnej, to przynajmniej do grupy pierwotnej, i wynikające z niej przekonanie o moralnej wyższości nad oprawcami. W logikę wykreowanej rzeczywistości mógł wpisywać również własną, antycypowaną śmierć – nabierała ona wtedy sensu, stawała się niepojętą, ale wzniosłą ofiarą składaną w imię wyznawanych wartości. Dawała nadzieję na nagrodę dla ginących i karę dla oprawców.
Głos umarłych jest jednak znacznie mniej słyszalny od głosu żywych. Kiedy okazywało się, że strop piwnicy wytrzymywał impet walących się kondygnacji, że z transportu wyratował znajomy urzędnik czy policjant, a rozbestwionych żołdaków powstrzymał przypadkowy oficer, mechanizmy obronne przestawały być potrzebne, istotą całego wydarzenia stawał się fakt ocalenia, odzyskania pożegnanego już życia. Świadomość sensowności przebytego doświadczenia pozwalała, gdy nadchodziły inne uczucia – rozpacz i tęsknota po utracie bliskich, poczucie krzywdy, potrzeba sprawiedliwości czy konieczność złożenia świadectwa – na wyciągnięcie z niego konstruktywnych wniosków, na mniej lub bardziej prawidłowe przepracowanie traumy, a dzięki niemu – na rozbudowanie tożsamości.
4.
Ocaleli z wybuchu na Kilińskiego nie mieli na to szansy. Choć od wielu lat żyli w świecie wypełnionym zagrożeniem i przeczuciem śmierci i na ogół dysponowali odpowiednimi mechanizmami obronnymi, scenariusz, według którego rozegrały się wydarzenia, sprawił, że w obliczu traumy stali się zupełnie bezradni. Początkowy pozorny sukces zanegował mozolnie wypracowaną metodę opanowywania trwogi – indywidualną wizję rzeczywistości, jaką prawdopodobnie zaakceptowała większość z nich, szczególnie cywilów, a w jakiej przypadła im rola ofiar, uciekinierów, nie tyle o życie walczących, ile uporczywie go broniących, pasywnych, którzy reagowali na wydarzenia, lecz nie próbowali stawić im czoła. Zdobycie czołgu – nagłe, euforyczne doświadczenie, przeżywane w coraz to powiększającej się grupie, zmieniło to nastawienie. Nagle w ich ręce trafiła broń, odzyskali nadzieję, własną podmiotowość i prawo do inicjatywy, ataku i zwycięstwa; więcej, tego dnia, w ciągu kilku godzin tryumfalnego objazdu, czuli się tak, jakby już zwyciężyli. Pojazd stał się symbolem, punktem wyjścia do stworzenia nowego narzędzia opanowywania lęku.
Tym bardziej przerażające i niepojęte było to, co wydarzyło się później. Ocaleni stanęli w obliczu katastrofy zupełnie odsłonięci – na skutek wcześniejszych wydarzeń odrzucili sprawdzony mechanizm obronny, drugi rozpadł się w ułamku sekund na drobne kawałki. Obezwładniającemu poczuciu grozy towarzyszyło również głębokie, bolesne rozczarowanie – lepiej przecież było żyć w poczuciu niewiedzy niż świadomości utraty czegoś wyjątkowego. Powrót do stanu sprzed zdobycia czołgu był już niemożliwy. Ten, w którym tkwili teraz, był nieporównanie gorszy.
Przede wszystkim nie dawało się znieść wszechobecnej makabry. Zagłada getta czy rzeź Woli były, pod względem skali, wydarzeniami z wybuchem czołgu-pułapki nieporównywalnymi, lecz rozgrywały się w ściśle zdefiniowanej, zamkniętej przestrzeni, swoistej „strefie śmierci”. Zginęło w nich mnóstwo ludzi, ale świadectwo ich męczeństwa pochodziło od nielicznych ocalonych lub, jak w przypadku komór gazowych, nie zachowało się wcale. Żywi (poza wyjątkami) nie widzieli też dowodów zbrodni – prochy kilkuset tysięcy spalonych warszawskich Żydów i Polaków spoczywają pod powierzchnią dwóch dość niedużych polanek, a o pogrzebanych i zasypanych w nalotach pozostawała jedynie pamięć i informacyjne napisy na murach. Na Kilińskiego światy żywych i umarłych, ku przerażeniu tych pierwszych, zmieszały się ze sobą. Zdeformowane, okaleczone trupy, zamiast spoczywać pod ziemią, dosłownie spadły z nieba – kawałki ciał znajdowano na dachach i balkonach w promieniu kilkuset metrów od miejsca eksplozji.
Nie trzeba być psychologiem, by się domyślić, jaki wpływ na człowieka wywiera widok szczątków kilkuset bliźnich unicestwionych w wyjątkowo gwałtowny sposób. Nikt nigdy nie jest gotowy na taki widok ani – o czym już nie tak często wspominają świadkowie – na taki zapach. Węch, a nie wzrok czy słuch, jest najpierwotniejszym, najbardziej cielesnym i sugestywnym ze zmysłów. To, co atakowało zmysły ocalonych i ratujących, smród gazów powybuchowych zmieszany z odorem spalonych włosów i tkanek, oraz makabryczne obrazy, badacze teorii opanowywania trwogi określają suchym, naukowym pojęciem „eksponowania śmiertelności”¹¹. Narażenie na taką ekspozycję unaocznia jeszcze dobitniej poczucie własnej, nieuchronnej skończoności, „(…) w takich momentach (…) ludzie muszą uruchomić mechanizm uśmierzania lęku i odbudowania nadszarpniętego poczucia bezpieczeństwa”¹².
Niestety, opisana powyżej metoda „buforowania” lęku, zakładająca oparcie we wspólnocie i kulturze, działa tylko wtedy, gdy posługujący się nią ludzie mają głębokie przekonanie, że spełniają wszystkie konstytuujące je zasady, że potrafią sprostać obowiązującym standardom. Dzięki temu zbiorowość, którą tworzą i która w momencie próby ma stanowić dla nich oparcie, jest wiarygodna, można na niej polegać. System przestaje działać, gdy pojawiają się w nim pęknięcia, gdy korzystający z niego mają poczucie popełnienia błędu, sprzeniewierzenia się zasadom. Uruchamiając uszkodzony pojazd, rozbierając barykady, dostarczając śmiertelnie niebezpieczny ładunek w samo serce dzielnicy, powstańcy popełnili taki właśnie błąd¹³. Zwiódł ich własny entuzjazm, pewność siebie, być może niesubordynacja. Śmierć nie spadła z nieba, nie została zadana ręką nieprzyjaciela. Zgubę nieświadomie sprowadzili bracia, rodacy i choć ponieśli śmierć, pozostali świadkowie – choć nie ma na to żadnych dowodów – mogli poczuć się „współsprawcami”. Rozlało się na nich poczucie winy, zmieszało z dewastującymi doświadczeniami minut i godzin po wybuchu i pozostawiło w stanie, którego nie sposób było znieść. Tymczasem w otaczającej ich wojennej rzeczywistości nie było czasu na mozolne przepracowywanie przeżytego koszmaru. Ocaleni przeczuwali, że następne dni przyniosą kolejne, być może jeszcze gorsze wydarzenia. Głębszy od wypracowanej w toku ewolucji społecznej metody opanowywania trwogi instynkt samozachowawczy domagał się czegoś, co zastosowane natychmiastowo uśmierzy ból i trwogę, przywróci spokój. Rzucił hasło do ucieczki – w konfabulację.
5.
„– Nie znosić mi tu trupów! – ryczy, nie odwracając się, jakiś lekarz zakładający klamry.
– Musieli zostawić w czołgu zegarówkę, co? – indaguje sanitariusz kolegę.
– Podpuścili nas szkopy jak ciapciaków. Wyfaszerowany musiał być plastykiem… Trzymaj dziada do cholery!”¹⁴.
Nie wiadomo, kto pierwszy wyraził myśl, że wybuch to nie tragiczny wypadek, ale niemiecki podstęp. Dlatego, aby wyobrazić sobie moment, w którym to się stało, należy podeprzeć się wizją literacką. Oto dwaj sanitariusze, minuty po katastrofie, biorą udział w akcji ratunkowej. Mimo że obaj nie po raz pierwszy mają do czynienia ze zwłokami i widokiem śmierci, dodają sobie odwagi chłopacką wulgarnością i ironią. To, jak również możliwość skupienia się na powierzonym zadaniu, pozwala im w jakiś sposób odciąć się od otaczającego ich koszmaru, dodatkowo, w oczach oszołomionych ofiar, tak rannych, jak i świadków, przydaje im autorytetu. Bratny wykazał się intuicją, pomysłodawcą teorii spiskowej czyniąc sanitariusza. Ratując ciała, stara się on jednocześnie ratować dusze. Co przed sekundą było nieznośne i niezrozumiałe, na skutek połączenia prostych faktów zyskuje sens i staje się możliwe do zaakceptowania. Za pomocą kilku słów poczucie wspólnoty zostaje odbudowane. Wina i żal, które jeszcze przed chwilą pozostawały w obrębie wspólnoty, poważnie ograniczając jej możliwość łagodzenia trwogi, zostają przeniesione poza jej granice, w oczywiste miejsce. Po raz kolejny „społecznym uosobieniem zła”¹⁵ stają się Niemcy. Jednak czyn sanitariusza tylko z pozoru jest – rzecz jasna instynktownym – zastosowaniem techniki „buforowania” lęku. To raczej jego namiastka, placebo. Podstawa zbioru wartości opartego na niepotwierdzonych zasadach jest niezwykle krucha. W pierwszej chwili może przynieść ulgę, jednak po pewnym czasie, podkopywana przez pojawiające się wątpliwości, musi runąć, i nie jest to najgorsze z rozwiązań. Zachodzi konieczność odtworzenia mechanizmu obronnego, a to prowadzi do prawidłowego przepracowania traumy. Jednak można też dalej tkwić w rzeczywistości niepewnej, lecz dającej poczucie samozadowolenia. By owa rzeczywistość trwała, trzeba wspierać ją ideami już nie tyle niesprawdzonymi, ile fałszywymi. Odrywa się wtedy całkowicie od wydarzenia, które leży u jej podstaw, i przekształca w mit. To właśnie zdarzyło się w przypadku wybuchu na Kilińskiego.