Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnicza rana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnicza rana - ebook

Jeden z najbardziej tragicznych i kontrowersyjnych momentów Powstania Warszawskiego.

13 sierpnia 1944 roku podczas powstania warszawskiego doszło do jednego z najbardziej dramatycznych wydarzeń – wybuchu niemieckiego pojazdu bojowego, w wyniku którego śmierć poniosło kilkaset osób. Przez dekady masakra urosła do rangi mitu. Po siedemdziesięciu latach autor zbiera relacje, dokumenty i artykuły na temat wybuchu. Z ich konfrontacji wynika, że tragedii prawdopodobnie można było uniknąć. Kto więc ponosi za nią odpowiedzialność?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-461-0
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Eks­plo­zja

Je­dy­nym spo­so­bem, by do­wie­dzieć się, co wy­da­rzyło

się w re­stau­ra­cji usy­tu­owa­nej na sto siódmym piętrze

północ­nej wieży World Tra­de Cen­ter 11 września

2001 o go­dzi­nie 8.30 i 10.29, jest to wymyślić.

Frédéric Be­ig­be­der, Win­dows on the World¹

1.

Ci, którzy przeżyli, nie za­pa­miętali wy­bu­chu.

Każda eks­plo­zja, a szczególnie to­wa­rzyszący jej huk, jest zja­wi­skiem tak gwałtow­nym i prze­rażającym, że or­ga­nizm człowie­ka re­agu­je au­to­ma­tycz­nie, zgod­nie z od­ru­chem za­cho­waw­czym. Słusznie in­ter­pre­tując go jako za­grożenie, usiłuje zwiększyć szansę na prze­trwa­nie. In­stynk­tow­nie chro­ni tak zwaną strefę życia – miej­sca, w których znaj­dują się naj­ważniej­sze or­ga­ny – mózg, ser­ce, płuca. Przez ciało prze­bie­ga im­puls, nagłe wzdry­gnięcie. Głowa cho­wa się między ra­mio­na, człowiek kuli się, ogra­ni­cza po­wierzch­nię po­ten­cjal­nych obrażeń. Mięśnie, w próbie stwo­rze­nia ba­rie­ry ochron­nej, na­pi­nają się i tward­nieją. To­wa­rzy­szy temu gwałtow­ny skok ciśnie­nia. Ude­rzająca do mózgu fala krwi może spo­wo­do­wać krótko­tr­wałą utratę przy­tom­ności, częściej chwi­lową, li­czoną w se­kun­dach, amnezję. Człowiek pamięta to, co było przed eks­plozją i po niej. Co w trak­cie – już nie. Huk pe­tar­dy czy ryk mo­to­cy­klo­we­go sil­ni­ka nie wy­wrze ta­kie­go efek­tu, do sil­nej re­ak­cji or­ga­nizmu do­cho­dzi tyl­ko w sy­tu­acjach skraj­nych. Tam­ta sy­tu­acja taka właśnie była. Naj­skraj­niej­sza.

13 sierp­nia 1944 roku w War­sza­wie, parę mi­nut po go­dzi­nie szóstej po południu, na rogu dwóch sta­ro­miej­skich uli­czek nastąpił wy­buch. Był, na­wet jak na stan­dar­dy ma­te­riałowych bi­tew dru­giej woj­ny świa­to­wej, potężny. Po­nad dwa razy większy niż te po­wo­do­wa­ne przez naj­cięższe bom­by lot­ni­cze, naj­sil­niej­szy ze wszyst­kich, ja­kich od początku trwającego już trzy­naście dni po­wsta­nia do­znało mia­sto. Eks­plo­do­wał ładu­nek tro­ty­lu – kruszącego ma­te­riału wy­buchowego o wa­dze bli­sko pół tony. Co strasz­niej­sze, wy­da­rzyło się to w sa­mym środ­ku gęste­go, ra­do­sne­go tłumu.

W jed­nej stu­ty­sięcznej se­kun­dy w epi­cen­trum eks­plo­zji ogrom­ne ilości uwol­nio­nej ener­gii ufor­mo­wały kulę ognia o tem­pe­ra­tu­rze trzech tysięcy stop­ni Cel­sju­sza. Wy­dzie­liło się przy tym mnóstwo ciem­ne­go, gryzącego dymu – gazów po­wy­bu­cho­wych, które wci­skając się z nie­po­wstrzy­maną siłą w wypełnioną już po­wie­trzem prze­strzeń, utwo­rzyły strefę nad­ciśnie­nia, tysiące razy prze­kra­czającą na­cisk ziem­skiej at­mos­fe­ry. Pcha­na przez nie masa wrzących gazów i płomie­ni utwo­rzyła falę ude­rze­niową, roz­chodzącą się kon­cen­trycz­nie z prędkością po­nad dwu­dzie­stu machów – dwu­dzie­stu pięciu tysięcy ki­lo­metrów na go­dzinę. Da­le­ko z tyłu podążał za nią jej efekt aku­stycz­ny – ogłuszający grzmot.

Pierw­si lu­dzie, w których ude­rzyła fala, sta­li w od­ległości kil­ku­dzie­sięciu cen­ty­metrów. Przesta­li ist­nieć, wszel­kie ślady ich fi­zycz­nej obec­ności zo­stały spa­lo­ne i roz­tar­te na proch pomiędzy młyński­mi kołami skom­pre­so­wa­nych gazów i ognia. Następnych, znaj­dujących się w pro­mie­niu pięciu metrów od epi­cen­trum, mo­men­tal­nie ro­ze­rwał na strzępy po­dmuch wy­so­kie­go ciśnie­nia. Ich oca­lałe szczątki – głównie frag­men­ty układu kost­ne­go, ale też trwałe ele­men­ty ubio­ru: gu­zi­ki, sprzączki, woj­sko­we orzełki, wraz z po­rwa­ny­mi z zie­mi przez pęd po­wie­trza ka­mie­nia­mi, kawałkami gru­zu, drza­zga­mi szkła i me­ta­lu – stwo­rzyły ko­lej­ny, obok tem­pe­ra­tu­ry i ciśnie­nia, nisz­czy­ciel­ski, zabójczy czyn­nik – rój odłamków wy­strze­lo­nych we wszyst­kich kie­run­kach z naddźwiękową prędkością.

Lu­dzie stojący w od­ległości większej niż pięć metrów, gros śmier­tel­nych ofiar wy­bu­chu, być może przed śmier­cią uj­rze­li błysk. Mimo że tem­pe­ra­tu­ra i na­cisk mas po­wie­trza, roz­chodząc się, osłabły już set­ki razy, wciąż mo­men­tal­nie za­bi­jały. Fala ciśnie­nia od­ry­wała kończy­ny, roz­ry­wała na­czy­nia krwio­nośne, pęche­rzy­ki płucne i komórki mózgu, żar palił powłoki skórne i układ od­de­cho­wy. Spu­sto­sze­nie zaczęły siać odłamki, ry­ko­sze­tujące, o za­chwia­nym środ­ku ciężkości, ko­ziołkujące wewnątrz ludz­kich ciał, po­wo­dujące strasz­li­we obrażenia. W trwającym ułamki se­kun­dy błysku i roz­chodzącym się huku utonęły inne, po­mniej­sze, lecz równie zabójcze eks­plo­zje – to wy­bu­chały gra­na­ty i amu­ni­cja należące do ofiar – żołnie­rzy. Po­dmuch do­tarł do ścian ka­mie­nic, wpra­so­wał w nie stojących bli­sko lu­dzi. Mury ugięły się, na­wet o kil­ka­dzie­siąt cen­ty­metrów, zakołysały, lecz wy­trzy­mały. Runęły za to, wraz ze stojącymi na nich wi­dza­mi, bal­ko­ny, okna zo­stały wy­rwa­ne wraz z fu­try­na­mi. W bra­mie jed­ne­go z bu­dynków po wy­bu­chu składo­wa­nych w niej bu­te­lek za­pa­lających roz­sza­lał się pożar. Los lu­dzi stojących w od­ległości dzie­sięciu, dwu­dzie­stu metrów był naj­strasz­niej­szy – ciężkie rany za­da­ne przez odłamki, po­pa­rze­nia dru­gie­go i trze­cie­go stop­nia. Część ran­nych umie­rała z po­wo­du szo­ku i wy­krwa­wie­nia w ciągu następnych se­kund lub mi­nut. In­nych cze­kała męka długo­tr­wałego ko­na­nia w za­im­pro­wi­zo­wa­nych szpi­ta­lach, bez od­po­wied­niej po­mo­cy me­dycz­nej, opa­trunków, środków prze­ciwbólo­wych. Ci, którzy sta­li da­lej, mie­li większe szan­se na przeżycie, jed­nak i w nich ude­rzył po­dmuch gorącego po­wie­trza, spadł deszcz odłamków, nad­pa­lo­nych frag­mentów ludz­kich ciał, ode­rwa­nych kończyn, wie­lu do­tkli­wie raniąc, ogłuszając albo, w naj­lep­szym wy­pad­ku, zdzie­rając z nich ubra­nie lub prze­wra­cając. Poza ludźmi prze­by­wającymi w głębi ka­mie­nic, którzy byli osłonięci mu­ra­mi, ofia­ra­mi wy­bu­chu pa­dli wszy­scy w pro­mie­niu do dwu­stu metrów; jeśli nie ran­ni, to w sta­nie szo­ku, nie­zdol­ni do lo­gicz­ne­go myśle­nia.

Fala ciśnie­nia, tem­pe­ra­tu­ry i ognia błyska­wicz­nie ro­zeszła się z miej­sca wy­bu­chu, po­zo­sta­wiając próżnię, którą gwałtow­nie wypełniło po­wie­trze. Na­tych­miast po ro­zejściu się po­dmu­chu ze­rwał się dru­gi, podążający w od­wrot­nym kie­run­ku, z po­wro­tem do epi­cen­trum, nie tak sil­ny i gorący jak pierw­szy, ale wciąż nie­bez­piecz­ny. Za­ssał w głąb kłębo­wi­ska dymu i płomie­ni unoszące się wciąż w po­wie­trzu szczątki i odłamki, wywlókł zmal­tre­to­wa­nych lu­dzi z bram i okien wszyst­kich kon­dy­gna­cji, cisnął na bruk uli­cy i wraz z desz­czem szkła z roz­bi­tych szyb zasłał ją ich po­ra­nio­ny­mi ciałami.

Po­wstała w wy­ni­ku wy­bu­chu ener­gia jesz­cze przez chwilę po­ru­szała ma­sa­mi po­wie­trza, gazów i unoszącego się w nich pyłu, płonących strzępków tka­nek, włosów, odzieży, pa­pie­ru. At­mos­fe­ra wokół pul­so­wała, sprężając się i rozprężając, z każdym cy­klem tracąc siłę, prędkość i tem­pe­ra­turę. Po eks­plo­zji, poza wszech­obec­nym znisz­cze­niem, śmier­cią i cier­pie­niem, po­zo­stały je­dy­nie kłęby gęste­go, czar­ne­go, prze­sy­co­ne­go tru­pią wonią dymu, które za­py­chając szczel­nie ka­nion uli­cy, za­mie­niły słonecz­ny dzień w ciemną, duszną noc. Wszyst­ko trwało krócej niż se­kundę².

2.

Ci, którzy przeżyli, nie mo­gli tego do­strzec, za­pa­miętać, opo­wie­dzieć. Większość o sa­mym fak­cie wy­bu­chu do­wie­działa się znacz­nie później, do­pie­ro po od­zy­ska­niu przy­tom­ności i otrząśnięciu się z szo­ku. Mo­ment eks­plo­zji opi­sy­wa­li jako ośle­piający błysk, ciem­ność i po­czu­cie za­pa­da­nia się w otchłań. Je­den ze świadków tuż przed utratą zmysłów po­czuł, jak­by w brzu­chu roz­ry­wała mu się bom­ba³, inny, bez­piecz­ny w mu­rach ka­mie­ni­cy, wspo­mi­nał długo trwający „ogrom­ny wstrząs aku­stycz­ny (…) i uczu­cie nie­praw­do­po­dob­nej gro­zy”⁴. Wszy­scy w opi­sach posługi­wa­li się su­ge­styw­ny­mi, kon­tra­stującymi ze sobą określe­nia­mi. Po błysku za­padła ciem­ność, ogłuszający grzmot ustąpił miej­sca ci­szy. Nie­byt i mrok, ja­kie na nie­określony czas za­pa­no­wały na skrzyżowa­niu Kilińskie­go z Pod­wa­lem i spo­wiły znaj­dujących się tam żywych jesz­cze lu­dzi, roz­gra­ni­czyły dwa, kon­tra­stujące ze sobą, tak sprzecz­ne, że aż nie­praw­do­po­dob­ne, ob­ra­zy rze­czy­wi­stości – sprzed wy­bu­chu i po nim.

Ob­raz pierw­szy był ra­do­sny, wypełnio­ny pod­nie­ce­niem święta. Oto po­wstańcy zdo­by­li nie­miec­ki czołg i pro­wa­dzi­li go przez wąskie ulicz­ki oka­lające Ry­nek Sta­re­go Mia­sta. Elek­try­zująca wia­do­mość obiegła piw­ni­ce, kwa­te­ry i ba­ry­ka­dy, ze­wsząd spie­szy­li cy­wi­le i żołnie­rze. Każdy chciał na własne oczy zo­ba­czyć, do­tknąć, prze­ko­nać się, że to praw­da, że w pol­skich rękach fak­tycz­nie zna­lazł się sym­bol do tej pory nie­po­ko­na­nej, potężnej ar­mii nie­miec­kiej – czołg, choć mały i nie­uzbro­jo­ny. Jego wi­dok działał jak nar­ko­tyk, po­zwa­lał za­po­mnieć o dręczącej nie­pew­ności, uwie­rzyć w zwy­cięstwo. Wywoływał eu­fo­rię. Oko­licz­ności sprzy­jały święto­wa­niu. Mimo że dni dziel­ni­cy były po­li­czo­ne, a na jej prze­ciw­legły, północ­ny kra­niec runęło właśnie potężne ude­rze­nie nie­przy­ja­cie­la, południo­wa część Sta­re­go Mia­sta ko­rzy­stała tej ciepłej nie­dzie­li z ostat­nich chwil spo­ko­ju. Przed osiem­nastą ob­jazd miał już cha­rak­ter trium­fal­nej, ra­do­snej de­fi­la­dy. Czołg co chwi­la za­trzy­my­wał się na prze­gra­dzających ulicz­ki ba­ry­ka­dach, lu­dzie roz­bie­ra­li je, by uto­ro­wać mu drogę. Za­wsze trwało to kil­ka­naście mi­nut, na każdym ta­kim po­sto­ju tłum gęstniał, przy ba­ry­ka­dzie przy Kilińskie­go, pod nu­me­rem 1, li­czył już po­nad trzy­sta osób. Od stro­ny pla­cu Zam­ko­we­go, Pod­wa­lem, zmie­rzała pro­ce­sja po­grze­bo­wa⁵, de­fi­la­da i kon­dukt zmie­szały się ze sobą, niektórym żałob­ni­kom udzie­lił się ra­do­sny nastrój. Ze­bra­ni pod stojącym na pa­ra­pe­cie okna ra­diem słucha­cze stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie lon­dyńską au­dycją⁶. Kla­ska­li zapełniający okna i bal­ko­ny trzy­piętro­wych ka­mie­nic wi­dzo­wie, wi­wa­to­wa­li stojący na pan­ce­rzu czołgu har­ce­rze. Ktoś po­wie­wał biało-czer­woną flagą, wy­sta­wio­ny w oknie pa­te­fon grał głośno woj­sko­wy marsz…

Sta­re Mia­sto. Zwłoki ludz­kie leżące na bru­ku.

Na dru­gim ob­ra­zie pa­no­wała ciem­ność i ci­sza, prze­ry­wa­na trza­skiem płomie­ni i ludz­ki­mi jękami. Nie było już czołgu i de­fi­la­dy, była tyl­ko strasz­na uli­ca – pogrążona w kłębach dymu, wypełnio­na gru­zem i po­kry­ta bru­natną mazią – szczątka­mi ludz­ki­mi, dzie­siątka­mi krwa­wych i zwęglo­nych strzępów, ode­rwa­nych kończyn i głów, oka­le­czo­nych kadłubów, po­roz­ry­wa­nych or­ganów. Ścia­ny ka­mie­nic wy­sma­ro­wa­ne były krwią, frag­men­ty ciał zwi­sały z ułomków la­tarń i bal­konów, leżały wciśnięte w za­ka­mar­ki bram i okien. W mro­ku coś się po­ru­szało, ja­kieś syl­wet­ki kręciły się to tu, to tam, bez celu. Ran­ni – zszo­ko­wa­ni, nadzy, bia­li od pyłu, czer­wo­ni od krwi i czar­ni od sa­dzy – rozglądali się, szu­ka­li nie­widzącym wzro­kiem stojących jesz­cze przed chwilą obok sąsiadów, usiłowa­li zro­zu­mieć, gdzie są i co się właści­wie stało. Wie­lu z tych, którzy pod­no­si­li się z zie­mi, to śmier­tel­nie ran­ni, którzy w ostat­nim, in­stynk­tow­nym, napędza­nym resztką ad­re­na­li­ny zry­wie sta­ra­li się zna­leźć jak naj­da­lej od miej­sca śmier­tel­ne­go za­grożenia. Po zro­bie­niu kil­ku­na­stu chwiej­nych kroków słabli i osu­wa­li się na zie­mię, mar­twi. Inni, na­wet nie­draśnięci, wy­bie­gli z bez­piecz­ne­go schro­nie­nia, by nieść po­moc, jed­nak to, co uj­rze­li, spra­wiało, że sta­wa­li osłupia­li. Niektórzy, nie mogąc znieść ma­ka­brycz­ne­go wi­do­ku i prze­raźli­we­go fe­to­ru, wymiotowa­li, inni, skon­fron­to­wa­ni z rze­czy­wi­stością prze­kra­czającą możliwości nor­mal­ne­go od­czu­wa­nia, zmie­ni­li się w au­to­ma­ty, zaczęli pod­no­sić z zie­mi ode­rwa­ne dłonie, sto­py, głowy i składać je na kupkę pod ścianą bu­dyn­ku. Za­nim roz­wiał się dym i opadł pył, za­nim oca­le­ni otrząsnęli się z szo­ku, upłynęło kil­ka mi­nut.

Do­pie­ro wte­dy roz­poczęła się ak­cja ra­tun­ko­wa, w której równie przy­dat­ne jak no­sze oka­zały się wyciągnięte ze stróżówek łopa­ty do szu­flo­wa­nia węgla⁷.

3.

Od pierw­szych dni dru­giej woj­ny świa­to­wej War­sza­wa doświad­czała apo­ka­lip­tycz­nych ka­ta­strof, z których większość wie­lo­krot­nie prze­wyższyła, zarówno pod względem licz­by ofiar, jak i ob­sza­ru znisz­czeń, eks­plozję z uli­cy Kilińskie­go. W le­cie 1942 roku położona w północ­nej dziel­ni­cy mia­sta, oto­czo­na mu­rem bocz­ni­ca ko­le­jo­wa stała się w grun­cie rze­czy częścią obo­zu zagłady, pro­giem ko­mo­ry ga­zo­wej, który w ciągu nie­spełna dwóch mie­sięcy prze­kro­czyło po­nad dwieście pięćdzie­siąt tysięcy war­sza­wiaków. Rok później, pod­czas po­wsta­nia w get­cie i po nim, śmierć po­niosło ko­lej­ne kilkadzie­siąt tysięcy, a spo­ra część mia­sta zo­stała zrówna­na z zie­mią. W pierw­szych dniach po­wsta­nia warszawskie­go po­dob­ny los spo­tkał miesz­kańców ko­lej­nych stołecz­nych dziel­nic, a dwa ty­go­dnie po ma­sa­krze na Kilińskie­go, 31 sierp­nia, gdy po­sadz­ki kościoła Sa­kra­men­tek przy Ryn­ku No­we­go Mia­sta nie wy­trzy­mały ciężaru walącej się na nie, zbom­bar­do­wa­nej przez sztu­ka­sa kopuły, w ka­ta­kum­bach po­grze­ba­nych zo­stało bli­sko tysiąc ist­nień ludz­kich. Choć zginęło wte­dy trzy razy więcej osób niż pod­czas wy­bu­chu z 13 sierp­nia, wy­da­rze­nie to pozo­staje pra­wie całko­wi­cie za­po­zna­ne. To, co sta­no­wiło o sym­bo­licz­nej sile wy­bu­chu przy Kilińskie­go, co za­de­cy­do­wało o jego wyjątko­wej roli w po­wo­jen­nej nar­ra­cji hi­sto­rycz­nej po­wsta­nia, kry­je się w dra­ma­tycz­nie sprzecz­nym cha­rak­te­rze chwil sąsia­dujących ze sobą o jedną stu­ty­sięczną se­kun­dy, w szo­ku, jaki ta sprzecz­ność wywołała. War­szaw­skie tra­ge­die, przy wszyst­kich różni­cach, łączył po­dob­ny sce­na­riusz, miesz­kańcom mia­sta zna­ny już od pierw­sze­go mie­siąca woj­ny. Oto je­den z pierw­szych ka­ta­strofalnych dni sto­li­cy – 25 września 1939 roku, niesławny „lany po­nie­działek”, kie­dy na sku­tek całod­nio­we­go bom­bar­do­wa­nia Luft­waf­fe śmierć i rany po­niosły tysiące miesz­kańców⁸. Napięcie na­ra­stało, gdy spi­ker Pol­skie­go Ra­dia nie­na­tu­ral­nie po­sta­wio­nym głosem po­da­wał za­szy­fro­wa­ny ko­mu­ni­kat o nad­chodzącym na­lo­cie. Wkrótce roz­le­gał się dźwięk sy­ren alar­mo­wych, a gdy dołączył do nie­go co­raz głośniej­szy szum lot­ni­czych mo­torów, napięcie prze­ra­dzało się w strach. Po­cho­wa­ni w schro­nach i piw­ni­cach miesz­kańcy, wciąż wierząc w oca­le­nie, szy­ko­wa­li się na naj­gor­sze, mo­dli­li się, za­sty­ga­li. Dźwięki na­lo­tu z pia­no prze­cho­dziły w for­tis­si­mo, słychać było świst spa­dających bomb, huk eks­plo­zji, zie­mia drżała, gasło światło. Prze­rażeni lu­dzie słysze­li, jak nad ich głowa­mi, w kil­ku­se­kun­do­wych odstępach, waliły się z szu­mem ko­lej­ne kon­dy­gna­cje. Wtu­le­ni w ścia­ny, po­wta­rza­li: „Więc już? to już?”⁹.

Opis do­ty­czy bom­bar­do­wa­nia, ale po­dob­na dy­na­mi­ka i nie­uchron­ność wy­da­rzeń oraz na­ra­stające po­czu­cie gro­zy to­wa­rzy­szyło świad­kom in­nych wy­mie­nio­nych tra­ge­dii – za­miast jęku za­mon­to­wa­nej pod brzu­chem sztu­ka­sa sy­re­ny nieszczęście zwia­sto­wać mógł stu­kot pod­ku­tych butów funk­cjo­na­riu­szy Służby Porządko­wej lub ochrypłe wrza­ski żołdaków Dir­le­wan­ge­ra.

Świa­do­mość nad­chodzącej, nie­unik­nio­nej śmier­ci, z którą mu­sie­li zmie­rzyć się miesz­kańcy sto­li­cy, jest jed­nym z naj­bar­dziej trau­ma­tycz­nych doświad­czeń obciążających ludzką psy­chikę. Jed­nak czas, w ja­kim rzecz się działa – choćby to było, jak w przy­pad­ku na­lo­tu, kil­ka bądź kil­kanaście mi­nut – po­zwa­lał na uru­cho­mie­nie me­cha­nizmów obron­nych, ułatwiających opa­no­wa­nie pa­ra­liżującego stra­chu. Sfor­mułowa­na w la­tach sie­dem­dzie­siątych przez ame­ry­kańskie­go an­tro­po­lo­ga Ern­sta Bec­ke­ra teo­ria opa­no­wy­wa­nia trwo­gi (Ter­ror Ma­na­ge­ment The­ory – TMT), choć przede wszyst­kim opi­su­je me­to­dy zwal­cza­nia właści­we­go każdej isto­cie ludz­kiej, a płynącego z przeświad­cze­nia o własnej skończo­ności ogólne­go lęku przed śmier­cią, daje również możliwość wytłuma­cze­nia, jak „ak­ty­wu­je się funk­cja bu­fo­ra lęku”¹⁰ w sy­tu­acji za­grożenia nagłego i ter­mi­nal­ne­go. Aby oswoić nie­znośną rze­czy­wi­stość, człowiek two­rzy jej al­ter­na­tywną wersję, wypełnioną przez idee i zna­cze­nia, na­dające jej ak­cep­to­wal­ny sens. We własnych oczach pod­kreśla swoją tożsamość – le­gi­ty­mi­zo­waną przez udział w złożonej kul­tu­rze sym­bo­licz­nej, której składo­wy­mi mogą być re­li­gia, mo­ral­ność, umiłowa­nie oj­czy­zny czy przy­wiąza­nie do gru­py pier­wot­nej. In­ny­mi słowy, sku­lo­ny w schro­nie lub pędzo­ny do wa­gonów, zdjęty śmier­tel­nym lękiem war­sza­wiak, aby jakoś ulżyć własne­mu cier­pie­niu, ostat­ni raz określał swoją tożsamość, swo­je kul­tu­ro­we „ja”, kul­ty­wo­waną przez nie­go wizją sa­me­go sie­bie, naj­bliższych, oto­cze­nia i żegnał się z nią. Po­ma­gało mu po­czu­cie przy­na­leżności do wspólno­ty, jeśli nie na­ro­do­wej czy re­li­gij­nej, to przy­najm­niej do gru­py pier­wot­nej, i wy­ni­kające z niej prze­ko­na­nie o mo­ral­nej wyższości nad opraw­ca­mi. W lo­gikę wy­kre­owa­nej rze­czy­wi­stości mógł wpi­sy­wać również własną, an­ty­cy­po­waną śmierć – na­bie­rała ona wte­dy sen­su, sta­wała się nie­pojętą, ale wzniosłą ofiarą składaną w imię wy­zna­wa­nych war­tości. Dawała na­dzieję na na­grodę dla ginących i karę dla oprawców.

Głos umarłych jest jed­nak znacz­nie mniej słyszal­ny od głosu żywych. Kie­dy oka­zy­wało się, że strop piw­ni­cy wy­trzy­my­wał im­pet walących się kon­dy­gna­cji, że z trans­por­tu wy­ra­to­wał zna­jo­my urzędnik czy po­li­cjant, a roz­be­stwio­nych żołdaków po­wstrzy­mał przy­pad­ko­wy ofi­cer, me­cha­ni­zmy obron­ne prze­sta­wały być po­trzeb­ne, istotą całego wy­da­rze­nia sta­wał się fakt oca­le­nia, od­zy­ska­nia pożegna­ne­go już życia. Świa­do­mość sen­sow­ności prze­by­te­go doświad­cze­nia po­zwa­lała, gdy nad­cho­dziły inne uczu­cia – roz­pacz i tęskno­ta po utra­cie bli­skich, po­czu­cie krzyw­dy, po­trze­ba spra­wie­dli­wości czy ko­niecz­ność złożenia świa­dec­twa – na wyciągnięcie z nie­go kon­struk­tyw­nych wniosków, na mniej lub bar­dziej pra­widłowe prze­pra­co­wa­nie trau­my, a dzięki nie­mu – na roz­bu­do­wa­nie tożsamości.

4.

Oca­le­li z wy­bu­chu na Kilińskie­go nie mie­li na to szan­sy. Choć od wie­lu lat żyli w świe­cie wypełnio­nym za­grożeniem i prze­czu­ciem śmier­ci i na ogół dys­po­no­wa­li od­po­wied­ni­mi me­cha­ni­zma­mi obron­ny­mi, sce­na­riusz, według którego ro­ze­grały się wy­da­rze­nia, spra­wił, że w ob­li­czu trau­my sta­li się zupełnie bez­rad­ni. Początko­wy po­zor­ny suk­ces za­ne­go­wał mo­zol­nie wy­pra­co­waną me­todę opa­no­wy­wa­nia trwo­gi – in­dy­wi­du­alną wizję rze­czy­wi­stości, jaką praw­do­po­dob­nie za­ak­cep­to­wała większość z nich, szczególnie cy­wilów, a w ja­kiej przy­padła im rola ofiar, ucie­ki­nierów, nie tyle o życie walczących, ile upo­rczy­wie go bro­niących, pa­syw­nych, którzy re­ago­wa­li na wy­da­rze­nia, lecz nie próbo­wa­li sta­wić im czoła. Zdo­by­cie czołgu – nagłe, eu­fo­rycz­ne doświad­cze­nie, przeżywa­ne w co­raz to powiększającej się gru­pie, zmie­niło to nasta­wienie. Na­gle w ich ręce tra­fiła broń, od­zy­ska­li na­dzieję, własną pod­mio­to­wość i pra­wo do ini­cja­ty­wy, ata­ku i zwy­cięstwa; więcej, tego dnia, w ciągu kil­ku go­dzin try­um­fal­ne­go ob­jaz­du, czu­li się tak, jak­by już zwy­ciężyli. Po­jazd stał się sym­bo­lem, punk­tem wyjścia do stwo­rze­nia no­we­go narzędzia opa­no­wy­wa­nia lęku.

Tym bar­dziej prze­rażające i nie­pojęte było to, co wy­da­rzyło się później. Oca­le­ni stanęli w ob­li­czu ka­ta­stro­fy zupełnie odsłonięci – na sku­tek wcześniej­szych wy­da­rzeń od­rzu­ci­li spraw­dzo­ny me­cha­nizm obron­ny, dru­gi roz­padł się w ułamku se­kund na drob­ne kawałki. Obezwład­niającemu po­czu­ciu gro­zy to­wa­rzy­szyło również głębo­kie, bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nie – le­piej prze­cież było żyć w po­czu­ciu nie­wie­dzy niż świa­do­mości utra­ty cze­goś wyjątko­we­go. Powrót do sta­nu sprzed zdo­by­cia czołgu był już nie­możliwy. Ten, w którym tkwi­li te­raz, był nie­porówna­nie gor­szy.

Przede wszyst­kim nie dawało się znieść wszech­obec­nej ma­ka­bry. Zagłada get­ta czy rzeź Woli były, pod względem ska­li, wy­da­rze­nia­mi z wy­bu­chem czołgu-pułapki nie­porówny­wal­ny­mi, lecz roz­gry­wały się w ściśle zde­fi­nio­wa­nej, za­mkniętej prze­strze­ni, swo­istej „stre­fie śmier­ci”. Zginęło w nich mnóstwo lu­dzi, ale świa­dec­two ich męczeństwa po­cho­dziło od nie­licz­nych oca­lo­nych lub, jak w przy­pad­ku komór ga­zo­wych, nie za­cho­wało się wca­le. Żywi (poza wyjątka­mi) nie wi­dzie­li też do­wodów zbrod­ni – pro­chy kil­ku­set tysięcy spa­lo­nych war­szaw­skich Żydów i Po­laków spo­czy­wają pod po­wierzch­nią dwóch dość nie­dużych po­la­nek, a o po­grze­ba­nych i za­sy­pa­nych w na­lo­tach po­zo­sta­wała je­dy­nie pamięć i in­for­ma­cyj­ne na­pi­sy na mu­rach. Na Kilińskie­go świa­ty żywych i umarłych, ku prze­rażeniu tych pierw­szych, zmie­szały się ze sobą. Zde­for­mo­wa­ne, oka­le­czo­ne tru­py, za­miast spo­czy­wać pod zie­mią, dosłownie spadły z nie­ba – kawałki ciał znaj­do­wa­no na da­chach i bal­ko­nach w pro­mie­niu kil­ku­set metrów od miej­sca eks­plo­zji.

Nie trze­ba być psy­cho­lo­giem, by się domyślić, jaki wpływ na człowie­ka wy­wie­ra wi­dok szczątków kil­ku­set bliźnich uni­ce­stwio­nych w wyjątko­wo gwałtow­ny sposób. Nikt nig­dy nie jest go­to­wy na taki wi­dok ani – o czym już nie tak często wspo­mi­nają świad­ko­wie – na taki za­pach. Węch, a nie wzrok czy słuch, jest naj­pier­wot­niej­szym, naj­bar­dziej cie­le­snym i su­ge­styw­nym ze zmysłów. To, co ata­ko­wało zmysły oca­lo­nych i ra­tujących, smród gazów po­wy­bu­cho­wych zmie­sza­ny z odo­rem spa­lo­nych włosów i tka­nek, oraz ma­ka­brycz­ne ob­ra­zy, ba­da­cze teo­rii opa­no­wy­wa­nia trwo­gi określają su­chym, na­uko­wym pojęciem „eks­po­no­wa­nia śmier­tel­ności”¹¹. Narażenie na taką eks­po­zycję una­ocz­nia jesz­cze do­bit­niej po­czu­cie własnej, nie­uchron­nej skończo­ności, „(…) w ta­kich mo­men­tach (…) lu­dzie muszą uru­cho­mić me­cha­nizm uśmie­rza­nia lęku i od­bu­do­wa­nia nad­szarp­niętego po­czu­cia bez­pie­czeństwa”¹².

Nie­ste­ty, opi­sa­na powyżej me­to­da „bu­fo­ro­wa­nia” lęku, zakładająca opar­cie we wspólno­cie i kul­tu­rze, działa tyl­ko wte­dy, gdy posługujący się nią lu­dzie mają głębo­kie prze­ko­na­nie, że spełniają wszyst­kie kon­sty­tu­ujące je za­sa­dy, że po­tra­fią spro­stać obo­wiązującym stan­dar­dom. Dzięki temu zbio­ro­wość, którą tworzą i która w mo­men­cie próby ma sta­no­wić dla nich opar­cie, jest wia­ry­god­na, można na niej po­le­gać. Sys­tem prze­sta­je działać, gdy po­ja­wiają się w nim pęknięcia, gdy ko­rzy­stający z nie­go mają po­czu­cie popełnie­nia błędu, sprze­nie­wie­rze­nia się za­sa­dom. Uru­cha­miając uszko­dzo­ny po­jazd, roz­bie­rając ba­ry­ka­dy, do­star­czając śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ny ładu­nek w samo ser­ce dziel­ni­cy, po­wstańcy popełnili taki właśnie błąd¹³. Zwiódł ich własny en­tu­zjazm, pew­ność sie­bie, być może nie­sub­or­dy­na­cja. Śmierć nie spadła z nie­ba, nie zo­stała za­da­na ręką nie­przy­ja­cie­la. Zgubę nieświa­do­mie spro­wa­dzi­li bra­cia, ro­da­cy i choć po­nieśli śmierć, pozo­stali świad­ko­wie – choć nie ma na to żad­nych do­wodów – mo­gli po­czuć się „współspraw­ca­mi”. Roz­lało się na nich po­czucie winy, zmie­szało z de­wa­stującymi doświad­cze­nia­mi mi­nut i go­dzin po wy­bu­chu i pozo­stawiło w sta­nie, którego nie sposób było znieść. Tym­cza­sem w ota­czającej ich wo­jen­nej rze­czy­wi­stości nie było cza­su na mo­zol­ne prze­pra­co­wy­wa­nie przeżyte­go kosz­ma­ru. Oca­le­ni prze­czu­wa­li, że następne dni przy­niosą ko­lej­ne, być może jesz­cze gor­sze wy­da­rze­nia. Głębszy od wy­pra­co­wa­nej w toku ewo­lu­cji społecz­nej me­to­dy opa­no­wy­wa­nia trwo­gi in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy do­ma­gał się cze­goś, co za­sto­so­wa­ne na­tych­mia­sto­wo uśmie­rzy ból i trwogę, przywróci spokój. Rzu­cił hasło do uciecz­ki – w kon­fa­bu­lację.

5.

„– Nie zno­sić mi tu trupów! – ry­czy, nie od­wra­cając się, jakiś le­karz zakładający klam­ry.

– Mu­sie­li zo­sta­wić w czołgu ze­garówkę, co? – in­da­gu­je sa­ni­ta­riusz ko­legę.

– Pod­puścili nas szko­py jak ciap­ciaków. Wy­fa­sze­ro­wa­ny mu­siał być pla­sty­kiem… Trzy­maj dzia­da do cho­le­ry!”¹⁴.

Nie wia­do­mo, kto pierw­szy wy­ra­ził myśl, że wy­buch to nie tra­gicz­ny wy­pa­dek, ale nie­miec­ki podstęp. Dla­te­go, aby wy­obra­zić so­bie mo­ment, w którym to się stało, należy po­de­przeć się wizją li­te­racką. Oto dwaj sa­ni­ta­riu­sze, mi­nu­ty po ka­ta­stro­fie, biorą udział w ak­cji ra­tun­ko­wej. Mimo że obaj nie po raz pierw­szy mają do czy­nie­nia ze zwłoka­mi i wi­do­kiem śmier­ci, do­dają so­bie od­wa­gi chłopacką wul­gar­nością i iro­nią. To, jak również możliwość sku­pie­nia się na po­wie­rzo­nym za­da­niu, po­zwa­la im w jakiś sposób odciąć się od ota­czającego ich kosz­ma­ru, do­dat­ko­wo, w oczach oszołomio­nych ofiar, tak ran­nych, jak i świadków, przy­da­je im au­to­ry­te­tu. Brat­ny wy­ka­zał się in­tu­icją, po­mysłodawcą teo­rii spi­sko­wej czy­niąc sa­ni­ta­riu­sza. Ra­tując ciała, sta­ra się on jed­no­cześnie ra­to­wać du­sze. Co przed se­kundą było nie­znośne i nie­zro­zu­miałe, na sku­tek połącze­nia pro­stych faktów zy­sku­je sens i sta­je się możliwe do za­ak­cep­to­wa­nia. Za po­mocą kil­ku słów po­czu­cie wspólno­ty zosta­je od­bu­do­wa­ne. Wina i żal, które jesz­cze przed chwilą po­zo­sta­wały w obrębie wspólno­ty, poważnie ogra­ni­czając jej możliwość łago­dze­nia trwo­gi, zo­stają prze­nie­sio­ne poza jej gra­ni­ce, w oczy­wi­ste miej­sce. Po raz ko­lej­ny „społecz­nym uoso­bieniem zła”¹⁵ stają się Niem­cy. Jed­nak czyn sa­ni­ta­riu­sza tyl­ko z po­zo­ru jest – rzecz ja­sna in­stynk­tow­nym – za­sto­so­wa­niem tech­ni­ki „bu­fo­ro­wa­nia” lęku. To ra­czej jego na­miast­ka, pla­ce­bo. Pod­sta­wa zbio­ru war­tości opar­te­go na nie­po­twier­dzo­nych za­sa­dach jest nie­zwy­kle kru­cha. W pierw­szej chwi­li może przy­nieść ulgę, jed­nak po pew­nym cza­sie, pod­ko­py­wa­na przez po­ja­wiające się wątpli­wości, musi runąć, i nie jest to naj­gor­sze z roz­wiązań. Za­cho­dzi ko­niecz­ność od­two­rze­nia me­cha­ni­zmu obron­ne­go, a to pro­wa­dzi do pra­widłowe­go prze­pra­co­wa­nia trau­my. Jed­nak można też da­lej tkwić w rze­czy­wi­stości nie­pew­nej, lecz dającej po­czu­cie sa­mo­za­do­wo­le­nia. By owa rze­czy­wi­stość trwała, trze­ba wspie­rać ją ide­ami już nie tyle nie­spraw­dzo­ny­mi, ile fałszy­wy­mi. Od­ry­wa się wte­dy całko­wi­cie od wy­da­rze­nia, które leży u jej pod­staw, i prze­kształca w mit. To właśnie zda­rzyło się w przy­pad­ku wy­bu­chu na Kilińskie­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: