Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tamte cudowne lata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tamte cudowne lata - ebook

Niezwykła historia o wielkiej mocy książek i prawdziwej miłości, porównywana do powieści Carlosa Ruiza Zafóna.

„Tęsknię za czasem, kiedy byliśmy panami życia”, mówi, krzątając się po kuchni, Lola. Jej dawna egzystencja, pełna marzeń, poświęcona była książkom i dyskusjom w kawiarniach, leniwym sjestom i snuciu wizji lepszej Hiszpanii, która w tamtym okresie powoli uczyła się demokracji. Jednakże przyszedł rok 1936, rok wybuchu hiszpańskiej wojny domowej, i życie zamieniło się w walkę. Teraz, po piętnastu latach, Loli i jej mężowi Matíasowi pozostał jedynie mały antykwariat, na wpół ukryty w jednej ze starych madryckich dzielnic, i sprzedawanie przypadkowym klientom romansów i zapomnianych klasyków. To tutaj, w tej skromnej księgarence, pewnego popołudnia roku 1951 Lola pozna Alice, kobietę, która znalazła w literaturze sens istnienia. We dwie, czytając wspólnie jedną książkę, zabiorą nas do Anglii początków XX wieku, gdzie poznamy pewną dziewczynkę, dorastającą w nieświadomości, kim byli jej rodzice. 
Powieść Marian Izaguirre to hołd złożony lekturze, ale również opowieść o dwóch kobietach, które wiedzą o życiu zbyt dużo, by móc o tym mówić.

Izaguirre przypomina, że w Europie, dziś pogrążonej w kryzysie ekonomicznym, politycznym i społecznym, kiedyś liczył się nie tylko rynek, i że Stary Kontynent, mimo targających nim krwawych konfliktów, był kontynentem kultury, czytelnictwa i humanizmu. Powieść Izaguirre to hołd oddany kulturze i ludziom, którym przyszło żyć w trudnych czasach wojen światowych oraz hiszpańskiej wojny domowej – w Anglii, Francji, Hiszpanii i nie tylko.
„Diario de noticias”

„Tamte cudowne lata” to powieść, która – ze swoim szczęśliwym zakończeniem – nie tylko potwierdza talent uznanej już autorki, ale stanowi prywatne wyznanie bibliofilki i nienasyconej czytelniczki.
„La Vanguardia”

„Tamte cudowne lata” to hołd złożony czytelnictwu, okrzyk na cześć literatury i literackich światów, które mają moc poruszania i ukazywania nam innego życia.
 

Na stronach „Tamtych cudownych lat” pobrzmiewają słowa: dzień bez książki jest dniem straconym.
 

„Tamte cudowne lata” to wyznanie miłości poczynione wobec literatury i kultury europejskiej za pośrednictwem postaci, które „wyznają religię książek”.

„El correo español”

To czarno-biała fotografia z czasów, które minęły, pełnych książek i ludzi, którzy je kochają, opierając się zawirowaniom historii.

Czasami, książki rodzą się ze wspomnień, ta powstała dzięki anegdocie o pewnym londyńskim księgarzu z lat trzydziestych, który kładł książkę na wystawie swojej księgarni i każdego dnia przewracał kolejną jej stronę. (...) Uznałam, że to wspaniały sposób, by sprawić, żeby czytelnik zbliżył się do książki.


Marian Izaguirre urodziła się w Bilbao, a teraz mieszka w Madrycie, w domu pełnym książek, dobrej muzyki i przyjaciół. Od ukończenia studiów dziennikarskich pracuje w mediach i reklamie, jednocześnie zajmując się pisarstwem.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-853-8
Rozmiar pliku: 534 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Jest zimno. Dopiero październik, a już jakby środek zimy. Po raz pierwszy wyjęłam palto i, ponieważ zrobiło się pochmurno i wietrznie, postanowiłam założyć chustkę na głowę; to stara jedwabna apaszka, którą czasem noszę też na szyi – do żakietu firmy Linton Tweeds. Wcześniej związałam włosy. Żałowałam, że nie mam brylantyny Rosaflor, by utrzymać w porządku niesforne kosmyki na skroniach, niemniej musiałam się zadowolić przygładzeniem ich zwilżoną rękę. Skąd mi się wzięły takie włosy? Są, jak na mój wiek, zdumiewająco białe. Niekiedy przeglądam się w lustrze i dostrzegam bijący od nich żółtawy – jak u pisklęcia – poblask, który przypomina mi czasy, gdy byłam blondynką.

Mam zaledwie pięćdziesiąt jeden lat. Urodziłam się jednocześnie z naszym stuleciem. Nie sądzę, żeby taka siwizna już mi pasowała.

Zamierzam przejść się do jego księgarni. Lubię spacerować. Wychodzić po południu, gdy jestem zmęczona swoimi sprawami, i przez parę godzin włóczyć się bez celu po tym mieście, które rozrasta się na moich oczach. Wielu dzielnic nie znam, choć mieszkam w Madrycie od ponad dekady. Kiedy się tu sprowadziłam, miałam trzydzieści osiem lat: aż niewiarygodne, jak młoda wtedy byłam i jak młoda się czułam… Zwykle nie zapuszczam się daleko, ale jeśli najdzie mnie chęć, by zobaczyć coś całkiem nowego, wsiadam do któregoś z autobusów jeżdżących na peryferie, zdecydowana odbyć długą podróż, jakbym się wyprawiała do innego kraju, i przez okno pożeram wzrokiem mijane ulice. Gdy stajemy na światłach, przypatruję się wystawom; zmieniają się, w miarę jak oddalamy się od centrum. Prawdziwe przedmieścia poznaję po tym, że znikają sklepy z artykułami kolonialnymi i odzieżą, zastępowane stopniowo przez warsztaty samochodowe.

Zdaje się, że spotkałam go przy jednej z takich okazji. Właśnie wracałam, czułam się zmęczona i zmierzałam już do domu, choć, owszem, bez specjalnej ochoty, jako że piękny czerwcowy dzień miał trwać jeszcze długo. I wtedy zobaczyłam tego mężczyznę. Spodobało mi się, że niósł książki. Ubrany był w marynarkę z łatami na łokciach, wyraźnie starą, tak samo jak moje dzisiejsze palto. Mimo że bez kapelusza, nie wyglądał na robotnika ani chłopa. Może to nauczyciel, pomyślałam i zanim uświadomiłam sobie, co robię, już za nim szłam ulicami dystryktu Chamberí.

Maszerował dziarsko, kilka razy prawie straciłam go z oczu. W końcu zatrzymał się przed jakąś bramą na ulicy Caracas. Przystanęłam kilka metrów dalej, udając, że szukam czegoś w torebce. Nie zorientował się, że go śledzę. Kto zwraca uwagę na staruszki o siwych włosach? Widziałam, że zastukał kołatką. Trzy razy. Po chwili w bramie pojawiła się rozczochrana kobieta w fartuchu. Mężczyzna podał jej dwie z trzymanych przez siebie książek. Nie dosłyszałam, co powiedział. Dobiegły mnie natomiast słowa kobiety, wypowiedziane nieco zbyt piskliwym głosem:

– Nie wejdzie pan? Młody pan Luis tak czekał.

Wtedy zbliżyłam się trochę i po raz pierwszy usłyszałam jego głos: miły, modulowany, dość niski. Gdyby chodziło o instrument muzyczny, uznałabym, że to wiolonczela. Albo ewentualnie, w niektórych momentach, altówka.

– Dziś nie mogę, muszę dostarczyć jeszcze jedno zamówienie. – Jak dla mnie zabrzmiało to szczerze. – Proszę go ode mnie pozdrowić i przekazać mu, że w czwartek na pewno do niego zajrzę.

Kobieta zamknęła bramę, a on zawrócił w moją stronę. Popatrzył na mnie, w ogóle mnie nie widząc: zdaje się, że już wspominałam, jakie stajemy się niewidzialne, gdy zakrywa nas starość.

Ruszyłam za nim, bo widziałam, że zamierza doręczyć resztę książek. Kim był? Czym się zajmował? Na dłuższą chwilę się z nim zrównałam – muszę przyznać, że bawiła mnie związana z moją niewidzialnością przewaga – i szliśmy szerokim chodnikiem ulicy Zurbano ramię w ramię, niemal muskając się łokciami. Zerknęłam na książki. Nie były nowe, tytułów nie zdołałam dostrzec. Czy chodziło o wysłannika biblioteki? A może o pracownika księgarni? Zgodnie z moimi przewidywaniami nadal nie zwracał na mnie uwagi, na wszelki wypadek jednak dałam mu się trochę wyprzedzić. Wreszcie zatrzymał się przed kolejną bramą. Tym razem nie zastukał kołatką, bo cieć akurat zamiatał chodnik. Pomyślałam, że trochę się nam tu zejdzie, więc przysiadłam na ławce. I czekałam.

Co ja robię na tej ławce? Takie pytanie sobie zadaję, gdy czekanie chłodzi mój entuzjazm odrobiną rozsądku. Powtarzam: mam pięćdziesiąt jeden lat, nie jestem dzieckiem.

Już mam sobie iść. Nie idę. Chcę dowiedzieć się więcej o tym mężczyźnie, roznoszącym książki po domach.

Zabijam czas, myśląc o innych rzeczach, innych miejscach. O aucie, które Henry kazał dla mnie pomalować na żółto, i o tym, jak lubiłam nim jeździć po drogach East Sussex, sama, całymi popołudniami, by w końcu, zmordowana i szczęśliwa, wracać wieczorem do domu, gdzie on już czekał na mnie ze swoją złożoną na pół gazetą i szklaneczką whisky… Myślę o kasztanowatych włosach opadających mu na czoło i o widocznym przez okna werandy wiecznie zmiennym morzu. O tym, jak patrzył na mnie z uśmiechem sponad szkieł okularów…

Myślę o tych sprawach, by czekanie mi się nie dłużyło i by odpędzić chęć rezygnacji. Choć myślę też, że naprawdę się teraz wygłupiam i że zamiast siedzieć jak idiotka na tej ławce dziesięć metrów od domu, w którym nie wiadomo kto w ogóle mieszka, mogłabym leżeć u siebie, z nogami w górze, czytając jakieś opowiadanie Katherine Mansfield albo wiersze Emily Dickinson, co zwykłam robić, gdy zmęczy mnie świat na zewnątrz.

Nie, nie oszukam samej siebie. Śledzę tego nieznajomego, ponieważ jestem starą niemądrą kobietą, która nie ma nic innego do roboty. Otóż to.

Wyszedł z rękami w kieszeniach spodni. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, ledwie za nim nadążałam. Przecięliśmy ulicę Génova, a gdy przechodziłam przez Orellanę, prawie potrącił mnie samochód. Jego głośne trąbienie sprawiło, że mężczyzna przede mną się odwrócił, ale chyba wciąż niczego nie zauważył. Szłam dziesięć metrów za nim ulicą Argensola, najszybciej, jak mogłam, i wreszcie zobaczyłam, że skręca w zaułek między Fernando VI i Barquillo. Tam znikł mi z oczu.

Skąd wiemy, że coś jest ważne lub nie? Na przykład takie głupstwo jak śledzenie mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny po ulicach Madrytu – zasadniczo po to, by się czymś zająć w pogodny czerwcowy wieczór, który bynajmniej nie zachęca do zamykania się w domu. Mogłam zawrócić, lecz tego nie zrobiłam. Przeciwnie, zagłębiłam się w ten zaułek – miejsce, jak na sklep, zupełnie absurdalne, bo ilu klientów, u licha, miałoby dziennie przechodzić uliczką, która donikąd nie prowadzi – i dokładnie w chwili, gdy dostrzegłam antykwariat z wystawą pełną kredek, zeszytów i książek Verne’a, zrozumiałam, że dzieje się coś niezwykłego i że tylko ode mnie zależy, jaki wpływ wywrze to na przyszłość. Mogłam się odwrócić na pięcie i o wszystkim zapomnieć. Albo wejść do środka i porozmawiać z tym mężczyzną.

Weszłam.

Byłam tam do tej pory dwa czy trzy razy. To dziwny lokal jak na księgarnię. Zbyt mały, położony na uboczu i, jak uznałam w pierwszej chwili, wręcz trochę niepasujący do dzielnicy. Z pewnością właśnie to wzmogło moją ciekawość. Co za człowiek prowadzi tak podupadły antykwariat? Postanowiłam się, rzecz jasna, o tym przekonać. Uwielbiam książki, więc jeśli się głębiej zastanowić, moja determinacja nie jest aż tak dziwna.

Za pierwszym razem kupiłam tylko gumkę do ścierania – jak najtańszą, poprosiłam. Ostatecznie do niczego mi nie była potrzebna… Zobaczyłam go wtedy z bliska. Miał interesujące, głębokie, nieco melancholijne spojrzenie – może za sprawą długich czarnych rzęs albo lekko podkrążonych oczu. Nos duży, trochę jakby orli, wargi wydatne. I kilkudniowy zarost, który – nie wiem czemu – sprawił, że wyobraziłam sobie dotyk tego podbródka na swojej skórze.

Nie, oczywiście, że nie chodziło o fantazje natury romantycznej, po prostu przypomniałam sobie coś, czego doświadczyłam w przeszłości: leniwe śródziemnomorskie popołudnia, pierwsze upały, rozpalone ulice Walencji i wilgotne prześcieradła, wśród których próbowaliśmy się z Henrym ukryć przed zgiełkiem. Dotyk jego brody na mojej skórze…

Tak czy owak, te wspomnienia bolą. Wolałabym nie zbaczać z tematu, nie o to tu chodzi. Powinnam się skupić, jeśli chcę opowiedzieć, jak było.

Muszę przyznać, że należę do osób upartych. Kiedy się na coś zdecyduję, nie potrafię ustąpić, zrezygnować, odpuścić. No, ale człowiek jest, jaki jest – już dawno się z tym pogodziłam. Obserwowałam mężczyznę z antykwariatu przez dłuższy czas, prawie całe lato. Bardzo dużo pracuje: nie tylko obsługuje klientów, lecz także mnóstwo czyta, wypełnia i klasyfikuje jakieś fiszki, a czasem pisze coś w czarnym ceratowym notesie, z którym nigdy się nie rozstaje. Henry miał identyczny, dlatego za każdym razem, gdy taki widzę, serce podchodzi mi do gardła.

We wtorki i czwartki w sklepie zostaje jego żona, on zaś roznosi książki; zakładam, że specjalnym klientom, czterem lub pięciu. Jeden z nich mieszka w bramie, gdzie pojawiła się wtedy tamta kobieta w fartuchu; drugi w domu, przed którym pierwszego dnia siedziałam na ławce.

Ta żona mi się podoba. Jest młoda i ładna, ma bujne, kręcone i zawsze starannie uczesane włosy. Trochę jej ich zazdroszczę. Raz kupiłam u niej ołówek 2B Faber-Castell i zwróciłam uwagę na jej dłonie: piękne, zręczne i harmonijne, o palcach długich jak u pianistki.

Za trzecim razem pojawiłam się tam w sobotę. Chciałam kupić jakąś książkę, naprawdę, nie w ramach pretekstu. Uznałam, że ta księgarenka, na wpół ukryta w mało uczęszczanym zaułku, może mi w przyszłości zapewnić wiele szczęśliwych chwil.

Spytałam, czy mają coś po angielsku, a on podał mi The Black Arrow i zniszczony egzemplarz Olivera Twista. Już zamierzałam wyjaśnić, że nie do końca tego szukam, ale nie zdążyłam, gdyż w drzwiach pojawił się niziutki, brzydki mężczyzna z ciężką walizką, która, jak dowiedziałam się później, pełna była książek z drugiej ręki. W gruncie rzeczy to właśnie obecność tego nijakiego człowieczka skierowała moje myśli na takie, a nie inne tory. Księgarz podniósł ladę, przepuścił go do środka i poprosił o chwilę cierpliwości. Przybysz, z tego, co dosłyszałam, nazywał się Garrido.

Gdy znów doszłam do słowa, poprosiłam o coś mniej… młodzieżowego. Owszem, poniekąd bez sensu, bo kto powiedział, że Stevenson czy Dickens to pisarze dla młodzieży? Zdaje się, że byłam po prostu zdenerwowana. On jednak chyba mnie zrozumiał.

– Niech pani tu wejdzie – zaproponował, ponownie unosząc ruchomą część lady. – W tamtym kącie, na drugiej półce, mam trochę książek po angielsku i francusku. Może pani coś znajdzie, a jak nie, to zaraz wracam.

Trzy osoby na tak małej przestrzeni to zbyt dużo, niemniej poczułam się jak w siódmym niebie, te nieliczne pozycje po angielsku okazały się wszystkie niezwykle interesujące. Były to amerykańskie wydania autorów, których już znałam, takich jak Edith Wharton, Faulkner czy John Dos Passos. Wyszperałam też opowiadania mojej ulubionej Katherine Mansfield. Nie spodziewałabym się podobnych książek w takim miejscu. Zapewne właśnie ta okoliczność, w połączeniu z poprzednimi obserwacjami oraz faktem, że akurat przez przypadek miałam w torbie to, co miałam, nasunęła mi pewien pomysł.

Dostrzegłam, że ten cały Garrido opróżnia walizkę, wykładając na krzesło stos właściwie nowych, wyłącznie hiszpańskich tytułów, i z konieczności wysłuchałam całej jego rozmowy z księgarzem, choć nie zrozumiałam, skąd bierze te swoje książki.

– Znalazła pani coś interesującego?

Pytanie było właściwie zbędne, jako że trzymałam w ręku The Age of Innocence Edith Wharton oraz The Garden Party Katherine Mansfield, przyciskając je do piersi niby prawdziwe skarby. Garrido oddalił się chwilę wcześniej; księgarz zapłacił mu dwadzieścia peset i teraz przyszedł, by znowu się mną zająć.

– A to pani widziała? – Pokazywał mi dość dobrze zachowany egzemplarz A Passage to India E.M. Forstera. – Świetna książka.

Podał mi ją. Wzięłam.

– Przenosi człowieka w czasy kolonialne niby latający dywan – dodał bez cienia zamiaru przekonywania mnie.

Rozbawiła mnie ta uwaga. Była całkiem trafna.

– I pozwala uciec od rzeczywistości, prawda?

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Potem w sposób zupełnie naturalny przytaknął.

– Czasem naprawdę trzeba – przyznałam, zwracając mu książkę. – Ale już ją znam. Dziękuję.

Jeśli powiem, że zadzierzgnęła się między nami nić wzajemnej sympatii, niczego nie zmyślę. Ja to zauważyłam i on też. Kiedy pakował mi zakupy, podeszłam do sterty pozostawionej na krześle przez Garrida i zrobiłam to, co chciałam zrobić. Niepostrzeżenie. W głowie rozbrzmiewały mi słowa, które Ezra Pound napisał kiedyś do Walta Whitmana: „Z tej samej my tkanki, z tych samych korzeni / Niech będzie więc pakt między nami”1.

Zrobiłam to, owszem. Bez wahania. Wyjęłam z torby książkę, którą tam miałam, i dołożyłam do sterty Garrida. Z pewnością ten mały antykwariat się do tego nadawał.

1 Fragment w przekładzie Leszka Elektorowicza. .
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: