Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tam, gdzie urodził się Orfeusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tam, gdzie urodził się Orfeusz - ebook

To nie jest przewodnik po Bułgarii. I na pewno nie jest to też książka o odkrywaniu uroków życia w nowym dla siebie miejscu. Jeśli jednak chcecie poznać nieznany region Europy, który potrafi zaczarować, to na pewno książka dla Was.

Ałbena Grabowska, pisarka, lekarka, znana z magicznych powieści autorka spisała swoje wspomnienia i wiedzę o Rodopach, skąd pochodzi jej rodzina. Tu, w wiosce Czepełare, u babci, wśród wspaniałej, dzikiej przyrody spędzała wakacje.

W książce splata się nieco burzliwa historia rodziny z opowieściami o codzienności, kulturze, tradycjach, geografii, historii i bułgarskiej kuchni. Rodopskie korzenie, a jednocześnie polskie pochodzenie pozwalają jej spojrzeć z sympatią, ale i dystansem na różnice kulturowe, językowe i mentalne.

Książka jest podróżą. Dla autorki - w krainę wspomnień, dla nas – do kraju otwartych ludzi, magicznych miejsc, fig i wina. I Orfeusza, który tu wyszedł z wody i tu znalazł przejście do Hadesu, dokąd zszedł, aby odzyskać ukochaną Eurydykę.

Ałbena Grabowska – pisarka, matka trójki dzieci, która nie wyobraża sobie życia bez pisania. Zawodowo: lekarz neurolog-epileptolog.

Imię Ałbena, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza swoim bułgarskim korzeniom.

Wydała między innymi powieści „Lot nisko nad ziemią”, „Lady M.”, „Coraz mniej olśnień” oraz sagę „Stulecie Winnych”.

Nagrodzona przez czytelniczki nagrodą „Pióra” podczas Festiwalu Literatury Kobiet w roku 2015, nominowana do tej nagrody także w roku kolejnym.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65456-81-6
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POWRÓT

Po ośmiu latach nieobecności wracam do domu, z którym wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Zamiast wzruszenia jestem przerażona. Widzę straszliwą ruderę, z sypiącym się tynkiem i grzybem na ścianach. Zapach pleśni unosi się wszędzie. Ogarnia mnie wilgotne zimno. Zapadł wieczór. Dzieci i ja jesteśmy po całym dniu podróży. Przebyliśmy dwa tysiące kilometrów, żeby spędzić wspaniałe wakacje, przy okazji robiąc niewielki remont. Jednak zdaje się, że to on wysunie się na pierwszy plan. Gdy ścielę łóżka, czuję wilgoć pościeli. Patrzę z przerażeniem na obecne na każdym kroku kosarze. Dzieci chcą wiedzieć, czy te pająki mają coś wspólnego ze Spidermanem.

Rano zjawia się szef ekipy remontowej. Jest punktualny. Towarzyszy mu wuj Christo, zwany w rodzinie małym dla odróżnienia od starszego wuja o tym samym imieniu, zwanego dużym. Mały Christo znalazł ekipę, która zrobi remont. Jest człowiekiem niezwykle solidnym. Można mieć zaufanie do ludzi, których poleca. Szef ekipy ma na imię Czawdar. Mówię, co chciałabym zrobić, choć gołym okiem widać, że do zrobienia jest wszystko. Trzeba wyburzyć ściany, a potem zbudować je na nowo, wykonać izolacje, pomalować, wymienić instalację elektryczną oraz wodno-kanalizacyjną. Największe wyzwanie stanowi przekształcenie w normalny pokój pomieszczenia, które od początku istnienia domu było piwnicą. Jedna ze ścian jest całkowicie wkopana w ziemię. Zapach pleśni trudno tu znieść. Jestem przygotowana na to, że Czawdar uzna za niemożliwe do zrobienie z piwnicy pokoju. On jednak nie wygląda na przestraszonego widokiem zrujnowanego domu.

– Lalka (kukła) – mówi. – Będzie z tego domu lalka. Ma pani piękny dom.

Dom zbudowano dziewięćdziesiąt lat temu z kamienia z pobliskiego kamieniołomu. Ściany mają prawie metr grubości. W zimie jest ciepły, latem zachowuje głęboki chłód.

Zbudował go pradziadek dla swoich dzieci w 1920 roku. Była ich trójka, więc jest parter i dwa piętra. Do nas należy tylko parter, po babci, która jako kobieta, mimo że najstarsza z rodzeństwa, nie miała możliwości korzystniejszego wyboru. Mieszkała w innym mieście, przyjeżdżała ze mną na wakacje, więc może nie było jej potrzebne piętro. Nie słyszałam zresztą, żeby się skarżyła. Nad nami mieszkał brat babci, wuj Aleko z żoną Katją, zwaną uczinajką, czyli wujenką i dwoma synami: Christem i Rajkiem. Górne piętro zajmowała rodzina młodszego brata babci, Mircza. Wuj Mirczo zmarł w bardzo młodym wieku z powodu choroby serca, osierocając syna, małego Christo oraz córkę Marię. Kiedy byłam małą dziewczynką, dom stał nieotynkowany. Widać było kawałki oszlifowanych kamieni, które oddzielała fuga. Pamiętam też dach kryty specjalnymi płytami z kamienia, które nazywają się tikli. Ze szczelin w dachu sypało się jak diabli. Dla mnie jednak dom był piękny. W sąsiedztwie niektóre domy do tej pory stoją nieotynkowane, pokryte łupkiem, ale dziś jest to już rzadkość, nawet w tak małym miasteczku jak Czepełare. Któregoś lata kuzyni mamy, którzy mieszkają na piętrach na stałe, otynkowali dom i pomalowali go białą farbą. Parter ozdobiono mozaiką ze świecących kamyków. Oryginalne łupki zdjęto i zastąpiono dachówką.

Pod koniec prac wykonujący je robotnicy popatrzyli na dom, który przypominał już zwyczajny klocek, jakich wiele w każdym kraju.

– Lalka – powiedzieli. – Macie teraz piękny dom.

Zaczynamy remont. Mam tysiące obaw. Rozmawiałam z szefem ekipy, ale nie widziałam pracowników. Nie wiem, czy będą dobrze pracować. W jakich godzinach? Jesteśmy na południu Europy. Tu obowiązuje sjesta, która rozciąga się, w zależności od temperatury, od mniej więcej godziny dwunastej do piętnastej. Wszystkie instytucje państwowe mają przerwę od południa do czternastej. Nie da się załatwić niczego, nawet gdyby się paliło.

Najbardziej obawiam się jednak tego, że nie będą słuchać kobiety. Kobieta w tym kraju jest bowiem człowiekiem gorszej kategorii. Nawet jeśli to ona zarabia na dom, a mężczyzna nic nie robi, on decyduje o wszystkim. Mąż rzecz święta.

Babcia całe życie twierdziła, że mój ojciec jest bardzo dobry, bo pozwala mamie wyjeżdżać. Mama jako muzyk podróżowała regularnie, a sprzeciw ojca równałby się pozbawieniu jej prawa wykonywania zawodu.

Tutejsi mężczyźni przez całe życie decydują o wszystkim, co dotyczy domu i rodziny. Szczególną pozycję ma mąż i ojciec. Jeśli mąż umrze, żona przejmuje jego rolę tylko wtedy, gdy nie ma syna. Jeśli ma, wówczas on przejmuje rządy w domu, a matka musi liczyć się z jego zdaniem.

Może w większych miastach ten podział nie jest tak wyraźny, ale tu w małym górskim Czepełare jest oczywisty.

W drzwiach stoi ekipa remontowa. Wszyscy mają na sobie kombinezony robocze, a w rękach małe, plastikowe kubeczki. Popijają z nich kawę i patrzą wyczekująco. Zastanawiam się, czym ich przekonać do swoich racji.

– Mąż przyjeżdża za dwa tygodnie, wszystko musi być zrobione – mówię niepewnie.

Szef ekipy przystaje i patrzy ze zrozumieniem. Znalazłam argument, który do niego dociera.

Do pracy przywozi mniej więcej dziesięciu mężczyzn. Na niecałych osiemdziesięciu metrach kwadratowych pracują jednocześnie, szybko i sprawnie.

– Wkładaj te kamyki pod schody – słyszę któregoś dnia. – Będzie lepsza izolacja, i zabieraj się do ściany, bo jej mąż przyjeżdża za pięć dni.

Lubię obserwować ludzi pracujących fizycznie, jest w tym jakieś surowe piękno. Praca mięśni daje wymierne efekty, rośnie ściana, powstają schody. Robotnicy co chwila wychodzą na kawę, albo robią długie przerwy. Mimo to wygrzewam się spokojnie na słońcu, w końcu płacę za pracę, a nie za godziny. Od drugiego dnia sama podaję im kawę. Parzę ją w tygielku i nalewam do filigranowych filiżanek z czasów młodości mojej babci. Ludzie Czawdara nie mają zwyczaju dziękować, ale widzę, że doceniają drobne gesty. Jestem świadkiem burzenia ściany. Pył mnie nie zraża. Chcę zobaczyć, z jakiego materiału jest zbudowana.

– To czit – wyjaśnia robotnik o tak ciemnej karnacji, że przypomina mulata.

Patrzę z niedowierzaniem na kunsztownie splecione gałązki jałowca podobne do wiklinowych witek. Wylano glinę, z wierzchu pokryto wapnem, żeby je pobielić. W takiej ścianie przebiegają przewody elektryczne. To ona utrzymuje dwa piętra. Robię zdjęcia na pamiątkę i z ulgą patrzę jak pracownicy budują ścianę z gazobetonu. Po południu kupuję dla nich skrzynkę piwa i dużą paczkę papierosów.

– U nas w Polsce jest taki zwyczaj, że jak się stawia ściany, to pije się alkohol. Taki zwyczaj – tłumaczę nieporadnie.

Biorą je i dzielą między siebie.

– To musi być bardzo ciekawy kraj – mówią.

Po miasteczku roznosi się wiadomość, że przyjechała wnuczka Katji z Karadżowskich i robi remont swojej części domu. Wszyscy za punkt honoru poczytują sobie zobaczyć mieszkanie w remoncie. Zwłaszcza sąsiedzi. Gdy mieszka się na południu, należy dostosować się do mentalności miejscowych, w przeciwnym razie można narazić się na nieporozumienia, zdziwienie, a co najgorsze – niczego nie da się załatwić. Kiedy idę ulicą, obcy ludzie mówią mi dzień dobry. Po miasteczku rozeszła się wieść, że remont idzie pełną parą. Z okien samochodów kłaniają mi się nawet nieznani mężczyźni. Zdobyłam szacunek. Wzdycham, kiedy ktoś bez ceregieli pakuje się do mojego domu. Kiwam głową w odpowiedzi na komentarze i rady. Muszę uważać, żeby nie zostać źle zrozumianą. W Bułgarii kręcenie głową rozumiane jest jako zgoda, natomiast kiwanie oznacza jej brak.

Wizyty mają swoje plusy. Niektórzy z gości przynoszą prezenty, zawsze użyteczne: pomidory, młode ziemniaki z ogródka, gotowe gołąbki w liściach winorośli, mleko od krowy. Każdy poleca mieszkanie Bogu, wypowiada stosowną formułkę i odchodzi. To miłe.

Któregoś dnia widzę jednego z sąsiadów, starszego pana Kolo, który podpierając się dwoma laskami, idzie pod górę ulicą. Zgięty w pół, ponad osiemdziesięcioletni, ogorzały, z zachrypniętym głosem. Wręcza mi bańkę świeżego mleka i słoik kwaśnego. Kiedyś w Czepełare było mnóstwo krów i owiec. Rzadko obejście nie miało obory. Pasterze, którym towarzyszył pies, zbierali krowy z całej okolicy i razem z psem szli na górskie łąki. Przeważnie ubrani w stroje ludowe, z charakterystycznymi kraciastymi torbami na ramionach, malowniczo prezentowali się na stokach. W naszej okolicy było około sześćdziesięciu krów, liczyłam je wieczorem, gdy schodziły z gór. Uwielbiałam patrzeć, jak stają przed bramami i ryczą, żeby im otworzyć. Zawsze się zastanawiałam, jak krowa rozpoznaje swoją zagrodę. Dziś w całym Czepełare jest niewiele ponad trzydzieści krów, a owiec nie ma w ogóle. Nieliczne ich stada, które można jeszcze zauważyć w czasie podróży, należą chyba do jakichś przedsiębiorstw.

– Dla dzieci – mówi dialektem pan Kolo, podając mi mleko.

Należy do starego pokolenia, które porozumiewa się wyłącznie po rodopsku. Moja babcia w mieście mówiła po bułgarsku, ale kiedy przyjeżdżałyśmy do Czepełare, gawędziła z koleżankami wyłącznie gwarą. Stąd i ja znam ją dosyć dobrze. Częstuję pana Kolo wodą i czekoladką. W ten sposób zgodnie z tradycją okazuję mu szacunek. Szczególne znaczenie ma woda. W kraju, w którym panuje wszechobecny upał, ma to szczególną wymowę. Pan Kolo kuśtykając, wchodzi do środka. Napotyka Mitka, który układa schody z terakoty.

– Nie tak – mówi do niego. – Zrób te schodki z desek. Dzieci będą chodziły po tym boso, to nie zmarzną.

Obaj mnie ignorują. Mitko przerywa pracę i zaczyna dyskutować ze starszym panem. Przyglądam się w milczeniu, lecz na twarzy mam wypisane, że to mój dom, ja płacę i wymagam. Zdaje się, że nikogo to nie interesuje. Mitko pyta, skąd wziąć deski. Kolo każe mu iść ze sobą, to tylko dwa schodki, da mu swoje drewno. Nikt nie pyta mnie o zdanie. Przypominam sobie, że Kolo nazywany jest tu Al Capone.

W końcu to dwa schodki, a dzieci – co prawda, to prawda – chodzą boso.SKARB PRADZIADKA

Wewnątrz domu unosi się mnóstwo pyłu. Nie można tam mieszkać. Musieliśmy z dziećmi przenieść się do hotelu. Codziennie biegam między hotelem a remontowanym domem, po drodze robiąc sprawunki. Szef ekipy przekonuje, żeby nie przyjeżdżać codziennie. Jego ludzie będą dobrze pracować bez mojego nadzoru. Wierzę, ale interesują mnie szczegóły prac. Pod deskami podłogowymi widać gołą ziemię.

– Zaraz wsypiemy tam kamienie, dla izolacji – mówi Milen, najsprawniejszy z robotników.

Lubię go, bo widzę, jak przykłada się do pracy. Wiem, że jest Bułgarem wyznającym islam, ale nie poruszam z nim kwestii wiary.

– Jak coś tam schowałaś, to wyjmij, bo potem już nie będzie można – radzi.

Jakby czytał w moich myślach. Babcia opowiadała, że kiedy budowano dom, pod fundamentami zakopano złote monety. Przyszedł pop, śpiewał, modlił się, a potem wsunięto sakiewkę z pieniędzmi i zaczęto wylewać zaprawę.

Kusi mnie, żeby chociaż spróbować znaleźć rodzinny skarb. Babcia zdradziła, gdzie dokładnie zakopano sakiewkę. Sama tego nie widziała, ale opowiadała jej o tym mama. Zastanawiam się, czy szukać tego skarbu. Rezygnuję. Jeśli w fundamentach są pieniądze, to niech leżą dalej. Mówię Milenowi, żeby sypał kamienie. Już nigdy nie odnajdę złotych monet. Przepadły jak inne wygrane przez pradziadka w karty w czasie wojny bałkańskiej. Jego jednostka stacjonowała gdzieś w Turcji. Żołnierze umilali sobie czas graniem w karty z miejscowymi. Pradziadek, który znał tajniki hazardu od czasów, kiedy prowadził w górach szynk, radził sobie na tyle dobrze, że wygrał pokaźną liczbę złotych monet. Obawiając się kradzieży, a może i próby zamordowania, nocą wyszedł i zakopał wygraną na cmentarzu, w tureckim grobie, w nogach nieboszczyka. Po wojnie miał wrócić i wykopać monety. Z różnych przyczyn nigdy do tego nie doszło. Pradziadek bał się pojechać do Turcji sam. Później granice zostały zamknięte.

Pieniądze albo nadal spoczywają w tym grobie, albo przypadkiem trafiły w czyjeś ręce, a szczęściarz do dziś nie wie, kto mu je podarował. Mama w dzieciństwie często z ust dziadka słyszała słowa: „Karadża ma pieniądze, jeszcze wam wszystkim pokaże”. Karadża to nazwisko rodowe pradziadka. Cały nasz ród to Karadżowcy. Mama, która jako mała dziewczynka mieszkała w Czepełare, i duży Christo nie wiedzieli, że ich dziadek mówi o pieniądzach leżących na cmentarzu pod Edirne. Szukali ich na strychu, w drewutni, pod łóżkiem i w szufladach. Naturalnie bez powodzenia.

Pokój od frontu wygląda bardzo ładnie, jest jasny i przestronny. Na jednej ze ścian wieszam retuszowany portret prababci i pradziadka. W końcu to oni budowali ten dom i należy im się honorowe miejsce. A gdyby jeszcze z góry zerknęli łaskawym okiem na remont, nie byłoby źle. Pokój frontowy i kuchnia to najstarsze pomieszczenie w całym domu. W trakcie wielu lat budowy to tam toczyło się życie. Najstarszą pamiątką są drewniane drzwi, które wiodą z pokoju do kuchni, niestety zostały pomalowane farbą lateksową na brzydki żółty kolor. W przyszłości trzeba będzie spróbować ją zedrzeć i przywrócić im pierwotny stan. Podobno są też oryginalne belki stropowe w kuchni, ale w ramach upiększania domu zostały zasłonięte – pokryto je tynkiem i zamalowano. Szkoda. Pokój frontowy pamięta liczne pogrzeby członków rodziny. Pierwsza zmarła w nim prababcia. Jej ciało wystawiono w otwartej trumnie wedle zwyczajów prawosławnych. Obok trumny palono świece, modlono się za duszę zmarłego. Czuwanie przy zwłokach trwało przez całą noc, następnego dnia odprowadzono je do cerkwi, a potem na cmentarz. Ze względu na temperaturę zmarłych grzebie się zazwyczaj drugiego dnia, nie później.

Cmentarz w Czepełare znajduje się na zboczu góry. Odległości między grobami są tak małe, że nie wyobrażam sobie, jak tam może się zmieścić kondukt żałobny. Pewnie do samego grobu dociera tylko pop i grabarze. Nasz rodzinny grób, w którym pochowani są pradziadkowie i bracia mojej babci, znajduje się u podnóża góry cmentarnej. Po drodze bardzo się męczymy, przejście do grobu wymaga wielkiej uwagi. Każdą z mogił otaczają kamienie. Zbocze jest bardzo strome. Trudno chodzić między grobami. Uważamy, żeby nie poślizgnąć się na kamieniach lub nie stąpać po cudzych mogiłach. Na cmentarz chodzi się zwykle w piątek. Dostosowujemy się do tego zwyczaju. Po drodze kupujemy w cerkwi świece, żeby wcisnąć je w ziemię na grobie. Palimy także kandiło, czyli lampkę oliwną w oszklonym ołtarzyku. Modlimy się chwilę za dusze zmarłych. Na grobie postawimy tabliczkę upamiętniająca moją babcię, która koniec życia spędziła w Polsce i tam została pochowana. Przywieźliśmy też ziemię z jej grobu. Mamy mało miejsca. Obok, nad grobem i na stromiźnie za nami są inne groby. Przypominam sobie, jak jeden z wujów mówił, że kiedy rozkopano grób, aby zrobić miejsce dla jednego z braci babci, znaleziono o jedną czaszkę więcej. Pewnie zsunęła się z któregoś z grobów położonych wyżej. Pomyślałam wtedy, że może kości naszych przodków zsunęły się niżej, a te tutaj są z górnych grobów. Miałam osiem lat. Wyobraźnia dziecka jest ogromna.

Niedzielne nabożeństwo w cerkwi, usytuowanej w pobliżu rzeki, w centrum miasta, jest odprawiane tylko jedno. Cerkiew otacza niski kamienny murek, a urokliwe podwórko jest pełne roślin i kwiatów, które będą poświęcone podczas święta Matki Boskiej Zielnej. To jedno z największych świąt w prawosławiu. Nabożeństwa są niezwykle uroczyste, a elementem liturgii jest święcenie ziół i kwiatów. Święci się bazylię oraz geranium, które Bułgarzy nazywają zdrawec. Jest tu rośliną lubianą, bardzo dekoracyjną i łatwą w utrzymaniu. Rośnie na podwórkach, klombach miejskich, w skrzynkach balkonowych i donicach. Przywiozłam sobie do Polski sadzonkę. Rozrasta się tak, że rozważam przesadzenie jej do wielkich donic, które chcę ustawić na werandzie. Pięknie pachnie.

Cerkiew jest stara i pełna ikon, wśród których króluje święty Jerzy. Jego wizerunki z włócznią należą do najbardziej rozpoznawalnych w Bułgarii. Tłumaczę synkowi, że to ktoś na kształt dzisiejszych superbohaterów. Wyjaśnienie zemści się na mnie i moim mężu okrutnie, ponieważ zostaniemy zasypani pytaniami o przygody świętego Jerzego i smoki, które zabił. Na nic zdają się tłumaczenia, że smok to symbol szatana, że to taka przenośnia. Machina dziecięcej wyobraźni poszła w ruch.

W 2005 roku Czepełare nawiedziła powódź. Rzeka Czaja, zwykle przypominająca niegroźny strumyk, wylała, zabierając z nurtem restaurację, położoną przy moście niedaleko cerkwi. Woda zniszczyła domy i sklepy w pobliżu rzeki. Żywioł zabrał również trzy osoby, między innymi popa z przycmentarnej cerkwi. Wyszedł w czasie nawałnicy do samochodu i przysypała go osuwająca się z góry skarpa. Był bardzo młody, żegnało go całe miasto, szepcząc, że jeśli Bóg zabiera popa do siebie, to znaczy, że miasto ma dużo grzechów.

Msza prawosławna trwa ponad dwie godziny. Właściwe nabożeństwo jest poprzedzane tak zwanymi utrinna, modlitwą i śpiewami chóralnymi a cappella. W tradycji prawosławnej zachował się śpiew bez oprawy instrumentalnej. Msza święta zaczyna się dopiero po godzinie. Kapłan co chwila znika za carskimi wrotami rzeźbionymi w drewnie i inkrustowanymi srebrem. Potem wychodzi, aby prowadzić dziwny śpiewny dialog z parafianami albo bezpośrednio z Bogiem. Nie ma charakterystycznych dla kościołów katolickich organów, ale jest chór złożony przeważnie ze starszych mieszkanek miasteczka. Zawsze chciałam zaśpiewać w takim chórze, lecz nigdy nie odważyłam się powiedzieć o tym głośno. Wydawało mi się, że to nic trudnego, melodia ciągle się powtarza, a słowa to z małymi wyjątkami Gospodi pomiłuj. Dopiero w ostatnich latach wsłuchałam się w złożoność melodii, dziwny rytm i słowa w języku starocerkiewnosłowiańskim, który jest językiem liturgii. Chór, który w czasach mojego dzieciństwa liczył około trzydziestu osób, ostatniego lata znacznie zmalał. Z balkonu cerkiewnego po mszy zeszło zaledwie pięć kobiet w charakterystycznych czarnych strojach, z czarnymi chustami na głowie. Co roku liczba starszych pobożnych kobiet zmniejsza się, a młodzież rzadko chodzi do cerkwi.GÓRY Z ARBUZÓW I OSY W FIGACH

Owoce w Bułgarii są wszechobecne, ogromne, kolorowe, soczyste. Latem, kiedy idzie się ulicą, unosi się ich zapach. Na targu kosztują grosze. Kupuję zazwyczaj zbyt dużo. Kuszą mnie brzoskwinie, których nie można jeść po drodze, ponieważ są tak soczyste, że sok zalewa ręce i plami ubrania. Kupujemy i cierpliwie niesiemy do domu. Skórka da się ściągnąć po lekkim naciągnięciu, nie ma potrzeby obierać owocu, ale zdjąć ją trzeba ze względu na ostry meszek pokrywający pomarańczoworóżowy miąższ. Śliwek nie kupuję. Zrywam je z drzewa i zjadam po kryjomu, żeby dzieci nie widziały, że zdarza mi się jeść nieumyte owoce. Cóż, przyjemność zjedzenia prosto z drzewa jest zbyt duża. Może się z nią równać wyłącznie to, co odczuwa mój mąż, który wstaje w nocy, żeby zjeść kilka owoców z drzewka w ciemności i kompletnej ciszy zakłócanej wyłącznie przez świecące robaczki świętojańskie i cykające świerszcze. Czereśnie także pchają się do ręki same. Są prawie granatowe, wielkością dorównują małym śliwkom.

Jagody i małe poziomki zbiera się podczas wypraw w góry. Smaży się z nich pyszne konfitury. To nie lada rarytas. Każda szanująca się gospodyni robi z owoców kompoty i smaży konfitury, którymi potem częstuje gości. Na miniaturowych talerzykach podaje się je do kawy. Talerzyki bywają porcelanowe lub kryształowe, ale najpiękniejsze są z cieniutkiego przezroczystego albo mlecznego szkła, które podkreśla ich kolor. Obok talerzyka z konfiturami zawsze stoi szklanka z wodą. Zastanawiam się, które konfitury lubię najbardziej. Pyszne są z małych poziomek, dziwny smak mają konfitury jagodowe. Są bardzo słodkie, czarne i brudzą bardziej niż świeże owoce. Brzoskwinie i morele to raczej owoce na kompoty, przeciery i dżemy, ale konfitury z wiśni i czereśni to majstersztyk. Każdego lata robię kilka słoików, nie więcej, bo drylowanie zajmuje mnóstwo czasu. Te rarytasy trzymam na święta.

Jeśli ktoś był w Bułgarii latem, oprócz wspomnienia o kiseło mljako pamięta zapewne stosy arbuzów na targach. Ważące przynajmniej pięć kilogramów każdy, leżą na ulicy w ogromnych piramidach. Arbuz to owoc słodki, gaszący pragnienie, idealny na lato. Wybieranie arbuza ma w sobie coś z rytuału. Pamiętam jak robił to mój dziadek. Brał owoc w ręce, potrząsał nim, następnie pukał delikatnie palcem jednej ręki i słuchał odgłosu. Jeśli dźwięk był odpowiedni, to zdrapywał delikatnie paznokciem skórkę przy łodyżce, musiała mieć odcień zieleni, którego ja nigdy nie umiałam odróżnić mimo miłości do kolorów. Dziadek był w tym mistrzem. Każdy wybrany przez niego arbuz był soczystszy, czerwieńszy i słodszy niż inne. Przynoszony do domu lądował w chłodnej wodzie, nigdy w lodówce i czekał cierpliwie na rozkrojenie. Przy krojeniu wydawał dźwięki podobne do parskania konia. Babcia przekrajała arbuz na pół, wydrążała ostrożnie, ale niezbyt dokładnie miąższ i do tak powstałej misy wlewała białe wino. Po schłodzeniu piło się wino arbuzowe słomkami, a resztki owocu wyskrobywało łyżeczką. Wspaniały deser. Na targach obok arbuzów w mniejsze stosy ułożone są melony. Żółte kule pachną słodko, miodowo. Tak bardzo lubimy melony, że zjadamy je same, bez żadnych dodatków. Tłumaczyłam kiedyś wujence, że melony jada się z szynką parmeńską i że to delikates. Fuknęła tylko z niedowierzaniem:

– Melon z szynką? Kto to widział!

Bezapelacyjne pierwsze miejsce na owocowej liście przebojów zajmują jednak figi (smokini). W Polsce najczęściej bywają wyłącznie suszone. W Bułgarii je się świeże. Drzewa figowe pachną mieszaniną miodu i ziół. Owoc jest fioletowozielony, miękki w dotyku. Ma w sobie coś erotycznego. Smaku nie da się porównać z niczym. Konfitury z fig nawet tu są wielkim rarytasem. Do wyrobu konfitur używa się nie tylko dojrzałych, ale także i zielonych owoców. Konfitury z zielonych fig mają intensywniejszy aromat i ciemnozielony kolor, w którym pobłyskują niebieskie refleksy. Ja wolę konfitury z dojrzałych fig, mąż z zielonych. Najbardziej smakują mi jako deser. Niezwykle smaczne są naleśniki z konfiturą figową i przysmażane na maśle. Palce lizać. Pierwszy raz poczęstował mnie figą wuj Aleko, brat babci.

– Jedz – powiedział. – Tylko patrz zawsze, czy w środku nie siedzi osa. Osy wiedzą co dobre. Pewien mój znajomy zjadł figę z osą w środku. Użądliła go w gardło i umarł.

Tak, piękne są te owoce, ale może czaić się w nich śmierć. Jem figi, myśląc o nieszczęsnym znajomym wuja, i zawsze sprawdzam, czy nie ma w środku osy. Wierzę w tę opowieść. Owoc jest tak miękki, że owad może wślizgnąć się do środka.UCZINAJKA

Uczinajka, czyli żona brata mojej babci jest mała, szczupła i mimo osiemdziesięciu ośmiu lat bardzo szybka. Jej tempo przeszło do rodzinnej legendy. Do dziś przemieszcza się po górskich ścieżkach z szybkością kozicy. Po śmierci wuja Aleko, który zmarł na raka żołądka trzydzieści lat temu, wzorem bułgarskich kobiet ze wsi i małych miasteczek przywdziała żałobę i już nigdy jej nie zdjęła.

Po ślubie starszego z synów, dużego Christo, wróciła z młodszym Rajkiem do rodzinnego domu, który mieści się w innej dzielnicy miasta, w górnym biegu rzeki. Na pierwszym piętrze w naszym domu mieszka teraz duży Christo z rodziną. Uczinajka często odwiedza syna i wnuki. Nas też bardzo lubi i kiedy tylko przyjeżdżamy na wakacje, natychmiast wspina się na naszą ulicę. Jeszcze kilka lat temu hodowała krowę i przynosiła mleko, świeże i kwaśne albo cudownie kwaśną maślankę, zwaną byrkanica. Uczinajka jest niezwykle gościnna.

Sękatymi rękami zwija małe gołąbki. Są nie większe niż pół małego palca i przepyszne. Wedle znanego w Rodopach zwyczaju zawija się je w liście buraka cukrowego, nie winorośli. Liście te mają bowiem kwaskowaty smak, który nie każdy lubi, poza tym są łykowate. Liście buraka cukrowego natomiast są gładkie i słodkie. Gołąbki polewa się sosem z kwaśnego mleka wymieszanego z czosnkiem. Uczinajka zawsze robi gołąbki postne, czyli bez mięsa. Nie jadłam lepszych. W sklepie widuję także gołąbki zawijane w liście kiszonej kapusty. W Bułgarii kapustę kisi się w całości. Główki zanurza się w kadzi po kilka i przykrywa wyszorowanym do czysta kamieniem. Mama z babcią próbowały kisić kapustę w Polsce właśnie w ten sposób. Tak. żeby można było zrobić gołąbki na święta Bożego Narodzenia, jak każe tradycja, ale nic z tego nie wyszło. Polska kapusta jest większa, bardziej zbita, może bakterie też nie takie. Po oderwaniu kilku zewnętrznych liści w środku była zgniła papka. Jeśli ktoś chce skosztować gołąbków zawijanych w kiszone liście kapusty, musi pojechać na Bałkany.

Uczinajka piecze jeszcze rodzaj słonego ciasta z ryżem i serem, czyli klin. Przynosi upieczony placek w dużym cynowanym naczyniu, zwanym tawa. Klin ma chrupką skórkę, pachnie jajami i serem. Podaje się go na deser.

W dawnych czasach pieczono go na piecu opalanym drewnem. Taki piec był w każdym domu. Dziś uczinajka ma kuchenkę elektryczną, ale tawa, niegdyś ocynkowana, pamięta dawne czasy. Płaska, drewniana, ogromna łopata do odwracania ciasta też jest bardzo stara.

Jajek dostarczają uczinajce własne kury, ale mleko i ser kupuje w sklepie albo od kuzynki, która wciąż hoduje krowę. Pożegnanie z krową było dla uczinajki bardzo bolesne, ale synowie zdecydowali, że matki nie można dłużej obarczać opieką nad zwierzęciem. Krowa wymaga dojenia, oporządzania, troski o paszę, słowem nie można na krok ruszyć się z domu. Uczinajka protestowała jak mogła, krzyczała, że mleko lubią wszyscy – no, może poza dziećmi, które piją coca-colę – ale synowie byli nieugięci. Do nich należało ostanie słowo. Teraz, od czasu do czasu, opiekuje się krową bliskiej kuzynki i sąsiadki, i także biega z mlekiem dla dzieci. Kury za to miała zawsze. Stadko liczyło około dziesięciu ptaków. Koguty uczinajki były bardzo zadziorne. Pamiętam, że się ich bałam. Tylko jej pozwalały się zbliżać do kurnika. Natomiast dzieci, w tym mnie, nie znosiły. Kiedyś uczinajka miała również kury własnego chowu. Zaklinała jajka po rodopsku, mówiąc: „Niech się wykluje dziewięć kurek i jeden kogut”. Babcia opowiadała, jak jej ciocia pomyliła się przy tych gusłach i powiedziała: „Niech się wykluje dziewięć kogutków i jedna kurka”. Tak się stało, co było wielkim kłopotem dla rodziny. Koguty się panoszyły. Ludzie jedli mięso bardzo rzadko, nie było chętnego do zabicia koguta, a zagroda była ich pełna. Uczinajce się to nie zdarzało, ale proporcje między kogutami a kurami były bardzo nierówne. W końcu zrezygnowała z chowu kurcząt, zaczęła kupować na wiosnę stadko kur i koguta, wychodząc z założenia, że kogut musi być, bo wtedy kury znają swoje miejsce.ŚCIANOKOSY

Kto ma zwierzęta, ten zwykle ma także kawałek łąki, którą kosi latem. Sianokosy, nazywane przez mojego męża dowcipnie i bardzo trafnie ścianokosami, to raczej okazja do spotkania towarzyskiego i swego rodzaju święto. Koszona trawa nie jest tyle warta, ile zjedzone sałaty, wysmażone mięsa i wypita przy okazji rakija. Na sianokosach spotyka się cała rodzina. Dzieci przeważnie się bawią, starając się nie przeszkadzać, ale dziwiło mnie zawsze, jak dużo starszych ludzi pomaga przy sianie. Pytam o to dużego Christo. Odpowiada, że tutejsze kobiety nawet do osiemdziesiątego roku życia są sprawne i chcą pomagać. Mężczyźni ustawiają się rzędem na pionowej ścianie zbocza i koszą. Idą z góry ku dołowi. Za nimi schodzą kobiety, przewracają trawę, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Co dwie godziny kobiety opuszczają łąkę i chowają się w drewnianych albo kamiennych chałupkach, zwanych swojsko kolibami. Tam przygotowują posiłki dla zmęczonych kosiarzy. Króluje oczywiście sałatka szopska, czyli jedyne w swoim rodzaju połączenie pomidorów, ogórków, cebuli i sera sirene, polanych olejem słonecznikowym i odrobiną octu winnego. Rozpala się ogień pod piecem i na skarze, czyli grillu, ustawia się kotlety mielone, kjuftety i kebaczteta – baranie kotleciki uformowane na kształt paluszków. Obok mięsa piecze się podłużne papryki, zwane kapija, najczęściej czerwone. Piecze się je, aż sczernieją, potem zamyka szczelnie w garnku lub torbie papierowej, żeby się poddusiły. Obrane z poczerniałej skórki, polane oliwą z czosnkiem są jednym z najbardziej charakterystycznych smaków Bułgarii, jedną z najpopularniejszych przekąsek. Jedzenia jest zwykle w bród, dużo białego, pszennego chleba podawanego do wszystkiego, włącznie z ziemniakami lub ryżem. Cóż, mężczyźni pracują fizycznie i muszą dużo jeść. Na deser podaje się arbuza. Jeśli łąka jest duża, jeden dzień nie wystarcza na jej skoszenie. Wtedy zostaje się w kolibie na noc. Zwykle wszyscy śpią na połączonych ze sobą łóżkach w poprzek, zmęczeni pracą, jedzeniem i piciem. Wieczorem można napić się rakii, pośpiewać ludowe pieśni, albo posłuchać muzyki, a rano wrócić do pracy. A potem znów biesiadować.

Siano musi dobrze wyschnąć, żeby można było je zwieźć do stodoły. Pytam dużego Christo, czy często musiał je wielokrotnie suszyć, czy padające deszcze psują im siano.

– Nigdy – odpowiada. – Jesteśmy bożymi ludźmi. Pan Bóg nigdy nie pozwolił, żeby nam siano zamokło.

To z łąki naszej rodziny jest ładowane do ciężarówki i już po godzinie znajduje się w stodole. Tradycyjnie siano zwożone jest z pomocą zwierząt. Widok obładowanego konia, muła lub osła, których ciągnie zdenerwowany gospodarz, podczas gdy zwierzę zapiera się nogami i potrząsa łbem, jest jeszcze dość powszechny.

– Osła trzeba zrozumieć – tłumaczył mi wuj Aleko, gdy byłam mała. – To najmądrzejsze zwierzę na świecie. Zapiera się tylko wtedy, kiedy droga jest niebezpieczna albo kiedy ma za dużo na grzbiecie. Osłu trzeba ustąpić, bo samemu zostanie się osłem. Jak ktoś tego nie rozumie, powinien mieć muła. Muł wszystko zniesie, jest taki głupi.JAK NIE ZOSTAŁAM PASTERKĄ

Kiedy byłam dzieckiem, słuchałam opowieści wuja Aleko o tym, jak pięknie jest być pasterzem. Mówił, że pasterze pędzą krowy, owce i kozy na tutejsze łąki. Owce jedzą trawę i zioła porastające stoki, a potem dają mleko. Pasterz pilnuje ich, korzystając z pomocy psa pasterskiego i przygrywając sobie na fujarce. Opowieści były tak piękne, że co roku błagałam wuja, żebym i ja mogła paść owce.

– Kupię ci jagniątka – mówił mi – bo z owcami albo krowami nie dasz rady. A jagniątka są w sam raz. Kupimy im na targu małe dzwoneczki, żebyś ich nie pogubiła. Musisz tylko zrobić sznureczki do tych dzwoneczków, aby móc je wiązać.

Robienie sznureczków dla pięcioletniej dziewczynki było dużym wyzwaniem, ale tak bardzo chciałam pasać jagniątka, że nauczyłam się dziergać na szydełku. Tak jak potrafiłam, nieporadnie, ale z wielką pasją plotłam sznureczki do dzwoneczków dla jagniątek. Babcia spoglądała na to spod oka i zastanawiała się pewnie, jak rozwiązać sprawę wypasania przeze mnie stada owiec.

Stary wuj z aprobatą spoglądał na imponujących rozmiarów kłębek uplecionego sznurka i dalej snuł swoją opowieść:

– Damy ci torbę, w której schowasz trochę sera, mleka owczego albo koziego, jak wolisz, no i kaczamak, żebyś sobie zjadła na obiad.

Kaczamak jest nieco podobny do mamałygi. Robi się go z mąki kukurydzianej, wody i masła. Mąkę sypie się na dużą patelnię wypełnioną wrzątkiem, na środku robi cztery dziury, żeby gotowana woda dobrze się wchłonęła. Kiedy powstanie gęsta masa, wyjmuje się ją i rozpłaszcza na tawa, suto polewa roztopionym masłem. Powstaje z tego złocisty placek, który można posypać serem sirene, polać kwaśnym mlekiem, a nawet w wersji luksusowej podać z boczkiem albo skwarkami. Przepadam za kaczamakiem, który można zjeść tylko w Rodopach. Kiedyś był daniem popularnym wśród pasterzy, ponieważ jest bardzo pożywny. Inne pasterskie danie to patatnik, czyli placek z tartych ziemniaków wymieszanych z cebulą i serem sirene, pieczony w piecu.

– I co najważniejsze – ciągnął wuj. – Jak wyruszysz z jagniątkami w góry, ubierzesz się w strój ludowy, taki odpowiedni dla pastereczki. Przepaszemy cię pojasem, specjalnym pasem, za który zatkniemy fujarkę, żebyś grała tym jagniątkom. W ten sposób będą lepiej się pasły, nie będą uciekały, a ty będziesz miała co robić.

W miejscowości Sziroka Łyka, położonej dwadzieścia kilometrów od Czepełare, jest szkoła muzyczna, jedna z dwóch w Bułgarii, w której uczy się gry na instrumentach ludowych, między innymi na flecie ludowym, zwanym kawal. Chyba taką fujarkę miał na myśli wuj. Kilka lat później zaczęłam uczyć się grać na flecie poprzecznym w szkole muzycznej w Polsce. Kiedy przyjeżdżałam z fletem na wakacje, wszyscy pytali mnie żartem, czy to kawal. Nikt już nie pamiętał, że miałam grać jagniątkom podczas wypasania, bo wuj niestety umarł, gdy miałam osiem lat.KAWA I HERBATA

Moje dzieciństwo pachniało cząbrem. Chociaż nie tylko ten zapach utkwił mi w pamięci, a wiadomo, że dzieci pamiętają zapachy najlepiej. Na górskich łąkach, gdzie spędzałam wakacje, unosiło się mnóstwo zapachów. Wśród nich były te, które znałam: dziurawca, lebiodki, jagód, małych górskich poziomek i sosen, ale także wielu zupełnie nieznanych mi roślin, które były pieczołowicie zbierane przez gospodynie domowe i segregowane: lecznicze, na urodę, na ogólne zdrowie czy wreszcie na herbatę ziołową.

O ile kawę można zamówić zawsze i wszędzie, mając gwarancję, że otrzyma się pachnące, parujące espresso za kilka groszy, o tyle z herbatą jest już znacznie gorzej. Kiedy byłam mała i w ramach dobrego wychowania proponowałam gościom filiżankę herbaty, zwykle odmawiali ze zdziwieniem. Czasami słyszałam: „Dziękuję, ale czuję się dobrze”, a pewnego razu mój wuj powiedział gwarą: „Żeby brzuch mi się dziwił, co mu dałem?”. Mimo to często w kawiarni próbowałam zamówić herbatę. Zamówienie przyjmowano bez słowa, po czym na stole lądowała mięta albo lipa. Kiedyś zapytałam kelnerkę w bardzo eleganckiej kawiarni, czy mogę zamówić herbatę. Odpowiedziała wyniośle, że tak.

– A jakie rodzaje mają państwo?

– Jakie pani sobie życzy – padła odpowiedź. – Jest mięta, lipa, lebiodka, cząber, poziomki, malina, mieszanki, co tylko pani chce.

– A czarna herbata? – zapytałam na wszelki wypadek.

– Też jest.

– To poproszę.

Z daleka widziałam jak wrzuca do filiżanki torebkę. Otrzymanie zaparzonej liściastej czarnej herbaty jest marzeniem ściętej głowy, ale wypiję i z torebki, a na przyszłość przywiozę z Polski. Po chwili z postawionej przede mną filiżanki uniósł się zapach czarnej porzeczki. Chcąc nie chcąc, trzeba przestawić się na zioła. Zastanawiam się, co piją Anglicy, tak chętnie osiedlający się w tym kraju. Przestawiają się na kawę? Przywożą własną herbatę? Piją grzecznie zioła? Któż to wie?

Kawa za to jest arcydziełem. Szczególnie ta parzona w tygielku na bardzo wolnym ogniu, aż do trzykrotnego wykipienia, nazywana kawą po turecku (tursko kafe), albo z tak zwanej kafewarki, czyli małego, metalowego naczynia z rurką zamiast dziubka, podłączanego do prądu. Bułgarzy rzadko piją kawę w domu. W drodze do pracy, do szkoły, po zakupy siadają w licznych kawiarenkach, zamawiają espresso i wypijają je, patrząc na ulicę, pozdrawiając przechodzących znajomych, czytając gazetę. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety poddają się zwyczajowi. Tu rzadko kto się spieszy. Poranna kawa to rytuał, którego nie odebrano Bułgarom nawet za czasów socjalizmu.

Kawiarenki są liczne, czasami to po prostu stoliki wystawione przed budką z kawą, czasami kawiarnia mieści się w garażu. W większych miastach, na osiedlach, prawie przy każdym bloku jest kawiarenka. Widziałam kiedyś, jak kawę podawano z okna parterowego mieszkania, a dwie starsze panie siedziały przy plastikowym stoliku na składanych krzesłach. Byle na powietrzu, byle wśród ludzi, byle nie samemu. Nieco później na kawę przychodzą mamy z dziećmi w wózkach. Wokół każdego placu zabaw stoją stoliki. Tutaj nie rozmawia się o „kupie i zupie”, siedząc przy piaskownicy. Tu ustawia się wózek przed kawiarnią i wypija kawę w towarzystwie innych mam, patrząc na bawiące się czy śpiące pociechy. Liczyłam te wózki. Do rekordu należy wypatrzona przeze mnie kawiarnia, przed którą było dwanaście wózków.

– Jak u wodopoju – powiedział reporter lokalnej gazety, który przyjechał zrobić zdjęcie.RAKIJA

Rakija jest trunkiem aromatycznym i bardzo mocnym, wyrabianym z winogron albo ze śliwek. Niejeden dał się nabrać na jej delikatny smak, a łatwo się nią upić. Mimo że można ją kupić w sklepie, każdy szanujący się Bułgar, zwłaszcza góral, robi rakiję sam. Duży Christo jeździ pędzić ten trunek do przyjaciela z wojska, do miejscowości Kuklen, tuż poza granicami Rodopów, ponieważ najlepsze winorośle są na granicy równiny i gór. Rakija ze śliwek – śliwowica, nie jest tu tak ceniona jak trunek z winogron. Pędzenie rakii to także swego rodzaju święto, do którego nie dopuszcza się bezpośrednio kobiet, choć pozwala się im pełnić pewną ważną funkcję. Przygotowują mezeta, czyli przekąski w czasie, kiedy mężczyźni czuwają, żeby alkohol był jasny, klarowny i miał odpowiednio dużo procent. Domowa rakija ma nawet do czterdziestu pięciu procent alkoholu, nie tracąc nic ze swojego aromatu. Co roku duży Christo wraca z Kuklena, przywożąc około czterdziestu, pięćdziesięciu litrów rakii. Część oczywiście rozdaje, część zatrzymuje, żeby dojrzała, a część wypija razem z przyjaciółmi i rodziną.

Do rakii zwyczajowo podaje się sałatki i lekkie przekąski, przeważnie na zimno. Nie może obejść się bez sałatki szopskiej. Na stole stawia się dużą miskę i podaje tyle widelców, ile jest osób. Każdy częstuje się kawałkami warzyw prosto z miski. Rakiję sączy się powoli, małymi łyczkami. Picie na akord, tak jak pije się wódkę, nie jest w dobrym tonie. Pieczona papryka polana oliwą albo zapieczona z serem sirene w środku także bardzo pasuje do rakii, ale zakąski mogą być mniej wyszukane. Ser sirene polany oliwą z oliwek, posypany czerwonym i czarnym pieprzem, ser kaszkawał, przepyszny żółty ser o ostrym smaku, pokrojony w kawałki, oliwki. Kiedyś z mężem wyraziliśmy zdumienie, że tak mocny alkohol pije się do sałatki. Od tego czasu dla nas kroi się wędliny i podaje małe pieczone kotlety z mielonego mięsa z przyprawami i czosnkiem, czyli kjufteta. Są serwowane na ciepło lub na zimno. Z wędlin najlepsza i najdelikatniejsza jest łukanka, surowa kiełbasa, mocno suszona, o trudnym do opisania aromacie. Mimo, że jest droga, zawsze kupuję ją do podgryzania, jest lepsza niż słodycze. Kuzynka Swetła, żona dużego Christo, częstuje nas łukanką domowej roboty. Dzieci nie chcą takiej wędliny, wolą szynkę ze sklepu.

Wieczorną rakiję pijemy na podwórku. Stół ustawiony jest pod jabłonką, którą posadziła prababcia Maria. Kobiety dyskretnie donoszą sałatkę i mezeta, kiedy zaczyna brakować ich na stole. Duży Christo przynosi butelkę domowego trunku. Oznajmia, że pędził ją osiemnaście lat temu. Nie lubię mocnego alkoholu pod żadną postacią, ale tu kapituluję. Osiemnastoletniej rakii żal nie spróbować. Swetła otwiera słoik kwaśnego mleka. Zachęca do spróbowania jako meze. To owcze mleko. Próbuję. Mleko jest tłuste, można je nożem kroić, ale żeby je jeść jako przekąskę do rakii? Tłumaczą nam, że najpierw trzeba zjeść mleko, a dopiero potem pić alkohol, dzięki temu można go więcej wypić. Przecież sami chcieliśmy czegoś solidnego pod rakiję. Podobno efekt jest taki sam, jakbyśmy zjedli mięso. No, nie wiem, ale się poddaję, bo zaczynam oddychać rytmem Rodopów. Sączę rakiję małymi łyczkami, prawie kropelkami, zagryzam dużymi, czarnymi oliwkami. Biorę kromkę pszennego chleba, polewam ją odrobiną oliwy z oliwek, posypuję czerwonym łagodnym pieprzem, potem solą. Tak przygotowany chleb nazywają tu ciganską banicą.

Słucham szczegółów ostatniej wyprawy do Kuklena. Do tego roku mężczyźni przygotowywali rakiję z własnych winogron, ale teraz niszczy je jakaś zaraza, więc musieli kupić trzydzieści kilogramów owoców. Pytam Christa, czy mężczyźni depczą je w kadziach sami, czy każą to robić kobietom. Nie bardzo rozumie. Jest specjalna maszyna do wszystkiego, tylko beczka jest stara, pamięta jeszcze czasy wojny. W takiej beczce są odpowiednie warunki, drewno specjalnie impregnowane, nasiąknięte zapachem winogron i alkoholu. Tłumaczy mi, że to bardzo ważne, żeby robić rakiję, bo ma właściwości lecznicze. Na mojej twarzy maluje się powątpiewanie. Przypominam sobie rozmowę z nim sprzed kilku lat:

– Brałeś antybiotyk, kiedy chorowałeś? – spytałam.

Rodzina zobowiązała mnie jako lekarkę do zainteresowania się jego zdrowiem, bo od czasu zapalenia oskrzeli pokasływał.

– Brałem – pokazał mi wtedy rząd butelek – grozdomycynę^().

Grozde to winogrona. Grozdowa rakija – rakija zrobiona w winogron. W tym kontekście chodzi o żart słowny. Grozdomycyna brzmi jak nazwa antybiotyku.KUPUJĘ MEBLE

Prace w domu są na ukończeniu. Można się wprowadzać. Dawniej stało u nas sześć łóżek. Były staroświeckie, właściwie same sprężyny, materace stare, strach pomyśleć, jakie pleśnie i roztocza w nich mieszkały. Wyrzucam wszystko, czego nie chcą pracownicy z ekipy remontowej. Zostawiam to, co naprawdę jest bardzo cenne. Ponad stuletnią drewnianą skrzynię, pokrytą metalowymi, malowanymi okuciami, która należała do prababci Marii, stawiam na honorowym miejscu w sypialni. To właśnie w tej skrzyni przywiozła do domu wiano – koce, prześcieradła, obrusy, ściereczki. Wszystko ręcznie tkane, szyte, zdobione haftami. Babcia opowiadała mi, że z nadejściem jesieni odbywały się postrzyżyny owiec. Następnie wełnę się gręplowało, prało i przędło. Wszystkie te czynności wykonywała sama prababcia, ewentualnie z pomocą córki, czyli mojej babci. Prababcia przędła grubą wełnę, ale też cieniutkie niteczki na ubrania i prześcieradła. Wełnę oddawano do farbiarni i barwiono na różne kolory. Potem prababcia siadała do krosna i tkała. Oglądam prześcieradło, które robiła. Jedno mam w domu w Polsce, drugie tu. Są zbyt cenne, żeby na nich spać, nie daj Boże wyprać je w pralce. Trzy długie pasy, zapewne szerokości krosna, połączono ze sobą prawie niewidocznym, ale mocnym szwem. Środkowy pas jest cały biały, a dwa pozostałe mają złoty wzorek na brzegach, boki zdobią szydełkowe wykończenia. Kiedy moja córka dorośnie, podaruję jej to prześcieradło. Będzie przykrywać nim swoje łóżko. W żadnym sklepie nie znajdzie lepszej i kunsztowniejszej kapy. Wyjmuję ze skrzyni inne skarby. Grube wełniane koce pachną naftaliną, trzeba je powiesić na dworze, żeby ogrzało je słońce i żeby się wywietrzyły. Wybieram dwa ładne brązowe; posłużą za kapy na łóżkach w dziecinnym pokoju. Ściereczki wyjmuję mimo protestów rodziny, że się zniszczą. Może, ale pora pokazać je światu, ukryte przeczekały dwa pokolenia. Prababcia chyba by się cieszyła, że ktoś ich używa. Podobnie ma się sprawa z obrusami. Dwa obrusy po prababci dostałam w prezencie ślubnym. Mam je w domu i używam. Są bardzo oryginalne, granatowo-białe, w drobne paseczki, wykończone haftem szydełkowym. Piorę je w pralce i nic im nie jest, nie blakną, nie przecierają się, chociaż mają prawie sto lat. Wyjmuję kolejne dwa i postanawiam, że będą zdobiły stół w kuchni. Znajduję w skrzyni urocze, także ręcznie robione rzeczy, elementy stroju ludowego, pasy dla mężczyzn (pojasi) i fartuchy dla kobiet. I wreszcie skarb. Cienka jak jedwab tkanina w kolorze burgunda pokryta złotawym, delikatnym haftem kwiatowym. Szal prababci. Wyobrażam sobie, jak go tkała i haftowała, potem zarzucała na głowę i wiązała w supeł na karku. Babcia opowiadała mi o swoim warkoczu, najgrubszym i najpiękniejszym w całym Czepełare. Czerwony szal musiał pięknie wyglądać na jej czarnych włosach. Chowam go z powrotem. Jest miejscami przetarty, nie chcę, żeby zniszczył się do reszty. Na samym dnie znajduję stare jak świat radio Philips. Włączam je do kontaktu i przekręcam gałkę. Słychać szumy, ale daje się wyregulować. Ustawiam obok skrzyni, niech cieszy oczy. Przypominam sobie opowieść babci, że w niektórych domach było radio, takie oczko, które nadawało tylko jeden program. Babcia chodziła do sąsiadów, żeby go słuchać. Była bardzo ciekawa świata i wierzyła, że kiedyś ten świat zobaczy na własne oczy. Zabierała ze sobą koleżankę, która nie wierzyła, że za górami otaczającymi Czepełare istnieje cokolwiek. Kiedy w wieku dwudziestu lat zawieziono ją do szpitala w Płowdiwie, oddalonego od Czepełare o siedemdziesiąt kilometrów, błagała, żeby jej nie zostawiać. Bała się tamtejszych ludzi, dla niej byli „inni”.

Z mebli zostawiłam sobie jedynie dwie skrzynie, wszystko inne wyrzuciłam. Powinnam kupić łóżka z materacami dla mnie i mojego męża, dla dzieci i gościnne. Odwiedzam jedyny sklep z meblami w Czepełare. Od progu wita mnie kobieta, która w nim sprzedaje. Stoi z papierosem w ręku. Mówi do mnie na ty. Pyta, dlaczego dopiero dziś przyszłam. Ona przecież czeka na mnie od tygodnia. Wie, kim jestem, zna szczegóły remontu, wie nawet, że wyrzuciłam stare sprężyny i spleśniałą szafę. Nie dziwię się wcale. Tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Sprzedawczyni spodziewa się, że brakujące meble kupię w Czepełare. Już omówiła tę kwestię z połową miasta.

– Będziesz potrzebowała łóżek i szaf – mówi. – Załatwimy to.

Łóżka kupuję hurtem, podobnie materace. Dziwię się, że tak łatwo poszło. Idąc za ciosem, dokupuję dwie szafy do przedpokoju i komodę dla dzieci. Nieźle. Pozostaje kwestia transportu. Wydaje mi się oczywiste, że skoro zrobiłam tak duże zakupy, transport powinien być gratis. Nic bardziej mylnego.

– Wuj nie przywiezie ci tych mebli? – pyta.

– Wuj nie ma odpowiedniego samochodu, przecież nie załaduje ich do osobowego.

– Już wiem – mówi – poprosimy Żiwka. To twój sąsiad, na pewno się zgodzi.

Nawet okiem nie mrugnęłam, a przecież nie mówiłam jej, gdzie mieszkam.

Wychodzi ze mną ze sklepu i zamyka drzwi na klucz. Nie pytam, czy będzie miała jakieś nieprzyjemności, przecież są godziny pracy. Muszę przewieźć te meble. Prowadzi mnie do sklepu z napojami na sąsiedniej ulicy. Żiwka znam słabo, kłaniamy się sobie i tyle. Zastanawiam się, co mu powiem. Okazuje się, że nic nie muszę mówić. Kobieta ze sklepu meblowego sama mu wyłuszcza całą sprawę. Chodzi o przewiezienie mebli do domu samochodem firmowym. Stoję obok i chcę zapaść się pod ziemię. U nas coś takiego jest nie do pomyślenia. Chłopak nie jest zdziwiony. Uśmiecha się i mówi, że nie ma sprawy, ma po drodze, tylko czy może przywieźć wieczorem, bo teraz nie ma wspólniczki, więc nie może wyjść ze sklepu. Wieczorem przywozi stertę mebli. Sam załadował, sam rozładował. Nie chce w zamian nic – ani pieniędzy, ani poczęstunku. Na dodatek wypakowuje karton soków owocowych.

– Dla dzieci – mówi. Wchodzi do domu tylko na chwilę, wypowiada magiczną formułę życzeń szczęścia i zdrowia dla nowego domu i znika. Potem przywozi też szafki do kuchni.

Kobieta ze sklepu ma na imię Matylda. Ile razy przechodzę obok, wychodzi do mnie i zagaduje. Często zamyka sklep w godzinach pracy, ale można spotkać ją na ulicy albo w pobliskiej kawiarni. Wystarczy krzyknąć, wtedy wstaje, płaci za kawę i otwiera sklep. Po kilku dniach krzyczy za mną na ulicy, że ma ładne krzesła albo przeszklone szafki do salonu. Przecież zna się na tym i lepiej wie, czego potrzebuję. Kupuję u niej jeszcze kilka rzeczy, lampy, wieszak do przedpokoju, ale sama niosę je do domu, choć proponuje, że pójdzie po Żiwka. Nie chcę nadużywać jego uprzejmości.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: