Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taniec wokół słońca. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Taniec wokół słońca. Autobiografia - ebook

Kobieta, która na was patrzy, to ja. Ja stara. Ja zmęczona. Ja syta życia i szczęśliwa, że żyję. Na mojej twarzy nie widać szczęścia? Przeczytajcie książkę – w niej przycupnęło szczęście. Nie słyszycie mnie? Szkoda. Śmieję się na cały głos.
Vedrana Rudan

Vedrana Rudan szczerze i bez upiększania pisze o swoim ani trochę beztroskim dzieciństwie, o dzieciach i wnukach, o drodze, którą przeszła od dziewczyny sprzedającej lody nad morzem do najpoczytniejszej autorki w regionie. O tym, dlaczego w socjalizmie nie można było zostać wyrzuconym z pracy i o tym, jak została pierwszą dziennikarką, której się to udało w nowym, demokratycznym, reżimie Chorwacji.
I w końcu – pokazuje, dlaczego najważniejszą i najtrudniejszą rzeczą w życiu jest spojrzenie sobie w oczy bez wstydu.

Vedrana Rudan nie boi się sarkazmu czy ironii. Kiedy stwarza świat dla swoich bohaterek, jest dla nich sroga, ale i zarazem czuła. A wobec siebie? Jej autobiografia to jazda bez trzymanki. Autorka przyznaje, że jest „prymitywna, nietolerancyjna, pełna uprzedzeń, niewykształcona i dzika”. Nie oszczędza nikogo, również najbliższych oraz samej siebie. W czasie lektury łapałam się za głowę i chichotałam. Oto nieokiełznany żywioł słowa, pisarka-ogień.

Sylwia Chutnik

Spis treści

1. DZIECIŃSTWO I WOKÓŁ NIEGO

2. ACH TEN MÓJ TATA

3. MAMA, TATA, KAWA, PRZYJACIÓŁKA I MINISTER

4. KIM JESTEM

5. MAMA, SIOSTRA MOJA I CÓRKA MOJA I SYN MÓJ

6. O UCZENIU I ROZPACZY

7. JA - NAUCZYCIELKA, JA -  REZYDENTKA

8. DZIECKO, JA I ON

9. GDY KWIATY KWITŁY W MOIM PRZEDSIĘBIORSTWIE

10. NIE JEST RADIEM WSZYSTKO, CO GRA

11. WOJNA

12. WOJENNE OPOWIEŚCI

13. ORWELL MA DACH NAD TWOJĄ GŁOWĘ

14. MAŁŻEŃSTWO

15. UCHO, GARDŁO, NÓŻ

16. "NACIONAL"

17. PROMOCJE

18. TELEWIZJA

19. ŻYDZI

20. PODRÓŻE

21. BLOG

22. STAROŚĆ

Taniec wokół słońca

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64488-62-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Bab­ciu – powie­działa moja wnuczka – pro­szę, dożyj naszych okrą­głych uro­dzin.

Moja wnuczka w poło­wie paź­dzier­nika tego roku skoń­czy dzie­sięć lat, córka pod koniec maja – czter­dzie­ści, a ja w końcu paź­dzier­nika – sie­dem­dzie­siąt.

– Naj­niż­sze pię­tro tortu będzie naj­więk­sze, to twój kawa­łek, wyżej będzie część mamy, a ostat­nie pię­tro, naj­mniej­sze – moje. Nie mam ochoty na tort, nie mogę jeść sło­dy­czy, ja bym chciała, żeby­śmy my, trzy dziew­czyny, poje­chały do Lon­dynu, zanim zato­nie, czy­ta­łaś o tych zmia­nach kli­ma­tycz­nych? Będziemy świę­to­wać uro­dziny przed uro­dzi­nami.

Wnuczka ma mnó­stwo pla­nów. Córka wyobraża sobie uro­dziny jako imprezy z hor­dami swo­ich przy­ja­ciół, od dziecka ota­czały ją hordy ludzi. Ja, ja – jubi­latka, ja „okrą­gła”, jestem prze­ra­żona. Sie­dem­dzie­siąt? Ja mam sie­dem­dzie­siąt? Ja?!1. DZIE­CIŃ­STWO I WOKÓŁ NIEGO

1

Dzie­ciń­stwo i wokół niego

Uro­dzi­łam się w miej­sco­wo­ści Volo­sko – to minia­tu­rowa wio­ska tury­styczna pod Opa­tiją. Dziś nie ma tam poro­dówki, w Opa­tii nie było jej ni­gdy, ale ja zawsze mówię, że uro­dzi­łam się w Opa­tii, bo wku­rza mnie, kiedy ludzie pytają: „Volo­vsko? Gdzie jest Volo­vsko?”. Muszę wtedy tłu­ma­czyć, że woły nie mają nic wspól­nego z miej­scem, które nazywa się Vo-lo-sko.

W zeszłym roku mąż i ja posta­no­wi­li­śmy sprze­dać dom, w któ­rym miesz­kamy i prze­nieść się do mojej rodzin­nej miej­sco­wo­ści, która wciąż jesz­cze wygląda tak, jak wyglą­dała sto lat temu. Mała przy­stań, minia­tu­rowa plaża, stare kamienne domy, miej­scowi łowią ryby i piją kawę w por­cie, wcze­sną jesie­nią można zoba­czyć w siwym morzu leniwe w cegule z mojej mło­do­ści. Nie, nie znam ani lite­rac­kiej, ani łaciń­skiej nazwy tej ryby. Ileż to let­nich dni spę­dzi­łam na nabrzeżu w Dra­dze, wpa­tru­jąc się w cegule i drżąc nad przy­nętą. Ryba połknie czy tylko zdej­mie z haczyka? Cza­sem mia­łam szczę­ście, jeśli to było szczę­ście. Łowi­łam ryby, które mar­twe nie słu­żyły do niczego. Nie jedli­śmy ich. Ryby pły­wały w pobliżu rury, przez którą przepły­wały nasze gówna, my, dzieci, łowi­li­śmy dla samego łowie­nia, to było wyzwa­nie – wygrać z sza­rym zwin­nym stwo­rze­niem, któ­rego mięk­kie wargi ostroż­nie pod­bie­rały z wędki kulki chleba. Co za uczu­cie, gdy jed­nak mogłam zdjąć biedną rybę z haczyka i rzu­cić na roz­grzane nabrzeże. I od początku. I tak godzi­nami. Draga już nie jest tym, czym była. Stare, prze­piękne wille kupili współ­cze­śni chor­waccy kry­mi­na­li­ści, plaże wydzier­ża­wili dziwni ludzie i zasta­wili je leża­kami, na „mojej” plaży, tam, pod pomni­kiem boha­te­rów dru­giej wojny świa­to­wej, poja­wił się „beach bar”. Strasz­liwa muzyka ryczy od rana do nocy. Jedyne, co zostało ze sta­rej Dragi, to Bar, w któ­rym, kiedy byłam dziec­kiem, pili i grali w karty tylko męż­czyźni. Zostało też tro­chę ludzi, któ­rzy kie­dyś, dawno temu byli podejrz­liwi wobec każ­dego obcego, poza tury­stami, z któ­rych żyli. Dziś przy­zwy­cza­ili się do obcych, któ­rzy wyku­pili Dragę. Cie­szę się, że sprze­da­łam „dom”, który tam mia­łam.

Zde­cy­do­wa­li­śmy z mężem – Volo­sko to jedyne miej­sce, gdzie jest sens żyć na eme­ry­tu­rze, bli­sko do Rijeki i szpi­tali, bli­sko do morza, tłumy latem nie mogą być nie do wytrzy­ma­nia, bo bra­kuje atrak­cji, które przy­cią­ga­łyby tabuny pija­nych impre­zo­wi­czów. Poszli­śmy z wnuczką na pizzę i pochwa­li­li­śmy się:

– Bab­cia z dziad­kiem kupią tu miesz­ka­nie. Poka­żemy ci je. Lubisz Volo­sko, latem do nas przy­je­dziesz, będziesz mogła cho­dzić sama na plażę, tuż obok jest twoja ulu­biona piz­ze­ria.

Dziecko patrzyło na nas z prze­ra­że­niem:

– Widzi­cie, ile jest scho­dów do tego miesz­ka­nia? Jak doj­dzie­cie do niego? Bab­ciu, jesteś stara, bolą cię nogi, będziesz musiała cały czas sie­dzieć w domu albo dzia­dek będzie cię nosił na kawę.

Moja wnuczka tarzała się ze śmie­chu, a ja – który to już raz – poże­gna­łam się z jesz­cze jed­nym marze­niem.

Do moich pią­tych uro­dzin miesz­ka­li­śmy w ogrom­nym miesz­ka­niu w Opa­tii. Moja matka i moja babka, jej matka, były w par­ty­zantce, mój ojciec też. Par­ty­zanci to wiel­kie miesz­ka­nie ode­brali kobie­cie, miesz­ka­ją­cej w tym samym domu na stry­chu. Mia­łam cztery lata, gdy ta pani zer­kała ukrad­kiem przez małe okrą­głe okienko, obser­wu­jąc moją przy­ja­ciółkę, psa i mnie, bawią­cych się w jej ogro­dzie. Jak przez mgłę przy­po­mi­nam sobie sześć­dzie­siąte uro­dziny babci. Była duża uro­czy­stość. Przy­je­chali do nas jej syn z żoną i mój stry­jeczny brat – miesz­kali w Mošćeničkiej Dra­dze. Świę­to­wa­li­śmy w ogro­dzie, a ta kobieta patrzyła na nas. Mama była dyrek­torką przed­szkola, ojciec robot­ni­kiem por­to­wym. Miał odci­ski na ramio­nach, ogromne jak kurze jaja. Mama czymś mu je sma­ro­wała. Kiedy uro­dziła się moja sio­stra, bab­cia zde­cy­do­wała: mama musi rzu­cić pracę i cał­ko­wi­cie poświę­cić się dzie­ciom, mężowi i jej samej – nie­zu­peł­nie w tej kolej­no­ści. Zgo­dziła się. Bała się matki. I słusz­nie. Bab­cia była panią jej życia. Wypi­sała ją ze szkoły po pią­tej kla­sie, choć świet­nie się uczyła. Nauczy­cielka, Włoszka, zakli­nała bab­cię, żeby tego nie robiła. Bab­cia swo­jego syna, mier­nego ucznia, posłała na naukę do Włoch, a z mojej matki zro­biła wła­sną słu­żącą. Syn został dyrek­to­rem szkoły w Dra­dze. Babci bar­dzo bra­ko­wało pupilka. Dla­tego matka wystą­piła do władz pań­stwo­wych z prośbą, żeby babci jako „ofie­rze faszy­stow­skiego ter­roru” – Niemcy spa­lili jej dom – przy­znały pusty dom w Mošćeničkiej Dra­dze. Wła­ści­cielka Włoszka została spła­cona. Kiedy wypro­wa­dzi­li­śmy się z miesz­ka­nia w Opa­tii, nie zwró­cono go wła­ści­cielce. Zamiesz­kali tam jacyś inni „par­ty­zanci”. Po każ­dej woj­nie łup należy się zwy­cięzcy. Bab­cia dostała dom. Tak wła­śnie pew­nego dnia – mia­łam wtedy jakieś pięć lat – cały swój doby­tek zała­do­wa­li­śmy na cię­ża­rówkę i ruszy­li­śmy w stronę Dragi. Kie­rowca miał na imię Amuš. „Dom”, do któ­rego weszli­śmy, oka­zał się wstrętną norą, z któ­rej chcia­łam od razu uciec i wró­cić do naszego dużego, jasnego miesz­ka­nia z ogrom­nym ogro­dem. W sute­re­nie, poni­żej poziomu ulicy była „kuch­nia”, przez małe okno widzie­li­śmy ludz­kie nogi, które nio­sły wła­ści­cieli z gór­nej ulicy do cen­trum, na Plac. Gdy jedni scho­dzili, inni się wspi­nali – nogi, nogi, nogi. Na lewo od wej­ścia znaj­do­wał się mały pokój z dużym oknem, przez które, jeśli się czło­wiek wychy­lił, widać było morze, odda­lone od „domu” o dwa­dzie­ścia metrów. Wąskie drew­niane schody pro­wa­dziły na pię­tro. Tam była toa­leta i dwa przej­ściowe pokoje. W mniej­szym spa­łam ja z sio­strą, w więk­szym rodzice. Od okien sąsied­niego domu dzie­liły nas trzy metry, bal­konu nie mie­li­śmy. Wszyst­kie kamie­nice w wąskiej uliczce – mówi­li­śmy o niej „wąwóz” – wspie­rały się jeden na dru­gim. Trzy­dzie­ści kamien­nych scho­dów pro­wa­dziło do tarasu, który był niczyj. Mój ojciec posta­wił na nim ławkę. Star­sze kobiety sia­dały na ławce i patrzyły na głowy prze­chod­niów. Ja sado­wi­łam się zawsze na murku, na skraju dru­gich scho­dów, daleko od gada­tli­wych kobiet. Cie­szy­łam się wido­kiem kutrów w por­cie, morza, kamien­nego stołu, na któ­rym do połu­dnia leżały mar­twe ryby. Po połu­dniu ich miej­sce zaj­mo­wały owoce i warzywa w drew­nia­nych skrzyn­kach. Sprze­da­wał je jedyny pry­watny przed­się­biorca, jakiego do wtedy widzia­łam. Pokrzy­ki­wał na tury­stów, żądał, żeby usta­wiali się w kolejce, zabra­niał doty­kać owo­ców. Dziś na targu ze stra­chem patrzę na sprze­daw­ców i nie doty­kam owo­ców, nawet gdy zachę­cają, żebym „poma­cała”.

Tury­ści kupo­wali owoce na sztuki. Gdy zapa­dał zmrok i Pjero ukła­dał gni­jące owoce w stos, scho­dzi­łam dzie­sięć stopni w dół i dosta­wa­łam kilka brzo­skwiń za gro­sze. Kiedy byłam mała, bab­cia odci­nała noży­kiem zepsuty kawa­łek brzo­skwini, kiedy pod­ro­słam, robi­łam to sama. Ni­gdy nie zapo­mnę smaku tych brzo­skwiń. Orzeź­wia­jący, słodki, cie­pły, wil­gotny. W oko­licz­nych ogro­dach rosły tylko cze­re­śnie i nie­szpułki, kra­dli­śmy je i dosta­wa­li­śmy za to w skórę. W ogro­dach Dragi nie było brzo­skwiń. Brzo­skwi­nie się kupo­wało, były towa­rem luk­su­so­wym. Ojciec nie­zbyt długo jeź­dził do pracy z Dragi do Rijeki. Został ogrod­ni­kiem. Uwiel­biał swoją pracę, któ­rej ni­gdy nie trak­to­wał jako pracy. Rośliny były jego życiem. Wszystko, co dziś w Dra­dze rośnie i kwit­nie, posa­dził on. Cokol­wiek posa­dził, to coś zawsze zakwi­tało. Moja matka do śmierci nie­na­wi­dziła kwia­tów, może dla­tego, że nie­na­wi­dziła mojego ojca, o ile go nie­na­wi­dziła. Ja uwiel­biam kwiaty, a nie­na­wi­dziłam ojca, o ile go nie­na­wi­dziłam. Pew­nego dnia, latem, sie­dzia­łam na swoim murku. Po scho­dach wspięła się do mnie chuda dziew­czynka o brą­zo­wych, gęstych, kędzie­rza­wych wło­sach. Spoj­rzała na mnie błę­kit­nymi oczami i powie­działa swoje imię. Spo­tka­łam kogoś, o kim myśla­łam, że jest moją pierw­szą przy­ja­ciółką. Dziś wiem, że ni­gdy nie mia­łam przy­ja­ciółki, ani naj­lep­szej, ani byłej naj­lep­szej, po pro­stu lubi­łam i lubię być sama. Mam nadzieję, że tego moja jedyna i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka nie prze­czyta. Mie­siąc temu z dziew­czynką z pięć­dzie­sią­tego któ­re­goś piłam kawę po pogrze­bie mojej cioci. Patrzy­łam w te błę­kitne, przej­rzy­ste oczy, które nie stra­ciły nic ze swo­jej urody, słu­cha­łam gło­śnego śmie­chu, który był tak samo dźwięczny i pyta­łam sama sie­bie: czy to moż­liwe, że życie jest za nią i za mną? Już?

W pierw­szej kla­sie nie czu­łam się zbyt szczę­śliwa. Mój wujek był dyrek­to­rem szkoły, ciotka nauczy­cielką, ale nie mia­łam żad­nych przy­wi­le­jów. Dzieci były i pozo­stały okrutne. Począt­ku­jący drę­czy­ciele, któ­rzy z cza­sem roz­winą się w praw­dziwe gady i gadziny. Mia­łam pro­blemy ze śli­nian­kami, cały czas się śli­ni­łam, nazy­wali mnie „zaśli­nio­nym pio­nie­rem”. Wciąż się biłam – i z chłop­cami, i z dziew­czyn­kami, żadne zwy­cię­stwo nie mogło osu­szyć moich łez. W następ­nym roku, zanim poszłam do dru­giej klasy, zawieźli mnie do szpi­tala, ślina prze­stała ciec. Wtedy dzieci odkryły, jaki mam nos. Kar­to­flany, taki nos, jaki ma każdy kra­snal z waszego ogrodu. Kiedy prze­stałam się śli­nić, nazy­wali mnie Kra­sna­lem, a byłam pra­wie naj­wyż­sza w kla­sie. W tam­tym cza­sie prze­mocą rówie­śni­czą nikt się nie przej­mo­wał. Moda na psy­cho­lo­gów i peda­go­gów, któ­rzy w żad­nej szkole ni­gdy niczego nie roz­wią­zali, nastała dopiero póź­niej. Za mojego dzie­ciń­stwa pro­blemy roz­wią­zy­wało się pię­ściami. Byłam Kra­sna­lem dopóki nie odkryto, że mnie to już nie boli. Zosta­łam Wąsaczką, ponie­waż mojego ojca nazy­wano Wąsa­czem – jako jedyny w mia­steczku miał wąsy. Osta­tecz­nie szlag mnie tra­fił, kiedy byłam w ósmej kla­sie. W międzycza­sie tak znie­na­wi­dzi­łam ojca, że każda uwaga o jakim­kol­wiek z nim związku raniła mnie do żywego. Któ­re­goś dnia w cza­sie prze­rwy – praw­do­po­dob­nie padał deszcz, bo nie wyszli­śmy na boisko – Glo­bus, chło­pak z wielką głową, zawo­łał: Wąsaczka! Zła­pa­łam go za ramiona, pod­nio­słam, choć był wyż­szy i sil­niej­szy ode mnie, i nadzia­łam jego głowę, nie wiem jak, na por­ce­la­nowy wie­szak. Zawisł, dzieci się darły, do klasy wszedł mój wujek, zdjął go z wie­szaka, krew była wszę­dzie, wezwał pogo­to­wie. Glo­bus prze­żył, dosta­łam naganę i prze­stałam być Wąsaczką. Odro­bi­łam lek­cję. Ludzie rozu­mieją tylko prze­moc. Prze­mocą można dojść do wol­no­ści.

Życie w naszym „domu” było ist­nym pie­kłem. Matka od czasu do czasu znaj­do­wała jakieś zaję­cie. Pra­co­wała w hote­lo­wym barze, potem w kan­to­rze, posadę tra­ciła z powodu picia albo sama rezy­gno­wała. Wolała w cudzej piw­nicy prać obrusy i ser­wetki dla gospody odda­lo­nej o kilka metrów od naszego domu niż „pra­co­wać”. Godzi­nami wycią­gała z piany nasze prze­ście­ra­dła i obce obrusy, a potem na tarze wyci­skała z nich brud. Ręce miała znisz­czone aż do łokci. Bab­cia nale­gała, żebym nauczyła się tech­niki pra­nia bie­li­zny. Upar­cie odma­wia­łam, mówiąc babci, że ja, kiedy doro­snę, będę mieć słu­żącą.

– Słu­żą­cej ktoś musi roz­ka­zy­wać, jeśli sama nie będziesz umiała cze­goś zro­bić, nie skon­tro­lu­jesz pracy słu­żą­cej.

Bab­cia była słu­żącą od pią­tego roku życia aż do ślubu – wie­działa, o czym mówi. Żyli­śmy bied­nie. Ojciec nocą wypły­wał z ryba­kami w morze, w ciągu dnia był ogrod­ni­kiem, a po połu­dniu spał. W okre­sie ochron­nym, gdy nie można było łowić, rąbał drwa sąsia­dom albo prze­ko­py­wał ich ogródki. Miesz­ka­li­śmy w jed­nej z naj­bo­gat­szych gmin Jugo­sła­wii, a my z sio­strą nie mia­ły­śmy butów. Nosi­ły­śmy cho­daki z gumo­wym wierz­chem, które w swo­jej norze w cen­trum Dragi robił sto­larz Berto. Pamię­tam zdję­cia nagich kobiet, wiszące u niego na ścia­nach. Jego żona było drob­nym, poboż­nym stwo­rze­niem, które przy­no­siło mu her­batę. Bab­cia swój spa­lony dom i kto wie, ile tysięcy metrów kwa­dra­to­wych ziemi poda­ro­wała pań­stwu, żeby mieć prawo do opieki zdro­wot­nej, a moi rodzice – doda­tek na dzieci. A jed­nak nie pamię­tam, żeby­śmy były nie­szczę­śliwe, sio­stra i ja. W szkole sie­dzia­ły­śmy do połu­dnia. Na dru­gie śnia­da­nie dosta­wa­li­śmy pajdę chleba z żół­tym ame­ry­kań­skim serem albo z gru­bym pla­strem twar­dej mar­mo­lady. Nie lubi­łam jeść. Czę­sto dawali nam też ryż na mleku. Kiedy byłam mała, ryż i mleko pod­cho­dziły mi do gar­dła, dła­wi­łam się. Cio­cia, która w szkole roz­da­wała śnia­da­nie, wie­działa, że nie mogę jeść ryżu i dawała mi zamiast niego mar­mo­ladę, a cza­sem nawet chleb posma­ro­wany sło­nym ame­ry­kań­skim masłem orze­cho­wym. Pycha! Mój wujek dowie­dział się, że nie jem tego, co wszy­scy. Raz wyszedł ze swo­jego dyrek­tor­skiego gabi­netu i zszedł na podwórko, na któ­rym wpa­try­wa­łam się w ryż na mleku.

– Nie wsta­niesz od stołu, dopóki tego nie zjesz. Rozu­miesz?

Nie rozu­mia­łam. Sie­dzia­łam tam aż do ósmej wie­czo­rem, kiedy dozorca musiał zamknąć szkołę. Nie zja­dłam ryżu z mle­kiem. Dziś to jedna z moich ulu­bio­nych potraw, pamię­tam Stam­buł jako miej­sce, gdzie można zjeść naj­lep­szy ryż na mleku. Mój wujek był przy­stoj­nym męż­czy­zną. Wysoki, szczu­pły, gęste, mocne jasno­brą­zowe włosy opa­dały mu na czoło, miał duże zdrowe zęby, czę­sto się śmiał, pięk­nie śpie­wał i dosko­nale tań­czył. Jego żona, moja cio­cia, była praw­dziwą pięk­no­ścią. Czarne, krę­cone włosy, ogromne piwne oczy, ciem­no­czer­wone pełne usta i śliczne zęby. Nosiła ładne sukienki, on zawsze był w gar­ni­tu­rze, czu­łam się dumna, że w jakiś spo­sób jestem czę­ścią tej rodziny. Ich syn był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, sio­stra i ja kąpa­ły­śmy się w ich wan­nie raz w tygo­dniu, cio­cia raz na jakiś czas dzie­liła mię­dzy nas dużą cze­ko­ladę Kraš z całymi orze­chami.

– Cio­ciu – mówi­łam – jak doro­snę będę bogata i będę jeść cze­ko­ladę.

Była dobrą nauczy­cielką. Lubi­li­śmy ją, bo czę­sto się śmiała, nie pamię­tam, żeby ktoś w kla­sie dostał pałę.

W szkole mie­li­śmy kło­poty, bo mówi­li­śmy po cza­kaw­sku¹, chor­wacki był dla nas języ­kiem obcym. Kiedy pierw­szy raz usie­dli­śmy w ław­kach, moja cio­cia poka­zała nam kredę i spy­tała:

– Kto wie, jak to się nazywa, niech pod­nie­sie rękę.

Tylko ja wie­dzia­łam i powie­dzia­łam:

– _Žes_.

– Kreda, dzieci, to jest kreda.

Moja cio­cia pocho­dziła z Liki, ledwo rozu­miała cza­kaw­ski, co było dobre. Wszyst­kie dzieci mówiły w domach po cza­kaw­sku, w szkole – po chor­wacku, wcze­śnie opa­no­wa­li­śmy dwa języki. Wło­ski był trzeci. Draga w cza­sie wojny nale­żała do Włoch. Wszy­scy nasi rodzice cho­dzili do wło­skich szkół. Kiedy mama i bab­cia chciały o czymś poroz­ma­wiać tak, żeby­śmy nie rozu­miały, sły­sza­ły­śmy wło­ski. Nie­stety, nie mówię po wło­sku, ale go rozu­miem. Mama nie chciała, żebym uczyła się „faszy­stow­skiego” języka. W czwar­tej kla­sie zaczę­li­śmy uczyć się nie­miec­kiego. Wielu moich rówie­śni­ków z Dragi mówi dziś trzema albo czte­rema języ­kami i nie ma w tym nic nie­zwy­kłego. Każdy mary­narz musiał znać angiel­ski, każdy, kto wynaj­mo­wał pokoje – nie­miecki. Mošćenička Draga była ulu­bioną miej­sco­wo­ścią tury­styczną dla wielu Niem­ców. My zamiesz­ka­li­śmy tu w pięć­dzie­sią­tym czwar­tym. Dzie­sięć lat po woj­nie nikomu tutaj nie przy­cho­dziło do głowy, żeby odmó­wić jakie­muś Niem­cowi kwa­tery. Miej­scowi cza­sem śmiali się, gdy pokój wynaj­mo­wał czło­wiek bez ręki albo bez nogi – „na pewno zosta­wił ją w Jugo­sła­wii” mówili, nie mieli obse­sji na punk­cie wojny. Praca była tym, co popy­chało ich do przodu. Ni­gdy w życiu nie widzia­łam tylu pra­co­wi­tych ludzi. Zaj­mo­wali się tury­styką, rybo­łów­stwem, upra­wiali owoce i warzywa, pra­co­wali w jed­nej z fabryk w Rijece. Każde dziecko, które ukoń­czyło jede­na­ście lat, waka­cje let­nie spę­dzało pra­cu­jąc. Ja tar­ga­łam walizki od przy­stanku auto­bu­so­wego do hotelu, sprze­da­wa­łam lody, gazety, udzie­la­łam kore­pe­ty­cji, pra­co­wa­łam w biu­rze tury­stycz­nym i w hote­lo­wej recep­cji. My, dzieci, wcze­śnie uczy­li­śmy się, że praca jest ważna, i że – jak cią­gle powta­rzała bab­cia – żadna praca nie hańbi. A jed­nak nasza rodzina była prze­raź­li­wie biedna. W szkole byłam dobrą uczen­nicą, choć nie inte­re­so­wało mnie nic poza czy­ta­niem ksią­żek. W pierw­szej kla­sie dosta­łam nagrodę: książkę _Histo­rie o Ticie_, ponie­waż ład­nie napi­sa­łam, dla­czego kocham Titę. Uro­czy­stość odby­wała się na dzie­dzińcu małego hotelu, nazy­wał się Jadran, zakli­na­łam mamę, żeby mi na to wiel­kie wyda­rze­nie kupiła sukienkę. Tylko my z sio­strą stale cho­dzi­ły­śmy w spodniach. Na próżno. Kupiła mi krót­kie spodenki, wspię­łam się na scenę, ode­bra­łam nagrodę, odda­łam mamie i pobie­głam bawić się z dziećmi. Nie pamię­tam, czy kie­dy­kol­wiek odra­bia­li­śmy lek­cje w ciągu czte­rech pierw­szych lat szkoły. Kiedy patrzę wstecz, widzę tylko zabawę. W dwa ognie, w mura­rza, w dok­tora, w Indian i kow­bo­jów. Nie­zbyt czę­sto bywa­li­śmy leka­rzami i lekar­kami, albo dokład­niej gine­ko­lo­gami i gine­ko­loż­kami. Kilka dni temu na targu w Rijece spo­tka­łam zanie­dba­nego sta­ruszka, który sześć­dzie­siąt trzy lata temu był moim gine­ko­lo­giem na dachu hotelu Jadran. Odwró­ci­łam wzrok, byłam prze­ra­żona, jak mogłam swoje kro­cze wydać na łaskę i nie­ła­skę kijka, który w swo­jej ręce trzy­mało takie dzi­wa­dło. Na szczę­ście mnie nie poznał. Albo uda­wał, że nie poznaje. Może pomy­ślał: „Boże, jak mogłem sto lat temu oglą­dać cipkę tej sta­rej wiedźmy”. Pew­nego razu nasze „bada­nia” prze­rwało kilka mam, które jed­no­cze­śnie wyru­szyły na łowy na małych zbo­czeń­ców. Zakła­dam, że dosta­li­śmy lanie, ale nie jestem tego pewna. A skoro już seks cho­dzi mi po gło­wie, przy­po­mina mi się, jak w cza­sie bury² spo­śród wiel­kich fal wyła­wia­li­śmy dłu­gimi kijami deski, które póź­niej słu­żyły nam za opał, szczę­ścia­rzom tra­fiał się cza­sem jakiś balon. Balony były gumowe, żół­tawe i dłu­gie. Łatwo było je nadmu­chać. Nie rozu­mia­łam, dla­czego bab­cia, kiedy raz przy­szłam do domu z „balo­nem” w ustach, zabrała mi go, a usta porząd­nie wyszo­ro­wała mydłem. Moje pierw­sze spo­tka­nie z pre­zer­wa­tywą. W naszej miej­sco­wo­ści tylko dwie dziew­czynki miały praw­dziwe zabawki. Małe garnki, małe patel­nie, kom­pletną minia­tu­rową kuch­nię. Nie­wy­obra­żalne cudo. Bawiły się na scho­dach swo­jego domu, a my, reszta, patrzy­li­śmy z daleka. Zabawki przy­sy­łała im bab­cia, która po woj­nie ucie­kła z mężem do Włoch. Ich syn był kie­rowcą, wielką cię­ża­rówką woził robot­ni­ków z Dragi do Rijeki. Pew­nego razu bawi­li­śmy się na dachu cię­ża­rówki, gdy nagle ruszyła. Jego żona zoba­czyła z bal­konu, że cię­ża­rówka jedzie, obu­dziła męża, przy­biegł i zatrzy­mał samo­chód. To nie była nasza wina, jed­nak jego żona dała lanie wszyst­kim dzie­ciom poza swo­imi cór­kami. Wró­ci­łam do domu z pła­czem. Opo­wie­dzia­łam babci, co się stało. Poszła do domu tej kobiety, waliła do drzwi, dopóki tamta nie otwo­rzyła, wycią­gnęła ją z domu za włosy i spo­licz­ko­wała.

– Nie masz prawa tknąć mojej Vedrany! Tłucz swoje dzieci!

Moja mama była prze­ra­żona. Innym razem bab­cia pobiła czy­jąś mamę za to, że mnie ude­rzyła w twarz. I znów moja mama była prze­ciwko swo­jej. Na próżno. Bab­cia zawsze trzy­mała moją stronę i ni­gdy nie prze­szło jej przez myśl, że lanie cza­sem mi się nale­żało. Dziś roz­po­znaję w sobie moją bab­cię. Mój czter­dzie­sto­pa­ro­letni syn miał pro­blemy z sze­fową. Przez nią dostał wypo­wie­dze­nie. Nie poszłam po jej jebaną głowę, bo mia­ła­bym z nim na pieńku. Nie powie­dzia­łam jej, żeby się pie­przyła i wra­cała na cho­lerne zadu­pie, skąd przy­czła­pali do Rijeki nean­der­tal­czycy, któ­rzy ją poczęli. Żałuję. Przy­znaję, jestem pry­mi­tywna, nie­to­le­ran­cyjna, pełna uprze­dzeń, nie­wy­kształ­cona i dzika. Nie mogę się zmie­nić, nie mam zamiaru się z tym ukry­wać. Podejrz­li­wość wobec „obcych” i nie­to­le­ran­cję zaszcze­pił we mnie mój pry­mi­tywny ojciec. Ja posta­ra­łam się nie ewo­lu­ować. On z całego serca nie­na­wi­dził księży, komu­ni­stów, Cyga­nów, Albań­ców, Niem­ców, Wło­chów, Tity, Jovanki, żony, matki, brata, swo­jej sio­stry, mnie, mojej sio­stry i sąsiadki. Kochał kwiaty, alko­hol, psy, mojego syna, moją sio­strze­nicę i swo­jego ojca. Uwa­żał go za ofiarę nik­czem­nej kobiety. Mój dzia­dek był mary­na­rzem, jego żona czę­sto zosta­wała sama z czwórką dzieci – dwie córki, dwóch synów. Naj­bar­dziej na świe­cie lubiła być poza domem, nawet gdy było to nie­wy­ba­czalne. Cho­dziła od sąsia­dów do sąsia­dów, plot­ko­wała, gło­śno się śmiała, usta zasła­niała dło­nią, jej piwne oczy błysz­czały, gdy opo­wia­dała, co Marija zro­biła Tonemu albo co Tone zro­bił Marii albo co Frane Zorze. Kiedy do sklepu w Mošćenicach dotarły pierw­sze puszki z goto­wym jedze­niem, odkryła Ame­rykę. Wie­czo­rem do garnka wrzu­cała puszkę, goto­wała, a następ­nego dnia mój dzia­dek miał obiad. Zło­śliwi sąsie­dzi mówili, że tylko przed domem Tonki wznosi się „góra z żelaza”. W tam­tym cza­sie nie wywo­ziło się śmieci, bab­cia Tonka rzu­cała puszki na stos. Kiedy jakieś dziecko wcho­dziło do sklepu, żeby kupić puszkę, sprze­daw­czyni pytała dziew­czynkę lub chłopca:

– Czy twoją bab­cią jest Tonka?

Dla mojego ojca jego matka – ona też we mnie żyje, goto­wa­nia nie cier­pię bar­dziej niż kara­lu­chów – była nie do znie­sie­nia, bo nie potra­fiła się przy­sto­so­wać. Nie można jej było wyba­czyć tego, czego i dziś nie wyba­cza się kobie­tom: żyła po swo­jemu. Ojciec bał się mojej dru­giej babci, nazy­wała się Tilda, w sto­sunku do niej odczu­wał respekt. Ona jedna w naszej rodzi­nie nie oba­wiała się go. Kiedy przy­ła­pała go na dep­taku nad morzem obej­mu­ją­cego Sło­wenki – był w cza­sie zimy dozorcą sło­weń­skiego ośrodka wcza­sów pra­cow­ni­czych zakła­dów Leso­nit – rzu­ciła się na niego, pró­bu­jąc wydra­pać mu oczy. Mama zakli­nała bab­cię:

– Niech go mama zostawi w spo­koju. Lepiej, że jest tam z nimi, niż w domu.

Bab­cia Tilda była dumną kobietą, dwa razy została wdową. Jeden mąż zgi­nął w ame­ry­kań­skiej kopalni, dru­giego, dzie­sięć lat młod­szego od niej, zabił osioł. Bar­dzo się kochali. On jako młody chło­pak, naj­bo­gat­szy we wsi, zako­chał się w mojej babci, wdo­wie z dwójką dzieci, cały swój mają­tek prze­ka­zał sio­strom, tylko po to, żeby „pobło­go­sła­wiły” jego zwią­zek. Dla mojej mamy był wspa­nia­łym ojcem, zawsze mówiła o nim z dużą czu­ło­ścią. Ten osioł kop­nął go w pachwinę. Kiedy kilka lat temu mój mąż, młod­szy ode mnie, wró­cił do domu i powie­dział, że ma prze­pu­klinę, prze­ra­zi­łam się. Jestem zabo­bonna. Na szczę­ście w naszym ogro­dzie nie ma ner­wo­wych osłów. Poje­chał do Zagrze­bia na ope­ra­cję, dzięki świet­nemu chi­rur­gowi w kli­nice Rebro nie doświad­czy­łam losu babci Tildy.

------------------------------------------------------------------------

1.

Cza­kaw­ski – dia­lekt języka chor­wac­kiego uży­wany w zachod­niej czę­ści Chor­wa­cji.

2.

Bura – silny, chłodny i suchy wiatr od lądu, poja­wia­jący się wzdłuż wschod­niego wybrzeża Adria­tyku.2. ACH TEN MÓJ TATA

2

Ach ten mój tata

Stu­dio­wa­łam na Aka­de­mii Peda­go­gicz­nej w Rijece, psy­cho­lo­gię dzie­cięcą wykła­dał feno­me­nalny pro­fe­sor Ivan­ko­vić. Zapa­mię­ta­łam jedno jego zda­nie: dzieci, które dora­stały w Mošćeničkiej Dra­dze i dzieci, które dora­stały w cen­trum Rijeki, nie są takie same. Chciał pod­kre­ślić, że te dzieci z Dragi miały ogromne szczę­ście. Może i mie­li­śmy, może i miały – wszyst­kie dzieci poza mną i moją sio­strą. Jestem pewna, że wszyst­kie ówcze­sne dzieci były szczę­śliwe, bo jestem jedyną osobą, która wypro­wa­dziła się z Dragi i ni­gdy wię­cej tam nie wró­ciła. Nawet moja sio­stra została.

Kiedy masz rodzi­ców alko­ho­li­ków, piękno Dragi ci nie pomoże. Cza­sami, gdy posprze­czam się z dziećmi i chcę im udo­wod­nić, że jestem ide­alną matką, tylko one tego nie dostrze­gają, mówię o mojej pija­nej matce przy­cho­dzą­cej do liceum na wywia­dówki, leżą­cej w rowach, o tym, jak szu­ka­łam po domu małych bute­lek z rumem, które potem ze zło­ścią wyle­wa­łam do zlewu, pod­czas gdy ona patrzyła na to bez­sil­nie i ze smut­kiem. Mówię im też o dzia­dziu­siu, jakim był pod­łym okrut­ni­kiem – mojej sio­strze, kiedy miała dwa­na­ście lat, powie­dział, że nic z niej ni­gdy nie będzie, zosta­nie nie­udacz­ni­kiem w ciele gru­bego babsz­tyla. On już to widzi, on wie, że ona, kiedy doro­śnie, będzie tłu­stą, bez­kształtną krową. Moja dwu­na­sto­let­nia sio­stra paliła dwie paczki papie­ro­sów dzien­nie, przez całe życie nie ważyła wię­cej niż pięć­dzie­siąt kilo, swo­imi oble­czo­nymi skórą kośćmi udo­wad­niała ojcu, że nie została „krową”. Kiedy zacho­ro­wała na raka płuc, ojciec wydarł się na nią na środku Placu:

– Zdy­chasz, nie masz pie­nię­dzy, ale leżeć w moim gro­bie nie będziesz!

Sam sobie kupił grób, przy­krył go wielką płytą z ciem­nego mar­muru i sfo­to­gra­fo­wał się na nim. Szu­ka­łam tego zdję­cia, chcia­łam je umie­ścić na gro­bie, ale nie mogłam go ni­gdzie zna­leźć.

Przy­szła wojna, moja sio­stra z dnia na dzień stra­ciła pracę. Miała małe dziecko, nie było nikogo, kto by się nim zajął, uznała, że sen­sow­niej będzie zostać w domu z dziec­kiem, opie­ku­jąc się ojcem, któ­rego porzu­ciła moja matka, on odpłaci jej za wszystko, co dla niego zrobi. Stała się dar­mową słu­żącą znie­na­wi­dzo­nego ojca. Była piękną dziew­czyną, ujmu­ją­cym, mądrym, dow­cip­nym stwo­rze­niem, ogar­nię­tym obse­syjną potrzebą samo­uni­ce­stwie­nia. Nikt nie mógł jej pomóc. Ja mia­łam bab­cię, która mnie kochała, wsta­wała w nocy, żeby mnie przy­kryć, nawet kiedy byłam już matką. Mojej sio­stry nikt nie zauwa­żał. Kiedy powtó­rzyła mi to, co powie­dział ojciec, byłam prze­ra­żona. Ile zła musi być w czło­wieku, żeby tak roz­ma­wiał ze śmier­tel­nie chorą córką, która mu gotuje i pie­rze jego zasrane gacie?

– Już ni­gdy, ni­gdy wię­cej nie zro­bię mu kne­dli ze śliw­kami!

Co za idiotka. Czy spa­dłaby jej korona z głowy, gdyby weszła do domu i wbiła mu nóż w brzuch? Co miała do stra­ce­nia?

Ojciec cier­piał na aryt­mię, mam to po nim, w apo­geum wojny leżał w szpi­talu, a szansa, że jemu – sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­lat­kowi – wsz­cze­pią roz­rusz­nik, była równa zeru. Kar­dio­log i mój kolega ze szkoły śred­niej, pod­szedł do jego łóżka i spy­tał, czy jest moim ojcem.

– Jeśli dostanę roz­rusz­nik dla­tego, że nim jestem, wolę umrzeć. Albo mi go wsta­wi­cie za to, że przez czter­dzie­ści pięć lat haro­wa­łem jak wół, albo wolę zdech­nąć. Nie chcę niczego po zna­jo­mo­ści i nie chcę niczego dla­tego, że ona jest moją córką.

Mój przy­ja­ciel zaśmiał się:

– Musia­łaś mu się strasz­nie nara­zić.

Było mi miło, że śmieć ma god­ność, a jesz­cze milej, że sądzi, że mam wła­dzę. I mia­łam wła­dzę, mógł dzięki mnie dostać to urzą­dze­nie. Dostał je, ale ja nie mia­łam z tym nic wspól­nego. Ni­gdy z nim nie zerwa­łam, do dziś jeste­śmy nie­przy­ja­ciółmi, choć na każ­dym por­talu czy­tam o tym, że prze­ba­cze­nie uzdra­wia. Nikt nie ma tylko jed­nego obli­cza. On też nie miał.

Wojna, nas dwoje na wyna­ję­tych dwu­dzie­stu ośmiu metrach kwa­dra­to­wych. Z nami moje dzieci, a czę­sto także jego syn. Pocie­sza­łam męża – na pewno w końcu będziemy bogaci, uwierz mi, mój ojciec dosta­nie wło­ską eme­ry­turę, coś mi da, mama go przy­ci­śnie. Bie­gli­śmy przez jezd­nię, nasi naj­lepsi przy­ja­ciele z tam­tego okresu miesz­kali w pobliżu, kar­mili nas, nie mie­li­śmy para­sola, mąż odkrzyk­nął:

– Słu­chaj, cały czas mówisz, że będziemy bogaci. Kiedy? Nie mamy nawet para­sola!

Śmia­li­śmy się, bo byli­śmy zako­chani i wie­rzy­li­śmy, że można żyć i bez dachu nad głową, i bez jedze­nia, i bez para­sola. A jed­nak byłam wtedy pewna, że „bogac­two” nadej­dzie, tak samo jak byłam pewna, że kie­dyś nadej­dzie śmierć. W czym pro­blem? Mam naj­lep­szego na świe­cie faceta, reszta to kwe­stie tech­niczne. Mój ojciec dostał sie­dem­dzie­siąt tysięcy dola­rów w gotówce i wło­ską eme­ry­turę, sio­stra i ja dosta­ły­śmy po dzie­sięć tysięcy marek. Dzie­sięć tysięcy marek w dzie­więć­dzie­sią­tym roku, kiedy ludzie, któ­rzy mieli pracę, zara­biali sto, to była for­tuna. Świat nale­żał do mnie. W gaze­cie wyczy­ta­łam, że za dinary mogę kupić miesz­ka­nie na kre­dyt, bez klau­zuli dewi­zo­wej. Zna­la­złam dwu­na­stu porę­czy­cieli, wyna­ję­łam to kupione miesz­ka­nie, czynsz z niego pokry­wał ratę kre­dytu, infla­cja zja­dła kapi­tał, cena miesz­ka­nia w ciągu trzech lat zmie­niła się z sześć­dzie­się­ciu pię­ciu tysięcy marek w trzy tysiące, sprze­da­li­śmy miesz­ka­nie za czter­dzie­ści pięć i mie­li­śmy w kie­szeni ze czter­dzie­ści tysięcy marek. W ciągu nie­spełna roku. Mój ojciec nie musiał dawać mi tych marek. Może go matka namó­wiła? Wie­dzia­łam, że nie można go zła­mać, a co, jeśli dał nam te pie­nią­dze z dobroci serca? Nik­czem­nik? Ojciec? Potwór? Tata? Nie mogę mu wyba­czyć, a tylko dzięki jego pie­nią­dzom mogłam zacho­wać god­ność i nie jechać do Włoch myć star­cze tyłki, żeby wykar­mić dzieci.

A jed­nak – wszyst­kie te lania, wszyst­kie po pijaku wysy­czane „kurwy”, wszystko, co musia­łam prze­łknąć pomię­dzy siód­mym a dwu­dzie­stym pierw­szym rokiem życia, kiedy wynio­słam się z domu – powin­nam o tym zapo­mnieć? Ostat­nio na YouTube tra­fi­łam na dziew­czynę, która na Lidra­nie – prze­glą­dzie twór­czo­ści lite­rac­kiej, sce­nicz­nej i dzien­ni­kar­skiej – mówiła tekst „Mój mar­twy ojciec”. Była naj­lep­sza w Zagrze­biu. Dora Hasa­nec, zagrzeb­ska lice­alistka, opo­wia­dała publicz­no­ści histo­rię o moim ojcu. Dosta­łam gęsiej skórki. Prze­ra­ża­jący typ. Ale jak kochał mojego syna. Z jaką deli­kat­no­ścią trzy­mał go za rączkę, pro­wa­dził na „kapu­czino”, wycie­rał piankę z brody, nauczył go czy­tać, zabie­rał na barkę, poka­zy­wał, jak się łata sieci, kupo­wał w skle­pie kieł­ba­ski.

Robił dla niego to wszystko, czego ja nie robię dla swo­jej rzadko widy­wa­nej wnuczki. Mój syn uwiel­biał swo­jego dzia­dziu­sia, nie­czę­sto psu­łam mu radość. Mój tata był dla niego naj­lep­szym dziad­kiem na świe­cie. Może po to, żebym cho­dziła na jego grób, prze­cie­rała tę czarną płytę i usta­wiała na niej wazon z kwia­tami? Na jego gro­bie nie byłam od lat. A może? Jed­nak? Dziś mój ojciec jest tylko kośćmi, kości nie są niczemu winne, czło­wiek powi­nien zacho­wy­wać się przy­zwo­icie, sza­no­wać oby­czaje ludzi, któ­rzy przy­ku­cają przy pobli­skich gro­bach. Ci ludzie będą mieć o mnie dobre zda­nie, gdy zoba­czą mnie ze ścierką w ręce? Do dia­bła z ludźmi, zdra­dzi­ła­bym sie­bie, gdy­bym z powodu „ludzi”, któ­rzy ni­gdy nic dla mnie nie zna­czyli, zaczęła machać szmatką. A jed­nak – kiedy sobie przy­po­mnę małe dło­nie mojego syna w zgru­bia­łej łapie mojego ojca… Widzę ten obraz czter­dzie­ści trzy lata. Moje sto­sunki z ojcem bar­dzo wcze­śnie zaczę­łam trak­to­wać jak walkę. Przez lata prze­gry­wa­łam. Ostatni raz ude­rzył mnie dzień przed moim odej­ściem. Odda­łam mu, rzu­ci­łam w jego głowę garn­kiem z wrzącą wodą z zamia­rem zabi­cia go. Ledwo prze­żył. Skoń­czy­łam stu­dia, zosta­łam nauczy­cielką, tego dnia mia­łam na sobie długą spód­nicę, bo mini z dnia na dzień musia­łam zamie­nić na maksi.

– Ludzie pytają mnie: twoja córka jest kurwą czy zakon­nicą?!

– Kurwą – odpo­wie­dzia­łam. – Powiedz im, że twoja córka to kurwa w dłu­giej spód­nicy.

Matka, sku­lona obok kuchenki, zakli­nała mnie, żebym uci­chła:

– Prze­stań, prze­stań, prze­stań.

– Dla­czego to ja mam prze­stać?! Jak długo ten śmieć będzie w two­jej kuchni wrzesz­czeć na mnie?! Dom jest twój! – dar­łam się i patrzy­łam w brą­zowe, psie oczy mamy. – Twój! Twój! On niech prze­sta­nie!

Zła­pał mnie i rzu­cił na prze­szklony kre­dens, strzą­snę­łam z sie­bie szkło, otar­łam krew, i spró­bo­wa­łam go zabić. Następ­nego dnia zło­ży­łam w szkole wypo­wie­dze­nie, przy­ję­łam pracę rezy­dentki biura podróży i przez kilka lat miesz­ka­łam po sześć mie­sięcy w hotelu, a przez resztę roku wynaj­mo­wa­łam pokój. Nie udało mi się zro­zu­mieć ludz­kiej pod­ło­ści. Ojciec ni­gdy nie był aż tak pijany, żeby nie wie­dział, co robi. Dla­czego matka piła? Dla­czego nie ode­szła od swo­jej matki i nie zaczęła nowego życia bez niej i bez niego, wtedy można było to zro­bić, ona mogła. Jej „towa­rzy­sze” pro­po­no­wali jej miesz­ka­nie i pracę w Opa­tii, odma­wiała. Zamiast mnie i sio­stry wybrała flaszkę, swoją matkę i mojego ojca. Jej też powin­nam wyba­czyć? Dla­czego mia­ła­bym coś komuś wyba­czać? Dla­tego, że wkrótce umrę, a jeśli umrę z nie­na­wi­ścią w sercu, nie zoba­czę raju? Życie nie jest skom­pli­ko­wane. Nie­któ­rych rze­czy nie powinno się wyba­czać, czło­wiek musi wal­czyć i wywal­czyć wła­sną god­ność i sza­cu­nek dla samego sie­bie. Wszyst­kimi środ­kami. Trzeba zaci­snąć zęby i wypie­przyć z serca potwora. Nawet jeśli to twój ojciec?3. MAMA, TATA, KAWA, PRZY­JA­CIÓŁKA I MINI­STER

3

Mama, tata, kawa,
przy­ja­ciółka i mini­ster

Lubi­łam czy­tać książki, pierw­szą ukra­dłam, kiedy mia­łam osiem lat. Wsia­dłam do auto­busu, wysia­dłam w Lovra­nie, tam kie­dyś obok przy­stanku była księ­gar­nia, weszłam do niej i wyszłam z _Oli­ve­rem Twi­stem_. Prze­szłam przez jezd­nię i na pie­chotę wró­ci­łam do domu. Sie­dem kilo­me­trów. Cze­kała na mnie matka w trzeź­wej fazie. Przy­go­to­wa­łam sobie kaszkę na mleku, szczę­śliwa, że pójdę na górę i prze­czy­tam histo­rię Oli­vera. Mama była zła, patrzyła na swoje buty i mil­czała. Chuda jak śmierć, w taniej sukience bez ręka­wów, cze­kała, żeby dojść do sie­bie i znów zacząć pić. Bab­cia, sio­stra i ja zawsze myśla­ły­śmy, że prze­rwa, którą wła­śnie widzimy, będzie począt­kiem nowego życia. Wróci do nas ta dawna mama, przy czym ani sio­stra, ani ja nie mia­ły­śmy poję­cia, jak wygląda „dawna” mama. Nasza mama była albo pijana, albo chora z prze­pi­cia, odkąd się­ga­ły­śmy pamię­cią. Nie wiem, kiedy wyrzu­ciła z łóżka ojca i nie wiem, kiedy do tego łóżka wśli­zgnęła się bab­cia, żeby tam zostać do końca życia. Ojciec sypiał w poko­iku obok kuchni, nawet wtedy, gdy w domu zro­biło się pusto. Bab­cia umarła, sio­stra wyszła za mąż i wypro­wa­dziła się, ja się wypro­wa­dziłam i wyszłam za mąż, matka zosta­wiła go i wpro­wa­dziła się do mnie. Tak, sprze­da­łam dom, w któ­rym zmarł ojciec. Rudera była bab­cina, po jej śmierci przy­pa­dła w spadku mamie, ale ani ona, ani ojciec ni­gdy nie zwró­cili się do władz o przy­dział miesz­ka­nia, cho­ciaż mogli je dostać. Byli zmu­szeni żyć jedno przy dru­gim. Dla­czego nie­któ­rzy męż­czyźni i nie­które kobiety są razem? Głupi męż­czyźni z mądrymi kobie­tami. Idiotki z mądrymi męż­czy­znami. Kto wybiera? Jak wyczuć dobry towar? Rano byłam z przy­ja­ciółką w kawiarni. Moja rówie­śnica odkryła kilka dni temu, że ist­nieje mądry męż­czy­zna. Ten młody czło­wiek wie wszystko o histo­rii, isla­mie, pod­wod­nym łowiec­twie, lite­ra­tu­rze, nauczył się łaciny. Moja przy­ja­ciółka ma sie­dem­dzie­siąt lat, piękne zie­lone oczy lśnią w star­czej twa­rzy. Prze­czy­ta­łam gdzieś, że sta­rzy ludzie też mogą się zako­chać, praw­do­po­dob­nie mogą, jed­nak… Mówie­nie z taką namięt­no­ścią o wykształ­co­nym trzy­dzie­sto­let­nim chłopcu wyda­wało mi się lekką prze­sadą, ale jesz­cze dziw­niej­sze było to, że spo­ty­kają się dwa razy w tygo­dniu, żeby czer­pać przy­jem­ność z wie­lo­go­dzin­nych roz­mów.

– Zakła­dam, że to pedał – powie­dzia­łam, gdy kel­ner w dłu­gim czar­nym far­tu­chu posta­wił na stole przede mną kawę.

Kawiar­nia znaj­duje się w pobliżu naszego domu, przy­po­mina pub, ni­gdy nie widzia­łam pubu, wła­ści­ciel powie­dział mi, że jego kawiar­nia wygląda jak pub. Stoły przy­kryte bor­do­wym plu­szem, jest nawet kilka „łóżek”, dla mnie ta kawiar­nia wygląda jak bur­del, choć w bur­delu także nie byłam. Sie­dzia­ły­śmy tam, bo kawa jest dosko­nała, a muzyka przed połu­dniem cicha.

– Dla­czego uwa­żasz, że mogę się podo­bać tylko peda­łom?

– My, chwała bogu, nie możemy się już podo­bać nikomu, ale to pocie­sza­jące, że na stare lata pozna­łaś mądrego męż­czy­znę.

– Żeby­śmy się dobrze zro­zu­miały – kocham mojego męża, jedyne, co mi w nim prze­szka­dza to bęben, który go wpę­dzi do grobu. Nie mogę sobie wyobra­zić życia bez niego. Jeste­śmy razem pięć­dzie­siąt lat.

– Nie roz­ma­wiajmy o mężach, któ­rym nie można się oprzeć, ani o dzie­ciach, ani o face­tach.

– Nudna jesteś – zaśmiała się przy­ja­ciółka. – Zawsze mi prze­ry­wasz, gdy zaczy­nam jakiś temat. Moja córka za żadne skarby nie chce się roz­wieść, w nocy znów się pokłó­ci­ły­śmy.

Neda nie cierpi swo­jego zię­cia, ponie­waż jest nie­wy­kształ­cony, skąpy, ego­istyczny, lubi piłkę nożną i zmar­no­wał życie jej córce, tylko ona o tym nie wie. Moja przy­ja­ciółka wie­działa o tym od początku, a począ­tek miał miej­sce dwa­dzie­ścia lat temu.

– Mówi­łam jej, zanim wyszła za mąż, ostrze­ga­łam – „on nie jest dla cie­bie, musisz go zosta­wić, zmar­nuje ci życie”. Wiesz, co mi odpo­wie­działa?

Nie wie­dzia­łam. Patrzy­łam przez okno i widzia­łam doga sra­ją­cego na przy­stanku przed kościo­łem. Wła­ści­cielka cze­kała, aż zwie­rzę wyci­śnie z sie­bie grubą kieł­basę. Nacią­gnęła na dłoń pla­sti­kową torebkę, zebrała gówno i wrzu­ciła je do kosza na śmieci.

– Tu jest wię­cej psów niż ludzi, srają na każ­dym kroku.

Moja córka przy­gar­nęła psa. Nazwała go Ivančica. Ma na pier­siach biały krzyż, jest mie­szanką dal­ma­tyń­czyka i cze­goś jesz­cze, kiedy jest szczę­śliwa, śmieje się. Dal­ma­tyń­czyki to jedyne psy, które się śmieją. Mają wstrętny uśmiech, o ile szcze­rze­nie się naszej Ivančicy to uśmiech.

– Wiesz, co powie­działa mi dwa­dzie­ścia lat temu córka? „Mamo, ty byś chciała, żebym została sama, tego byś chciała. Jeśli go rzucę, z kim będę?”.

– Jak to? – byłam zdu­miona. Jej córka jest piękna. Szczu­pła bru­netka, odnosi suk­cesy, dok­tor nauk, znam ją od uro­dze­nia. – Skąd pomysł, że zosta­nie sama, jeśli zostawi tego pajaca? – Nie mogłam w to uwie­rzyć.

– Nie wiem. Przez całe życie wspie­ra­li­śmy ją, zawsze mówi­li­śmy, że jest piękna i mądra, opła­ca­li­śmy jej wyjazdy, kupi­li­śmy samo­chód i miesz­ka­nie, wypy­cha­li­śmy z domu, żeby miała życie towa­rzy­skie. Moja córka w dwu­dzie­stym roku życia zwią­zała się z kre­ty­nem ze stra­chu, że zosta­nie sama. Nie, nie mogę uwie­rzyć, że mi się to przy­tra­fiło. Co, kurwa, jest nie tak z nami, kobie­tami?

Dzi­siaj tra­fi­łam na odpo­wiedź, któ­rej moja mama ocze­ki­wała ode mnie pięć­dzie­siąt lat temu. „Co ty w nim widzisz?”, pytała mnie mama. Byłam z cho­rym czło­wie­kiem, bo bałam się być sama.

– Sta­wiam ci drinka, stara. Odkry­łam prawdę o sobie. I o kto wie ilu milio­nach kobiet, które myślą, że lepiej być z byle kim niż samemu. To kłam­stwo, kłam­stwo, kłam­stwo. Trzeba mieć sie­dem­dzie­siąt lat, żeby zro­zu­mieć pewne rze­czy.

– Ja nawet dziś nie mogła­bym być sama. Patrzę na te wszyst­kie wdowy wokół sie­bie i wcale im nie zazdrosz­czę.

– Lep­szy rydz niż nic – zaśmia­łam się.

Nie chcia­łam jej ani sobie psuć poranka i po raz nie wia­domo który snuć teo­rii o tym, że wszyst­kie kobiety powinny żyć same, dzieci zaraz po uro­dze­niu wrę­czać mężom i pła­cić im ali­menty. Padał deszcz, przy­ja­ciółka poszła do domu goto­wać obiad. Kiedy wkła­dała płaszcz, szep­nęła do mnie:

– Gdyby cię ktoś pytał, czy wczo­raj mię­dzy piątą a szó­stą po połu­dniu były­śmy razem, powiedz, że tak.

– Zała­twione.

Zosta­łam, żeby prze­cze­kać deszcz. Kto mógłby mnie pytać, czy były­śmy razem wczo­raj mię­dzy piątą a szó­stą po połu­dniu? Jej mąż? Nie zna mojego numeru. O czym ta kobieta mówi? Czy to nie­moż­liwe, że naprawdę z tym chłop­cem zgłę­bia islam i łowiec­two pod­wodne? Kobiety są nie­prze­wi­dy­walne, zupeł­nie jak moja matka, gdy w wieku sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat posta­no­wiła prze­pro­wa­dzić się do mnie. Mój drugi mąż i ja miesz­ka­li­śmy w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z trójką naszych dzieci, które, chwała bogu, nie miesz­kały z nami stale. Zapy­ta­łam mamę, jak sobie wyobraża nasze wspólne życie, gdzie będzie spać i kto za to zapłaci.

– Dla­czego nie sprze­dasz domu, jest w końcu twój? Wyrzuć ojca, kup kawa­lerkę, a za resztę pie­nię­dzy będziesz mogła bez­tro­sko żyć.

– Zawsze mówisz tylko o pie­nią­dzach. Chyba zasłu­ży­łam na twoją pomoc. Przez lata zaj­mo­wa­łam się two­imi dziećmi.

O wie­lo­let­nim chla­niu ani słowa. Wpro­wa­dziła się. Zadzwo­ni­łam do ojca i zażą­da­łam, żeby oddał matce chor­wacką eme­ry­turę, nie stać nas było, żeby utrzy­mać ją, dzieci i sie­bie.

– Jesteś kurwą i ona też jest kurwą. Nie dam ani gro­sza! – wrza­snął do słu­chawki i prze­rwał roz­mowę.

Cze­kaj, cze­kaj, chuju. Jebał cię pies! Pies cię jebał, ty świ­nio! Zna­la­złam kupca na dom. Dał mu sze­ścio­mie­sięczny ter­min na wypro­wadzkę. Kupiec był mini­strem, a mój ojciec był twar­dym orze­chem. Powie­dział mini­strowi – aku­rat wtedy roz­pi­sy­wały się o nim wszyst­kie gazety, zapo­mnia­łam, co kradł lub ukradł i dla­czego to był pro­blem – że obdzwoni dzien­ni­ka­rzy i powie im, że wszech­władny mini­ster zło­dziej wyrzuca z rodzin­nego domu bez­bron­nego starca. Mój ojciec miał wtedy sie­dem­dzie­siąt lat. Z powodu umowy kupna-sprze­daży, która została wtedy opu­bli­ko­wana przez jeden z naj­po­czyt­niej­szych tygo­dni­ków, czu­łam się jak naj­gor­sze gówno. Poja­wiła się tam, ponie­waż dzien­ni­ka­rze dostali pole­ce­nie, żeby gnoić mini­stra, ja nie byłam istotna. Wyrzu­ca­łam to sobie, przy­wo­ły­wa­łam sceny z dzie­ciń­stwa, patrzy­łam na film, na któ­rym mnie tłu­cze, szar­pie za włosy, wyzywa od kurew. Wszystko na nic. Czu­łam się winna. Miał pie­nią­dze, mógł wyna­jąć sobie jakąś norę, moja matka była i biedna, i bez­radna, przez lata były­śmy jego ofia­rami, brzy­dzi­łam się sama sobą. Mini­ster pękł. Zosta­wił go w domu aż do śmierci. Zmarł w wieku osiem­dzie­się­ciu sied­miu lat. Ze szpi­tala zadzwo­niła do mnie obdu­centka.

– Pani Rudan, pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia, kiedy by się pani mogła spo­tkać? Powiem, na co zmarł pani tata.

Mam w dupie, chcia­łam powie­dzieć, mam w dupie, ważne, że umarł. Chyba umarł? Nie mogłam uwie­rzyć. A z dru­giej strony – jak na razie nie robi się sek­cji żywym.

– Nie rozu­miem – odpo­wie­dzia­łam uprzej­mie – dla­czego mia­ła­bym przy­cho­dzić na roz­mowę, mój tata był stary…

– Może zain­te­re­suje panią na co cho­ro­wał?

– Dzię­kuję. Nie przyjdę – włą­czy­łam drże­nie do roz­mowy. – To byłoby dla mnie zbyt bole­sne.

Dziś żałuję. Gdy­bym poszła, dowie­dzia­ła­bym się, co czeka mnie, moje dzieci i wnuczkę. Może miał pro­blemy tylko z ser­cem? W jakim sta­nie były jego żyły? Gene­tyka jest ważna. Była­bym mądrzej­sza, gdy­bym poroz­ma­wiała z tamtą lekarką o tru­pie mojego ojca. Przez całe życie życzy­łam mu śmierci, naj­strasz­niej­szej z moż­li­wych. Potra­fił cza­sem pobić się z kimś i obe­rwać, chcia­łam, żeby ci z dru­giej strony zabili go, do dia­bła z pod­bi­tym okiem. Wyobra­ża­łam sobie jego zwłoki na środku drogi i sie­bie kopiącą jego głowę nogą w czar­nym gla­nie nabi­tym ćwie­kami. Kiedy sprze­da­wa­łam dom, pod­kre­śla­łam mini­strowi, że poważ­nie cho­ruje na serce, w zasa­dzie to już umiera, tylko kilka dni dzieli go od śmierci.

– Ma pani na to jakiś dowód? Jakieś papiery?

– Nie, ale mogę mieć, cho­ruje od lat, ma też prze­ra­ża­jąco wysoki cukier, a to zabija.

– Ja też mam cukier – mini­ster patrzył na mnie zatro­skany, był gruby.

– Pan ma swój cukier pod kon­trolą, pan dba o zdro­wie, a mój ojciec jest wie­lo­let­nim alko­ho­li­kiem.

– Moja droga, trudno jest dbać o zdro­wie, kiedy czło­wiek ma tak stre­su­jącą pracę. Wie pani, ja też lubię się napić.

Ja pier­dolę, po czy­jej ty jesteś stro­nie?!

– Co innego napić się od czasu do czasu, a co innego chlać.

– Pani tata pije tak dużo?

– Mój ojciec wypija dzien­nie litr rakii, a do obiadu i kola­cji po pół litra wina.

– Jakim cudem jesz­cze żyje, mówiła pani, że ma sie­dem­dzie­siąt lat?

– Tak. I ledwo żyje.

Mini­ster nie żądał już ode mnie dowo­dów na to, że mój tata stoi nad gro­bem. W trak­cie wie­lo­ty­go­dnio­wych nego­cja­cji mąż i ja zbli­ży­li­śmy się z mini­strem. Dla­tego zapro­sił nas na roz­da­nie nagród Porin¹. Nie lubię ele­ganc­kich przy­jęć ani sku­pisk cele­bry­tów, ale praca to praca, więc poszli­śmy. Wydaje mi się, że to był pierw­szy Porin. Orga­ni­za­cja imprezy była wspa­niała, mąż i ja zna­leź­li­śmy się pod szcze­gólną opieką ówcze­snej sze­fo­wej tele­wi­zji chor­wac­kiej. Łech­tało mnie, że tak wysoko posta­wiona osoba ska­cze wokół mnie, uśmie­cha­jąc się i pyta­jąc, czy cze­goś mi trzeba albo czy dobrze się czuję. Ach. Nie zapo­mnia­łam, że z tego samego budynku wyrzu­cono mnie, a moi biedni kole­dzy pil­no­wali się, by nie usiąść zbyt bli­sko w cza­sie poran­nego kole­gium redak­cyj­nego. Nie wie­dzia­łam, że wyj­ście na Porin odmieni moje życie. Gdy pod­cho­dzi­li­śmy do dużego, okrą­głego stołu, który stał w nie­mal naj­lep­szym punk­cie sali, dostrze­głam twarz swo­jego byłego szefa. Wyglą­dał z kuchni i patrzył, przy któ­rych sto­łach sia­dają naj­waż­niejsi goście. Posłał mi sze­roki, szary i brudny uśmiech. „Pies cię jebał” – prze­ka­zały mu moje lodo­wate oczy. Usie­dli­śmy przy stole ude­ko­ro­wa­nym gwiaz­dami tele­wi­zji. Nie wie­dzia­łam, że poja­wimy się w Dzien­niku. Jakaż wrzawa wybu­chła następ­nego ranka. Moi przy­ja­ciele byli prze­ra­żeni, że „sprze­da­łam się hade­ze­tow­skiemu² gównu”, moi wro­go­wie roz­po­zna­wali mnie na ulicy, pod­cho­dzili i mówili, że mnie „widzieli wie­czo­rem” i „męża widzie­li­śmy”. Ten mini­ster pra­wie wpę­dził mnie do grobu. Nie wierz hade­ze­tow­cowi nawet wtedy, gdy kupuje od cie­bie dom. Prze­gi­nam, hade­ze­towcy nie są jedy­nym szaj­sem w tym kraju. Dostoj­nik przy­je­chał do Opa­tii, umowę o zadatku pod­pi­sa­li­śmy przy obie­dzie w dro­giej opa­tij­skiej restau­ra­cji. Mini­ster zapła­cił rachu­nek złotą kartą. Papla­li­śmy, jedząc, ja pie­przy­łam trzy po trzy, byłam prze­raź­li­wie zde­ner­wo­wana. Pie­nią­dze za dom miały roz­wią­zać wiele pro­ble­mów. O wszyst­kim długo i sze­roko opo­wie­dzia­łam temu panu. Syn będzie stu­dio­wał w Austrii, już poży­czy­li­śmy pie­nią­dze i zapła­ci­li­śmy czynsz za stan­cję, nie za mie­siąc, ale za dwa, egza­miny są strasz­nie dro­gie. Syn ukoń­czył śred­nią szkołę w Ame­ryce, w Chor­wa­cji nie mógłby zda­wać na stu­dia, bo nie hono­rują tu jego matury, a szcze­rze mówiąc, nie chcę, żeby szedł na wojnę, matce wynaj­miemy miesz­ka­nie, mamy trójkę dzieci, no tak, już mówi­łam, i długi, bla­bla­bla­bla… Ratuje nas pan, wyrzą­dził nam pan przy­sługę, jest mi miło, że zga­dza się pan, by mój ojciec pozo­stał w domu do śmierci, bla­bla­bla­bla… Obie­cał, że „za kilka dni” prze­śle fak­sem umowę sprze­daży domu. Roz­sta­li­śmy się syci i rado­śni. Tego samego dnia zadzwo­ni­li­śmy do ludzi, któ­rym byli­śmy winni pie­nią­dze, odda­li­śmy także dług kobie­cie, która w Wied­niu zapła­ciła dwa czyn­sze, nie­ocze­ki­wa­nie tra­fi­li­śmy na bar­dzo tanią kawa­lerkę, kupi­li­śmy ją dla mojej matki. Umowy jak nie było, tak nie ma. Kiedy w końcu zoba­czy­łam faks, pomy­śla­łam, że muszę się obu­dzić. Co to jest? Mini­ster usu­nął z umowy punkt, zgod­nie z któ­rym mój ojciec ma prawo zostać w miesz­ka­niu doży­wot­nio. Zadzwo­ni­łam do niego.

1.

Porin – naj­waż­niej­sza nagroda muzyczna w Chor­wa­cji, przy­zna­wana od 1994 roku.

2.

HDZ – Horvat­ska Demo­krat­ska Zajed­nica (Chor­wacka Wspól­nota Demo­kra­tyczna) – par­tia zało­żona w 1989 roku przez Franja Tuđmana, repre­zen­to­wała nurt nie­pod­le­gło­ściowy i nacjo­na­li­styczny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: