Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teatr lalek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Teatr lalek - ebook

Życie Konrada Małeckiego, psychologa prowadzącego prywatny gabinet, przewraca się do góry nogami, gdy odwiedza go prokurator z niepokojącą informacją o śmierci trzech pacjentek terapeuty. Kolejne osoby z jego otoczenia giną w makabrycznych okolicznościach, w każdym przypadku zaaranżowanych na samobójstwo, dokładnie dziesiątego dnia następujących po sobie miesięcy. W spokojne życie psychologa wdzierają się żądni sensacji reporterzy, podczas gdy Konrad doświadcza coraz dziwniejszych sytuacji, sugerujących, że on sam lub jego żona mogą okazać się kolejną ofiarą. Także pozbawiony skrupułów dziennikarz, próbując za wszelką cenę udowodnić winę psychologa, nieświadomie zostaje uwikłany w walkę z demonicznymi siłami przechodzącymi ludzkie pojęcie. Czas działa na ich niekorzyść…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-633-2
Rozmiar pliku: 674 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Syl­wia ni­g­dy nie lu­bi­ła ta­pet. Ko­ja­rzy­ły jej się z po­żół­kły­mi ścia­na­mi po­ko­ju, w któ­rym do­ra­sta­ła, z tym ohyd­nym od­cie­niem sta­rych wy­mio­cin. Wów­czas ra­dzi­ła so­bie, za­kle­ja­jąc uszko­dzo­ne lub za­bru­dzo­ne miej­sca pla­ka­ta­mi, przed­sta­wia­ją­cy­mi ulu­bio­ne ka­pe­le. Więk­szość po­wierzch­ni po­świę­ci­ła ze­spo­ło­wi Eu­ry­th­mics, choć z bie­giem cza­su jej gu­sta mu­zycz­ne ule­gły zmia­nie, zmie­rza­jąc w stro­nę co­raz cięż­szych kli­ma­tów – Guns N’Ro­ses czy Ae­ro­smith, zna­la­zło się na­wet miej­sce dla pol­skie­go Kry­zy­su.

Te­raz nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na taki ruch. Za­pła­ci­ła ma­ją­tek męż­czyź­nie ucho­dzą­ce­mu w War­sza­wie za naj­lep­sze­go de­si­gne­ra, by przy­go­to­wał dla niej in­dy­wi­du­al­ny pro­jekt aran­ża­cji wnętrz. Była za­do­wo­lo­na z więk­szo­ści jego po­my­słów, ale wy­ta­pe­to­wa­nie głów­nej ścia­ny sa­lo­nu prze­kra­cza­ło wszel­kie gra­ni­ce. Chcia­ła po­go­nić tego po­żal się Boże wi­zjo­ne­ra, lecz jej mąż piał z za­chwy­tu nad każ­dą przed­sta­wio­ną przez nie­go pro­po­zy­cją. W koń­cu po­szła na kom­pro­mis, uzy­sku­jąc w za­mian moż­li­wość wy­bo­ru miej­sca, gdzie spę­dzą nad­cho­dzą­ce wa­ka­cje. Od lat ma­rzy­ła jej się Bra­zy­lia, a te­raz mo­gła wresz­cie za­brać tam swe­go bo­jaź­li­we­go męża, któ­ry wciąż po­wta­rzał, że to nie­bez­piecz­ny kraj. Po po­wro­cie i tak ze­rwie ta­pe­tę i wszyst­ko wró­ci do nor­my.

Roz­sia­dła się wy­god­nie w ulu­bio­nym fo­te­lu. In­ten­syw­ny czer­wo­ny ko­lor i kla­sycz­na for­ma two­rzy­ły fan­ta­stycz­ne ze­sta­wie­nie, spraw­dza­ją­ce się nie­mal w każ­dych oko­licz­no­ściach – tak przy­naj­mniej twier­dzi­ła ko­bie­ta, od któ­rej ku­pi­ła go za pięć ty­się­cy zło­tych. Choć sło­no prze­pła­ci­ła, to lu­bi­ła te wy­so­kie pod­ło­kiet­ni­ki i mięk­kie sie­dze­nie, ide­al­ne do za­to­pie­nia się w lek­tu­rze.

Tym ra­zem jed­nak o czy­ta­niu nie mo­gło być mowy. Po mi­nu­cie sta­rań z wes­tchnie­niem odło­ży­ła naj­now­szą książ­kę Gro­cho­li na sto­lik. Jej wzrok wciąż ucie­kał w stro­nę na­roż­ni­ka, gdzie ciem­no­sza­re ro­ślin­ne wzo­ry, na­wią­zu­ją­ce do ba­ro­ko­wych or­na­men­tów, po­sta­no­wi­ły wła­śnie od­kle­ić się od ścia­ny. Sta­ra­ła się o tym nie my­śleć, sku­pić się na czymś in­nym, przy­go­to­wać plan wy­ciecz­ki. Mia­ła wie­le rze­czy do zro­bie­nia: zna­leźć od­po­wied­ni ho­tel, gwa­ran­tu­ją­cy trans­port z lot­ni­ska oraz peł­ną bazę SPA, wy­na­jąć prze­wod­ni­ka, któ­ry opro­wa­dzi ich po miej­scach nie­do­stęp­nych dla zwy­kłych tu­ry­stów, oraz naj­waż­niej­sze – do­ko­nać re­zer­wa­cji w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych re­stau­ra­cjach, aby za­sma­ko­wać wszyst­kich kuch­ni Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej. Wszyst­ko to na­gle stra­ci­ło na zna­cze­niu. Każ­dy ko­lej­ny mi­li­metr od­cho­dzą­ce­go od ścia­ny ma­te­ria­łu zda­wał się wy­da­wać dźwięk zbli­żo­ny do skro­ba­nia pa­znok­cia­mi po po­wierzch­ni ta­bli­cy.

Pięć­dzie­siąt zło­tych za metr kwa­dra­to­wy. Staw­ka, któ­ra rze­ko­mo mia­ła gwa­ran­to­wać pro­fe­sjo­nal­ną usłu­gę, oka­za­ła się zwy­kłym zdzier­stwem. Od­wa­li­li fu­szer­kę, spar­ta­czy­li pro­stą ro­bo­tę, więc ona w za­mian za­fun­du­je im pie­kło. Re­kla­ma­cja to mało po­wie­dzia­ne, będą mu­sie­li zwró­cić pie­nią­dze i po­pra­wić ra­żą­ce za­nie­dba­nia. Już ona za­dba o to, by nikt z jej zna­jo­mych nie za­trud­nił ich do żad­nej pra­cy. Każ­dy dom, ga­raż, stu­dio, na­wet płot czy szo­pa nie będą dla nich do­stęp­ne. Niech szu­ka­ją zle­ceń na obrze­żach mia­sta, gdzie kon­ku­ren­cja zje ich ni­ski­mi ce­na­mi.

Na­roż­nik stał się na­gle punk­tem cen­tral­nym, ją­drem miesz­ka­nia, wo­kół któ­re­go ni­czym elek­tro­ny krą­ży­ły jej my­śli i emo­cje. Ujem­ny ła­du­nek two­rzył for­mę wciąż przy­bie­ra­ją­cej na sile wście­kło­ści. Na nic zda­ły się lek­cje ra­dze­nia so­bie ze stre­sem, warsz­ta­ty jogi z in­dyj­skim mi­strzem czy wie­lo­go­dzin­ne me­dy­ta­cje. Żad­na me­to­da nie mo­gła okieł­znać tego, co w niej na­ra­sta­ło. Wciąż wpa­trzo­na w od­cho­dzą­cy frag­ment ta­pe­ty, wbi­ła pa­zno­kieć wska­zu­ją­ce­go pal­ca w eko­lo­gicz­ną skó­rę fo­te­la, roz­ry­wa­jąc szew. Ko­lor pa­ste­lo­wej róży z jej ulu­bio­ne­go la­kie­ru zmą­cił ide­al­ną czer­wień po­wierzch­ni me­bla, któ­ra w po­łą­cze­niu z czar­ny­mi nóż­ka­mi mia­ła two­rzyć kla­sycz­ne ze­sta­wie­nie, ni­g­dy nie­wy­cho­dzą­ce z mody. Po­mi­mo opo­ru prze­cią­gnę­ła pal­cem wzdłuż dłuż­szej kra­wę­dzi pod­ło­kiet­ni­ka, two­rząc wą­ską szra­mę, spod któ­rej wy­ła­ził gąb­cza­sty ma­te­riał. Rzu­ci­ła okiem na swo­je dzie­ło, uno­sząc lek­ko ką­ci­ki ust. Wcze­śniej­sza złość znik­nę­ła, po­zo­sta­wia­jąc pust­kę. Żad­ne inne emo­cje nie zdo­ła­ły za­jąć jej miej­sca, jak­by wszyst­ko, co czu­ła, ulot­ni­ło się w po­wie­trzu. Po­wo­li wsta­ła. Ko­cie ru­chy i ku­szą­ce ko­ły­sa­nie bio­dra­mi nie zdo­ła­ły ukryć nie­na­tu­ral­nej sztyw­no­ści rąk, dło­ni zwi­sa­ją­cych tak, jak­by po­zba­wio­ne były ko­ści. Resz­ta syl­wet­ki pre­zen­to­wa­ła się nor­mal­nie. Atrak­cyj­na twarz, któ­ra po­mi­mo nad­cią­ga­ją­cej czter­dziest­ki nie wy­ma­ga­ła in­ge­ren­cji chi­rur­gicz­nej, jak za­wsze tęt­ni­ła aurą wy­nio­sło­ści, odzie­dzi­czo­ną po mat­ce.

Syl­wia od naj­młod­szych lat pre­zen­to­wa­ła się ni­czym człon­ki­ni ro­dzi­ny kró­lew­skiej, na­wet po domu cho­dząc z wy­pro­sto­wa­ny­mi ple­ca­mi i pod­nie­sio­ną bro­dą. Już jako szes­na­sto­lat­ka otrzy­my­wa­ła pro­po­zy­cje udzia­łu w po­ka­zach mody i se­sjach zdję­cio­wych, przez co rzu­ci­ła szko­łę na kil­ka mie­się­cy przed ma­tu­rą. Za­ra­bia­ła sama na sie­bie, więc groź­by ro­dzi­ców nie ro­bi­ły na niej naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Ko­le­żan­ki za­zdro­ści­ły jej uro­dy i po­wo­dze­nia, chłop­cy zaś tra­ci­li dla niej gło­wy. Po­tra­fi­ła to wy­ko­rzy­stać, dzię­ki cze­mu pię­ła się co­raz wy­żej, aż wresz­cie tra­fi­ła na wy­bieg w Me­dio­la­nie. Tam go po­zna­ła. Wy­so­ki, opa­lo­ny męż­czy­zna, ubra­ny w sza­rą spor­to­wą ma­ry­nar­kę od Er­me­ne­gil­do Ze­gny, któ­ra sta­no­wi­ła świa­dec­two do­bre­go sma­ku i wie­lu zer na kon­cie, ob­ser­wo­wał ją z szel­mow­skim uśmie­chem, za­re­zer­wo­wa­nym dla aman­tów fil­mo­wych. Czu­ła na so­bie jego wzrok, gdy pre­zen­to­wa­ła ko­lej­ne kre­acje wło­skie­go domu mody. Mia­ła wów­czas osiem­na­ście lat, on wy­glą­dał na trzy­dzie­ści. Mu­siał być kimś waż­nym, bo­wiem sie­dział na naj­lep­szym miej­scu, oto­czo­ny dwie­ma blon­dyn­ka­mi w ob­ci­słych kiec­kach eks­po­nu­ją­cych si­li­ko­no­we biu­sty. Wy­glą­da­ły jak ak­tor­ki fil­mów por­no, z war­ga­mi do­bry­mi tyl­ko do jed­ne­go. Nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go po­ka­zy­wał się z ta­ki­mi ko­bie­ta­mi. Zu­peł­nie nie pa­so­wa­ły do jego sty­lo­we­go wi­ze­run­ku. Krót­ko przy­strzy­żo­ne wło­sy z asy­me­trycz­nie unie­sio­ną grzyw­ką, od­sła­nia­ją­cą nie­wiel­ką bli­znę nad pra­wym okiem, mod­nie przy­cię­ty za­rost, do tego ko­szu­la i kra­wat zna­ne­go pol­skie­go pro­jek­tan­ta, z któ­rym kie­dyś współ­pra­co­wa­ła. Wszyst­ko two­rzy­ło zgra­ny ze­staw, ide­al­ny na okład­kę eks­klu­zyw­ne­go ma­ga­zy­nu. Za ku­li­sa­mi usły­sza­ła, jak inne mo­del­ki plot­ku­ją na jego te­mat i do­pie­ro wte­dy sko­ja­rzy­ła twarz z na­zwi­skiem. Był Po­la­kiem, zna­nym pro­jek­tan­tem mody, miesz­ka­ją­cym na sta­łe w War­sza­wie. Po­dob­no po­szu­ki­wał wy­róż­nia­ją­cych się ko­biet do na­wią­za­nia sta­łej współ­pra­cy. Po­czu­ła wte­dy, jak przy­śpie­sza jej ak­cja ser­ca. To był ten mo­ment i ten fa­cet, nie mo­gła tego za­prze­pa­ścić.

Trzy mie­sią­ce póź­niej po­je­cha­li ra­zem na Ma­jor­kę. Eks­klu­zyw­ne ho­te­le, wy­staw­ne ko­la­cje, rej­sy jach­ta­mi i dro­ga bi­żu­te­ria. Była w siód­mym nie­bie, a to­wa­rzy­szył jej anioł w ludz­kiej skó­rze, o obłęd­nej mu­sku­la­tu­rze i gru­bym port­fe­lu. Za­ko­cha­ła się bez­gra­nicz­nie. Był obiet­ni­cą speł­nie­nia ma­rzeń, wy­star­czy­ło tyl­ko zmu­sić go do mał­żeń­stwa, a ona zna­ła na to naj­lep­szą me­to­dę.

Kac­pe­rek uro­dził się dzie­więć mie­się­cy póź­niej. Dziś był już do­ro­słym męż­czy­zną, a ona mia­ła przed sobą ob­raz uzna­ne­go hisz­pań­skie­go eks­pre­sjo­ni­sty, któ­ry wraz z mę­żem ku­pi­li za, ba­ga­te­la, dwa­dzie­ścia ty­się­cy euro. Za­baw­ne, ni­g­dy wcze­śniej nie obej­rza­ła go do­kład­nie. Wpa­try­wa­ła się w ma­lo­wi­dło, nie po­tra­fiąc zro­zu­mieć, co au­tor miał na my­śli. Ko­bie­ta o zie­lo­nej skó­rze, któ­rej zde­for­mo­wa­na twarz wy­glą­da­ła, jak­by prze­sa­dzi­ła z bo­tok­sem, trzy­ma­ła w rę­kach bli­żej nie­okre­ślo­ny przed­miot. Ko­ja­rzył jej się ze skrzyp­ca­mi, ale rów­nie do­brze mo­gła to być broń lub su­cha ga­łąź. W tle z roz­ło­ży­ste­go drze­wa, po­wy­krę­ca­ne­go na wszyst­kie stro­ny, zwi­sa­ły po­ma­rań­czo­we owo­ce.

Na­wet nie zo­rien­to­wa­ła się, kie­dy wbi­ła pal­ce w płót­no, prze­dzie­ra­jąc twarz ko­bie­ty na dwie czę­ści. Po­now­nie unio­sła ką­ci­ki ust w lek­kim uśmie­chu. Czu­ła ulgę, choć wciąż było jej mało. Pra­gnę­ła, by cały po­kój wy­glą­dał jak na­de­rwa­na ta­pe­ta. Po­de­szła do drew­nia­ne­go sto­łu i prze­je­cha­ła po nim pa­znok­cia­mi, ła­miąc je­den z nich, lecz na­wet nie zwró­ci­ła na to uwa­gi. Wes­tchnę­ła z roz­ko­szą, pa­trząc na dwie płyt­kie rysy, któ­re uda­ło jej się wy­ko­nać w la­kie­ro­wa­nej po­wierzch­ni. Jej uwa­gę przy­ku­ła ulu­bio­na część po­miesz­cze­nia. Dwa me­try ścia­ny wy­ło­żo­nej czer­wo­ną ce­głą mia­ły do­da­wać ca­ło­ści kla­sycz­ny, su­ro­wy na­strój. Po­pa­trzy­ła chwi­lę na so­lid­ną kon­struk­cję, po czym z za­pa­łem za­czę­ła ją dra­pać, wy­ko­nu­jąc ru­chy ni­czym dziec­ko ko­pią­ce dziu­rę w pia­skow­ni­cy. Nie mia­ła przy so­bie ło­pat­ki ani wia­der­ka, zresz­tą i tak w ni­czym by nie po­mo­gły. Ce­gła była nie­na­ru­szo­na, a dło­nie ko­bie­ty szyb­ko po­kry­ła krew. Ona sama rów­nież spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by nic się nie sta­ło, choć po­ła­ma­ne pa­znok­cie i po­zry­wa­ny na­skó­rek świad­czy­ły o czymś in­nym.

Po kil­ku mi­nu­tach, gdy na pod­ło­dze po­ja­wi­ły się czer­wo­ne pla­my, a z jej pal­ców zwi­sa­ły ka­wał­ki skó­ry, uka­zu­jąc żywe mię­so oraz biel ko­ści, Syl­wia wy­da­ła z sie­bie gło­śny jęk. Nie był to jed­nak ob­jaw bólu, któ­ry po­win­na od­czu­wać. Wręcz prze­ciw­nie, za­czę­ła cięż­ko od­dy­chać, jak­by zbli­ża­ła się do osią­gnię­cia or­ga­zmu.

Pod­nio­sła dłoń, te­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cą za­rdze­wia­łe gra­bie, i prze­je­cha­ła nią po twa­rzy, zo­sta­wia­jąc na skó­rze czer­wo­ne smu­gi. Za­trzy­ma­ła ją dłu­żej na ustach, by po chwi­li wbić w nie to, co zo­sta­ło z za­dba­nych pa­znok­ci. Gdy na dol­nej war­dze po­ja­wi­ła się pierw­sza kro­pla krwi, ko­bie­ta ryk­nę­ła, tym ra­zem wy­da­jąc od­głos w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cy ludz­kie­go. Brzmia­ła jak wilk, któ­ry po wpad­nię­ciu we wny­ki od­gry­za so­bie koń­czy­nę, by od­zy­skać wol­ność. Roz­kła­da­jąc ręce, pa­dła na wznak na par­kiet. Po­wie­ki wciąż mia­ła otwar­te, lecz za­miast tę­czó­wek i źre­nic w oczo­do­łach wi­dać było je­dy­nie prze­krwio­ne biał­ka. Le­ża­ła tak chwi­lę, a z le­we­go ką­ci­ka jej ust są­czy­ła się cien­ka struż­ka śli­ny, spły­wa­ją­ca wzdłuż po­licz­ka. Syl­wia dy­sza­ła, jak­by za­raz mia­ła się udu­sić. Za­mknę­ła wresz­cie oczy, lecz wca­le nie za­mie­rza­ła od­po­czy­wać. Z ca­łej siły wbi­ła pal­ce w par­kiet, szo­ru­jąc reszt­ka­mi po­ła­ma­nych pa­znok­ci i wy­sta­ją­cy­mi spod cia­ła ko­ść­mi o la­kie­ro­wa­ne klep­ki. Po­ru­sza­ła dłoń­mi w zsyn­chro­ni­zo­wa­ny spo­sób, jak­by ru­chy te ćwi­czy­ła la­ta­mi. Z jej ust zno­wu za­czął do­bie­gać co­raz gło­śniej­szy jęk, tym ra­zem jed­nak znacz­nie wyż­szy, prze­cho­dząc stop­nio­wo w pisk.

Pod­ło­ga wo­kół niej przy­po­mi­na­ła sty­lem ob­raz, któ­ry nie­daw­no znisz­czy­ła. Eks­pre­syj­na for­ma prze­ka­zu po­le­ga­ła na wy­dra­pa­niu dzie­się­ciu rów­no­le­głych row­ków o róż­nych głę­bo­ko­ściach, ozdo­bio­nych krwa­wy­mi smu­ga­mi. Być może znaw­cy sztu­ki do­szu­ka­li­by się weń ja­kiejś cie­ka­wej me­ta­fo­ry, lecz nikt nie zgadł­by, że au­tor­ka od­czu­wa­ła przy tym roz­ko­sze, któ­rych nie mógł za­pew­nić jej ża­den męż­czy­zna.

Choć daw­no po­win­na paść z wy­cień­cze­nia i skraj­ne­go bólu, to spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by wciąż było jej mało. Pod­nio­sła się i po­szła w stro­nę kuch­ni, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad czer­wo­nych kro­pli ni­czym Jaś i Mał­go­sia zna­czą­cy w le­sie dro­gę po­wrot­ną okrusz­ka­mi. Ona jed­nak nie mia­ła za­mia­ru wró­cić do po­ko­ju z od­kle­ja­ją­cą się ta­pe­tą, do­pó­ki sama nie po­czu­je, jak to jest, gdy część cia­ła od­ry­wa się od ca­ło­ści.

Pod­ło­ga, wy­ło­żo­na płyt­ka­mi gre­so­wy­mi, spro­wa­dzo­ny­mi na za­mó­wie­nie z Fran­cji, two­rzy­ła bia­ło-czar­ną sza­chow­ni­cę. W cen­tral­nym punk­cie usta­wio­ny był wy­so­ki blat wy­ko­na­ny z he­ba­no­we­go drew­na, do­dat­ko­wo za­bez­pie­czo­ny szkla­ną po­wło­ką. Choć sama na­le­ga­ła na jego za­kup, ani razu nie mia­ła oka­zji z nie­go sko­rzy­stać. Była to stre­fa dla niej obca, za­re­zer­wo­wa­na dla lu­dzi z niż­szych klas. Opła­ca­li po­moc do­mo­wą, któ­ra prócz sprzą­ta­nia i prac w ogro­dzie rów­nież go­to­wa­ła, spe­cja­li­zu­jąc się w kuch­ni śród­ziem­no­mor­skiej. Wcze­śniej przez kil­ka mie­się­cy mie­li na­wet ku­cha­rza z Ko­rei, jed­nak Syl­wii szyb­ko zbrzy­dły tam­tej­sze sma­ki.

Te­raz była w domu cał­kiem sama, Na­ta­lia przyj­dzie do­pie­ro za go­dzi­nę. Byli z niej za­do­wo­le­ni, choć już dwu­krot­nie spóź­ni­ła się do pra­cy. Ostrze­gli ją, że ko­lej­na wpad­ka ozna­cza roz­wią­za­nie umo­wy, a że ko­bie­ta sa­mot­nie wy­cho­wy­wa­ła có­recz­kę, bar­dzo za­le­ża­ło jej na pra­cy. Za­wsze szu­ka­li tego typu lu­dzi, uwi­kła­nych w kło­po­ty fi­nan­so­we, da­wa­li bo­wiem gwa­ran­cję peł­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia, nie jeź­dzi­li na urlo­py, bez sło­wa skar­gi przy­sta­wa­li na bez­płat­ne nad­go­dzi­ny. Wca­le nie trze­ba było się­gać po Ukra­iń­ców, co ostat­nio zy­ska­ło na po­pu­lar­no­ści wśród ich zna­jo­mych.

Syl­wia usia­dła na wy­so­kim sta­lo­wym stoł­ku i po­ło­ży­ła sto­py na chro­mo­wa­nym ste­la­żu. Jej oczy, w któ­rych bra­ko­wa­ło źre­nic, spra­wia­ły wra­że­nie śle­pych. Po chwi­li pod­nio­sła dło­nie, jak­by po­dzi­wia­jąc ma­ni­kiur. Przez kil­ka se­kund ob­ra­ca­ła nimi przed twa­rzą, po czym gwał­tow­nie wsta­ła i po­de­szła do okna, pod któ­rym znaj­do­wa­ły się szu­fla­dy ze sztuć­ca­mi. Otwo­rzy­ła pierw­szą z góry i chwy­ci­ła nóż do fi­le­to­wa­nia. Nie mia­ła po­ję­cia, że słu­żył wła­śnie do tego, lecz ide­al­nie pa­so­wał do jej pla­nów.

Ośmio­ca­lo­we ostrze wy­cho­dzą­ce z drew­nia­nej rę­ko­je­ści po­ły­ski­wa­ło w pro­mie­niach sło­necz­nych wpa­da­ją­cych przez okno. Przez krót­ką chwi­lę wy­glą­da­ła jak zwy­kła go­spo­dy­ni. Pod­nio­sła nóż wy­żej, jak­by chcia­ła w jego głow­ni zo­ba­czyć wła­sne od­bi­cie. Nie za­trzy­ma­ła się jed­nak, przy­kła­da­jąc ostrze do po­licz­ka i na­ci­ska­jąc, aż z gład­kiej skó­ry po­pły­nę­ła ciem­no­czer­wo­na krew. Kro­pel­ki opa­da­ły na bia­łe ka­fel­ki, ni­czym rosa z dłu­gich źdźbeł tra­wy. Gdy wbi­ła się do­sta­tecz­nie głę­bo­ko, prze­cią­gnę­ła nóż szyb­kim ru­chem w dół, a na­stęp­nie w stro­nę na­sa­dy nosa, two­rząc nie­zgrab­ną li­te­rę V. Na­stęp­nie za­czę­ła pod­wa­żać skó­rę, ni­czym wpra­wio­ny fi­le­ciarz, wy­ci­na­jąc kil­ku­cen­ty­me­tro­wy płat, któ­ry zwi­sał z jej twa­rzy tuż pod sta­ran­nie po­ma­lo­wa­nym okiem.

Cały czas pa­trzy­ła na ogród, oto­czo­ny mu­rem z sza­re­go łup­ku. Go­ście za­wsze kom­ple­men­to­wa­li bo­gac­two ro­ślin i ozdób, choć ona nie prze­pa­da­ła za prze­by­wa­niem na świe­żym po­wie­trzu. Iry­to­wa­ły ją mu­chy i ko­ma­ry, zaś pa­ją­ków bała się bar­dziej niż cia­snych po­miesz­czeń, w któ­rych od razu tra­ci­ła przy­tom­ność.

W za­my­śle­niu po­cią­gnę­ła za płat skó­ry na po­licz­ku, przy­glą­da­jąc się ide­al­nie zie­lo­nej tra­wie oraz buksz­pa­nom, rów­no przy­cię­tym w nie­wiel­kie pi­ra­mid­ki i ob­sy­pa­nym wo­kół bia­ły­mi ka­mycz­ka­mi. Kil­ka me­trów da­lej roz­po­ście­rał się trzy­po­zio­mo­wy skal­niak. Była z nie­go wy­jąt­ko­wo dum­na, sama wy­bie­ra­ła kwia­ty w ka­ta­lo­gu. U góry nie­bie­skie dzwon­ki, ró­żo­we goź­dzi­ki i bia­ła skal­ni­ca, po­środ­ku wrzo­sy oraz wrzo­ś­ce we wszyst­kich moż­li­wych ko­lo­rach. Dol­ną część zaj­mo­wa­ły więk­sze ro­śli­ny, któ­rych nazw nie po­tra­fi­ła spa­mię­tać, więc zwy­kle koń­czy­ła opis na wrzo­sach.

Wy­szła na ta­ras. Choć ogród pre­zen­to­wał się wspa­nia­le, to mia­ła te­raz na gło­wie inne za­ję­cia, waż­niej­sze niż po­dzi­wia­nie ro­ślin­no­ści. Mi­nę­ła kom­plet wy­po­czyn­ko­wy, na któ­rym jej mąż cza­sem za­sia­dał ze swy­mi zna­jo­my­mi, by przy dro­giej whi­sky grać w kar­ty na duże sumy. Ze­szła po schod­kach i skie­ro­wa­ła się do drew­nia­nej szop­ki z na­rzę­dzia­mi. Nie lu­bi­ła tego po­miesz­cze­nia, za­wsze ogar­niał ją tam dziw­ny nie­po­kój, a po dłuż­szej chwi­li prze­by­wa­nia w środ­ku ro­bi­ło jej się sła­bo. Była tam tyl­ko dwa razy w ży­ciu, gdy szu­ka­ła ob­ra­żo­ne­go Kac­per­ka. Jako chło­piec cza­sem by­wał na­bur­mu­szo­ny po­mi­mo ca­ło­do­bo­wej opie­ki gu­wer­nant­ki, po­tra­fił być wów­czas wy­jąt­ko­wo nie­zno­śny. Krzy­czał, ucie­kał z domu, otwar­cie ma­ni­fe­sto­wał nie­za­do­wo­le­nie. Psy­cho­log twier­dził, że wy­ni­ka­ło to z bra­ku ro­dzi­ciel­skiej mi­ło­ści. Nie ro­zu­mia­ła go, Kac­per miał prze­cież wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wał. Naj­lep­sze za­baw­ki, lek­cje an­giel­skie­go, te­ni­sa, jaz­dy kon­nej – wszyst­ko, o czym inne dzie­ci mo­gły je­dy­nie ma­rzyć. Ewi­dent­nie wdał się w ojca, któ­ry rów­nież nie po­tra­fił do­ce­nić szczę­ścia, ja­kie go spo­tka­ło, gdy po­znał ją w Me­dio­la­nie. Wy­ty­kał jej, że ca­ły­mi dnia­mi nic nie robi, choć sam w swo­jej fir­mie czę­sto się obi­jał, za­miast po­więk­szać ich wspól­ny ka­pi­tał.

Zwi­sa­ją­ca z po­licz­ka skó­ra pod­ska­ki­wa­ła z każ­dym jej kro­kiem. Syl­wia mi­nę­ła gra­ni­to­we kule, któ­re za­mó­wi­li przed laty. Chcie­li zro­bić z nich uni­ka­to­wą fon­tan­nę, lecz gdy zo­ba­czy­ła po­dob­ny po­mysł w te­le­wi­zji, za­nie­cha­ła go, uzna­jąc za do­bry dla mo­tło­chu. Mąż już daw­no miał się ich po­zbyć, ale jak za­wsze od­wle­kał wszyst­ko w nie­skoń­czo­ność. Otwo­rzy­ła drzwi szo­py, któ­re wy­da­ły przy tym nie­przy­jem­ny pisk. Ogrod­nik po­wi­nien do­stać po pen­sji za tak ra­żą­ce za­nie­dba­nie. Zaj­mie się tym póź­niej, te­raz mia­ła pil­niej­sze za­da­nie.

We­szła do środ­ka i ro­zej­rza­ła się po ciem­nym po­miesz­cze­niu. Było cia­sne i pa­no­wał tam za­duch, przez co ogra­ni­czy­ła swo­je po­szu­ki­wa­nia do pierw­sze­go z brze­gu se­ka­to­ra no­ży­co­we­go. Świet­nie nada­wał się do kon­ty­nu­owa­nia dzie­ła, któ­re roz­po­czę­ła w kuch­ni. Z no­ży­ca­mi w ręku wy­szła na ze­wnątrz. Opar­ła się ple­ca­mi o drew­nia­ną kon­struk­cję i pod­wi­nę­ła suk­nię od Eli­sa­bet­ty Fran­chi, ku­pio­ną dwa lata temu we flo­renc­kim bu­ti­ku. Szyb­ko jej się znu­dzi­ła, głów­nie przez zło­te zdo­bie­nia na ta­lii, któ­re po kil­ku mie­sią­cach za­czę­ły ją de­ner­wo­wać. Od tam­te­go cza­su za­kła­da­ła ją spo­ra­dycz­nie, głów­nie po to, by wi­dział to mąż, czę­sto na­rze­ka­ją­cy, że nie nosi rze­czy, na któ­re wy­da­je ma­ją­tek. Suk­nia była brud­na od krwi pły­ną­cej z jej twa­rzy i dło­ni. Pod­wi­nę­ła ją aż do pęp­ka, od­sła­nia­jąc ko­ron­ko­we majt­ki. Dru­gą ręką otwo­rzy­ła se­ka­tor i zbli­ży­ła go do cia­ła. Po­mi­mo co­dzien­ne­go ae­ro­bi­ku, cze­mu za­wdzię­cza­ła zgrab­ną syl­wet­kę, udo nie zmie­ści­ło się po­mię­dzy ostrza­mi, któ­rych roz­pię­tość była za mała. Prze­su­nę­ła se­ka­tor w dół, aż do ły­dek. Za­ci­snę­ła ra­mio­na na­rzę­dzia, lecz po prze­cię­ciu gład­kiej, wy­de­pi­lo­wa­nej skó­ry, zwy­kle pach­ną­cej wa­ni­lią, z któ­rej po­pły­nął stru­my­czek krwi, po­czu­ła opór. Z iry­ta­cją chwy­ci­ła rą­bek suk­ni w zęby. Po­trze­bo­wa­ła dru­giej dło­ni, by z od­po­wied­nią siłą ści­snąć se­ka­tor. Syk­nę­ła i upu­ści­ła na­rzę­dzie. Czer­wo­na ciecz try­ska­ła z jej łyd­ki ni­czym woda z węża ogro­do­we­go, pod­le­wa­jąc ide­al­nie przy­cię­tą tra­wę. Ko­bie­ta przy­glą­da­ła się temu przez chwi­lę, po czym wró­ci­ła do szo­py. Już nie prze­szka­dza­ła jej cia­sno­ta po­miesz­cze­nia. Była zbyt po­chło­nię­ta re­ali­za­cją pla­nu, by pa­mię­tać o ta­kich dro­bia­zgach. Gdzieś z ogro­du do­cho­dził de­li­kat­ny dźwięk dzwon­ków wietrz­nych.

Się­gnę­ła na pół­kę po trój­zęb­ne pa­zur­ki do pie­le­nia, na któ­rych z dez­apro­ba­tą stwier­dzi­ła śla­do­wą ilość czar­nej zie­mi. Ko­lej­ny błąd ogrod­ni­ka, o je­den za dużo. Być może za­ło­ży z ta­pe­cia­rza­mi spół­kę nie­udacz­ni­ków spe­cja­li­zu­ją­cych się w par­ta­cze­niu ro­bo­ty. Nie wy­czy­ści­ła za­bru­dzo­nej po­wierzch­ni, ry­zy­ko za­ka­że­nia nie mia­ło dla niej naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Przy­ło­ży­ła ostro za­koń­czo­ne kra­wę­dzie pa­zur­ków do łyd­ki i pod­wa­ży­ła nimi skó­rę, pró­bu­jąc ścią­gnąć ją z cia­ła, tak jak wcze­śniej na po­licz­ku. Od­dy­cha­ła gło­śno, lecz mia­ro­wo. Wy­pro­sto­wa­ła się i ci­snę­ła me­ta­lo­we na­rzę­dzie w kąt. Po­trze­bo­wa­ła cze­goś mniej­sze­go i ostrzej­sze­go. Nie mo­gła zna­leźć ni­cze­go od­po­wied­nie­go po­śród sprzę­tu ogrod­ni­cze­go, więc spo­koj­nym kro­kiem ru­szy­ła w stro­nę domu. Do przyj­ścia Na­ta­lii po­zo­sta­ło jesz­cze oko­ło pół go­dzi­ny, mu­sia­ła dzia­łać spraw­nie.

Wró­ci­ła tą samą dro­gą. Za­trzy­ma­ła się do­pie­ro w sa­lo­nie, tuż przed ścia­ną z od­sta­ją­cą ta­pe­tą. Syk­nę­ła na nią jak dzi­ki kot, gło­sem peł­nym nie­na­wi­ści. Naj­chęt­niej ze­rwa­ła­by ją na miej­scu, lecz czas go­nił. Po­de­szła do bar­ku, z któ­re­go wy­ję­ła sta­lo­wy, po­kry­ty do­dat­ko­wą war­stwą te­flo­nu kor­ko­ciąg, pre­zent od jed­ne­go z kon­tra­hen­tów. Uśmiech­nę­ła się ostat­ni raz. Przy­ło­ży­ła spi­ra­lę do za­mknię­tej po­wie­ki i wbi­ła w nią ostrą koń­ców­kę. Nie wy­da­ła przy tym żad­ne­go od­gło­su, na­wet gdy prze­biw­szy po­wie­kę, sta­ran­nym ru­chem kie­ro­wa­ła za­krwa­wio­ną śru­bę wzdłuż brwi w stro­nę nosa. Jej twarz za­la­ła się czer­wie­nią. Gdy na­po­tka­ła opór, przy­ci­snę­ła me­ta­lo­wą koń­ców­kę moc­niej, aż z rany wy­ciekł ma­zi­sty płyn. Cia­ło szkli­ste oka wy­pły­nę­ło na ze­wnątrz ni­czym na wpół ścię­te biał­ko jaj­ka.

Ko­bie­ta za­to­czy­ła się, jak­by za­raz mia­ła stra­cić przy­tom­ność. Nie czu­ła bólu, było to coś bar­dziej zbli­żo­ne­go do iry­tu­ją­ce­go ła­sko­ta­nia. Wy­cią­gnę­ła kor­ko­ciąg z oczo­do­łu, wy­tar­ła do­kład­nie w za­krwa­wio­ną suk­nię i odło­ży­ła na miej­sce. W ustach czu­ła słod­ki smak, lecz wciąż nie osią­gnę­ła speł­nie­nia. Z przy­jem­no­ścią kon­ty­nu­owa­ła­by swe dzie­ło, ale mu­sia­ła się spie­szyć. Nie chcia­ła być na­kry­ta przez służ­bę, było to zbyt… in­tym­ne.

Wró­ci­ła do kuch­ni i chwy­ci­ła uży­wa­ny wcze­śniej nóż. Od­wró­ci­ła lek­ko gło­wę, po­now­nie sły­sząc dźwięk dzwon­ków. Mu­siał się roz­sza­leć wiatr, gdyż brzdę­ka­nie biło po uszach, de­ner­wu­jąc ją. Wzię­ła głę­bo­ki wdech, jak­by za­raz mia­ła za­nur­ko­wać pod wodę, przy­ło­ży­ła ostrze do szyi i szyb­kim ru­chem pod­cię­ła so­bie gar­dło.

Syl­wia, bądź to, co z niej po­zo­sta­ło, upu­ści­ła na­rzę­dzie zbrod­ni, by do­koń­czyć dzie­ła po­kie­re­szo­wa­ny­mi dłoń­mi. W po­wsta­łą ranę wsu­nę­ła pal­ce, by z ca­łej siły po­cią­gnąć skó­rę pod­bród­ka do góry, od­sła­nia­jąc mię­śnie i ścię­gna. Skó­ra trzy­ma­ła się moc­no, więc mu­sia­ła kil­ka razy szarp­nąć ją z ca­łej siły, aż do­tar­ła do sa­me­go czo­ła. Po­ru­sza­ła usta­mi, pra­wie nie­wi­docz­ny­mi w krwa­wej ma­sie, w któ­rą za­mie­ni­ła się jej twarz. Se­kun­dę póź­niej cia­ło ru­nę­ło na pod­ło­gę, a ode­rwa­ne frag­men­ty zwi­sa­ły z nie­go, ni­czym znie­na­wi­dzo­na ta­pe­ta. Te­raz mąż przy­naj­mniej zro­zu­mie, co mia­ła na my­śli, mó­wiąc, że jej nie cier­pi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: