Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tak być musiało - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tak być musiało - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TAK BYĆ MU­SIA­ŁO.

Qu­isqu­is suae for­tu­nae fa­ber.

– Jak tu pięk­nie i we­so­ło… a w du­szy tak smut­no! – my­śla­ło dziew­cze o wło­sach ja­snych, oku nie­bie­skiem i czo­le spo­koj­nem.

– Do­praw­dy, tak mi smut­no, a bez przy­czy­ny – do­da­ła pół­gło­sem rzu­ca­jąc prze­cią­głe spoj­rze­nie w świat da­le­ki, któ­ry przed nią się roz­ta­czał.

Sie­dzia­ła na ła­wecz­ce drew­nia­nej, na koń­cu cie­ni­stej alei li­po­wej. Na lewo alea bie­gła do ga­zo­nu zdo­bią­ce­go fron­ton ob­szer­ne­go dwo­ru wiej­skie­go, na pra­wo ostat­nie jej drze­wa rzu­ca­ły cień na mur nie­wy­so­ki, za któ­rym cią­gnę­ły się łany i lasy, prze­cię­te na­sy­pem dro­gi że­la­znej i rwią­cą rze­ką, któ­ra pły­nę­ła aż z gór owych, wid­nych w od­da­le­niu mil kil­ku.

Dziew­czę po­chy­li­ło głów­kę, a wsparł­szy ją na dło­ni, okiem spo­koj­nem wpa­try­wa­ło się w ara­be­ski, któ­re na pia­sku ry­so­wa­ła jej pra­wa rącz­ka

I.

koń­cem bia­łej pa­ra­sol­ki. Su­kien­ka na niej tak­że była bia­ła, tyl­ko nie­bie­ska wstą­żecz­ka ob­wi­ja­ją­ca kre­sę a la Mria Stu­art, i te­goż ko­lo­ru prze­pa­ska we wło­sach, prze­ry­wa­ły mo­no­ton­ność ubra­nia. A pięk­nie jej było w tym stro­ju po­ran­nym, bo mło­do­ści, gdy się z nią sko­ja­rzy wdzięk wro­dzo­ny, we wszyst­kiem pięk­nie.

Cze­niu na twa­rzy dzie­wi­czej osiadł smu­tek taki? Ona sama nie wie­dzia­ła… i nie raz bar­dzo ją to dzi­wi­ło, że je­den po­ra­nek wi­tał ją we­so­łą dru­gi za­my­ślo­ną.

Mia­ła lat siedm­na­ście!

Z za­du­my obu­dził ją świst nad­jeż­dża­ją­cej lo­ko­mo­ty­wy. Szyb­ko po­wstaw­szy zbli­ży­ła się do­mu­ru, a za­sła­nia­jąc się pa­ra­sol­ką od na­tręt­nych pro­mie­ni słoń­ca, któ­re wzbi­ło się już dość wy­so­ko, przy­pa­try­wa­ła się dłu­gie­mu sze­re­go­wi wo­zów, któ­re po­wo­li to­czy­ły się ku sta­cji, wid­nej na boku, o kil­ka ty­się­cy kro­ków. Po­ciąg był to­wa­ro­wy.

Z ręką na mu­rze, sta­ła pa­trząc przed sie­bie jak­by bez­myśl­nie, a pta­ki do koła świe­go­ta­ły na ga­łę­ziach, lipy roz­le­wa­ły woń mio­do­wą i wie­trzyk po­chy­lał kło­sy fa­lu­ją­ce na ła­nach ob­sze­mych.

Od stro­ny dwo­ru zbli­żał się tym­cza­sem męż­czy­zna słusz­ny i szczu­pły. Twarz jego była ła­god­na mimo wą­sów su­mia­stych, a w oczach nie zga­si jesz­cze daw­ny pło­mień, cho­ciaż wło­sy jak śnieg bia­łe wy­do­by­wa­ły się z pod slo­mia­ne­go ka­pe­lu­sza. Szedł zaś kro­kiem wy­mie­rzo­nym i trzy­mał się pro­sto, jak­by za mło­du woj­sko­wo słu­gi­wał.

Dziew­czę nie sły­sza­ło ci­chych kro­ków na… pia­sku, któ­rym alea sta­ran­nie była wy­sy­pa­na, i ob­ró­ci­ło się do­pie­ro usły­szaw­szy głos za sobą;

– Dzień do­bry, To­niu, dzień do­bry! Czy go­dzi się w dniu tak uro­czy­stym na­wet nie spy­tać o ojca? Szu­kam cię od kwa­dran­su…

– Prze­pra­szam cię, oj­czul­ku, – od­rze­kła cór­ka – ale gdym do ogro­du wy­cho­dzi­ła, Grześ po­wie­dział mi, że tat­ko po­je­chał do Ro­ma­nów­ki.

– I uszczę­śli­wio­na, że nie bę­dziesz po­trze­bo­wa­ła nu­dzić się ze mną, po­bie­głaś du­mać… O, fi­lut­ko, lo ego­izm!

– Te­raz ja­bym się po­win­na za­py­tać czy go­dzi się oj­czul­ku oce­niać mnie tak su­ro­wo? – od­par­ła dziew­czy­na z uśmie­chem.

A dziw­ny byt ten uśmiech. Niby we­so­ły, niby fi­glar­ny, rzekł byś na­wet nie­świa­do­mie za­lot­ny – a jed­nak po za tą we­so­ło­ścią, by­stre oko mo­gło do­strzedz jak­by mgłę me­lan­chol­ji.

– No, no, nie gnie­waj się dzie­cię! – za­wo­łał sta­rzec, bio­rąc gło­wę cór­ki w swo­je dło­nie i wpa­tru­jąc się w jej oczy nie­bie­skie – Grześ praw­dę ci po­wie­dział. Do Ro­ma­nów­ki sam dziś jeź­dzi­łem, aby na fol­war­ku wy­dać dys­po­zy­cje i pocz­tą ode­brad, któ­ra dziś była bar­dzo ob­fi­ta.

– Są ja­kie li­sty?

– Są do nas wszyst­kich.

– A od Ed­mun­da?

– I od Ed­mun­da, ale o tem po­tem… To­niu moja dro­ga – mó­wił da­lej sta­rzec sia­da­jąc na ła­wecz­ce, – dziś two­je uro­dzi­ny, więc cóż ci ży­czyć w dniu Iak uro­czy­stym?

– Ko­chaj mnie tyl­ko oj­czul­ku, a bę­dzie to naj­pięk­niej­szem ży­cze­niem, bo wszyst­kie moje pra­gnie­nia będą speł­nio­ne.

– Wszyst­kie?… Mi­łość ojca to jesz­cze nie wszyst­ko moje dzie­cie! Ona sama nie za­pew­ni ci szczę­ścia, a ja przedew­szyst­kiem pra­gnę twe­go szczę­ścia.

– O, ja wiem żeś ty do­bry, mój oj­cze! – za­wo­ła­ło dziew­cze, przy­ci­ska­jęc usta do szorst­kiej ojca ręki.

Sta­rzec po­ca­ło­wał cór­kę w czo­ło, a łza, któ­ra mu z oka spa­dła na jej wło­sy ja­sne, za­my­ka­ła w so­bie wszyst­kie jego ży­cze­nie i całe bło­go­sła­wień­stwo.

– I cóż Ed­mund pi­sze? – za­py­ta­ła To­nią po chwi­li, wpa­tru­jąc się w ojca uważ­nie.

– Nic nad­zwy­czaj­ne­go… ukoń­czył stu­dja.

po­dró­ża­mi znu­dził się, przy­najm­niej tak twier­dzi, i…

– I co?

– Zgad­nij.,

– Nie wiem.

– I praw­do­po­dob­nie dziś do nas przy­je­dzie.

– Dziś?!– za­wo­ła­ła To­nią na wpół z ra­do­ścią, a na wpół ze zdzi­wie­niem, i na bla­dej jej twa­rzy uka­zał się ru­mie­niec lek­ki, ale tak lek­ki, że osła­bio­ne oko star­ca nie mo­gło go doj­rzeć.

– Tak mi się zda­je, bo list wy­siał z Wied­nia, więc jest już z po­wro­tem. Zresz­tą gdy­by nie miał za­mia­ru dziś przy­je­chać, był­by za­łą­czył ży­cze­nia dla cie­bie.

– Jak­to, więc o mnie ani wspo­mniał?

– I owszem… jak za­wsze przy­sy­ła ci swo­je ukło­ny.

– Ukło­ny… po­wtó­rzy­ła To­nią ma­chi­nal­nie, a od­wró­ciw­szy gło­wę pa­trzy­ła czas ja­kiś na szczy­ty gór, ry­su­ją­ce się na wid­no­krę­gu. Po­tem rze­kła gło­śniej:

– Jak ci się zda­je oj­czul­ku, czy z Ed­mun­dem po­win­nam być jak daw­niej?

– A dla­cze­goż­by nie? Wy­cho­wa­li­ście się ra­zem, on cie­bie uwa­żał za sio­strę, ty jego…

– Praw­da,–prze­rwa­ła To­nia – ale nie wi­dzie­li­śmy się bli­sko rok, więc może nie wy­pa­da…

Mama utrzy­mu­je, że pa­nien­ka w moim wie­ku…

– No, no, ja­koś to bę­dzie! – od­parł sta­rzec ca­łu­jąc ją w czo­ło.

– To­niu! To­niu! – dał się sły­szeć głos sil­ny, ko­bie­cy, z prze­ciw­le­głe­go koń­ca alei.

– Mama mię woła, do wi­dze­nia oj­czul­ku! Ale… gdzie li­sty dla mnie?

– Jest tyl­ko je­den, zda­je mi się od pani Her­mi­ny, zo­sta­wi­łem go na biur­ku w two­im po­ko­ju.

– An­to­siu! – dało się sły­szeC jesz­cze sil­niej­sze wo­ła­nie.

– Ach! mama już się gnie­wa – szep­nę­ła pa­nien­ka, a po­że­gnaw­szy ojca ode­szła kro­kien przy­spie­szo­nym.

Na te­ra­sie na­roż­nej, z któ­rej był wi­dok z jed­nej stro­ny na ogród, z dru­giej na dzie­dzi­niec, oko­lo­ny mu­ro­wa­ne­mi za­bu­do­wa­nia­mi, sta­ła oso­ba czter­dzie­sto­kil­ko­let­nia, ni­skie­go wzro­stu i wcak' do­brej tu­szy. Strój był na niej po­ran­ny, skrom­ny, do­mo­wy; tyl­ko bia­ły cze­pe­czek, uga­mi­ro­wa­ny pą­so­wą wstą­żecz­ką, kłó­cił się z twa­rzą rów­ne­go ko­lo­ru. Wsparł­szy się o ba­lu­stra­dę, pa­trzy­ła w głąb alei.

– Ach! To­niu, jak ty ka­żesz dłu­go na sie­bie cze­kać! – za­wo­ła­ła, uj­rzaw­szy cór­kę nad cho­dzą­cą. – Ja wo­łam i pier­si so­bie zry­wam, a ty idziesz jak byś nóg nie mia­ła.

Cór­ka nic nie od­po­wie­dziaw­szy wbie­gła-szyb­ko ne te­ra­sę od stro­ny dzie­dziń­ca.

– Prze­pra­szam cię ma­tecz­ko – rze­kła ca­łu­jąc ją w rękę – ale chwi­lę z oj­cem roz­ma­wia­łam.

– Że też wy za­wsze ma­cie z sobą do ga­da­nia, jak gdy­by­ście się sto razy na dzień nie wi­dzie­li. Ja wo­łam i wo­łam, mało mi pierś nie pęk­nie, a wiesz prze­cie że na pier­si co­raz bar­dziej za­pa­dam.

Tu­sza i cera twa­rzy mó­wią­cej wca­le tego nie po­twier­dza­ły. To­nią mil­cza­ła.

– Już je­de­na­sta, czas po­my­śleć o to­a­le­cie.

– Ach, ma­tecz­ko, mnie się zda­je że mo­jej to­a­le­cie nic nie bra­ku­je.

– Co, w tym mu­śli­nie?

– Dziś tak go­rą­co!

– Ależ To­niu, cóż­by świat na to po­wie­dział? Moja cór­ka nie może przed­sta­wić się jak pierw­sza lep­sza szlach­cian­ka lub po­pa­djan­ka. Dziś wła­śnie koń­czysz łat siedm­na­ście, trze­ba za­tem przy­zwo­icie po­ka­zać się świa­tu. Weź­miesz…

Mó­wią­ca na­gle prze­rwa­ła, gdyż w tej chwi­li by­stre i wiecz­nie bie­ga­ją­ce jej oko, pa­dło na małą wiej­ską dziew­czy­nę, któ­ra wy­szedł­szy ze staj­ni, szła szyb­ko przez dzie­dzi­niec, ukry­wa­jąc coś pod far­tusz­kiem.

– Iw­ron­ka.–za­wo­ła­ła gło­sem do­no­śnym,– po­cze­kaj! – Co ty tam nie­siesz? Pew­nie mle­ko dla ja­kie­goś pa­rob­ka! – Po­cze­kaj, dam ja to­bie!

– Pro­szę ja­śnie pani – od­rze­kła dziew­czy­na w na­rze­czu ma­ło­ru­skiem za­trzy­mu­jąc się pod te­ra­są i trwoż­li­wie oczy w dół spusz­cza­jąc – to próż­ny gar­nu­szek dla pani Pę­drac­kiej.

– Aha, próż­ny gar­nu­szek, za­py­tam ja się… Ale wy­no­si­łaś coś do staj­ni?

– Nie pro­szę ja­śnie pani.

– To idź – że, cze­mu sto­isz jak gęś! – i gniew­nie ręką mach­nę­ła.

Dziew­czy­na ode­szła, a pani zwró­ci­ła się zno­wu do cór­ki.

– O czem to mó­wi­łam? Aha… weź­miesz więc tę suk­nię pom­pa­dur, któ­rą przy­wio­złam przed ty­go­dniem i ten zło­ty gar­ni­tur, któ­ry oj­ciec da­ro­wał ci ze­szłe­go roku na imie­ni­ny. Dziś skoń­czy­łaś siedm­na­ście lat i w świat wcho­dzisz.

– Praw­da, moja ma­tecz­ko, ale ja się boję bym w tej suk­ni ma­ter­jal­nej z dłu­gim ogo­nem śmiesz­nie nie wy­glą­da­ła.

– O pa­trz­cie, dziś mę­dr­sze jajo jak kura! Czy to ja nie wiem jaki dla cie­bie strój naj­wła­ściw­szy? Prze­cie bę­dzie­my mie­li mnó­stwo go­ści.

zje­dzie się całe są­siędz­two, a hra­bia Dziu­nio… tak­że nas od­wi­dzi. Nie chcia­ła­bym by o mnie miał złe wy­obra­że­nie, bo za cór­kę tyl­ko mat­ka od­po­wia­da.

– A mnie się zda­je, że su­kien­ka my­śli-. nowa…

– Do­syć tego To­niu! jak cię wi­dzą, tak­cie pi­szą! Już ja wiem naj­le­piej co komu przy­stoi – ubierz się więc…

Nie do­koń­czy­ła, bo tuż za sobą usły­sza­ła dźwięk pa­da­ją­cych ta­le­rzy. Ze­lek­try­zo­wa­na po­bie­gła do okna, któ­re z kre­den­su wy­cho­dzi­ło na te­ra­sę.

– O ty Grześ­ku, nie­zgra­bo, zno­wu coś stłu­kłeś! Na rany bo­skie pew­nie moją por­ce­la­nę… Co ja mam z tymi ludź­mi? Mu­szę ich wszyst­kich wy­pę­dzić, bo umrę ze zgry­zo­ty!

– Pro­szę ja­śnie pani, dwa ta­le­rze zsu­nę­ły się ale ża­den się nie stłukł.

– Szczę­ście two­je, bo by­ła­bym ci ztrą­ci­ła z za­słu­gi. A jak bę­dziesz Paw­ło­wi po­ma­gał przy her­ba­cie to nie gap się nie­zgra­bo, boś zno­wu go­tów ob­lać ka­po­tem suk­nię pani hra­bi­nie… To­niu – do­da­ła wra­ca­jąc od okna – w suk­ni pam­pa­dur bę­dzie ci bar­dzo do twa­rzy, a jak hra­bia Dziu­nio zbli­ży się do cie­bie, to sta­raj się roz­ma­wiać z nim jak naj­dłu­żej i być dla nie­go bar­dzo grzecz­ną.

– Al­boż ja dla nie­go by­łam kie­dy nie­grzecz­ną?

– Nie, moja To­niu, tego nie twier­dzę, ale uwa­ża­łam kil­ka razy, że co­prę­dzej chcia­łaś się go po­zbyć

– Bo mnie nie­sły­cha­nie nu­dzi,.. O ni­czem nie moż­na z nim mó­wić tyl­ko o ko­niach i psach, a ja się na­tem nic nie ro­zu­miem.

– Nie po­win­naś dzi­wić się moja To­niu, to do­bry ton. Hra­bia Dziu­nio bywa w ta­kich to­wa­rzy­stwach, że z pew­no­ścią wie co wy­pa­da.

– Być może – od­rze­kła To­nią kwa­śno – ale Her­mi­na, któ­ra jest tak­że hra­bi­ną i obe­zna­ną z for­ma­mi wiel­kie­go świa­ta, po­dzie­la naj­zu­peł­niej moje zda­nie i na­zy­wa go próż­nym aro­gan­tem.

– E i… pani Her­mi­na to zno­wu co in­ne­go… Ją gnie­wa że hra­bia jej nie nad­ska­ku­je.

– Wąt­pię… mnie się ra­czej zda­je że chciał­by, ale ona trzy­ma go z da­le­ka.

– Ho, ho, To­niu, gdzieś ty się na­uczy­ła ta­kie­go ro­zu­mu? Do­pie­ro pół roku jak z pen­sji wró­ci­łaś, a już ro­bisz uwa­gi jak oso­ba doj­rza­ła. Czy to tyl­ko nie na­uki pani Her­mi­ny?… przy­znam się żeby mi się to bar­dzo nie po­do­ba­ło.

– Niech ma­tecz­ka bę­dzie spo­koj­na – od po­wie­dzia­ła To­nią po­waż­nie, a glos jej brzmiał sta­now­czo; – na­uki Her­mi­ny są tak szla­chet­ne, że mogą wyjść tyl­ko na moją ko­rzyść. Nie znam oso­by lep­szej i ro­zum­niej­szej.

Mat­ka chcia­ła coś od­po­wie­dzieć, lecz na prze­ciw­le­głym koń­cu po­dwó­rza dal się sły­szeć ło­skot, i w tej sa­mej chwi­li, przez wpół otwar­te drzwi od staj­ni wy­pa­dło źre­bię, i w dzi­kich sko­kach rzu­ci­ło się ku bra­mie ogro­do­wej, do­kąd je wa­bi­ła zie­leń po­kry­wa­ją­ca ga­zon i ra­ba­ty.

– Ja­nie! Wa­len­ty! Grześ­ku! Iw­roń­ka! – za­czę­ła krzy­czeć mat­ka pięk­nej Toni – za­my­kaj­cie bra­mę! Na rany bo­skie, co ja mam z tymi ludź­mi! To ty Iw­roń­ka zo­sta­wi­łaś od staj­ni drzwi otwar­te. Po­cze­kaj, dam ja to­bie! A ty Wa­len­ty coś ro­bił, żeś źre­bię­cia nie pil­no­wał? O mój Boże! to same dar­mo­zja­dy, oni mnie do gro­bu wpę­dzą! Ja­nie, za­my­kaj bra­mę, bo mi źre­bię kwia­ty po­tra­tu­je!

– Ka­siu, nie iry­tuj się tak, Ka­siu! – dał się sły­szeć głos po­waż­ny zna­ne­go nam już star­ca, któ­ry wra­cał z ogro­du.

– Nie iry­tuj się, do­brze ci mó­wić, ale gdy­bym ja tu nie pil­no­wa­ła, toby wszyst­ko mar­nie po­szło.

– Prze­cież nie sta­ło się żad­ne nie­szczę­ście. Wiel­ka rzecz że źre­bię wy­bie­gło. Zła­pią i od­pro­wa­dzą.

J w rze­czy sa­mej, służ­ba zwo­ła­na do­no­śnym gło­sem swo­jej pani, za­mknę­ła bra­mę od ogro­du i spraw­cę awan­tu­ry od­pro­wa­dzia do staj­ni. Tym­cza­szem To­nią ko­rzy­sta­jąc z ogól­ne­go za­mie­sza­nia, po­bie­gła do swe­go po­ko­iku.

Na biur­ku zna­la­zła list od Her­mi­ny. Skrom­ny mo­no­gram, bia­ły pa­pier i pi­smo dość duże, a koń­cza­ste, świad­czy­ły, że list po­cho­dził od oso­by do­brze wy­cho­wa­nej. Pani Her­mi­na wy­nu­rza­jąc oba­wę, że gwał­tow­na mi­gre­na może jej nie po­zwo­li uści­snąć ko­cha­nej Toni w dniu jej uro­dzin, po­sy­ła­ła swo­je ży­cze­nia wy­po­wie­dzia­ne szcze­rze, i bez prze­sad­nej sen­ty­men­tal­no­ści. Koń­cząc, za­łą­czy­ła tak­że ży­cze­nia od wu­jasz­ka, któ­ry sam nie pi­sze, gdyż wła­śnia pra­cu­je nad bar­dzo waż­nym, roz­dzia­łem w swo­jej „Kro­ni­ce świa­ta.”

– Szko­da że nie przy­je­dzie – szep­nę­ła To­nią, list do szu­flad­ki cho­wa­jąc, a otwo­rzyw­szy okno, wy­cho­dzą­ce na ogród, usia­dła przy nie­mi gło­wę wspar­ła na bia­łej rącz­ce.

Nie dłu­go trwa­ło a we­szła mat­ka kro­kie­mi przy­spie­szo­nym.

– To­niu, cze­muś mi nie po­wie­dzia­ła, że Ed­mund ma dziś przy­je­chać?

– Bo nie mia­łam cza­su. Zresz­tą nie ma nic pew­ne­go. Tat­ko tyl­ko przy­pusz­cza.

– Ej, wy się coś zma­wia­cie! Pa­mię­taj.

To­niu abyś go przy­ję­ła zim­no, jak naj­zim­niej, i niech cię Bóg ucho­wa mó­wić mu ty.

– A jak?

– Prze­cie wiesz że tego chłop­ca nie lu­bię.

– Wiem, ma­tecz­ko, ale nie wiem za co… Wszak on mamę tak po­wa­ża.

– Po­wa­ża… pięk­ne mi po­wa­ża­nie! Cho­dzi z oj­cem ca­łem! go­dzi­na­mi, bawi się z tobą, a mnie trak­tu­je, jak­bym tu była klucz­ni­cą, a nie pa­nią domu. Mło­dy czło­wiek, któ­ry star­szych nie sza­nu­je, nic nie wart. Moje prze­czu­cia nig­dy mię nie za­wo­dzą. Dla­te­go je­śli ko­chasz two­ją mat­kę i chcesz do­znać bło­go­sła­wień­stwa bo­skie­go, słu­chaj mo­jej woli.

– Ale już rok pra­wie jak Ed­mund nie był w domu, więc może się od­mie­nił… może te­raz bę­dzie tyl­ko z mam­cią roz­ma­wiał.

– Cze­go się Jaś nie na­uczył, tego się Jan pew­nie nie na­uczy. Pa­mię­taj To­niu! – do­da­ła pod­no­sząc pa­lec do góry na znak ostrze­że­nia.– A te­raz zaj­mij się to­a­le­tą, za­raz ci tu Jul­cię przy­szłe. ____

Tak być mu­sia­ło.

II.

Pan Ka­zi­mierz Za­wil­ski był je­dy­nym sy­nem bar­dzo za­cnych ro­dzi­ców, któ­rzy pod Kar­pa­ta­mi po­sia­da­li kil­ka wio­sek do­brze za­go­spo­da­ro­wa­nych Ro­dzi­ce ko­cha­li i pie­ści­li Ka­zia, a Ka­zio po śmier­ci ojca, któ­ry go wcze­śnie od­umarł, zaj­mu­jąc się go­spo­dar­stwem za­jeż­dżał ko­nie i na­mięt­nie po­lo­wał. Przy­war nie miał żad­nych, chy­ba że wstręt do książ­ki na­zwie­my przy­wa­rą. Ale tą przy­wa­rą od­zna­cza­ła się do nie­daw­na cała młódź szla­chec­ka, a pan Ka­zi­mierz był jej wier­nym przed­sta­wi­cie­lem.

Gdy do­bie­gał peł­no­let­no­ści, mat­ka, któ­rą siły z każ­dym dniem opusz­cza­ły, za­czę­ła go pro­sić, by so­bie wy­brał ży­cia to­wa­rzysz­kę. Syn uznaw­szy te uwa­gi za słusz­ne, po­jął w są­siędz­twie pa­nien­kę cno­tli­wą i pięk­ną, do któ­rej szcze­rze się przy­wią­zał, bę­dąc na­wza­jem ko­cha­nym. Trzy lata żyli przy­kład­nie i szczę­śli­wie, ale po trzech la­tach pan Ka­zi­mierz zo­sta! wdow­cem bez­dziet­nym.

Od tego cza­su po­smut­niał, pra­wie zte­trycz­niał. Na­próż­no mat­ka sta­ra­ła się sy­no­wi żal wy­per­swa­do­wać; na­próż­no na­ma­wia­ła go do po­wtór­nych związ­ków; – pan Ka­zi­mierz był głu­chym na per­swa­zje i rady.

Wy­bu­chła woj­na. Pan Ka­zi­mierz wziął kil­ku chło­pa­ków dwor­skich, a po­że­gnaw­szy mat­kę, któ­ra dłu­go nie mo­gła roz­łą­czyć się z je­dy­na­kiem, wy­ru­szył na woj­nę. Bił się rok cały, do­słu­żył się stop­nia ma­jo­ra, ale pod­czas wzię­cia sto­li­cy ra­nio­ny odła­mem gra­na­tu, padł bez­przy­tom­ny i prze­szło pół roku od­le­żał po­tem w la­za­re­cie.

Od­zy­skaw­szy zdro­wie, wró­cił do domu, ale tu za­stał wszyst­ko in­a­czej jak zo­sta­wił. Mat­ka umar­ła przed pół­ro­kiem zo­sta­wia­jąc sy­no­wi ma­ją­tek i bło­go­sła­wień­stwo; rząd­ca go­spo­da­rzył my­śląc wię­cej o swo­ich ko­rzy­ściach niż o wła­ści­cie­lu, o któ­rym wie­ści za­gi­nę­ły; a służ­ba przy­ję­ta w ostat­nich cza­sach, po­wi­ta­ła dzie­dzi­ca jak czło­wie­ka ob­ce­go. Je­dy­ną oso­bą, któ­ra za­raz na wstę­pie oka­za­ła panu Ka­zi­mie­rzo­wi nie­kła­ma­ną życz­li­wość, była klucz­ni­cą, pani Bar­ba­ra Krzy­wic­ka, wdo­wa po szlach­ci­cu za­gro­do­wym. Słu­ży­ła ona we Wo­li­cy od lat kil­ku­na­stu, więc pana Ka­zi­mie­rza pa­mię­ta­ła bar­dzo mło­dym.

Pani Bar­ba­ra mia­ła cór­kę, Ka­się, nie tyle ład­ną, co go­spo­dar­ną. Nasz ma­jor nie zwra­cał z po­cząt­ku na nią uwa­gi, ale gdy pew­nej nocy pani Bar­ba­ra po ośmio­dnio­wej cho­ro­bie na za­pa­le­nie płuc prze­nio­sła się do wiecz­no­ści, pan. Ka­zi­mierz, wi­dząc, że te­raz sam zo­sta­nie, po­szedł do ofi­cyn, a sta­nąw­szy przed się­ro­tą, rzekł ze łza­mi w oczach:

– Pan­no Ka­ta­rzy­no, Bóg wziął ci mat­kę a mnie przy­ja­ciół­kę. Od­tąd nie będę miał przy so­bie du­szy życz­li­wej, a że i to­bie by­ło­by może przy­kro szu­kać gdzie in­dziej obo­wiąz­ku, więc obejm obo­wiąz­ki po mat­ce. A co, zgo­da? Ka­sia zo­sta­ła.

Upły­nę­ło lat kil­ka­na­ście. Na­sze­mu ma­jo­ro­wi szron wło­sy przy­pró­szył, i rany co­raz bar­dziej' za­czy­na­ły do­ku­czać. Z Kasi zaś, z tej ma­łej, pięt­na­sto­let­niej Kasi, zro­bi­ła się bar­dzo po­waż­na pan­na Ka­ta­rzy­na, któ­ra już od­daw­na pra­gnę­ła za­mie­nić swo­je na­zwi­sko na ja­kie inne, byle nie po­spo­li­te. Wpraw­dzie w tym cza­się zgła­sza­li się le­śni­czo­wie, eko­no­mo­wie i pi­sa­rze pro­wen­to­wi, ale pan­na Ka­ta­rzy­na po­mna na swój klej­not szla­chec­ki, każ­de­mu bez ogró­dek od­po­wia­da­ła, że za „byle kogo wyjść nie może.” W mia­rę jak lat przy­by­wa­ło, uby­wa­ło kon­ku­ren­tów, a gdy trze­ci krzy­żyk za­no­to­wa­ła w ta­jem­ni­czym ka­len­da­rzy­ku pa­nień­skie­go ży­wo­ta, z nie­ma­łym stra­chem po­strze­gła, że już od dwóch lat nie było kan­dy­da­ta do ko­sza.

Koło pana Ka­zi­mie­rza cho­dzi­ła tym­cza­sem jak to mó­wią na pal­cach. Ro­dzo­na sio­stra nie mo­gła­by oka­zy­wać wię­cej pie­czo­ło­wi­to­ści. Ile­kroć ją­trzy­ły się daw­ne bli­zny, ca­łe­mi no­ca­mi czu­wa­ła przy jego łożu i nie­raz zda­rzy­ło się, że cho­ry przy­mknąw­szy oczy ze znu­że­nia, sły­szał na wła­sne uszy, jak pan­na Ka­ta­rzy­na uklęk­nąw­szy na boku mo­dli­ła się, gło­śno pro­sząc dlań o zdro­wie. Czyż czło­wiek za­cny mógł­by na to być obo­jęt­nym? Pan Ka­zi­mierz był też wdzięcz­nym praw­dzi­wie i nie­raz mó­wił do cór­ki pani Bar­ba­ry.

– Wierz mi pan­no Ka­ta­rzy­no, gdy­by nie ty, może był­bym już daw­no umarł. Co­bym ja po­czął, gdy­by mnie cie­bie bra­kło?

Wła­śnie gdy te sło­wa dwu­dzie­sty pią­ty raz po­wtó­rzył, pan­na Ka­ta­rzy­na wes­tchnę­ła głę­bo­ko, a po­tem spu­ściw­szy oczy szep­nę­ła;

– A jed­nak pa­nie ma­jo­rze, może już nie­za­dłu­go będę mu­sia­ła pań­ski dom opu­ścić.

Pan Ka­zi­mierz wy­pa­trzył się na nią ze zdzi­wie­niem.

– Co też pani mó­wisz, pan­no Ka­ta­rzy­no, al­boż ci to źle w moim domu? Wszak nie­raz po­wta­rza­łem, że gdy­byś i za mąż wy­szła zo­sta­wił­bym was obo­je.

– Wiem, że pan ma­jor bar­dzo ła­skaw, ale pan ma­jor za­po­mi­na, że dziew­czy­nie słu­żą­cej u nie­żo­na­te­go, nie tak ła­two wyjść do­brze za mąż…

– Ej, co też pan­na ple­ciesz! Jam sta­ry, scho­ro­wa­ny… chy­ba by ten Boga w ser­cu nie miał, kto­by mogł plot­ki roz­się­wać. Ot przy­sły­sza­ło się coś pan­nie Ka­ta­rzy­nie i kwi­ta!

– Mnie się nie przy­sły­sza­ło… źli lu­dzie cią­gle się nami zaj­mu­ją…

– Osza­le­li! Prze­cie pan­na Ka­ta­rzy­na sama wiesz naj­le­piej, że to nie­praw­da.

– Już­ci że wiem, ale lu­dzie wie­rzyć nie chcą. Wła­śnie dziś była u mnie klucz­ni­ca z War-wa­no­wiec i tyle mi na­ga­da­ła, żem po­tem dwie go­dzi­ny pła­ka­ła. Mnie przy­kro po­rzu­cić pana ma­jo­ra, bar­dzo przy­kro, ale Bóg świad­kiem że mu­szę… Do­bra sła­wa, to dla bied­nej dziew­czy­ny skarb naj­więk­szy.

– Nie prze­czę pan­no Ka­ta­rzy­no, nie prze­czę – od­parł pan Ka­zi­mierz i za­my­ślił się głę­bo­ko.

O czem my­ślał? O za­słu­gach tej dziew­czy­ny, któ­ra lat kil­ka­na­ście stra­wi­ła przy jego boku, o swo­jem uspo­so­bie­niu skwa­szo­nem, o zdro­wiu, któ­re do­ma­ga­ło się bez­u­stan­nej opie­ki do­brej ko­bie­ty, wresz­cie o przy­szło­ści sa­mot­nej, któ­ra go cze­ka­ła. Tej przy­szło­ści lę­kał się naj­bar­dziej.

ży­jąc tak dłu­go w zu­peł­nem od­osob­nie­niu od świa­ta bał się no­wych sto­sun­ków, no­wych lu­dzi.

Pół go­dzi­ny my­ślał, a po pół go­dzi­nie rzekł po­waż­nie.

– Ro­zu­miem two­je oba­wy pan­no Ka­ta­rzy­no, i bar­dzo mi się po­do­ba, żeś mi szcze­rą praw­dę po­wie­dzia­ła. Da Bóg ju­tro od­po­wiem ci na wszyst­ko.

Na­za­jutrz w po­łu­dnie pan Ka­zi­mierz nie we­zwał jej do się­bie, ale sam po­szedł do ofi­cy­ny i kto­by temu dał wia­rę, naj­for­mal­niej oświad­czył się o jej rękę.

– Wpraw­dzie je­stem już sta­ry i scho­rza­ły, mó­wił mię­dzy in­ne­mi – ale za to po­tra­fię być mę­żem uczciw­szym niż nie­je­den fur­fant. Ro­dzi­ny nie mam by mi wy­rzu­ca­ła, że bio­rę dziew­czy­nę bied­ną; wi­do­ków na przy­szłość tak­że nie mam, szlach­cian­ką je­steś pan­na po mie­czu i ką­dzie­li, go­spo­dar­stwa umiesz pil­no­wać, a że i sama nie je­steś bar­dzo mło­dziut­ką, więc mam na­dzie­ję że głup­stwa nie będą ci w gło­wie. Oto masz mnie ja­kim je­stem. Je­że­li przy­sta­niesz pan­no Ka­ta­rzy­no, do sze­ściu ty­go­dni od­pra­wi­my we­se­le.

Nie trud­no się do­my­śleć, że na żoł­nier­skie to prze­mó­wie­nie pan­na Ka­ta­rzy­na za­pło­nio­na po biał­ka oczu od­po­wie­dzia­ła po­twier­dza­ją­co. Wpraw­dzie służ­ba szep­ta­ła so­bie po­tem na ucho, że pan­na Ka­ta­rzy­na sama tę ka­ba­łę od­daw­na ukar­to­wa­fa, ale po­nie­waż nie mamy daru od­ga­dy­wa­nia cu­dzych ta­jem­nic, więc chce­my wie­rzyć, że ostat­nia jej roz­mo­wa z ma­jo­rem była szcze­rą.

W rze­czy sa­mej, do sze­ściu ty­go­dni, ku wiel­kie­mu zgor­sze­niu ca­łej oko­li­cy, od­był się w Ro­ma­nów­ce ślub, a we­se­le we dwo­rze we Wo­Ji­cy, naj­więk­szej po­sia­dło­ści ma­jo­ra, gdzie no­wo­żeń­cy sta­le za­miesz­ka­li.

Czło­wiek strze­la – pan Bóg kule nosi. Kto­by się spo­dzie­wał że pan Ka­zi­mierz Za­wil­ski, tak wcze­śnie zła­ma­ny i do świa­ta znie­chę­co­ny, od­ży­je do­pie­ro w je­się­ni swo­je­go ży­cia. I od­żył nie sztucz­nie, ale peł­ną pier­sią, bo do roku zona po­wi­ła mu cór­kę, któ­rej na chrzcie dano imię An­to­sia, a któ­rą póź­niej przez skró­ce­nie za­czę­to na­zy­wać To­nią.

Wpraw­dzie pani Ka­ta­rzy­na nie na­le­ża­ła do osób, któ­re w po­ży­ciu do­mo­wem wiel­ką przy­jem­ność spra­wia­ją, – wpraw­dzie wsku­tek wy­cho­wa­nia i daw­ne­go sta­no­wi­ska w mo­wie swo­jej i ca­łem po­stę­po­wa­niu za­cho­wa­ła bar­dzo wie­le wspon­mień, któ­re na­wet tak mało wy­ma­ga­ją­ce­mu ma­jo­ro­wi nie raz do­ku­czy­ły, ale on na to nie zwa­żał i wszyst­ko jej prze­ba­czał, bo w za­mian za drob­ne przy­kro­ści przy­nio­sła mu skarb cały – dzie­cię.

Go­spo­dar­na, za­po­bie­gli­wa, uczci­wa, mo­gła­by się na­wet na­zy­wać żoną wzo­ro­wą, gdy­by nie na­ro­wy, któ­re był­by z niej wy­ko­rze­nił mąż inny, chcą­cy od­dać się edu­ka­cji żony, ale któ­rych bądź nie chciał bądź nie umiał od­uczyć jej pan Ka­zi­mierz. Naj­pierw pani Ka­ta­rzy­na była nie­sły­cha­nie gder­li­wą, za co od­po­wie­dzial­ność spa­da na całą służ­bę dwor­ską, któ­ra naj­ła­god­niej­szą na­wet klucz­ni­cę musi zro­bić gder­li­wą, – a po­wtó­re wiecz­nie się jej zda­wa­ło, że każ­dy chce jej wy­ty­kać ni­skie po­cho­dze­nie, skut­kiem cze­go po­zo­wa­ła, jak­by na świat przy­szła nie w ofi­cy­nie, lecz w kom­na­tach kar­ma­zy­nem obi­tych.

Czę­sto zda­rza się, że gdy męż­czy­zna we wie­ku ma­jo­ra, oże­ni się z ko­bie­tą ener­gicz­ną a o kil­ka­na­ście lat młod­szą od sie­bie, ona za­wo­ju­je go naj­zu­peł­niej, tak że tyl­ko jej wola jest jego wolą. Roz­mi­nę­li­by­śmy się z praw­dą, gdy­by­śmy twier­dzi­li, że pani Ka­ta­rzy­na nie mia­ła ta­kich za­mia­rów. Owszem, jak śli­mak roż­ki, tak ona w tym kie­run­ku wy­tę­ża­ła nie­raz cały swój spryt ko­bie­cy, lecz nig­dy jej się to w zu­peł­no­ści nie uda­ło. W drob­nost­kach mąż ustę­py­wał dla świę­te­go spo­ko­ju, ale w rze­czach waż­nych miał za­wsze swo­ją wolę

Prze­ko­na­ła się o tem w pierw­szym za­raz roku po­ży­cia mał­żeń­skie­go.

Pan Ka­zi­mierz miał na Ma­zu­rach sta­re­go-przy­ja­cie­la i to­wa­rzy­sza bro­ni, pana Ma­cie­ja Krze­mień­skie­go, któ­ry w smut­nej pa­mię­ci r. 1846 zgi­nął ra­zem z żoną. Po za­bi­tych zo­sta­ło się dzie­cię, chłop­czyk sze­ścio­let­ni, któ­ry pod­czas rze­zi cu­dem oca­lał. Za­cny ma­jor po­sta­no­wił wziąć do się­bie ma­łe­go Ed­mun­da i za­jąć się jego edu­ka­cją. Plan ten pani Ka­ta­rzy­nie bar­dzo się nie po­do­bał. Czy bała się może, by dla ob­ce­go dziec­ka oj­ciec nie za­po­mniał o wła­snej cór­ce, któ­ra w tym cza­się na świat przy­szła? Mąż nie słu­cha­jąc uwag żony, po­je­chał, przy­wiózł chłop­ca i za­czął się nim zaj­mo­wać jak wła­snem dziec­kiem.

Pani Ka­ta­rzy­na po­draż­nio­na tem nie­po­wo­dze­niem, nie mo­gła od­tąd prze­ba­czyć Mun­dzio­wi, że w brew jej woli za­miesz­kał we Wo­li­cy.

A mały Mun­dzio ni­czem nie za­słu­żył so­bie na jej nie­chęć. Cho­ciaż tem­pe­ra­ment miał go­rą­cy, po­wie­dział­bym na­wet ogni­sty, był po­słusz­ny, ni­ko­mu żad­nej przy­kro­ści nie wy­rzą­dził i chęt­nie speł­niał każ­dy roz­kaz star­szych. Ile razy na dzień mogł ode­rwać się od książ­ki biegł do ma­leń­kiej Toni i jak­by nie był chłop­cem, lecz dziew­czyn­ką, któ­ra już na świat przy­cho­dzi z uczu­cia­mi mac cie­rzyń­skie­mi, ko­ły­sał dziec­ko ca­łe­mi go­dzi­na­mi, nu­cąc na tony naj­roz­ma­it­sze lu­do­we pie­śni, któ­rych nie­gdyś uczy­ła go pia­stun­ka. Dzie­cie spa­ło, a gdy się zbu­dzi­ło i du­że­mi nie­bie­skie­mi oczy­ma spoj­rza­ło na Mun­dzia, któ­re­go czar­ne oczy jak dwie gwiaz­dy od­bi­ja­ły od sma­głej cery, za­raz uśmiech po­ja­wiał się na ustecz­kach Toni i drob­ne jej rą­czę­ta szu­ka­ły szyi przy­bra­ne­go bra­cisz­ka. Ci­chy ten ob­ra­zek na­peł­niał za­wsze szczę­ściem ser­ce pana Ka­zi­mie­rza.

We Wo­li­cy kil­ka lat gro­bo­wa pa­no­wa­ła ci­sza, – prze­ry­wa­na chy­ba zrzę­dze­niem pani domu, któ­ra ro­zu­mie­jąc się do­brze na sto­sun­kach służ­bo­wych wszę­dzie za­glą­da­ła, do wszyst­kie­go się mie­sza­jąc. Nie była też z ni­ko­go za­do­wo­lo­ną, z wy­jąt­kiem pani Pę­drac­kiej, te­raź­niej­szej klucz­ni­cy, któ­ra spry­tem i po­chleb­stwa­mi po­tra­fi­ła so­bie za­skar­bić jej wzglę­dy. Ją jed­ną pani za­szczy­ca­ła swo­jem za­ufa­niem, z nią jed­ną na­ra­dza­ła się we wszyst­kich sta­now­czych chwi­lach ży­cia.

Z są­siędz­twa rzad­ko kto zaj­rzał do Wo­li­cy, bo dłu­go nie chcia­no pani Za­wil­skiej prze­ba­czyć jej po­cho­dze­nia, a i ma­jor sam lu­bią­cy przedew­szyst­kiem za­ci­sze do­mo­we i ro­zu­mie­ją­cy do­brze że Ka­sią nie moż­na się po­chwa­lić, uni­kaJ to­wa­rzy­stwa; do­pie­ro gdy dzie­ci pod­ro­sły, gdy ich szczy­bio­ty i za­ba­wy oży­wi­ły smut­ny do­tąd dwór i ogród, gdy Ed­mund otrzy­mał gu­wer­ne­ra, a To­nią bone, ko­bie­tę bar­dzo miłą i wy­kształ­co­na, i gdy dzię­ki tym oso­bom pani ma­jo­ro­wa „o świat się otar­ła,” do­pie­ro wte­dy są­siędz­two za­czę­ło się zbli­żać do ma­jo­ra, za­pra­szać go do się­bie i zjeż­dżać do Wo­li­cy. Pan Ka­zi­mierz jak przed­tem był obo­jęt­nym na nie­chęc tych, z któ­ry­mi ści­słe sto­sun­ki nig­dy go nie łą­czy­ły, tak te­raz nie zwra­cał uwa­gi na ich at­ten­cje; na­to­miast pani Ka­ta­rzy­na była tem nie­zmier­nie ura­do­wa­ną, gdyż jak Pę­drac­ka utrzy­my­wa­ła, świat po­znał się na jej war­to­ści.

Są­się­dzi przy­jeż­dża­li więc chęt­nie, a cho­ciaż pan Da­ma­zy wra­ca­jąc do domu czę­sto rzu­cał – uwa­gę, że gdy pani ma­jo­ro­wa mówi, czuć od niej jesz­cze za­pach mle­ka i sera, a gdy idzie przez sa­lon, bra­ku­je jej tyl­ko klu­czów, by była w daw­nej roli, mimo to nikt tych słów nie brał tak jak brzmia­ły, zwłasz­cza że są­się­dzi wie­dzie­li, iż pan Da­ma­zy dla tego po­zu­je na ary­sto­kra­tę, że jed­na z naj­dal­szych jego ku­zy­nek wy­szła za ja­kie­goś hra­bie­go, któ­ry cier­piąc na nie­szko­dli­we po­mię­sza­nie zmy­słów, za­miast pójść do domu obłą­ka­nych, oże­nił się z nią nie wie­dząc jak i kie­dy.

III.

Dzień był lip­co­wy – prze­ślicz­ny; nie­bo, chcia­ło tak­że uczcić uro­dzi­ny Toni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: