Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajny fundusz. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajny fundusz. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 244 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XV.

Do sto­li­cy nad­cho­dzi­ły z każ­dym dniem co­raz smut­niej­sze wia­do­mo­ści. Wsku­tek ja­kichś na­der waż­nych, jak mó­wio­no, ze­znań w są­dzie, mno­ży­ły się na pro­win­cji aresz­to­wa­nia w spo­sób za­trwa­ża­ją­cy. Co­dzien­nie pra­wie tyl­ne­mi uli­ca­mi mia­sta przy­wo­żo­no więź­niów pod eskor­tą kon­ni­cy. Za więź­nia­mi przy­jeż­dża­ły licz­ne ro­dzi­ny do mia­sta, aby w jaki spo­sób ra­to­wać bied­ne ofia­ry. Po­zna­wa­no je na uli­cach po czar­nych ubio­rach, po bla­dych twa­rzach i oczach za­pła­ka­nych Sta­wa­no, mó­wio­no, wy­py­ty­wa­no się, a gmin miej­ski sta­wał tak­że, wy­py­ty­wał i mó­wił mię­dzy sobą, o czem daw­niej nig­dy nie mó­wił!…. A za­wsze zna­lazł się któś, któ­ry ob­ja­śniał nie­świa­do­mych rze­czy…

Oso­bli­wie zaj­mo­wa­no się wiel­ce pew­ną dziw­ną wie­ścią. Od kil­ku ty­go­dni mia­ła po­li­cja po­lo­wać za ja­kimś bar­dzo waż­nym emi­gran­tem. Opo­wia­da­no o nim rze­czy naj­nie­praw­do­po­dob­niej­sze, a jed­nak nie było ni­ko­go, kto­by tym rze­czom otwar­cie wia­ry od­mó­wił.

Jed­ni wi­dzie­li w tym „wiel­kim nie­zna­jo­mym” tyl­ko czło­wie­ka na­der spryt­ne­go i śmia­łe­go. Inni jed­nak tłó­ma­czy­li od­wa­gę i szczę­ście jego ja­kąś dziw­ną, ta­jem­ni­czą opie­ką. Opo­wia­da­li, że ów nie­bez­piecz­ny czło­wiek był już kil­ka razy w ręku po­li­cji, ale za oka­za­niem ja­kie­goś do­ku­men­tu pusz­czo­no go na­tych­miast na wol­ność, prze­pra­sza­jąc z jak naj­więk­szem usza­no­wa­niem.

Jaki zaś miał być ten do­ku­ment, o tem róż­nie mó­wio­no. Jed­ni utrzy­my­wa­li, że to miał być list że­la­zny pod­pi­sa­ny przez Lu­dwi­ka Fi­li­pa kró­la fran­cu­skie­go, któ­ry chcąc się prze­ko­nać o sta­nie kra­ju, wy­słał w tym celu peł­no­moc­ne­go ajen­ta za po­ro­zu­mie­niem się z księ­ciem Met­ter­ni­chem. Szcze­gól­ny ten mi­sjo­narz nie­ty­kal­ny miał na celu zba­dać, o ile taj­ne spi­ski pol­skie wią­żą się ze spi­ska­mi fran­cuz­kie­mi, któ­re nowo ob­ra­ne­go kró­la już się po­zbyć chcia­ły.

Byli tacy, któ­rzy zno­wu utrzy­my­wa­li, żo to był po­uf­ny wy­słan­nik ce­sa­rza Mi­ko­ła­ja. A na­wet w ko­łach niż­szej ów­cze­snej biu­ro­kra­cji wie­rzo­no temu z re­zy­gna­cją, god­ną lep­szej spra­wy. Ule­głość bo­wiem dla są­sied­nie­go mo­car­stwa była tak wiel­ką, że nada­wa­no mu zu­peł­ne pra­wo go­spo­da­ro­wa­nia po kra­jach Au­str­ji Do­ku­ment ce­sa­rza Mi­ko­ła­ja wy­star­czał we­dług wy­obra­że­nia urzęd­ni­ków, aby po­sia­da­ją­ce­mu go wol­no było wszyst­ko w kra­ju ro­bić, choć­by na­wet na nie­ko­rzyść pań­stwa. Poza tą nie­wy­tłó­ma­czo­ną ule­gło­ścią kry­ła się nie­moc i dziw­nie tępe po­ję­cie ów­cze­snej biu­ro­kra­cji, któ­ra tego po­jąć nie mo­gła, aby dwaj są­sie­dzi mo­gli mieć sprzecz­ne z sobą in­te­re­sa pań­stwo­we.

Jed­na tyl­ko rzecz ude­rza­ła w tem naj moc­niej. Naj­le­piej o tym nie­bez­piecz­nym czło­wie­ku był po­in­for­mo­wa­ny – je­ne­rał. On wie­dział jego kry­jów­ki, on pierw­szy do­no­sił o tem do Wied­nia, a gdy po­li­cja za wska­za­nym przez nie­go śla­dem po­szła, to za­wsze coś od­kry­ła, co do­nie­sie­nia jego po­twier­dza­ło. Były to wpraw­dzie rze­czy mało zna­czą­ce, ale był za­wsze do­wód, że je­ne­rał miał słusz­ność.

Z tego po­wo­du było na­wet wie­le aresz­to­wań. Z ja­kiejś karcz­my przy­wie­zio­no całą ży­dow­ską fa­mil­ję wraz z be­ta­mi jako cor­pus de­lic­ta bo w tych be­tach spał ten czło­wiek nie­bez­piecz­ny, jak tego do­wo­dził scho­wa­ny do po­dusz­ki ury­wek za­gad­ko­we­go li­stu. Uwię­zio­no tak­że dzier­żaw­cę, któ­ry go u sie­bie cza­jem z ru­mem czę­sto­wał, jak o tem do­no­sił aren­darz z karcz­my, któ­ry mie­niał mu ni­żej kur­su zło­tą fran­cuz­ką mo­ne­tę. Aren­darz był­by o tem może nie po­wie­dział, ale zdra­dził go bel­fer, z któ­rym nie chciał się po­dzie­lić zy­skiem, po­cho­dzą­cym z ko­rzyst­nej za­mia­ny. Wzię­to tak­że pro­bosz­cza, z któ­rym ten ta­jem­ni­czy zbrod­niarz dwie faj­ki ty tu­oiu wy­pa­lił i szklan­kę kawy wy­pił, a na­to­miast w brew­ja­rzu zo­sta­wił mu w upo­min­ku pro­kla­ma­cję czy­li list otwar­ty Jó­ze­fa Za­liw­skie­go, głów­ne­go prze­wód­cy par­ty­zan­tów, osa­dzo­nych w wię­zie­niu…

Wresz­cie nie sta­ło już rady na spryt­ne­go zwie­rza. Cała ta spra­wa za­czę­ła wcho­dzić w sfe­rę le­gen­dy. Po­ja­wi­ły się na­wet ja­kieś wier­szy­ki, opie­wa­ją­ce lu­do­wym ję­zy­kiem przy­go­dy nie­zna­jo­me­go.

Trze­ba było już raz temu złe­mu za­ra­dzić. Mia­no­wi­cie try­umf je­ne­ra­ła, któ­ry wi­docz­nie po­li­cję już oskrzy­dlił, nie da­wał spać spo­koj­nie ów­cze­snym oj­com kra­ju. Po­sta­no­wio­no więc grun­tow­nie i z całą ener­gją wziąć się do dzie­ła.

W tym celu na cały dzień od go­dzi­ny dzie­wią­tej rano za­mknię­to plac ś. Du­cha że­la­znym łań­cu­chem. Iaka ope­ra­cja od­by­wa­ła się za­zwy­czaj, je­śli w tak zwa­nej sali gu­bern­jal­nej, scho­dzi­li się rad­cy na se­sję, aby coś dla do­bra kra­ju ura­dzić.

I ura­dzo­no.

Do wszyst­kich sta­rostw i miast ob­wo­do­wych mia­no ro­ze­słać okól­nik, w któ­rym znaj­do­wa­ły się te su­ro­we wy­ra­zy: że każ­dy sta­ro­sta, w któ­re­go ob­wo­dzie bę­dzie sic krył emi­sar­jusz lub jaki inny nie­bez­piecz­ny czło­wiek, a wy­śle­dzo­nym nie zo­sta­nie, stra­ci trze­cią część rocz­nej pen­sji. To samo sto­su­je się i do ko­mi­sa­rzy ob­wo­do­wych, w któ­rych re­wi­rze po­dob­ne iu­dy­wi­du­um za­miesz­ka.

I rze­czy­wi­ście był to śro­dek śmia­ły, he­ro­icz­ny, ale naj­sku­tecz­niej­szy.

Naj­bo­le­śniej do­tknął ten okól­nik sta­ro­stę ob­wo­du, w któ­rym wła­śnie ostat­ni za­gi­nął ślad tego nie­bez­piecz­ne­go czło­wie­ka. Ap­te­karz miej­ski, były fel­czer woj­sko­wy, opo­wia­dał przy­ja­cie­lo­wi swe­mu pi­wo­wa­ro­wi, że ja­kiś obcy czło­wiek ku­po­wał u nie­go „wro­nie oko,” któ­re do ga­tun­ku tru­cizn na­le­ży. Ap­te­karz sprze­dał wpraw­dzie żą­da­ny me­dy­ka­ment, bo obcy do­brze i zło­tem fran­cuz­kiem za­pła­cił, ale z mo­ty­wów pa­tr­jo­tycz­nych musi to wy­znać pu­blicz­nie, bo ob­ce­mu praw­do­po­dob­nie cho­dzi o wy­tru­cie wszyst­kich miesz­kań­ców nie­po­lskie­go po­cho­dze­nia… Fa­tal­na więc nux wmi­ca była ostat­nim śla­dem, któ­ry się koń­czył w mie­ście ob-wo­do­wem o trzy nie­speł­na domy od sa­me­go urzę­du, w któ­rym miesz­kał sta­ro­sta.

Było więc nie­bez­pie­czeń­stwo nie­ma­łe. Naj­przód „wro­nie oko” pa­trzy­ło na wszyst­kich z tą samą nie­od­par­tą, ta­jem­ni­czą po­tę­gą, z jaką ongi pa­trzy­ło oko z nie­ba na nie­szczę­śli­we­go syna Ada­ma i Ewy, któ­ry pierw­szy wy­kro­czył prze­ciw pa­ra­gra­fom ko­dek­su kar­ne­go. Po­wtó­re, a co jesz­cze gor­szem było od tego oka, za­gro­żo­no utra­tą trze­ciej czę­ści pen­sji!

Kie­dy sta­ro­sta o pen­sji prze­czy­tał, ka­zał na­tych­miast za­wo­łać naj­ulu­bień­sze­go swe­go ko­mi­sa­rza, któ­ry w tym dniu przy­pad­kiem ja­koś nie wy­je­chał nig­dzie za dje­ta­mi.

Przy­wo­ła­ny, był to na po­zór czło­wiek nie­po­kaź­ny. Mały, przy­sad­ko­wa­ty, bez naj­mniej­sze­go wcię­cia w bio­drach, wy­glą­dał jak ka­wa­łek nie­ocio­sa­ne­go drze­wa, na któ­rem za­wie­szo­ny był dłu­gi sur­dut gra­na­to­wy z zie­lo­ną pod­szew­ką i ak­sa­mit­nym od bru­du świe­cą­cym koł­nie­rzem. Twarz miał okrą­głą jak księ­życ, miej­sca­mi trę dar­ni po­kry­tą, wśród któ­rych naj­ja­śniej świe­cił nos do­brze roz­ro­śnię­ty. Oczka małe, nie­ustan­nie bie­ga­ją­ce, zdra­dza­ły spryt nie­po­spo­li­ty i wy­glą­da­ły jak­by za­wsze na cza­tach były…

Ulu­bie­niec sta­ro­sty był to typ urzęd­ni­ka z owych bło­gich, nie­za­po­mnia­nych cza­sów, któ­ro we wspo­mnie­niach biu­ro­kra­tycz­nych za­pi­sa­ne są jako alte, gule Ze­iten!

W owych to zło­tych cza­sach nie po­trze­bo­wał urzęd­nik tej na­uki, ja­kiej dzi­siaj od nie­go żą­da­ją. Głów­nym wa­run­kiem było sau­be­re Hand­schrift, a na wszyst­ko inne były tak zwa­ne si­mi­lia, czy­li wzo­ry, we­dług któ­rych ze zmia­ną imion i na­zwisk pi­sa­no po­trzeb­ne re­fe­ra­ty.

Ko­mi­sarz, któ­re­go w cięż­kim smut­ku sta­ro­sta do sie­bie po­wo­łał, nie miał żad­nej na­uki, ani żad­nych stu­djów szkol­nych nie od­by­wał. An­ta­go­ni­sta jego, ko­mi­sarz dru­giej kla­sy, opo­wia­dał o nim, że chłop­cem przy­szedł z oj­cem swo­im, bry-ka­rzem do Ga­li­cji. Bry­karz wiózł do Lwo­wa cu­kier i kawę, a że w kra­ju były złe dro­gi, na któ­rych co kil­ka­na­ście kro­ków po­trze­ba było bry­kę ha­mo­wać, wziął więc z sobą jed­ne­go z je­de­na­stu sy­nów, któ­ry szedł za bry­ką, i na ko­men­dę ojca krę­cił kor­bą to w pra­wo to w lewo, w mia­rę tego, czy bry­ka je­cha­ła z góry czy pod górę. Po­nie­waż ha­mul­ca z po­wro­tem tak czę­sto nie trze­ba było, bo bry­ka je­cha­ła próż­no, zo­sta­wił oj­ciec swe­go syna na na­uce u straż­ni­ka dro­go­we­go, swe­go przy­ja­cie­la, u któ­re­go ten­że uczył się przez kil­ka lat sze­ro­ką ło­pa­tą wy­rów­ny­wać na­sy­pa­ne na dro­gę ka­mie­nie. Tu po­znał go pi­sarz dro­go­wy, a że chło­piec umiał pi­sać i czy­tać, użył go w kan­ce­lar­ji swo­jej do prze­pi­sy­wa­nia ra­chun­ków. Tym spo­so­bem wszedł zwol­na przy­bysz w służ­bę rzą­do­wą, i idąc od szcze­bel­ka do szcze­bel­ka, po trzy­dzie­sto­let­niej pi­sa­ni­nie zo­stał za­szczy­co­ny urzę­dem ko­mi­sa­rza ob­wo­do­we­go, któ­ry we­dług ogól­nie da­nej in­struk­cji miał od­tąd rzą­dzić kra­jem w do­syć ob­szer­nym swo­im za­kre­sie, trzy­mać go na rów­ni z po­stę­pu­ją­cą w Eu­ro­pie cy­wi­li­za­cją, i być dla nie­go re­pre­zen­tan­tem świa­tła i ro­zu­mu naj­wyż­szych sfer rzą­do­wych.

I nowo mia­no­wa­ny ko­mi­sarz umiał za­dość uczy­nić tym wszyst­kim wy­ma­ga­niom.

Ma­chi­na rzą­du ów­cze­sne­go po­dob­ną była ku­bek w ku­bek do owej tra­dy­cyj­nej bry­ki an­te­na­tów sza­now­ne­go ko­mi­sa­rza, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że tę tyl­ko z góry ha­mo­wać trze­ba było, tam­te zaś za­wsze ha­mo­wa­no. Czy z góry, czy na gład­kiej dro­dze krę­co­no usta­wicz­nie kor­bą, któ­ra ha­mu­lec tem wię­cej do kół przy­ci­ska­ła…

Syn bry­ka­rza szląz­kie­go był się już za mło­du tego szla­chet­ne­go rze­mio­sła wy­uczył. Krę­ce­nie kor­bą i przy­cią­ga­nie ha­mul­ca szło mu te­raz jak z płat­ka. Ha­mo­wał więc gdzie tyl­ko było co do ha­mo­wa­nia, a sta­ro­sta ob­wo­do­wy wi­dział w nim jed­ne­go wier­ne­go słu­gę, któ­ry był w sta­nie o każ­dej po­rze wstrzy­mać roz­hu­ka­ny ży­wioł na­ro­do­wy w kró­le­stwie Ga­li­cji i Lo­do­mer­ji. Dla tych jego zdol­no­ści nie­oce­nio­nych po­mi­nął na­wet w pro­jek­cie do awan­su dru­gie­go ko­mi­sa­rza, któ­ry był Bzko­ły gim­na­zjal­ne ukoń­czył i w spra­wach pu­blicz­nych po­wa­żył się cza­sem mieć inne zda­nie od zda­nia sta­ro­sty… Ztąd praw­do­po­dob­nie po­wstał ów an­ta­go­nizm mię­dzy dwo­ma ko­mi­sa­rza­mi…

Tak wy­so­ką opie­ką za­szczy­co­ny ko­mi­sarz, sta­rał się te­raz, od­po­wied­nio wy­so­kie­mu swe­mu urzę­do­wi, we wszyst­kiem na­śla­do­wać sta­ro­stę. Za­ło­żył na szy­ję ta­kie same ol­brzy­mie koł­nie­rzy­ki jak sta­ro­sta, któ­re mu nie po­zwa­la­ły ani kar­ku ugiąć ani gło­wy ob­ró­cić, U tego sa­me­go żyd­ka, z tej sa­mej ma­ter­ji ka­zał so­bie dłu­gi sur­dut uszyć, któ­ry był na­dwor­nym li­we­ran­tem ces. kr. rad­cy. Rów­nież jak on sta­rał się być opry­skli­wym ig­bu­ro­wa­tym, co, mó­wiąc na­wia­sem, naj­mniej pra­cy go – kosz­to­wa­ło. W sto­sun­kach z pu­blicz­no­ścią sta­rał się ją wszel­kie­mi si­ła­mi prze­ko­nać, że nie urzęd­nik dla pu­blicz­no­ści ale pu­blicz­ność dla urzęd­ni­ka jest stwo­rzo­ną, w któ­rych to po­ję­ciach zga­dzał się zu­peł­nie z pa­nem sta­ro­stą. I w in­nych jesz­cze rze­czach tak­że się z nim zga­dzał, ale to nie na­le­ży już do tego roz­dzia­łu. – Lie­ber Pan­dra­czek – rzekł raz na wstę­pie do nie­go sta­ro­sta, trzy­ma­jąc w ręku ów fa­tal­ny okól­nik pre­zy­den­ta, gro­żą­cy od­ję­ciem trze­ciej czę­ści pen­sji – He­ber Pan­dra­czek, es isł mcht mehr zum Au­shal­ten! Chciał­bym albo umrzeć, albo przy­najm­niej prze­mie­nić się w in­ten­den­ta prow­jan­tów dla woj­ska!

– A skąd­że zno­wu taka roz­pacz, Herr Gvber­nial­rath?– za­py­tał zdzi­wio­ny ko­mi­sarz. -

– Roz­pacz, nie roz­pacz, tne­in He­ber Pan­dra­czek, ale wi­dzisz jest to pro­ste wy­ra­cho­wa­nie. In­ten­dent od po­wia­tu ma mniej­szą pen­sję ode­mnie, a wy­da­je dzie­sięć razy wię­cej. Gdy­by na­wet za­gro­żo­no mu od­ję­ciem trze­ciej czę­ści pen­sji, to we­dług jego aryt­me­ty­ki zo­sta­nie mu dzie­więć dzie­sią­tych!….

Pan­dra­czek wy­su­nął z rę­ka­wa krót­kie pal­ce swo­je i po­su­nął nie­mi kil­ka razy sen­ten­cjo­nal­nie po ka­me­ry­zo­wa­nym no­sie. Uśmiech­nął się, po­łknął spo­ro śli­ny, któ­ra na wi­dok ta­kie­go ra­chun­ku gwał­tem do ust mu się ci­snę­ła i od­parł:

– Der Hebe Her­r­gott kat ver­schie­de­ne

Ko­st­gan­ger! Jed­ni je­dzą ob­jad z bu­tel­ką wina, inni gry­zą ka­wa­łek chle­ba i jesz­cze pal­ce pb nim ob­li­zu­ją. Cóż ro­bić! Świat jest to pu­blicz­ny go­ści­niec. Jed­ni jadą w ka­re­cie na re­so­rach, i jadą naj­lep­szą i naj­rów­niej­szą stro­ną dro­gi. Inni pcha­ją sami wóz wy­ła­do­wa­ny cię­ża­rem i mu­szą jesz­cze, ustę­pu­jąc się ka­re­cie, je­chać po świe­żo na­sy­pa­nych ka­mie­niach! I ża­den dróż­nik temu nie po­ra­dzi!

– Masz wiel­ki ro­zum, He­ber Pan­dra-czek, – ozwał się po chwi­li sta­ro­sta, ki­wa­jąc się z po­wa­gą na krze­śle, – ale będę cię miał za ostat­nie­go głup­ca, je­śli nie wy­tro­pisz tego nie­bez­piecz­ne­go emi­gran­ta, któ­ry w tu­tej­szej ap­te­ce ku­po­wał wro­nie oko!…. Masz tu i czy­taj, a prze­czy­taj kil­ka razy!

Pan­dra­czek wziął fa­tal­ny okól­nik do ręki i za­czął czy­tać. Przy­szedł­szy do za­gro­że­nia od­ję­ciem trze­ciej czę­ści pen­sji, po­bladł na twa­rzy, zmarsz­czył brwi i zda­wa­ło się, że miał na ustach coś ar­cy­nie-lo­jal­ne­go. Uj­rzaw­szy jed­nak na ścia­nie kan­ce­lar­ji po­nu­rą twarz nie­bosz­czy­ka mo­nar­chy, któ­re­mu lo­jal­ność przy­się­gał, cof­nął sło­wo nie­lo­jal­ne.

– Dziw­na rzecz, – ozwał się po chwi­li, oglą­da­jąc się sta­ran­nie poza sie­bie, – my­śla­łem, prze­cież, mó­wiąc mię­dzy nami, że pre­zy­dent ma wię­cej ro­zu­mu!…. Jak moż­na urzęd­ni­ko­wi od­bie­rać trze­cią część pen­sji?

– Dla cie­bie, He­ber Pan­dra­czek, to jesz­cze pół bie­dy! Cóż zna­czy u cie­bie trze­cia część pen­sji? Mi­zer­nych dwie­ście sześć­dzie­siąt flo­re­nów, pod­czas gdy za same dje­ty li­czysz so­bie prze­szło ty­siąc!….

Ko­mi­sarz spoj­rzał na sta­ro­stę zpod oka. Nie był pew­ny, do cze­go te sło­wa jego zmie­rza­ją. Sta­ro­sta jed­nak nie miał żad­nej my­śli ubocz­nej.,Wi­dział on wy­peł­nie­nie ca­łe­go roku dje­ta­mi tak na­tu­ral­ne, że ani na­wet do gło­wy mu nie przy­szło, aby ja­ki­kol­wiek wy­rzut czy­nić swe­mu ulu­bień­co­wi. I on tak samo czy­nił, jak był ko­mi­sa­rzem. Te­raz mogł tyl­ko naj­wię­cej ża­ło­wać tych bło­gich cza­sów, bo sta­no­wi­sko jego dzi­siej­sze nie po­zwa­la­ło na tak czę­ste prze­jażdż­ki po ob­wo­dzie. To też uspo­ko­ił się co do tego punk­tu

Pan­dra­czek i wró­cił do za­gro­żo­nej trze­ciej czę­ści pen­sji.

– Nie spo­dzie­wa­łem się… ta­kie­go nie­ro­zu­mu po pre­zy­den­cie, – od­parł z pew­ną iry­ta­cją, – bo coż to zna­czy od­bie­rać za karę trze­cią część pen­sji urzęd­ni­ko­wi? To tak samo, jak gdy­by dróż­ni­ko­wi za złe spra­wo­wa­nie się ode­bra­no za karę trze­cią część dro­gi! Jak­że on może do­wieść ocho­ty do służ­by dro­go­wej, je­że­li mu dro­gę od­bie­ra­ją? A czem jest dro­ga dla dróż­ni­ka, tem jest pen­sja dla urzęd­ni­ka! Ode­brać mu ją, to zna­czy ode­brać cho­re­mu po­wie­trze i ka­zać mu być zdro­wym! – Ko­niec koń­ców, sło­wa two­je, He­ber Komr­nis­sar, okól­ni­ka pre­zy­den­ta nie zmie­nią. Idź do domu, każ za­przę­gać i jedź w imię Boga! Ale mó­wię ci, nie wra­caj z próż­ne­mi rę­ka­mi!….

Ko­mi­sa­rzo­wi za­bły­snę­ły oczy z ra­do­ści. Nie­wie­dzieć, czy ta ra­dość od­no­si­ła się do uczu­cia pa­tr­jo­ty­zmu pań­stwo­we­go, czy do licz­by djet, któ­re po­czy­na­ły się na­tu­ral­nie od dnia dzi­siej­sze­go, jako od dnia roz­ka­zu.

– Przy­się­gam, Herr Rath, – za­wo­łał pod­nie­sio­nym gło­sem, – że nie wró­cę z próż­ne­mi rę­ka­mi, albo wró­cę z tym nie­bez­piecz­nym emi­gran­tem, albo… albo… ko­mi­sa­rzem nie wró­cę!

– Nie wró­cisz! – po­wtó­rzy­ło w tej chwi­li ja­kieś dziw­ne echo od por­tre­tu nie­bosz­czy­ka mo­nar­chy.

Sta­ro­sta i ko­mi­sarz obej­rze­li się z trwo­gą na­oko­ło. W kan­ce­lar­ji nie było ni­ko­go. Spoj­rze­li po wszyst­kich skle­pie­niach (urząd ob­wo­do­wy mie­ścił się w daw­nym klasz­to­rze), i skle­pie­nia były pu­ste i mil­czą­ce… Tyl­ko su­ro­wa twarz nie­bosz­czy­ka mo­nar­chy zda­wa­ła się wy­cho­dzić z płót­na i pa­trza­ła na nich dziw­nem, prze­szy­wa-ją­cem okiem…

Ko­mi­sarz chciał czem­prę­dzej prze­rwać to nie­mi­łe przy­wi­dze­nie i po­że­gnał sta­ro­stę.

XVI.

Ko­mi­sarz Pan­dra­czek był tak wy­bor­nym ty­pem ów­cze­snych ko­mi­sa­rzy ob­wo­do­wych, że nie­po­dob­na nam tak pręd­ko z nim się roz­stać. Był on jed­nym z tych lu­dzi, któ­rzy wte­dy w li­te­ral­nem zna­cze­niu tego sło­wa rzą­dzi­li kra­jem. Po­dzie­lo­ny na kil­ka­na­ście pa­sza­li­ków, wy­glą­dał kraj jak wiel­ka ma­jęt­ność, po­dzie­lo­na na kil­ka­na­ście fol­war­ków, w któ­rych go­spo­da­ro­wa­li eko­no­mo­wie, każ­dy we­dług wła­sne­go ro­zu­mie­nia i in­te­re­su, bez wzglę­du na ogól­ne po­trze­by ca­łej ma­jęt­no­ści. Była wpraw­dzie mię­dzy osob­ny­mi pa­sza­li­ka­mi jed­na myśl spój­na i prze­wod­nia, ale ta myśl od­no­si­ła się 'wy­łącz­nie do czyn­no­ści po­li­cyj­nych, wy­bie­ra­nia po­dat­ków i sta­wia­nia re­kru­ta. O ko­rzy­ściach ca­łe­go kra­ju nikt wte­dy nie my­ślał, a że tak było w isto­cie, do­syć jest prze­czy­tać dzie­je sej­mów po­stu­la­to­wych kra­ju!

A dziw­nie wy­glą­da­ją te dzie­je. Lu­dzie ob­cią­że­ni prze­ka­zem prze­szło­ści, po­czu­wa­ją­cy się naj­wię­cej do obo­wiąz­ków na­ro­do­wych, z nie­zwie­trza­łą jesz­cze tra­dy­cją po oj­cach i dzia­dach swo­ich, byli wów­czas tak skrom­ni i po­tul­ni w po­stu­la­tach swo­ich, jak gdy­by za­po­mnie­li o Za­moy­skim, któ­ry w zam­ku swo­im trzy­mał jeń­ca z dy­na­stji eu­ro­pej­skiej; o Ja­giel­le, któ­ry dep­tał po kar­kach krzy­żac­kich; o Chod­kie­wi­czu, So­bie­skim i tym po­dob­nych gwiaz­dach hi­stor­ji… A na­wet te skrom­ne i po­tul­ne żą­da­nia je­dy­ne­go or­ga­nu kra­jo­we­go nie były nig­dy uwzględ­nio­ne. Wła­dza kra­jo­wa umia­ła za­wsze w Wied­niu ta­kie o kra­ju dać wy­obra­że­nie, że po­stu­la­ty te od­kła­da­no na bok, a sej­mo­wi da­wa­no na dru­gi rok od­po­wiedź, że rząd naj­wyż­szy ra­czył przed­ło­żo­ne żą­da­nia wziąć do ła­ska­wej wia­do­mo­ści. Na­tem koń­czy­ło się wszyst­ko. Dal­szej dro­gi we­dług sta­tu­tu już nie było, a de­pu­ta­ci nie od­wa­ży­li się nig­dy wy­raź­niej­szą po­sta­wą dać na­ci­sku naj­słusz­niej­szym żą­da­niom swo­im.

W tych bło­gich cza­sach miał urzęd­nik sze­ro­kie pole dla sie­bie. Nikt go nie kon­tro­lo­wał, pra­sy pu­blicz­nej nie było. Zmu­sza­jąc kraj ja­ko­też całe pań­stwo do mil­cze­nia rzą­da­mi po­li­cyj­ne­mi, spro­wa­dzo­no we wszyst­kich kie­run­kach naj­smut­niej­szą sta­gna­cję i przy­go­to­wy­wa­no po­wo­li dla mo­nar­chji te wszyst­kie nie­szczę­śli­we ka­ta­stro­fy, któ­re za­czę­ły się od roku 1848, a do­szły w na­szych cza­sach aż do smut­nej klę­ski pod Sa­do­wą!…

Rzą­dy po­wie­rzo­no krót­ko­wi­dzą­cej biu­ro­kra­cji, któ­ra przy­szło­ści pań­stwa nie mie­rzy­ła na wie­ki, ale mia­ła tyl­ko wzgląd na swo­je sta­no­wi­sko jako na do­ży­wo­cie. Ża­den dy­gni­tarz nie my­ślał da­lej, jak o tem tyl­ko, aby spo­koj­nie do koń­ca ży­cia spo­ży­wać wy­god­ny ka­wa­łek chle­ba. Środ­ki po­li­cyj­ne wy­star­cza­ły mu do tego, a co po nim na­stą­pić mia­ło, to go wca­le nie ob­cho­dzi­ło. Praw­dzi­wych pa­tr­jo­tów, któ­rzy­by na po­tom­ne wie­ki go­spo­dar­stwo pań­stwa roz­ło­ży­li i dla tych wie­ków sia­li, nie mia­ła mo­nar­chja.

Je­że­li w mo­nar­chji taki stan rze­czy pa­no­wał, sto razy go­rzej było w Ga­li­cji. Ni­ko­mu z dy­gni­ta­rzy ani na myśl nie przy­szło, że ta część zie­mi pol­skiej może mieć kie­dyś ja­kąś przy­szłość, i że w in­te­re­sie ko­ro­ny było tę nad­cho­dzą­cą przy­szłość dla swej wła­snej ko­rzy­ści na­le­ży­cie spo­żyt­ko­wać. Nie my­śla­no o tem, że przy hi­sto­rycz­nym roz­wo­ju mogą się in­te­re­sa są­sia­dów po­krzy­żo­wać, a wte­dy po­trze­ba bę­dzie szu­kać dróg no­wych, no­wych sprzy­mie­rzeń­ców, i in­nych sił, niż te, ja­kie dać mo­gły spi­sa­ne trak­ta­ty!

W za­rzą­dzie kra­ju od­gry­wał wte­dy nie­po­śled­nią rolę ko­mi­sarz ob­wo­do­wy. Sta­ro­sta sie­dział spo­koj­nie w ob­wo­do­wem mie­ście i zbie­rał tyl­ko do swych rąk czyn­no­ści roz­sy­ła­nych po ob­wo­dzie ko­mi­sa­rzy. Ko­mi­sa­rze ci mie­li wpraw­dzie pew­ne in­struk­cje, ale in­struk­cje te były sze­ro­kie i zo­sta­wia­ły wie­le próż­ne­go miej­sca, któ­re ko­mi­sarz wy­peł­niał we­dług naj­lep­sze­go swe­go ro­zu­mie­nia. Na to zaś ro­zu­mie­nie wpły­wa­ło bar­dzo wie­le rze­czy. Spa­czo­ne wy­obra­że­nia o wa­run­kach pań­stwa, dziw­ne za­pa­try­wa­nie się na sto­su­nek kra­ju do mo­nar­chji, brak wszel­kiej głęb­szej na­uki, a na­wet i ude­rza­ją­ca czę­sto nie­udol­ność umy­sło­wa za­stą­pio­na do­brym wę­chem po­li­cyj­nym i bru­tal­nym ry­go­rem, cha­rak­te­ry­zo­wa­ły dziw­nie te ostat­nie ogni­wa ma­chi­ny rzą­do­wej, któ­re już wprost za in­te­re­sa pu­blicz­no­ści za­cze­pia­ły.

Zda­je się, że nie­for­tun­na ta kre­acja ów­cze­sne­go rzą­du na­wet przy­by­wa­ją­cych z za­gra­ni­cy moc­no ude­rza­ła, gdyż oka­zał się w tych cza­sach w Pa­ry­żu osob­ny ob­ra­zek, na­szki­co­wa­ny z nie­ma­łym za­so­bem psy­cho­lo­gji i an­tro­po­lo­gji, pod ty­tu­łem: „Ko­mi­sarz ob­wo­do­wy.”

Ob­jeż­dża­ją­cy wła­śnie ko­mi­sarz ob­wo­do­wy miał przedew­szyst­kiem dzia­łać w myśl tak zwa­nej jó­ze­fiń­skiej idei, i spo­łe­czeń­stwo kra­ju po­dzie­lić na nie­przy­ja­zne so­bie obo­zy. Z jed­nej stro­ny miał tak zwa­ne­go dzie­dzi­ca utrzy­my­wać w do­brej wie­rze jego pre­ro­ga­tyw i in­te­re­sów oso­bi­stych wo­bec gro­ma­dy, a z dru­giej stro­ny miał roz­dmu­chi­wać za­rze­wie nie­zgo­dy do­mo­wej, bio­rąc gro­ma­dę w opie­kę rzą­du i nie­ja­ko po­ta­ki­wać nie­znacz­nie jej uro­jo­nym mrzon­kom so­cja­li­stycz­nym. A naj­lep­szą za­le­tą ta­kie­go ko­mi­sa­rza było utrzy­ma­nie pew­ne­go ekwi­li­br­jutn, któ­re po­zor­nie obu stro­nom obie­cy­wa­ło po­żą­da­ne ko­rzy­ści.

Jak­kol­wiek ko­mi­sarz Pan­dra­czek nie miał po­trzeb­nej do swe­go sta­no­wi­ska na­uki, umiał jed­nak ten brak so­wi­cie spry­tem na­gro­dzić. Poj­mo­wał on do­sko­na­le, cze­go od nie­go wy­ma­ga­no. Czy jed­nak nie wie­rzył w swo­je zdol­no­ści, czy chciał sam so­bie ulżyć, do­syć, że do za­ło­żo­nych ce­lów swo­ich inną od ko­le­gów po­stę­po­wał dro­gą. Być może, że ta dro­ga była lep­szą, a na­wet ko­rzyst­niej­szą dla nie­go.

We­dług tra­dy­cyj­nych ty­pów miał ko­mi­sarz ob­wo­do­wy mieć jak Ja­nus dwie twa­rze. Jed­na mia­ła wy­ra­żać po­kój dla szlach­ci­ca, dru­ga woj­nę dla gro­ma­dy. Umie­jęt­nym ru­chem tej gło­wy ja­nu­so­wej miał tego do­ka­zać, że szlach­cic tyl­ko jed­ne, a gro­ma­da tyl­ko dru­gą wi­dzia­ła.

Dla Pan­dracz­ka było to może za­da­nie za­trud­ne. Po­mógł więc so­bie w spo­sób na­der pro­sty. Oto urzę­do­wą swo­ją po­stać ko­mi­sar­ską roz­ciął na dwie osob­ne czę­ści. Jed­ne, lep­szą, sam re­pre­zen­to­wał, dru­gą dał in­ne­mu czło­wie­ko­wi, któ­re­go za­wsze na wszyst­kie prze­jażdż­ki brał ze sobą.

Był nim tak zwa­ny „lands­dra­gon,” któ­re­go siny, je­ne­ral­ski mun­dur nad­zwy­czaj­nie chło­pom im­po­no­wał. Wpraw­dzie „lands­dra­gon” ten był te­raz pie­szym czło­wie­kiem, bo za ja­kieś nie­okre­ślo­ne bli­żej prze­stęp­stwo ode­bra­no mu ko­nia i wó­zek, zo­sta­wio­no mu jed­nak pół pen­sji i mun­dur daw­nej służ­by.

Jo­han, jak go zwy­kle na­zy­wa­no, był wy­słu­żo­nym sier­żan­tem, mó­wił z cze­ska po pol­sku, mie­sza­jąc w to tro­chę nie­miec­czy­zny, co w karcz­mie mię­dzy chło­pa­mi tyle zna­czy­ło, ile w dzi­siej­szym sa­lo­nie pol­skim zna­czy mie­sza­nie fra­ze­sów fran­cuz­kich do mowy oj­czy­stej. Była to za­wsze pew­na dys­tynk­cja, ob­li­czo­na jed­nak tyl­ko na ciem­ne, opo­dal sto­ją­ce masy.

Ko­mi­sarz Pan­dra­czek lu­bił do­bry ob­ja­dek, lu­bił win­ko i kar­ty. Kar­ty mia­ły jed­nak u nie­go inne zna­cze­nie ni­że­li u zwy­kłych gra­czy. Ko­mi­sarz na to grał w kar­ty, aby wy­grać. A wy­gry­wał za­wsze sto­sow­nie do spor­nej spra­wy, dla któ­rej do dwo­ru przy­je­chał. Gdy spra­wa była waż­niej­sza, ko­mi­sarz wy­gry­wał wię­cej, a spra­wa nad­spo­dzie­wa­nie za­ła­twia­ła się ku wiel­kie­mu za­do­wol­nie­niu szlach­ci­ca. Cza­sa­mi prze­cią­ga­ła się spra­wa dłu­go, nie była ja­sną i doj­rza­łą do osta­tecz­ne­go wy­ro­ku, wte­dy i gra prze­cią­ga­ła się dłu­żej, za­wsze jed­nak z na­der ja­snym dla ko­mi­sa­rza re­zul­ta­tem.

Przy­znać na­le­ży, że Pan­dra­czek nie był czło­wie­kiem wprost prze­kup­nym za go­to­we pie­nią­dze. Był w tem ro­zum prak­tycz­ny i do­syć ja­sne wy­ra­cho­wa­nie. Natu-ral­ja zaś, jak owies, mąka, kar­to­fle a cza­sem i ko­nik mło­dy, nie mia­ły u nie­go ce­chy prze­kup­stwa. Brał je otwar­cie, a na­wet ka­zał for­nal­kom dwor­skim w dzień ja­sny do mia­sta ob­wo­do­we­go od­wo­zić. Przy ta­kich sła­bost­kach swo­ich nie zry­wał nig­dy z dwo­ra­mi otwar­cie. Był z nie­mi w jak naj­lep­szej przy­jaź­ni, jadł do­bre ob­jad­ki, pił wę­grzy­na a na­wet cza­sem na­rze­kał na sta­ro­stę, któ­ry w ta­kim ra­zie był u nie­go sy­no­ni­mem rzą­du. Wy­żej nig­dy się nie ośmie­lił, wy­jąw­szy w kół­ku bar­dzo za­ufa­nem.

Gdy się jed­nak do dwo­ru wy­bie­rał, sia­dał Jo­han na ko­zieł. Ko­mi­sarz wcho­dził do dwo­ru, Jo­han w si­nym je­ne­ral­skim mun­du­rze szedł do karcz­my mię­dzy chło­pów. Chło­pi z otwar­te­mi rę­ka­mi przyj­mo­wa­li mię­dzy sie­bie si­ne­go opie­ku­na, z wia­rą fa­na­tycz­ną, że przez usta lands­dra­go­na mówi sam sta­ro­sta, tak samo jak przez usta sta­ro­sty mówi ce­sarz, bo je­den i dru­gi mó­wił to, co się im po­do­ba­ło.

Jo­han znał do­sko­na­le w ta­kim ra­zie swo­ją rolę. Chwa­lił się po­uf­ną przy­jaź­nią sta­ro­sty i w róż­nych afo­ry­stycz­nych zda­niach da­wał im ele­men­tar­ną na­ukę o wła­sno­ści la­sów, łąk pań­skich, mły­nów, o pańsz­czy­znie, szar­war­ku i o mo­stach wspól­ną pra­cą na rze­kach ery­go­wa­nych i t… d.

Je­że­li była na miej­scu jaka spra­wa spor­na dzie­dzi­ca z gro­ma­dą, Jo­han wy­ja­śniał jej tę spra­wę w spo­sób, jak ją sani sta­ro­sta poj­mu­je, opo­wia­da­jąc przy­tem o wie­lu nad­uży­ciach ze stro­ny dwo­rów..

Po tej je­ne­ral­nej pre­lek­cji wra­cał do dwo­ru i tam w kuch­ni lub w kre­den­sie ba­wił się roz­mo­wą z cze­la­dzią i wy­py­ty­wał ją o nie­któ­re, nie­ja­sne mu szcze­gó­ły lo­kal­ne. Pod wie­czór przyj­mo­wał z wiel­ką re­zy­gna­cją rolę ka­mer­dy­ne­ra ko­mi­sa­rza, zdej­mu­jąc mu cia­sne buty i opo­wia­da­jąc przy­tem o za­szło­ściach dnia ubie­głe­go. Kto­by ich wte­dy obu pod­słu­chał, wziął­by ich za po­uf­nych przy­ja­ciół.

Tym spo­so­bem uzu­peł­niał się ko­mi­sarz, a było mu z tem bar­dzo do­brze.

– Jo­han! – za­wo­łał wy­cho­dząc od sta­ro­sty,– każ za­przę­gać, po­je­dzie­my!

– Zum Gra­fen?– za­py­tał lands­dra­gon, a siwe oczy jego za­świe­ci­ły się jak próch­no sród nocy.

– Nie! Nicht zum Gra feni – od­parł krót­ko Pan­dra­czek.

Jo­han po­smut­niał cze­goś. Wpraw­dzie krót­ka, nie­okre­ślo­na od­po­wiedź ko­mi­sa­rza ka­za­ła mu się do­my­ślać, że tu idzie o wy­pra­wę na ja­kie­goś emi­gran­ta. Ale wy­praw ta­kich było już set­ka­mi, na­jeź­dził się z ko­mi­sa­rzem po dziu­rach i bło­tach, a nig­dy pra­wie nic nie uło­wio­no. Z kwa­śną więc miną po­szedł do wo­zow­ni i po­mógł fur­ma­no­wi wy­cią­gnąć ła­dow­ną bry­kę ko­mi­sa­rza ob­wo­do­we­go.

Za go­dzi­nę było już wszyst­ko do po­dró­ży go­to­we.

A dziw­ny był to ekwi­paż. Trzy ko­nie za­przę­żo­no do bry­ki, dwa inne, pod ty­tu­łem źre­biąt, pusz­czo­no lu­zem. Nig­dy in­a­czej nie wy­bie­rał się ko­mi­sarz w dro­gę. Owies dwor­ski słu­żył bo­wiem wy­bor­nie jego ko­niom.

Gdy już spo­ry ka­wa­łek za mia­sto wy­je­cha­li, za­py­tał ko­mi­sarz za­dą­sa­ne­go Jo­ha­na:

– Dla­cze­go my­śla­łeś, że po­je­dzie­my do gra­fa?…. Wszak nie­daw­no tam by­li­śmy!

– My­śla­łem bar­dzo słusz­nie, – od­po­wie­dział po­uf­nie Jo­han, – bo wi­dzia­łem w mie­ście lo­ka­ja, któ­ry brał wino…

– Brał wino? Sa­per­menł!…. A na cóż im dzi­siaj wina? Nic nie sły­sza­łem!

– U cu­kier­ni­ka ka­za­no zro­bić dwa tor­ty z ko­ro­ną, gra­fow­ską… – pra­wił da­lej Jo­han.

– Dwa tor­ty? Was ist denn das? Czy we­se­le ja­kie, czy za­rę­czy­ny pan­ny We­ro­ni­ki?

– Kra­wiec Zyś­ko ro­bił nową Hber­ję z ko­ro­na­mi na gu­zi­kach dla trzech lo­kai…

– Aha! Już się do­my­ślam! Zum Teu-fell Ani sło­wa mi nie po­wie­dzie­li!

Na­tem skoń­czy­ła się roz­mo­wa. Ko­mi­sarz za­my­ślił się głę­bo­ko. Czo­ło jego po­fał­do­wa­ło się. Wnet jed­nak roz­ja­śnił twarz, jak­by ja­kąś na­der szczę­śli­wą myśl po­chwy­cił.

I rze­czy­wi­ście myśl ta była do­syć szczę­śli­wa. Miał szu­kać nie­bez­piecz­ne­go czło­wie­ka, emi­gran­ta lub coś po­dob­ne­go. Ro­zu­mie się, że każ­dy emi­grant musi być głod­nym i że pil­nie pa­trzy, gdzie się z ko­mi­na ku­rzy. Jak­kol­wiek graf, o któ­rym Jo­han wspo­mniał, nig­dy emi­gran­tów u sie­bie nie trzy­mał, mo­gło się jed­nak wy da­rzyć, że głod­ny pa­tr­jo­ta, zwą­chaw­szy wino i tor­ty, za­je­chał do gra­fa…

Tak so­bie my­ślał w tej chwi­li ko­mi­sarz. I myśl ta, na­tchnio­na wi­nem i tor­ta­mi, mo­gła być wca­le nie­zła. Po­łknął więc ślin­kę, któ­ra do ust mu się ci­snę­ła i za­wo­łał:

– Jo­han, każ na­wró­cić! Zurn Graf eni Jo­han uśmiech­nął się, jak czło­wiek, któ­ry już daw­no był pew­ny tego, co na­stą­pi­ło.

XVII.

Po dwu­go­dzin­ne­ra, jed­no­staj­nem dud­nie­niu bry­ki, po dwu­go­dzin­nych nie­jed­no­staj­nych ma­rze­niach ko­mi­sa­rza i lands-dra­go­na, wy­chy­li­ły się z pięk­ne­go kra­jo­bra­zu po­czer­nia­łe i po­ła­ma­ne da­chy bied­ne­go, ma­łe­go mia­stecz­ka. Wi­dok ten dziw­nie kon­tra­sto­wał z ol­brzy­mim ob­ra­zem na­tu­ry.

Naj­przód wy­chy­li­ła się karcz­ma dłu­ga a wąz­ka, ze wszyst­kich stron po­pod­pie­ra­na. Kil­ka łat z gon­ta­mi, któ­re nie­daw­no dum­ny jej szczyt sta­no­wi­ły, le­ża­ły te­raz na zie­mi, jak smut­ny przy­kład każ­dej ziem­skiej wiel­ko­ści, któ­ra o swo­ich wła­snych si­łach na gó­rze utrzy­mać się nie może… Przed karcz­mą ko­ły­sał się me-Jan­cho­lij­nie żó­raw i za każ­dym sil­niej­szym po­dmu­chem wia­tru oka­zy­wał nie­kła­ma­ną ocho­tę po­łą­czyć się ze szczy­tem da­chu, któ­ry tuż koło nie­go le­żał śród bło­ta. Przez pół wie­ku trzy­mał on gło­wę wy­so­ko, a dzi­siaj sprzy­krzy­ło mu się to gó­ro­wa­nie nad in­ne­mi. Inne na­sta­ły cza­sy!

Za karcz­mą stał do­mek dziw­nej struk­tu­ry. Wła­ści­ciel jego upo­sta­cił nim wła­sne dzie­je swo­je. Daw­niej miesz­kał w tym niż­szym, na pół ro­ze­bra­nym. Ja­śniej­sza gwiaz­da za­świe­ci­ła nad nim. Wy­szedł ze sta­re­go dom­ku i na gó­rze za­czął bu­do­wać nowy, oka­zal­szy. Fun­da­men­ta dał do­bre i kosz­tow­ne, do po­ło­wy okien do­pro­wa­dził do­brym, na­przód przy­go­to­wa­nym ma­ter­ja­łem, a co­raz wy­żej ła­tał co­raz go­rzej, na­kryw­szy w koń­cu to wszyst­ko ubo­gą strze­chą sło­mia­ną. To też opin­ja pu­blicz­na bar­dzo słusz­nie, choć tyl­ko ręką miej­sco­we­go ulicz­ni­ka, na­pi­sa­ła na tym domu czar­nym wę­glem: „wy­rwał się jak Fi­lip z ko­no­pi!” A snać dla na­ro­do­we­go rów­no­upraw­nie­nia na­pi­sa­ła inna ręka na dru­giej stro­nie czer­wo­ną ce­głą: Ko­łyś ne py­roh ne py­ro­ży­sia!…,. I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: