Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taka karma czy głupie serce - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Taka karma czy głupie serce - ebook

Sara to bardzo miła kobieta, no i wykonuje niezwykle interesujący zawód: jest plumassière (pewnie nie masz pojęcia, co to znaczy). Ma też nieco obsesyjną osobowość i lekką alergię na nieprzewidziane wydarzenia… No i oczywiście życie jej się komplikuje i – o rozpaczy! – w jej mieszkaniu zaczyna się dziać coś, co przypomina pożar w burdelu, gdy w tym samym czasie zwalają się jej na głowę ojciec z depresją, zbuntowana młodsza siostrzyczka i jej ekscentryczny chłopak oraz dawno niewidziany narzeczony… Ale lepiej tutaj się zatrzymajmy, bo przecież będziesz chciała sama się wszystkiego dowiedzieć. Zapewniamy Cię, że masz przed sobą kilka godzin beztroskiej rozrywki i wybuchów śmiechu.         

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-379-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Rajski ptak

Kiedy wypaliłam, że chcę zostać plumassière, rodziców po prostu zatkało. To było w niedzielę, w jedyny dzień, gdy cała nasza czwórka zbierała się w domu, żeby wspólnie zjeść obiad. Siedzieliśmy w ogromnym ogrodzie otaczającym dom w Aravace pod Madrytem, zaprojektowany kilkanaście lat wcześniej przez mojego ojca. Ogród, według koncepcji ojca, miał być minimalistyczny, ale z biegiem lat matka zamieniła go w ukwieconą dżunglę. „Cement i beton, jakby na świecie nie było innych materiałów”, często narzekała. Przeprowadziliśmy się tutaj, gdy moja siostra Lucía była jeszcze dzieckiem, a ja nastolatką. Moja wściekłość z powodu odcięcia mnie od miasta nie miała granic. „Będziemy oddychać świeżym powietrzem, będziemy mieli basen, będziesz mogła zapraszać swoich przyjaciół”, słyszałam. Jakby jakiegokolwiek nastolatka obchodziło świeże powietrze. Co gorsza, od chwili przeprowadzki wszyscy ciągle mieliśmy katar, a to z powodu tej obsesji rodziców, żeby w każdą niedzielę jadać w ogrodzie – niezależnie od pogody. „Tu nigdy nie pada, a zresztą można rozłożyć namiot ogrodowy”. Przez cały pierwszy rok naszego wygnania za miasto lało jak z cebra. Ale nawet mowy nie było, żebyśmy się przenieśli z posiłkami do domu. O namiocie, jak się okazało, matka mówiła serio.

Nawiasem mówiąc, tego właśnie decydującego dnia, gdy wyjawiłam swoje plany na przyszłość, zimno było jak w psiarni i, oczywiście, obiad został podany na dworze, gdzie siedzieliśmy poowijani w koce i z szalikami na szyjach, a trzy ogrodowe grzejniki, ostatni wymysł mojego ojca, robiły, co mogły, bez większego sukcesu. Wrażenie, jakie wywołały moje słowa na obecnych, było tak silne, że nawet moja siostra – wówczas niespełna szesnastoletnia i o wiele bardziej zbuntowana niż ja byłam w jej wieku – podskoczyła, upuściła łyżkę do talerza z zupą kremem z dyni, i parsknęła śmiechem.

– Że kim masz zamiar zostać? – zapytała.

– Plumassière.

– A co to takiego?

– Chcę być modystką, tak jak babcia, ale wyspecjalizować się w akcesoriach wykonywanych z piór. Można by powiedzieć, że będę „piórystką”, gdyby istniało takie słowo.

Ojciec, usłyszawszy moje wyjaśnienie, przestał grzebać przy jednym z grzejników, który dręczył już od dobrej półgodziny, starając się udowodnić, że mimo przejściowych trudności sprzęt ten jest epokowym wynalazkiem. Spokojnie usiadł przy stole i podzielił się ze mną swoimi wątpliwościami:

– Ale przecież skończyłaś studia, przecież masz magisterium z chemii…

Mówiąc to, machinalnie wycierał upaprane smarem ręce w jedną z płóciennych serwetek, dzieło mojej matki wykonane na którymś z niezliczonych warsztatów pracy twórczej, na które uczęszczała jak rok długi.

– Arturo, na Boga, przecież mi wszystko upaprzesz! – krzyknęła matka. – Wytrzyj się w papierowe serwetki, przecież po to je kładę na stole. Nikt ich jakoś nie zauważa, a przecież leżą pod ręką.

– Czy naprawdę uważasz, że to jest teraz najważniejsze? Że brudzę serwetkę? Twoja córka chce zostać plumassière, cokolwiek by to miało znaczyć, a ty przejmujesz się głupią serwetką…

– Ja tylko mówię, że skoro są pod ręką papierowe…

Ojciec ustąpił; zawsze w takich przypadkach ustępował matce. Odłożył płócienną serwetkę, wziął papierową i zażądał ode mnie wyjaśnień. Starałam się sprawić wrażenie osoby silnej, energicznej i rozsądnej, szkoda tylko, że głos mnie zdradził i wyjęczałam cichutko:

– Nie chcę być nauczycielką, nigdy nie chciałam być nauczycielką.

– No to po co się uczysz do egzaminów konkursowych? – spytała matka, rozluźniając szalik na szyi. Widać było, że moje rewelacje rozgrzewają obecnych bardziej niż trzy popsute grzejniki.

– Bo w instytucjach naukowych też nie ma pracy. A nie chcę wyjeżdżać z kraju – próbowałam się usprawiedliwić. – No i wzięcie udziału w tym konkursie wydało mi się najlepszym wyjściem…

– A teraz ci się znudziło i stąd ten absurdalny pomysł – podsumował ojciec.

– Nie chcę być nauczycielką – powtórzyłam. Tym razem udało mi się wydać z siebie niemal normalny głos. Prawie sopran, lekko tylko piszczący.

Ojciec odsunął talerz, pokazując w ten sposób, że stracił apetyt. Jedzenie było niemal nietknięte, bo przecież zamiast usiąść do posiłku, spędził czas na obsesyjnych próbach udowadniania, że piecyki jego pomysłu podbiją rynek i wyprowadzą na prostą jego firmę, było więc oczywiste, że tym gestem chciał zasygnalizować swoje nastawienie do mojego pomysłu. Kiedy byłam dzieckiem, zawsze mnie przerażało, gdy tak robił. Nie znaczy to, że ojciec był człowiekiem autorytarnym – przeciwnie, był rozsądny, spokojny, a nawet, jak twierdziła moja przyjaciółka Inma, miał w sobie coś z pantoflarza („widzisz chyba, że twoja matka ciosa mu kołki na głowie”), jednak gdy coś mu się zupełnie, ale to zupełnie nie podobało, dawał temu wyraz w taki czy inny sposób. Trudno byłoby znaleźć bardziej wymowny gest niezadowolenia, niż odsunięcie talerza.

– A więc wykosztowaliśmy się na twoje studia, żebyś została krawcową. Wspaniale, nie ma co!

– Nie przejmuj się tak, tatusiu, przecież Sara była na państwowych studiach. Chyba aż takie drogie nie były – zauważyła siostra.

– Nie wtrącaj się, skoro nie chodzi o ciebie – zgasił ją ojciec.

– W porządku… – Lu nie dawała za wygraną. – Już nic nie mówię. Jako adoptowane dziecko zdaję sobie sprawę, że w tej rodzinie moje zdanie się nie liczy.

– Co ty za bzdury wygadujesz o tej adopcji – zniecierpliwiła się matka. – Przecież jesteś identyczna jak twój ojciec. Skóra wprost z niego zdarta.

– Ale fajnie – odparła Lu ironicznym tonem.

– Twoja córka i ja w niczym nie jesteśmy do siebie podobni – oznajmił ojciec.

– Aha, a więc teraz to tylko moja córka, a już nie twoja! Myślałby kto, że miałam ją z rzeźnikiem albo…

– Mówiliśmy o mnie – podkreśliłam z naciskiem. Przerwałam matce, bo dyskusja i tak już odbiegła daleko od tematu. To nic niezwykłego w mojej rodzinie, potrafimy zacząć poważną rozmowę o przyszłości lotów załogowych na Marsa i nie wiadomo jak dojść do dyskusji o kastracji którejś z naszych kocic.

– Tak, tak, ale sama widzisz, że niektórzy wolą sobie pofantazjować o tym, że Lu jest córką rzeźnika – stwierdził ojciec.

– No cóż. Żeby nie było, że wam nie powiedziałam – stwierdziłam. – Koniec z egzaminami konkursowymi.

– Czy ty słyszysz, co mówisz? Jak to możliwe, żeby dwudziestosześcioletnia kobieta, z dyplomem wyższych studiów, inteligentna i rozgarnięta, chciała się żywcem pogrzebać w pracowni krawieckiej z minionej epoki? – drążył ojciec.

– Nie musi to być staromodna pracownia. Można prowadzić interesy w różny sposób. Mam tysiące pomysłów…

Ojciec poszukał oparcia w matce.

– Kochanie, sama jej powiedz, przecież wiesz, co to była za praca w firmie mojej matki, jaką trzeba było mieć cierpliwość do klientek, a pod koniec miesiąca rachunki nigdy się nie zgadzały i trudno było związać koniec z końcem… Opowiedz jej. Marnowanie życia.

– Istotnie. Tyle dobrego, że w pracowni twojej babci poznałam twego ojca – zgodziła się matka.

– I udało ci się go upolować, i odtąd już nigdy nie musiałaś nawet palcem kiwnąć – podsumowała Lu.

– Moja panno, nie bądź bezczelna, bo zasłużysz na lanie.

– Ojej, ojej. Przemoc w rodzinie. – Lu spojrzała na mnie z ukosa. – Widzisz, do czego doprowadziłaś?

– Nie wiem, co złego widzicie w kontynuowaniu rodzinnych tradycji. Zresztą podeszłabym do tego w inny sposób.

– Tak? A w jaki? Oświeć nas! – zażądał ojciec. – Wyjaśnij, w jaki sposób robiąc kapelusze, zarobisz na zapłacenie mi co miesiąc czynszu.

– Miałabym ci płacić czynsz? – Tym mnie zaskoczył. W ogóle nie wzięłam tego pod uwagę.

– Ach, ach. Miałbym ci odstąpić za darmo lokal po babci? Czy zdajesz sobie sprawę, ile pieniędzy mi oferowano za pracownię i mieszkanie na piętrze?

– No widzisz? Tysiące razy ci mówiłam, żebyś to wszystko sprzedał – wtrąciła się matka. – Ale ty nie i nie, a teraz twoja córka ma zwariowane pomysły.

– Będę tworzyła najrozmaitsze rodzaje przedmiotów, nie tylko nakrycia głowy. Ubrania z piór, ozdoby, krawaty, kapelusze, torebki, nawet meble ozdobione piórami.

– Twoja córka bredzi jak w gorączce – powiedział ojciec.

– Chyba muszę sobie nalać trochę martini – stwierdziła matka, podnosząc się z krzesła. Na bufecie stały różne trunki, w tym kilka butelek martini. Jej słabostka. Nalała sobie i wychyliła jednym haustem. Natychmiast nalała ponownie i po dwóch sekundach szklanka znowu była pusta. Z biegiem lat nabrała w tym wielkiej wprawy. Znowu napełniła szklankę.

– Najlepsi projektanci mody używają piór – ciągnęłam, nie dając się onieśmielić alkoholowej ofensywie mojej matki. – Pióra są w modzie. A w tym kraju niemal nikt nie umie pracować z tym materiałem. A ja umiem. Mogę wykorzystać tę niszę i wyrobić sobie nazwisko. Wiecie, ile osób kandyduje na te piętnaście miejsc dla nauczycieli? Dwadzieścia trzy tysiące!! A wiecie, ile plumassières jest w Hiszpanii?

– Myślę, że mało.

– Bardzo mało. Właściwie to nie ma żadnej! – krzyknęłam tryumfalnie.

– I to nie daje ci do myślenia? Że nie należy iść tą drogą? – spytała matka z przenikliwością, którą obdarzył ją alkohol, a której tak nienawidziłam. Kończyła już czwartą szklankę martini.

– Jest na to zapotrzebowanie. Istnieje pewna nisza, którą zamierzam zająć. – Nawet prezes firmy nie mówiłby z równym przekonaniem.

– No dalej, wznieśmy toast za moją siostrę, lidera przedsiębiorczości! – zawołała Lu. – Dajcie mi trochę wina, bo toast cytrynową fantą może przynieść pecha. Zresztą musimy szybko dogonić mamę.

– Nie ma mowy o żadnych toastach – uciął ojciec i przystąpił do ataku. – Czy ty w ogóle sobie zdajesz sprawę, co się dzieje w kraju? Pęknięcie bańki w nieruchomościach doprowadziło do katastrofy gospodarczej. Wszystko idzie w diabły. Bezrobocie osiąga nigdy niewidziane poziomy, ludzi nie stać na spłacanie kredytów hipotecznych…

– Nadciąga apokalipsa – wtrąciła się Lu.

– …a jeśli nie mogą spłacać hipotek, to co ty sobie wyobrażasz? Że rzucą się kupować pióra? Pióra!

Dobrze przemyślałam odpowiedź. Chciałam postawić sprawę jasno i nie zamierzałam już wracać do tej rozmowy.

– Tato, podjęłam już decyzję. Jeśli nie chcesz mi odstąpić pracowni babci, to trudno, jakoś sobie poradzę. I nie twierdzę, że bezrobocia nie ma. Ale także nadal istnieją bogaci ludzie. I nadal istnieje rynek towarów luksusowych. Mogę się założyć, o co chcesz.

Ojciec zaczynał mięknąć. Widziałam to po jego minie i postanowiłam kuć żelazo, póki gorące.

– Czyż to nie ty mówiłeś, że w dobie kryzysu biedni biednieją, a bogaci jeszcze bardziej się bogacą? No więc ja mam zamiar założyć interes skierowany do bogaczy.

– Trafiony, zatopiony, tato. – Lu z satysfakcją przyjęła moje małe zwycięstwo.

– No dobrze – zgodził się ojciec. – Rób, co chcesz. Udowodnij mi, że jesteś w stanie z tego wyżyć, a może przemyślę sprawę z czynszem.

– Arturo! – zaprotestowała matka. – Doprawdy masz zamiar zachęcać to dziecko, żeby zmarnowało sobie życie, zagrzebując się w pierzu? Niedobrze mi…

– To chyba od martini, mamo – zauważyła Lu.

– Nikogo nie zachęcam! – wrzasnął ojciec. – Mówię tylko, żeby mi udowodniła, że sobie poradzi. Zobaczysz sama, że za miesiąc podkuli ogon i przystąpi do egzaminów konkursowych.

Nie przystąpiłam do nich nigdy. Jak powiedziałam, podjęłam już decyzję.

Odcięłam się od świata i zabrałam się do pracy. Nie udało mi się przekonać ojca, żeby powierzył mi klucze do sklepu i pozwolił go otworzyć, ale mogłam korzystać z pracowni babci. Szarpanina z ojcem trochę trwała, ale postawiłam na swoim. Dał mi termin – dziewięć miesięcy. Jak rok akademicki lub ciąża. Dziewięć miesięcy, podczas których nadal mnie utrzymywał w domu rodzinnym i zezwolił na korzystanie z pracowni. Jeśli po dziewięciu miesiącach udałoby mi się wytworzyć jakieś nadające się do sprzedaży przedmioty (oraz udałoby mi się je sprzedać), mieliśmy przystąpić do drugiej rundy rozmów. I to nie o opcjach wynajmu lokalu sklepowego, lecz o mojej przyszłości.

Podeszłam do tego bardzo poważnie. Czas od ósmej rano do drugiej po południu poświęcałam pracy. Szukałam inspiracji w żurnalach, w internecie, zbierałam dokumentację, która mogła mi się przydać. Na ścianach zawiesiłam fotografie ubrań i nakryć głowy zaprojektowanych przez tych projektantów, których najbardziej ceniłam. Cavalli, Westwood… Spędzałam całe godziny, rysując i robiąc wykroje, a potem wykrawając według nich próbne modele z tanich tkanin; dopiero na końcu używając filcu, który jest najlepszym materiałem do osadzania piór.

Do południa czas upływał mi błyskawicznie, a potem, popołudniami, chodziłam do szkoły dla projektantów mody, na jakieś kursy lub pojedyncze zajęcia, które mogły mi być przydatne, żeby zgłębić różne kwestie techniczne. Poznałam tam wielu młodych ludzi, którzy wiązali swoją przyszłość ze światem mody, i zaprzyjaźniłam się z dwojgiem z nich, Davidem i Chusą. Udało mi się też nawiązać kontakt z pewną modystką, dawną znajomą mojej babci, która nadal była aktywna zawodowo i zgodziła się przyjąć mnie na praktykę do swojej pracowni. Chodziłam tam raz w tygodniu na parę godzin.

Stopniowo uczyłam się zawodu i nabierałam zręczności w swoim rzemiośle. Roberto często przychodził rano do pracowni, żeby mi towarzyszyć i czytał lub się uczył, podczas gdy ja walczyłam z wykrojami. Pracował właśnie nad projektem dyplomowym – kończył studia architektoniczne – i bywały takie dni, gdy wydawało się, że i jego, i moja praca mają ze sobą wiele wspólnego. Obydwoje najpierw projektowaliśmy na papierze, a potem przenosiliśmy nasze idee w trzeci wymiar, ja, robiąc kapelusze, a on, konstruując makietę sali koncertowej, która miała być wybudowana z materiałów pochodzących z odzysku. Muszę przyznać, że jego obecność napełniała mnie spokojnym zadowoleniem i lubiłam na niego patrzeć, gdy przecierał okulary w czarnych oprawkach (które zachodziły mu parą za każdym razem, kiedy gotowałam jakieś pióra) albo, mocno skoncentrowany, targał swoje długie kręcone włosy i wzdychał, jeśli praca nad makietą nie szła mu tak, jak by sobie życzył.

A kiedy obydwoje zmęczyliśmy się pracą, wystarczało, że spojrzeliśmy na siebie i już pędziliśmy po kręconych schodach na piętro, i rozbieraliśmy się pospiesznie, po czym lądowaliśmy, spoceni i splątani ze sobą, na kanapie. Nadal mam pewne bóle mięśniowe od tego cholernie niewygodnego mebla, który tak wiele musiał wytrzymać w tamtych dniach. Nigdy przedtem ani potem nie byliśmy ze sobą tak szczęśliwi, Roberto i ja. A ponadto mieliśmy świadomość naszego szczęścia. Przynajmniej ja ją miałam. Roberto zawsze był mało wylewny w okazywaniu uczuć. Byliśmy bez grosza przy duszy i niekiedy strach przed przyszłością i wywołana przez niego niepewność kładły się cieniem na naszych nastrojach, ale z drugiej strony dawały nam motywację do pracy. Gdy masz przed sobą całą przyszłość, łatwiej jest ci znieść pewne ograniczenia w teraźniejszości. Nigdy nie byłam w stanie zrozumieć ludzi, którzy twierdzą, że istnieje jedynie obecna chwila i że należy się nią cieszyć, nie myśląc o dniu wczorajszym ani o jutrze. Jak gdyby przeszłość i przyszłość nie determinowały teraźniejszości. Jak gdyby przyszłość dwudziestoletniego chłopaka i osiemdziesięcioletniego starca mogła być taka sama. Czy taką samą wagę ma teraźniejszość, w której potencjalnie jest zawarte mnóstwo wariantów przyszłości, co teraźniejszość, której pozostała już jedynie przeszłość?

Na razie jednak nasza teraźniejszość, pomimo lęków, niewygodnej kanapy i braku forsy, była godna pozazdroszczenia. Wszystko było przed nami. Wszystko było możliwe. Liczyliśmy się z tym, że Roberto nie będzie mógł znaleźć pracy jako architekt i zostanie zmuszony do emigracji, i że być może nie uda mi się przekonać ojca, żeby wynajął mi sklep, ale mimo to staraliśmy się zrobić coś dobrego i poczynić postępy. Bez względu na cienie byliśmy pełni optymizmu. W ciągu tych miesięcy nasza relacja dojrzała i okrzepła. Dobrze się bawiliśmy w łóżku i poza nim. Ja częściej od niego się śmiałam, bo z natury jestem śmieszką. Roberto rzadziej śmiał się w głos, ale jak już raz zaczął, to – jeśli byliśmy w towarzystwie – czułam się nieco zażenowana przesadą, z jaką to robił. Ale rozumieliśmy się świetnie, czego dowodem było to, że Inma mówiła o nas „rodzeństwo syjamskie”. Roberto nie był tak spontaniczny jak ja, elokwencją popisywał się, jedynie gdy mówił o swojej pracy, ale w sytuacjach intymnych pozwalał sobie na pewien luz. Nie wyobrażałam już sobie życia bez niego. Chociaż nigdy nie poruszyliśmy tematu ślubu, bo żadne z nas nie czuło potrzeby, żeby stanąć przed ołtarzem lub urzędnikiem stanu cywilnego, byliśmy dla siebie stworzeni. Takie rzeczy się wie, prawda? Roberto i Sara, architekt i plumassière. Roberto i Sara, każde zdobywające renomę na własnym polu. Roberto i Sara na oddziale położniczym szpitala, uśmiechający się do swego pierwszego dzidziusia. Roberto i Sara…

– Zaczyna mnie od tego trochę mdlić – powiedziała któregoś dnia Inma. – Masz wszystko tak dokładnie zaplanowane.

– Ależ skąd! – zaprotestowałam. – Przecież nic jeszcze nie jest pewne. Przecież nawet nie wiem, czy uda mi się utrzymać z mojego zajęcia.

– Ty zawsze wszystko planujesz, Saro – stwierdziła Inma. – Zawsze i wszystko. Przecież już nawet zaplanowałaś, jak będą miały na imię twoje dzieci.

– Kłamiesz.

– Henar i Guillermo, jeśli będzie dziewczynka i chłopiec. María i Henar, jeśli dwie dziewczynki. Lucas i Guillermo, jeśli dwaj chłopcy.

– Kiedy ci to powiedziałam? – spytałam zaniepokojona.

– Po trzeciej tequili wszystko wypaplasz. Jesteś gadułą.

No cóż, może istotnie co nieco zaplanowałam. Troszeczkę. Ale każdy jest, jaki jest, a jeśli już miałam to szczęście, że poznałam Roberta, i jeśli było nam ze sobą tak dobrze, to czemu nie miałabym planować różnych rzeczy? To prawda, że nie omówiliśmy tematu dzieci, ale widziałam, jak dobrze się bawi w towarzystwie swoich dwóch siostrzeńców – zupełnie jakby sam nadal był dzieckiem – wyobrażałam więc sobie, że posiadanie dzieci było częścią jego przyszłości, tak jak było częścią mojej. Nie było po co przyspieszać spraw. I tak już wystarczająco dużo mnie kosztowała zmiana statusu na „narzeczoną” po dłuższym spotykaniu się. Mieliśmy przed sobą całe życie. Szliśmy w przyszłość obok siebie, krok po kroku. I dobrze nam było razem.

Po ośmiu miesiącach w końcu udało mi się wykonać dwie rzeczy, z których mogłam być naprawdę w pełni zadowolona. Były to muszka z piórek kolibra i toczek, przy którym moja wyobraźnia zaliczyła taki wzlot, że aż dziw brał, że to filigranowe nakrycie głowy nie zerwało się do lotu. Pokazałam moje dzieła ojcu podczas jednego z rodzinnych obiadów na świeżym powietrzu. A on zadał mi tylko jedno pytanie:

– Już je sprzedałaś?

– Jeszcze nie – odpowiedziałam. – Ale to zrobię.

– Czy dostaniesz za nie tyle, że będziesz mogła zapłacić mi miesięczny czynsz?

– A ile weźmiesz ode mnie za miesiąc?

– Ponieważ jesteś moją córką, możemy się dogadać.

Uśmiechnęłam się; widziałam, że ojciec mięknie. Moje wyroby zrobiły na nim wrażenie.

– Tysiąc euro – rzucił kwotę.

Uśmiech zamarł mi na ustach. Nigdy w życiu nie sprzedam dwóch rzeczy za tyle forsy.

– Są tego warte? – zapytał ojciec, jakby czytając mi w myślach.

– Są, jeśli ktoś tyle za nie zapłaci – odpowiedziałam. Musiałam jednak przyznać przed samą sobą, że wątpię, by znalazł się ktokolwiek taki.

– No to jak zarobisz tysiąc euro, to porozmawiamy.

Łajdak nie ułatwiał mi sprawy, to oczywiste. Musiałam dalej pracować, musiałam projektować, musiałam wytwarzać, musiałam sprzedawać. Rozpoczęcie sprzedaży – coś, co martwiło mnie dużo bardziej niż samo tworzenie moich wyrobów. Bo nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Skoro nie mogłam wystawić rzeczy w sklepie, to jak inaczej miałam je rozpropagować? Próby zrobienia tego przez internet byłyby skazane na porażkę, bo ludzie nie trafiliby na moją stronę, tym bardziej że nie miałam nawet złamanego grosza na jakąkolwiek promocję. A chodzenie po sklepach i oferowanie swoich wytworów było jeszcze bardziej karkołomne. Któż zechce zakupić moje toczki, torebki i muszki, jeśli nie wyrobiłam sobie jeszcze nazwiska?

– Musisz doprowadzić do tego, żeby ktoś znany miał na sobie coś twojego, kiedy będzie kroczył po czerwonym dywanie. Albo żeby jakaś ważna kobieta założyła twój toczek na ślub kogoś z elity. W ten sposób zaczniesz zdobywać renomę – powiedział Roberto.

– Ale jak mam to zrobić? Nie jestem w stanie przekonać do niczego nawet własnego ojca, a co dopiero jakiegoś celebrytę. Nie wiem nawet, gdzie ich szukać.

– Nie jest trudno ich znaleźć.

– I wtedy co? Rzucę się na niego? Wlezę któremuś do domu i sprezentuję mu mój wyrób?

– A wiesz, że to niezły pomysł. Sławni ludzie też lubią dostawać coś za darmo.

– Nie, Roberto, nie mogę tego zrobić.

– Mogę poprosić matkę, żeby coś od ciebie kupiła.

– Nie chcę zaczynać w ten sposób kariery, nie od oszustwa!

Mijały dni i tygodnie. Robiłam nowe projekty. Roberto towarzyszył mi, wspierał mnie i dzielił się swoimi opiniami, mówił, co mu się podoba, a co nie. Pamiętam, że zawsze najbardziej podobały mu się modele o geometrycznych liniach, być może z powodu jego skrzywienia zawodowego. Brakowało już tylko kilku dni do wyznaczonego mi przez ojca ostatecznego terminu, a moje lęki nasilały się w miarę upływu czasu. I właśnie wtedy, gdy już zaczęłam rozmyślać, w jaki sposób wymóc na ojcu odroczenie wyroku, rano, tuż po przebudzeniu – spędziliśmy noc w mieszkaniu babci, co zaczynało się już stawać naszym zwyczajem, bo nie chciało mi się tracić czasu na jeżdżenie do domu rodziców do Aravaki – Roberto wpadł na jakiś pomysł. Spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały jak oczy dziecka, które właśnie ma zamiar wywinąć jakąś psotę, i powiedział:

– Chyba już wiem, jak sprzedać jedno z twoich arcydzieł.

I zaczął ściągać koszulkę z logo Star Wars, w której sypiał.

– Rozbierając się? – zapytałam zdezorientowana.

– Podaj mi muszkę – odparł.

Nie domyślając się, o co chodzi, podałam mu muszkę zrobioną z piórek kolibra. A on zawiązał ją sobie na szyi.

– I co? Jak ci się podobam?

– Muszki wiąże się na koszuli – odpowiedziałam, przyznaję, dość oschłym tonem. Nie wiem, dlaczego w niektórych sytuacjach wychodzi ze mnie nudziara (mnie zbija to z tropu).

– Taka odważna w niektórych sprawach, a w innych taka konwencjonalna – zauważył. Spojrzał w lustro, poprawił muszkę i uśmiechnął się do mnie. – Fajnie wyglądam, prawda? – zapytał.

Prawda. Wyglądał super. Z kręconymi lokami rozświetlonymi promieniami słońca, które wpadały przez balkonowe okno do pokoju mojej babci o ścianach pokrytych różową tapetą. Miał piękne ciało, godne pożądania. Z barwną muszką na szyi, z okularami w czarnych oprawkach, z opadającymi mu niebezpiecznie nisko szarymi bawełnianymi spodniami, ze swoimi czterema włoskami na krzyż na piersi („któregoś pięknego dnia stanę się metroseksualny i je sobie wydepiluję”) był taki pociągający. Wybuchnęłam śmiechem. Nabrałam chęci, żeby się na niego rzucić, rozebrać go do końca, zostawiając jedynie muszkę, i…

– Ale tobie jej nie sprzedam – zastrzegłam.

– To już wiem – odparł. – Ale jutro spotykam się z Tomásem Ferro, będziemy omawiać moją pracę dyplomową.

Nie pojęłam, co ma piernik do wiatraka, i moja twarz musiała wyrażać kompletne niezrozumienie.

– Pod koniec tygodnia mój promotor będzie udzielał wywiadu „El País” – wyjaśnił Roberto. – Będzie mówił o swoim najnowszym projekcie, najwyższym wieżowcu w Dubaju. Chciałabyś, żeby miał na sobie twoją muszkę podczas sesji fotograficznej?

– A jak masz zamiar go do tego namówić? – spytałam.

– Podobam mu się. I podobają mu się niekonwencjonalne rzeczy.

– Jak to „podobasz mu się”? – Zafiksowałam się na pierwszym zdaniu. Nawet nie usłyszałam reszty. – Ty? Podobasz mu się? Skąd o tym wiesz? Napastował cię kiedyś? Zapraszał cię do kina lub do domu?

– Takie rzeczy się wyczuwa, Saro.

– I masz zamiar pokazać mu się tak, bez koszuli? Sprostytuować się dla swojej narzeczonej?

Roberto parsknął śmiechem.

– No cóż… Nie miałem zamiaru posunąć się aż tak daleko…

– Roberto, jestem ci z całego serca wdzięczna, ale nie możesz omawiać swojej pracy dyplomowej bez koszuli i w muszce. Jeśli to zrobisz, może się zdarzyć, że wylądujesz z promotorem w łóżku. Bo gdy wyglądasz tak jak teraz, sam się prosisz o to, żeby cię wykorzystać.

– Zostaw to mnie. Ta muszka jest świetna, sprzeda się sama. Tomás umie docenić piękne rzeczy.

– Przerażasz mnie, Roberto – powiedziałam, jednak tylko na wpół żartem. Rzuciłam w niego poduszką. – Wiesz, że byłabym zachwycona, widząc mój projekt na łamach „El País”, ale nie chciałabym w zamian za to przehandlować swojego narzeczonego.

– Zaufaj mi – odparł.

Zaufałam mu, jak zawsze zresztą. A trzy tygodnie później Tomás Ferro prezentował moją muszkę na czarnej koszuli w weekendowym wydaniu ilustrowanym „El País Semanal”. Co najlepsze, w opisie zdjęć podano, czyja jest koszula – Calvina Kleina, i czyja jest muszka – moja! „Projekt Sary Escribano”. Moje nazwisko pojawiło się w gazecie! A nawet więcej, słynny architekt wspomniał o mnie w rozmowie: „Inspirację można napotkać gdziekolwiek, może nią być cokolwiek. Na przykład ta muszka, którą mam na szyi, jest prawdziwym dziełem sztuki. Mogłaby posłużyć za przykład tego, o czym mówię. Jest niemal architektoniczna w strukturze warstw, w tym, jak rozmieszczono poszczególne piórka, w sposób przemyślany i inteligentny bawiąc się grą kolorów i światła. Mógłbym się nią zainspirować, aby stworzyć projekt budynku. Albo przynajmniej aby mój umysł otworzył się na nowe możliwości i je drążył”.

Nic więcej nie było konieczne. Ani sprzedaż za tysiąc euro, ani nowe projekty. Mój ojciec był pod wrażeniem. Pod wielkim wrażeniem. Jeden z najlepszych architektów na świecie, a przynajmniej jeden z najbardziej znanych, założył coś zaprojektowanego przez jego córkę i chwalił to, mówiąc, że posłuży mu za inspirację. Nazwisko jego córki, jego własne nazwisko, w połączeniu z nazwiskiem Tomása Ferro. Coś, czego on sam nie osiągnął przez trzydzieści lat pracy zawodowej, a czego ja dokonałam jedną małą muszką.

Po raz pierwszy ojciec potraktował mnie poważnie. Moje szczęście nie miało granic. A mój narzeczony, mój Roberto, był najlepszym narzeczonym na świecie. Choć nadal nieco mnie martwiło, że nie mam pojęcia, jak mu się udało wpłynąć na słynnego architekta, aby ten założył moją muszkę. I choćbym nie wiem jak go wypytywała, nie puszczał pary z ust.

– To nic takiego, byle kto mógłby to zrobić.

Ta wymijająca odpowiedź doprowadzała mnie do szału. Jak to: „byle kto”? To świetnie, że nie był zarozumiały, że się nie wywyższał i nie wychwalał. Ale byle kto? I byle co? Co on takiego zrobił?

– Roberto, przyrzeknij mi, że nie musiałeś… – Nie byłam w stanie dokończyć zdania.

– Nie musiałem – odpowiadał rozbawiony.

– Dokończ zdanie!

– Ale ja nie wiem, jaki ma koniec. – I śmiał się jak głupi.

– Wiesz jaki. Świetnie wiesz.

– Ależ skąd.

– Łajdak.

– Moja słodka.

– Głuptasie, powiedz prawdę.

– Prawda jest taka, że mnie było bardziej do twarzy w tej muszce.

Nie byłam w stanie się na niego złościć.

Ojciec oficjalnie przekazał mi klucze do sklepu. To znaczy, same klucze już od dawna mieliśmy, ja i moja siostra – to oczywiste, bo od lat mieszkanie babci było naszym schronieniem, gdy chciałyśmy zostać na weekend w Madrycie. W domu każda z nas mówiła, że zanocuje u jakiejś przyjaciółki, ale w rzeczywistości nocowała tam. I choć nigdy nie rozmawiałam z Lu na ten temat, jestem pewna, że i ona, tak jak ja sama, straciła dziewictwo na kanapie babci. To było tak wygodne i oczywiste, nie trzeba było niczego tłumaczyć w domu.

Przy tej okazji ojciec wręczył mi drugi komplet kluczy spięty breloczkiem z piór, wykonanym przeze mnie; oczywiście to nie ja mu sprzedałam ten brelok, a więc musiał kogoś poprosić, żeby mu go kupił. Wręczył mi je w uroczysty sposób, podczas rodzinnego obiadu.

Tym razem był okropny upał, trzydzieści stopni, więc piecyki ustąpiły miejsca wentylatorom, które spełniały dodatkową funkcję nawilżaczy i spisywały się lepiej od piecyków – bo działały. Mimo że tryskały wodą. I moczyły nam ubrania. I zalewały jedzenie. Lu, która stawała się prawdziwą laską – była zdumiewająco ładna, musiała wygrać główną nagrodę na loterii genetycznej – skarżyła się, że wentylatory zniszczą jej kreację. Lu miała siedemnaście lat i zaczynała karierę modelki. Wystąpiła już na jednym pokazie kolekcji mojej przyjaciółki Chusy, tej ze szkoły mody, i począwszy od tej chwili, co rusz dostawała nowe propozycje. Pojawiła się już na kilku okładkach, a na jej komórkę nieprzerwanym strumieniem płynęły setki WhatsAppów od chłopców, którzy za nią szaleli. Kiedy pomyślę, jaka ja byłam w jej wieku! Czasem i ja podejrzewałam, że jednak rodzice ją adoptowali. Ale pomimo różnicy charakterów, wyglądu fizycznego, doświadczeń życiowych dogadywałyśmy się świetnie, a Lu szczerze się ucieszyła, gdy ojciec dał mi klucze.

Natomiast matkę niemal musieliśmy odwieźć na izbę przyjęć, bo była bliska upicia się do nieprzytomności. Choć usiłowała sprawiać wrażenie, że popiera decyzję ojca, i potakiwała, i kiwała głową, i mówiła, że oczywiście, że mi się uda, że tego właśnie sobie dla mnie życzy, że dlaczego nie miałoby mi się dobrze ułożyć, faktem jest, że okropnie to wszystko przeżywała i przy kolejnej butelce martini ojciec zaczął się o nią martwić.

– Kochanie, byłoby dobrze, gdyby rozpoczęcie kariery zawodowej przez twoją córkę nie zaprowadziło cię prosto do Anonimowych Alkoholików…

– Ależ skąd, ależ skąd, jestem bardzo szczęśliwa. Bardzo szczęszczęśliwa. Najszczęczęśliwsza. Taka uszczęszliwiona, że muszę wznieść toast.

– Już dawno się tak nie skuła – szepnęła mi Lu do ucha. I zwracając się do matki radosnym tonem, poprosiła: – Mamo, nalej mi też.

– Oszywiście, czóreczko, mamy co świętować. Za pióra! – krzyknęła, łapiąc za butelkę.

Wiele toastów wznieśliśmy tego wieczoru. Za sklep, za zdrowie Lu, której urodziny się zbliżały, za decyzję Roberta, żeby wyjechać na rok do Paryża i tam szukać szczęścia jako architekt, jeśli na miejscu niczego nie znajdzie. Mój ojciec zaproponował mu, że przyjmie go do swojej firmy, ale Roberto chciał sam, bez pomocy ojca narzeczonej, zadbać o swoją przyszłość. I nie była to tylko kwestia jego prawego charakteru, po prostu pracownia architektoniczna ojca nie była nadzwyczajna, a on sam jako szef był nie do zniesienia. Chociaż rozumiałam powody Roberta, jego decyzja o wyjeździe do Francji bynajmniej mnie nie radowała.

– A jak go nazwiesz? – zapytał w pewnej chwili ojciec.

– Kogo? – odparłam zdziwiona.

– Sklep. Czy myślisz o zachowaniu nazwy, jaką miał za czasów babci?

– Konfekcje Józefina? Nie, nie. Myślałam o czymś innym.

Ta inna nazwa, wiedziałam o tym od babci, bardzo by jej się spodobała. Była to bowiem nazwa, którą babcia chciała niegdyś nadać swojemu sklepowi, ale czasy wówczas były inne, a ona sama – być może – nie miała aż tyle odwagi. Tak mi powiedziała. Że nie chce zrzucać winy na okoliczności, że to wynikło z jej tchórzostwa. Bo wymarzona nazwa brzmiała zbyt egzotycznie, zbyt bombastycznie. Była zbyt wspaniała jak na rodzaj towaru, który babcia miała sprzedawać, i jak na tę skromną peryferyjną dzielnicę. Może i tak.

– Rajski Ptak – zaanonsowałam. – Tak nazwę mój sklep.

Ojciec niemal zakrztusił się winem, gdy to usłyszał. Zauważyłam, że spojrzał na mnie z dumą. Rzadko tak na mnie spoglądał.

– Tę właśnie nazwę twoja babka… – Był tak roztrzęsiony, że nie mógł dokończyć zdania.

– Wiem, tato…

– …byłaby zachwycona…

Usiłował opanować emocje, ale mu się nie udało i oczy wypełniły mu się łzami, które zaczęły spływać po policzkach.

– No i widzisz, doprowadziłaś ojca do płaczu – oburzyła się matka. – Wypij jeszcze kieliszeczek, Arturo.

– Bo mama byłaby taka szczęśliwa… – wybełkotał, szlochając.

– Oczywiście, Arturo, oczywiście. Napij się jeszcze, przecież nie jesteśmy na stypie.

– …taka szczęśliwa…

Kilka miesięcy później otworzyłam sklep. Włożyłam w to trochę oszczędności, które uciułałam, dając prywatne lekcje chemii przez te wszystkie lata, oraz te parę groszy, które pozostawiła mi w spadku babcia. Do tego, dzięki poręczeniu mojego ojca, dobrego klienta, dostałam z jego banku żałośnie mały kredyt, i te wszystkie pieniądze posłużyły do gruntownego liftingu dawnych Konfekcji Józefiny i ich przemiany w Rajskiego Ptaka.

Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy w końcu wspólnymi siłami (czyli Roberta, dwóch robotników budowlanych i moimi) powiesiliśmy szyld nad drzwiami. Projekt graficzny, typografię i wykonanie wziął na siebie Roberto, który doskonale uchwycił ducha bujnej ekstrawagancji, na jakim mi zależało. Tej nocy balowaliśmy aż do rana. Uznałam Roberta za najlepszego narzeczonego na świecie. Nie przestał mi się podobać nawet wtedy, gdy przeholował z alkoholem. A tej nocy obydwoje sporo go nadużyliśmy i zakończyliśmy program, tarzając się na zapleczu wśród piór.

Następnego dnia miało być otwarcie sklepu dla klientów.

Zanim do niego doszło, ojciec przyniósł mi oprawioną w ramkę stronę „El País”, na której Tomás Ferro wypowiadał się o mojej muszce. I dosłownie zmusił mnie, żebym ją zawiesiła na jednej ze ścian w sklepie. Najlepiej na tej z cegły, którą tak trudno było wydobyć spod tynku, a która była moim oczkiem w głowie, bo na niej wyeksponowałam część moich prac. Ściana nadawała nastrój całości i stanowiła świetną kwintesencję tego, co można było znaleźć w moim sklepie, wyrażała jego ducha. Wstydziłam się wieszać na niej tę ramkę, ale nie miałam innego wyjścia, więc poszukałam młotka i gwoździ i wzięłam się do roboty. Muszę wyznać, że podczas tych czynności z przyjemnością wodziłam wzrokiem po moim Rajskim Ptaku i sama nie mogłam się nadziwić, jak udało mi się zmienić babciny sklepik w to miejsce, utrzymane trochę w stylu vintage, a jednocześnie bardzo nowoczesne, tak dobrze pasujące do nowych lokali, które w tym samym czasie powstawały w dzielnicy Malasaña i zamieniały ją w okolicę trochę podobną do nowojorskiej dzielnicy East Village. Na starych madryckich uliczkach pojawiły się naleśnikarnie, przywodzące na myśl nastrój paryskiej Dzielnicy Łacińskiej; sklepy rowerowe; sklepiki z ubraniami vintage lub z drugiej ręki; cukiernie serwujące cupcakes; lokale z narodowymi kuchniami z całego świata i daniami na wynos (włoskie – tych było najwięcej, poza tym japońskie, greckie, tureckie, indyjskie); zakłady fryzjerskie o zabawnych nazwach, oferujące dodatkowo piercing i tatuaże; kwiaciarnie, z których na chodniki wylewały się złocienie, róże i tulipany; kawiarnie o ścianach wyłożonych tapetami w kolorowe, geometryczne wzory nawiązujące do lat siedemdziesiątych XX wieku.

A pośród tego wszystkiego byłam też ja i mój Rajski Ptak. Osiągnęłam cel. Nareszcie miałam coś własnego. Ten kawałek podłogi w sercu dzielnicy Malasaña, w sercu Madrytu, był mój. Mój. To było tak wspaniale kojące uczucie…

Sklep zrobił wrażenie w dzielnicy, zwłaszcza na początku, tuż po otwarciu. Ludzie wchodzili, komentowali, chwalili nakrycia głowy i torebki. Ale prawie nikt nic nie kupował. Towar był za drogi jak na to miejsce. Nie mogłam jednak obniżyć cen, każdy przedmiot był unikatowy, jego wytworzenie kosztowało mnie ogrom pracy. Nie, zamiast obniżać ceny, musiałam przyciągnąć inną klientelę.

Częściowo mi się to udało podczas pierwszego roku istnienia sklepu. Trochę sprzedawałam, niewiele, więcej tworzyłam. Byłam pełna optymizmu i nadziei. Nabierałam też coraz większej zręczności. Stawałam się profesjonalistką, rzemieślniczką, oczyma wyobraźni widziałam już siebie, jeżdżącą po świecie i dającą wykłady jako jedna z nielicznych ekspertek w sztuce artystycznego wykorzystania piór. Moja wyobraźnia wyprzedzała rzeczywistość, jak zawsze zresztą. To, że tak mało sprzedawałam, nie zniechęcało mnie do prowadzenia interesu, choć ledwie wystarczało mi na opłacenie rachunków za elektryczność, podatków i czynszu, którego ojciec domagał się regularnie każdego miesiąca. Nie byłam bynajmniej zachwycona faktem, że jestem jego najemcą. „I dziękuj Bogu, że nie biorę od ciebie czynszu także za mieszkanie na piętrze. Przecież wiem, że tam mieszkasz, bo w domu praktycznie nie bywasz”. Miał oczywiście rację, mieszkałam tam i już nawet zaczęłam trochę przemeblowywać niektóre pomieszczenia, żeby poczuć się jak u siebie. Zwłaszcza kuchnię, salon i sypialnię – tę, której używałam. Trzy pozostałe pokoje nadal wyglądały tak, jak je zostawiła babcia.

Największe wzięcie miały moje toczki, które kupowano na śluby i wesela. Z biegiem czasu niektóre kobiety z klasy wyższej odważały się zapuścić aż do Malasañy, żeby je przymierzyć. Były to panie, które dobrze wiedziały, czego chcą, wymagające, niezbyt skłonne do słuchania porad, choć były też miłe wyjątki. Bardziej oglądały, niż kupowały, ale zawsze udawało mi się przekonać choć kilka klientek i dzięki nim mój miesięczny budżet jakoś się domykał. Natomiast o zyskach nie było jeszcze mowy. Miałam zamiar rozpocząć wytwarzanie nowej linii produktów, nie tak wyszukanych, więc nieco tańszych, żeby mogły sobie na nie pozwolić także mieszkanki dzielnicy, ale nie starczało mi na to czasu. Toczki były ogromnie pracochłonne i pochłaniały mnie zupełnie. Było to paradoksalne, że sprzedawałam luksusowe wyroby, a ledwie było mnie stać, żeby zapłacić za ogrzewanie.

Jednym z pomysłów, które zaczęłam wprowadzać w życie, była linia wyrobów second-hand, starannie przeze mnie wybranych, odświeżonych i przekształconych przy pomocy moich piór. Stopniowo tworzyłam małą kolekcję: suknie z pierzastą falbaną, spódnice z ogonem z pawich piór, skórzane kurtki z anielskimi skrzydłami, koszule o kroju z lat sześćdziesiątych z pękiem piór wystającym z butonierki. Byłam niezwykle dumna z tych rękodzieł, które przyczyniały się do tworzenia nastroju mojego sklepu.

Tak mijały miesiące. Aż w pewnej chwili nastąpił zastój. O ile przez pierwsze półtora roku udawało mi się oszukiwać samą siebie, że pierwsze koty za płoty, że liczba klientów wzrośnie, to wreszcie musiałam się zmierzyć z brutalną prawdą: nic takiego nie nastąpiło i po dwóch latach od otwarcia sklepu nie zarabiałam już nawet na czynsz. Bolało mnie to, ale najbardziej mi doskwierało, że musiałam przyznać rację mojemu ojcu. Ja, wieczna optymistka, której wydawało się, że wszystko pójdzie z górki, że – podobnie jak udało się ze zdjęciem Tomása Ferro w „El País” – wszystko się ułoży. Jednak to nie było takie proste. Pocieszało mnie nieco, że nie tylko ja znalazłam się w takiej sytuacji – moi przyjaciele ze szkoły mody także desperacko walczyli, żeby utrzymać się na powierzchni. Im było chyba jeszcze trudniej, bo kryzys dopadł wszystkie branże i moda nie była tu wyjątkiem. Często chodziliśmy na piwo: ja, David i Chusa, i użalaliśmy się nad sobą, wyrzekając, że zaczęliśmy nasze kariery właśnie w tym czasie i właśnie w tym kraju. Niekiedy dołączała do nas moja siostra, która nie wydawała się dotknięta żadnym rodzajem kryzysu, ani ekonomicznym, ani uczuciowym, ani żadnym w ogóle. Właśnie skończyła dziewiętnaście lat i miała już za sobą występy na wybiegach Paryża, Mediolanu i Nowego Jorku, zawsze była ubrana w nowe ciuchy, zawsze przyprowadzała ze sobą nowych chłopaków, często kolegów z pokazów mody, nieziemsko przystojnych modeli, na których widok Davidowi zapierało dech.

– Nie bądź jędzą, używaj ich, ale mi ich nie zużyj! – mówił.

– I pomyśleć, że ta gówniara zaczynała razem ze mną – jęczała Chusa. – Jedyna, której na tym nie zależało, i jedyna, która odniosła sukces w modelingu. Chyba się pochlastam.

Tak, sukcesy mojej siostry wydobywały na wierzch wszystko co najgorsze u moich przyjaciół. Gdy pojawiała się promieniejąca, energetyczna, szalona, szczęśliwa i uwieszona u ramienia któregoś z młodzieńców, którzy zawsze, zawsze wpatrywali się w nią jak w obraz, David i Chusa wybuchali litanią lamentów i przekleństw.

– I nie dosyć jej, że się z nimi łajdaczy, jeszcze ich w sobie rozkochuje! – David nie dawał za wygraną.

Gdy ona święciła triumfy, ja zmagałam się z wizją eksmisji. Miałam pętlę na szyi. Nie spałam po nocach lub miałam koszmary. Strach przed porażką zaczął mnie paraliżować, tak jak wtedy, przed laty, gdy szykowałam scenografię do Snu nocy letniej. Obawa, że poniosę klęskę, zawsze wywoływała u mnie rodzaj odrętwienia, wręcz fizycznego. Tym razem musiałam się z tym zmagać przez dłuższy czas i zaczęłam miewać kłopoty z oddychaniem. Przeżyłam dwa krótkie napady paniki. Czułam, jakby ściany sklepu się na mnie waliły, jakby moje płuca się zaciskały i brakowało mi powietrza. Cóż to za okropne i nieprzyjemne uczucie, nie panować nad własnym ciałem, które staje się nieposłuszne i wrogie. Co za koszmar – czuć, że nie jest się panem samego siebie. Na szczęście w obu tych przypadkach Roberto był blisko, bo gdybym była sama… nie wiem, jak by się to skończyło.

To właśnie wtedy w pracowni przy sklepie pojawiła się czarna plama wilgoci. Z początku udawałam, że jej nie widzę, ponieważ przerażała mnie myśl o konieczności remontu, ale kiedy zaczęła się powiększać, nie pozostało mi nic innego, jak się tym zająć. Wezwałam hydraulika i murarza, ale mimo iż robili, co mogli, nie znaleźli miejsca przecieku. Za bezskuteczne stukanie i wiercenie zapłaciłam im tyle, ile przypuszczalnie kosztuje nerka na czarnym rynku, a potem jeszcze musiałam wezwać malarza, żeby zamalował plamę, która według tych rzekomych ekspertów miała się już nie powiększać. Po dwóch miesiącach plama wylazła na wierzch. Doszłam do wniosku, że muszę się pogodzić z jej istnieniem, że muszę z nią żyć, ponieważ współgra ze stanem mojego ducha i moich interesów. No cóż, przyjęłam, że ludziom zdarzają się gorsze rzeczy i też jakoś sobie radzą. Choć w głębi duszy widziałam w niej metaforę czarnych chmur zbierających się nad moim życiem. Trudno byłoby o lepszą wizualizację mojej klęski zawodowej niż ta niemożliwa do usunięcia mokra plama. Ja, która w pierwszych miesiącach widziałam się oczyma wyobraźni tryumfującą na wybiegach całego świata i eksportującą swoje wyroby do Anglii, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, ozdabiającą okładki „Vogue’a”, „Elle” i „Vanity Fair”, jedyne, co osiągnęłam, to mokra plama, której nie mogłam się pozbyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: