Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teatr Sabata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Teatr Sabata - ebook

Uhonorowany National Book Award  (1995) Teatr Sabata Philipa Rotha rozpoczyna się od erotycznego ultimatum, które po trzynastu latach luźnego związku 52-letnia Drenka Balich, stawia swojemu 64-letniemu konkubentowi. Mickey Sabat jest starym, przegranym mężczyzną, hedonistą, miłośnikiem kobiet, nie stroni od towarzyskich skandali i wytrwale broni własnego, trudnego do powszechnego zaakceptowania kodeksu moralno-obyczajowego. Czy potrafi się zmienić dla jednej kobiety?

Spośród 31 książek napisanych w ponad 50-letniej karierze, Philip Roth szczególnym uczuciem darzy właśnie Teatr Sabata„Wiele osób jej nienawidzi, ale to nie jest powód, dla którego ją lubię. Jest w niej dużo wolności. A tego szukasz jako pisarz, kiedy pracujesz. Poszukujesz swojej własnej wolności. Aby wyzbyć się zahamowań, sięgnąć w głąb pamięci, swych doświadczeń i życia, po czym odkryć prozę, która przekona czytelnika”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05961-6
Rozmiar pliku: 986 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Albo przestajesz pieprzyć się z innymi, albo między nami skończone.

Tak brzmiało ultimatum, nie mieszczące się w oszalałej głowie, stuprocentowo nieprzewidywalne ultimatum, jakie pięćdziesięciodwuletnia i zalana łzami kochanka postawiła sześćdziesięcioczteroletniemu kochankowi w kolejną rocznicę związku, który przetrwał — z całą swoją niewiarygodną frywolnością i w nie mniej zdumiewający sposób zachowaną tajemnicą — przez lat trzynaście. I w takiej chwili, gdy opadał przypływ hormonów, powiększała się prostata, z perspektywą najwyżej kilku lat coraz bardziej zawodnej potencji — i przy niewielu więcej latach życia — w obliczu zbliżającego się końca wszystkiego, w takiej oto chwili przykazywano mu, pod groźbą utracenia kobiety, wywrócić się na nice, zmienić się do niepoznaki.

Ona nazywała się Drenka Balich i była powszechnie znaną i lubianą towarzyszką życia i pracy właściciela miejscowego motelu; szanowano ją za serdeczność, której nie szczędziła wszystkim gościom, za ciepłą, matczyną życzliwość w stosunku zarówno do odwiedzających motel dzieci, ludzi starych, jak i dziewcząt z okolicy, które sprzątały pokoje i podawały do stołów; on był zapoznanym lalkarzem Mickeyem Sabatem — niskim, przysadzistym, białobrodym mężczyzną o drażniącym spojrzeniu zielonych oczu i boleśnie powykręcanych przez artretyzm palcach. Gdyby jakieś trzydzieści lat temu, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o Ulicy Sezamkowej, nie odmówił Jimowi Hensonowi, który zaprosił go na obiad w lokalu na Upper East Side i zachęcał do współpracy ze swoją cztero- czy pięcioosobową paczką, gdyby więc nie to, mógłby przez wszystkie te lata siedzieć we wnętrzu Wielkiego Ptaka. I na miejscu Carolla Spinneya znalazłby się Sabat, to na cześć Sabata umieszczono by gwiazdę w hollywoodzkiej Alei Sławy, to Sabat pojechałby do Chin z Bobem Hope’em — o tym przynajmniej z rozkoszą przypominała mu żona, Roseanna, w czasach gdy jeszcze zalewała się w trupa z dwóch niepodważalnych powodów: przez wszystko, co się nie zdarzyło, i wszystko, co nastąpiło. Po Sabacie spływało to jak woda po gęsi, bo w Ptaku nie zaznałby więcej szczęścia niż w Roseannie. W 1989, gdy najadł się wstydu po ujawnieniu, iż molestował seksualnie młodszą o czterdzieści lat dziewczynę, Roseannę trzeba było zamknąć na miesiąc w zakładzie psychiatrycznym, gdyż wskutek związanego ze skandalem upokorzenia przeżyła alkoholowe załamanie nerwowe.

— Nie starcza ci jeden monogamista? — pytał Drenkę. — Tak spodobało ci się jednożeństwo z nim, że chcesz zasmakować go także ze mną? Nie dostrzegasz żadnego związku między godną pozazdroszczenia wiernością twojego męża i fizyczną odrazą, jaką do niego czujesz? — Nie schodząc z wysokiego C, ciągnął: — My, którzy przez cały czas byliśmy dla siebie źródłem podniecenia, nie narzucamy sobie żadnych obietnic, przysiąg, żadnych ograniczeń, a przecież pieprzenie się z nim przyprawia cię o mdłości nawet przez te dwie minuty w miesiącu, gdy przypiera cię do stołu i wsadza od tyłu. A skąd się to bierze? Matija to potężny chłop, aż bije od niego męskość, czarne kudły na głowie jak u jeżozwierza. Włosy ma naprawdę jak igły. Każda podstarzała powiatowa piękność jest w nim zakochana, i to nie tylko przez ten jego słowiański urok. Rozpala je sam jego wygląd. Wszystkie wasze kelnereczki mają fioła na punkcie dołka w jego podbródku. Widziałem go w kuchni, gdy jest sierpień i czterdzieści stopni, a na tarasie do każdego stolika ustawia się z dziesięć chętnych. Widziałem, jak robi kolację, jak piecze kebaby, a koszulkę ma sztywną od potu. Cały świeci się od tłuszczu, a jara nawet mnie. Tylko jego własną żonę to wszystko odrzuca. Dlaczego? Otóż przez całą tę monogamię na pokaz.

Drenka z żałosnym wyrazem twarzy gramoliła się porośniętym lasem, stromym zboczem wzgórza w jego stronę, do punktu, z którego tryskał ich strumień, gdzie czysta woda spływała kaskadami po granitowych głazach, wijąc się pośród wygiętych od wichrów, srebrnozielonych brzóz, które zwieszały gałęzie nad brzegami. Na samym początku romansu, gdy wybrała się na samotną wyprawę w poszukiwaniu tego rodzaju gniazdka, w kępie starożytnych jodeł nieopodal strumienia natknęła się na trzy głazy rozmiarów i barwy małych słoni, otaczających trójkątną polankę, która miała posłużyć im za dom. Z powodu błota, śniegu i pijanych myśliwych strzelających do drzew w lesie, na wierzchołek wzgórza nie można było dostać się przez cały rok, jednak od maja do początku października, z wyjątkiem dni deszczowych, kryli się tu, by odnowić zapasy sił żywotnych. Wiele już lat temu ni stąd, ni zowąd zjawił się helikopter, który zawisł kilkadziesiąt metrów nad ich nagimi, leżącymi na brezentowej płachcie postaciami, ale poza tym wyjątkiem do ich tajnego obozu nie zbliżył się żaden człowiek, mimo że Grota (jak nazwali kryjówkę) znajdowała się zaledwie piętnaście minut od jedynego bitego szlaku, który biegł od Madamaska Falls ku dolinie.

Drenka była podobną do Włoszki Chorwatką z wybrzeża Dalmacji; miała ciemną karnację, była jak Sabat niska — pełna, solidna kobieta, której kształty balansowały na prowokującej granicy nadwagi. Figurą przypominała gliniane figurki wytwarzane mniej więcej 2000 lat p.n.e., tłuste laleczki o dużych piersiach i grubych udach, znajdowane w całej Europie aż po Azję Mniejszą, czczone pod różnymi przydomkami jako wielkie matki bogów. Urodę miała raczej praktyczną, użytkową, a wyjątkiem był tu pozbawiony nasady nos zawodowego boksera, stanowiący swego rodzaju szramę w samym środku twarzy, nos niezbyt pasujący do pełnych ust i dużych, ciemnych oczu, oznaczający — jak przekonywał się Sabat — wszystko, co w jej pozornie konkretnym charakterze było plastycznego i nieokreślonego. Wyglądało to tak, jakby ktoś ją kiedyś pokiereszował, w najmłodszych latach zadał jej druzgocący cios, chociaż w rzeczywistości była dzieckiem bardzo miłych ludzi, nauczycieli licealnych, którzy żywili religijną wręcz cześć dla tworzonych dla niewolników banałów partii komunistycznej Josipa Broz-Tito. Ci mili, przeokropni ludzie szczodrze darzyli swoją jedynaczkę miłością.

Prawdziwy cios był dziełem Drenki. W wieku dwudziestu dwu lat, jako asystentka księgowej na kolejach państwowych, wyszła za Matiję Balicia, przystojnego, młodego i ambitnego kelnera, którego poznała na wakacjach w hotelu na wyspie Brač koło Splitu, będącym własnością związku zawodowego kolejarzy. Miesiąc miodowy pojechali spędzić w Trieście i tyle ich widziano. Uciekli nie tylko dlatego, że chcieli się na Zachodzie dorobić, ale również przez to, że dziadek Matiji siedział w więzieniu od 1948, kiedy to Tito zerwał ze Związkiem Radzieckim, dziadek zaś, miejscowy urzędnik partyjny, komunista idealizujący Matuszkę Rossiję, odważył się otwarcie podawać to posunięcie pierwszego sekretarza w wątpliwość.

— Moi rodzice — tłumaczyła Drenka Sabatowi — byli zagorzałymi komunistami i kochali towarzysza Tito, który uśmiechał się swoim uśmiechem potwora, więc już od małego nauczyłam się, jak kochać go mocniej niż wszystkie inne jugosłowiańskie dzieci. Należeliśmy do pionierów, organizacji młodych dziewcząt i chłopców, którzy śpiewali pieśni i nosili czerwone chusty. Śpiewaliśmy o Tito, który jest tym kwiatuszkiem, tym fioletowym kwiatem, o tym, jak to kocha go cała młodzież. A Matija to inna para kaloszy. Był chłopczykiem kochającym dziadka. I ktoś podkablował dziadka — tak to się mówi? Doniósł. Złożyli na niego donos. Że jest wrogiem ustroju. A wszystkich wrogów zamykano w tym okropnym więzieniu. Najgorzej działo im się, gdy spędzano ich jak bydło na statki i zawożono na wyspę. Walka o przetrwanie. Wszędzie kamienie, jedyny żywioł. Mieli za zadanie tylko je obrabiać, nie wiedzieć czemu i po co je cięli. Ludzi z wielu rodzin zesłano na ten Goli Otok, czyli Nagą Wyspę. Ludzie donoszą na innych z różnych powodów: żeby dostać awans, z nienawiści, zresztą wszystko jedno. W powietrzu czuło się przymus, że trzeba być takim jak należy, czyli popierać ustrój. Na tej wyspie nie dawali im jeść ani nawet pić. Taka wysepka przy brzegu, zaraz na północ od Splitu — można ją dojrzeć z lądu. Dziadek dostał tam zapalenia wątroby i zmarł, zanim Matija zdążył skończyć liceum. Wykończyła go marskość, cierpiał przez tyle lat. Więźniowie wysyłali do domu kartki, w których musieli pisać, że się poprawili. Matka mówiła Matiji, że jej ojciec był niedobry i nie słuchał towarzysza Tito, więc musi iść do więzienia. Matija miał dziewięć lat. Matka wiedziała, co robi. Nie chciała, żeby w szkole sprowokowano go do wygadania czego innego. Dziadek obiecał, że będzie już dobry i będzie kochał druga Tito, więc posiedział w więzieniu tylko dziesięć miesięcy. Ale zachorował na wątrobę. Po jego powrocie matka Matiji urządziła wystawne przyjęcie. Gdy wrócił, ważył czterdzieści kilo. To jakieś dziewięćdziesiąt funtów. A wielkie było z niego chłopisko, takie jak Mate. Zupełnie go zniszczyli. Ktoś na niego doniósł i taki był koniec pieśni. Przez to wszystko po naszym ślubie Matija chciał stamtąd uciec.

— A ty dlaczego chciałaś uciekać?

— Ja? Polityka mnie nie obchodziła. Byłam taka jak rodzice. Za starych czasów, jeszcze przed komuną, gdy była monarchia, kochali króla. Po nadejściu komunizmu kochali komunizm. Było mi wszystko jedno, więc zgadzałam się z uśmiechniętym potworem. Pociągnął mnie zew przygody. Ameryka zdawała się taka wielka, cudowna i zupełnie odmienna. Ameryka! Hollywood! Pieniądze! Dlaczego z nim pojechałam? Byłam młoda. Ciągnęło mnie tam, gdzie najwięcej zabawy.

Uciekając do tego imperialistycznego kraju, Drenka okryła rodziców hańbą, złamała im serca, i oni też umarli niedługo po jej dezercji, obydwoje na raka. Ona tymczasem przepadała za pieniędzmi i „zabawą”, i zapewne tylko rodzicielskiej czułości tych zatwardziałych komunistów zawdzięczała zahamowania, które przeszkadzały temu pełnemu, młodzieńczemu ciału, zwieńczonemu niepokojącą twarzą zbira, w folgowaniu kaprysom bardziej swawolnym niż zwykłe zaprzedanie się w niewolę kapitalizmowi.

Przyznawała się do wzięcia pieniędzy za noc od jednego tylko człowieka, lalkarza Sabata, przy czym w ciągu tych całych trzynastu lat zdarzyło się to tylko raz, gdy zaproponował jej towarzystwo Christy, opiekunki do dzieci, która uciekła z Niemiec i pracowała w delikatesach; wyszukał ją i cierpliwie namawiał do uczestnictwa we wspólnych rozkoszach.

— Gotówką — zażądała Drenka, mimo że sama od chwili, gdy Sabat natknął się na Christę, kiedy łapała autostop do miasta, nie mogła doczekać się tej okazji i nie potrzebowała żadnych namów, żeby się przyłączyć do spisku. — Nowe banknoty — ciągnęła, mrużąc figlarnie oczy, ale mówiąc całkiem serio. — Sztywne i szeleszczące.

Przystosowując się bez wahania do roli, jaką dla niego na poczekaniu wymyśliła, spytał:

— Ile?

— Tysiąc — odparła cierpko.

— Nie mam tyle.

— To nic z tego. Nie bawię się.

— Twarda z ciebie sztuka.

— Zgadza się, twarda — przytaknęła z zachwytem. — Znam swoją wartość.

— Świetnie wiesz, że kosztowało mnie to sporo wysiłku, nic się samo nie zrobiło. Możliwe, że Christa jest rozpuszczona, ale i tak trzeba się o nią trochę postarać. To ty powinnaś zapłacić mnie.

— Nie będziesz się do mnie odnosił jak do dziwki na niby. Chcę być traktowana jak prawdziwa kurwa. Tysiąc dolarów albo nici z tego.

— Stawiasz niebotyczne wymagania.

— To daj mi spokój.

— Pięć stów.

— Siedem i pół.

— Pięć. Więcej nie wygrzebię.

— W takim razie musi być płatne z góry. Chcę tam wejść z pieniędzmi w portmonetce wiedząc, że czeka mnie robota. Chcę poczuć się jak prawdziwa dziwka.

— Nie sądzę — zaoponował Sabat — żeby do tego wystarczyły same pieniądze.

— Mnie wystarczą.

— Szczęściara.

— To ty jesteś szczęściarz — postawiła się Drenka. — No, niech będzie pięćset. Ale z góry, wieczorem dzień wcześniej.

Negocjacje na temat warunków umowy prowadzili pieszcząc się rękami na brezencie w Grocie.

Szczerze mówiąc, Sabata nie interesowały pieniądze. Ale od czasu, gdy artretyzm zakończył jego karierę na międzynarodowych festiwalach lalkowych, Pracownię Lalkarską zaś usunięto z college’u po zdemaskowaniu artysty jako degenerata, pozostawał na wyłącznym utrzymaniu żony, co oznaczało, że nie bez bólu przyszło mu wziąć pięć spośród dwustu dwudziestu studolarówek, jakie Roseanna zarabiała rocznie w miejscowym liceum, i oddać je kobiecie, której motel przynosił 150 tys. dolarów zysku netto rocznie.

Mógłby rzecz jasna kazać jej się odwalić, tym bardziej że Drenka z wielką chęcią wzięłaby udział w występie trio choćby za darmo, ale zawarcie umowy, na mocy której udawał przez noc, że jest jej alfonsem, znaczyło dlań tyle, co dla niej pozór, że jest jego prostytutką. Poza tym Sabat nie miał prawa nie ustąpić — jej lubieżne oddanie zrodziło się tylko i wyłącznie za jego sprawą. Jej systematyczna skuteczność w roli gospodyni i kierowniczki motelu — sama czysta przyjemność zgarniania całej tej kasy — mogłaby już dawno doprowadzić do umartwienia wszystkich niższych instynktów, gdyby Sabat — na podstawie płaskiego nosa i krągłych nóg, właściwie bez żadnych innych przesłanek — nie powziął podejrzenia, że perfekcjonizm Drenki Balich w pracy to nie jedyna z jej niepohamowanych skłonności. To właśnie Sabat — krok po kroku, jak najcierpliwszy z nauczycieli — pomógł jej oderwać się od uładzonego życia i odkryć w sobie nieprzyzwoitość, która uzupełniłaby braki w codziennej diecie.

Nieprzyzwoitość? Kto to wie? „Rób, co ci się podoba” — namawiał ją Sabat, i słuchała go, i podobało jej się, i lubiła opowiadać mu o tym, jak bardzo jej się podobało, a podobało jej się nie mniej, niż on lubił słuchać jej opowieści. Mężowie, spędziwszy wraz z małżonkami i dziećmi weekendy w motelu, po kryjomu dzwonili do Drenki z biura i mówili, że muszą się z nią koniecznie spotkać. Robotnik od łopaty, stolarz, elektryk, wszyscy ci ludzie pracujący przy motelu, niezmiennie kombinowali, jak by tu jeść obiad w pobliżu biura, w którym zajmowała się księgami handlowymi. Mężczyźni wszędzie wyczuwali aurę zachęty. Starczyło, żeby Sabat usankcjonował w niej siłę, która pragnie coraz więcej — siłę, której namowom gotowa była nie opierać się jeszcze nawet przed pojawieniem się Sabata — a mężczyźni pojęli, że w tej dość niskiej, przeciętnej kobiecie w średnim wieku, szczelnie opiętej gorsetem uśmiechów i uprzejmości, drzemie zmysłowość do złudzenia przypominająca ich własną. We wnętrzu tej kobiety tkwiła istota myśląca jak mężczyzna. A mężczyzną tym był Sabat, który, jak to ujmowała, był jej sajdmenem.

Jak mógłby z czystym sumieniem odmówić pięciuset dolców? Odmowa nie wchodziła w grę. Bez jego zgody (bez której nie mogłaby stać się taka, jaką on chciał ją widzieć) nie mogła przemienić się w istotę, o której nauczył ją marzyć. Co z tego, że za otrzymane pieniądze kupiła narzędzia do warsztatu syna w piwnicy? Matthew był żonaty i pracował w policji stanowej w dolinie. Drenka go ubóstwiała i, gdy tylko został gliną, bez przerwy się o niego zamartwiała. Nie był zwalistym i przystojnym chłopem o czarnych włosach jeżozwierza i głębokim dołku w podbródku jak ojciec, którego imię w angielskiej wersji nosił; znacznie bardziej uderzające było podobieństwo do Drenki, niski wzrost i krępa budowa ciała — zaledwie metr sześćdziesiąt pięć i sześćdziesiąt kilo, najmłodszy i najmniejszy w klasie na akademii policyjnej — ze szramą na środku twarzy, bezkształtnym nosem, repliką matczynego. Szykowano go na przyszłego właściciela motelu i ojciec nie mógł pogodzić się z tym, że po roku nauki w szkole hotelarskiej syn został muskularnym, krótko ostrzyżonym stróżem porządku w dużej czapce, z odznaką i ogromną władzą, młodym policjantem, którego pierwsza praca: mierzenie prędkości samochodów radarem, ściganie kierowców po głównych autostradach, była ósmym cudem świata. Spotyka się tylu ludzi, każdy zatrzymany wóz jest inny, inny człowiek, odmienne okoliczności, różne prędkości… Drenka powtarzała Sabatowi wszystkie historie z życia policjanta, jakie słyszała od Matthew Juniora od dnia, gdy siedem lat temu syn poszedł do akademii i instruktorzy zaczęli się na nich wydzierać, a on poprzysiągł przed matką: „Nigdy się nie załamię, aż do dnia ukończenia szkoły”. Toteż pomimo niewielkiej postury dostał wyróżnienie za sprawność fizyczną, a przy kolegach, którzy także przetrwali dwudziestoczterotygodniowy kurs, stwierdzono: „Może nie jesteś Bogiem, ale bardzo ci do Niego blisko”. Opisała Sabatowi zalety piętnastostrzałowego, dziewięciomilimetrowego rewolweru Matthew, który w cywilu nosił w cholewach butów albo za paskiem na plecach, co napełniało ją przerażeniem. Żyła w nieustannym strachu, że go zabiją, szczególnie po przeniesieniu z drogówki na komendę, gdzie co parę tygodni musiał jeździć na patrole w środku nocy. Sam Matthew polubił jeżdżenie po ulicach, tak jak kiedyś uwielbiał posługiwać się radarem.

— Jak się wyjedzie na patrol, to człowiek sam sobie jest szefem. W samochodzie można robić, co się komu żywnie podoba. Wolność, mamo. Nieograniczona wolność. Jak nic się nie dzieje, to tak tylko sobie jeździsz. Sam w wozie, krążysz po ulicach, dopóki cię nie wezwą.

Wychował się w okolicy zwanej przez policję stanową Patrolem Północnym. Znał tam każdy kąt, ulice, lasy, wszystkie firmy, i z ogromną, męską satysfakcją przejeżdżał koło nich nocą i pilnował, pilnował banków, barów, obserwował ludzi wychodzących z knajp, patrząc, co z nich za ziółka. Mówił matce, że siedzi w pierwszym rzędzie na najlepszym przedstawieniu na świecie — wypadki, włamania, awantury w domu, samobójstwa. Większość ludzi nigdy w życiu nie widziała samobójcy, a tu koleżanka Matthew ze szkoły poszła do lasu i palnęła sobie w łeb, siadła pod dębem i rozbryzgała własny mózg; Matthew, jeszcze świeżo po akademii, jako pierwszy znalazł się na miejscu, wezwał lekarza sądowego i czekał na jego przyjazd. Powtarzał matce, że w tym pierwszym roku po szkole czuł się taki nabuzowany, niezwyciężony, że mógłby łapać kule zębami. Matthew wkracza w sam środek awantury, ludzie zalani w pestkę wrzeszczą na siebie i mają się dość, okładają się pięściami, a on, jej syn, zaczyna ich przekonywać, uspokajać, tak że wszystko wraca do normy i nie trzeba nikogo zamykać za naruszenie porządku. Ale czasami są tak zawzięci, że musi ich przymknąć, zakłada kobiecie i mężczyźnie kajdanki, wzywa jeszcze jednego policjanta i zabierają małżonków, żeby się nawzajem nie pozarzynali. Gdy jakiś chłopak wymachiwał pistoletem w pizzerii na 63 Ulicy, to właśnie Matthew bez niczyjej pomocy namierzył samochód tamtego, wiedząc, że chłopak ma broń, przez tubę kazał mu wychodzić z podniesionymi rękami, a sam trzymał go na muszce… i te opowieści, utwierdzające matkę w przekonaniu, że Matthew jest dobrym policjantem, który — tak jak go nauczyli — solidnie przykłada się do roboty, tak bardzo ją przerażały, że kupiła sobie specjalny aparat, małe pudełko z anteną i kryształem, służące do odbierania sygnałów policyjnych na częstotliwości Matthew; czasami w bezsenną noc, gdy syn miał patrol, włączała go i słuchała do rana. Matthew odbierał każde wezwanie, tak że Drenka wiedziała mniej więcej, gdzie syn jest, dokąd zmierza i że w ogóle jeszcze żyje. Gdy tylko usłyszała jego numer — 415B — z miejsca nastawiała uszu. Niestety, budził się też ojciec, nie posiadający się z oburzenia, że po raz kolejny przypomina mu się, jak to syn, dziedzic interesu, który co lato uczył się gotować w kuchni, którą on, imigrant bez grosza, zbudował własnymi rękoma i właściwie od podstaw, stał się specjalistą w dziedzinie judo i karate, a o trzeciej nad ranem wlókł się jak pierwszy lepszy głupek za półciężarówką, która podejrzanie powoli jechała Battle Mountain. Między ojcem i synem narosło tyle zapiekłego żalu, że Drenka jedynie przed Sabatem przyznawała się do swych obaw o bezpieczeństwo potomka i dumy z wyjechanych przezeń tygodniowo kilometrów.

— Dużo się dzieje — mówił jej. — Zawsze coś jest nie tak: przekraczanie prędkości, nieprzestrzeganie znaków, zepsute światła postojowe, wszelkie możliwe wykroczenia…

Sabat nie zdziwił się więc zbytnio na wieść, że za pięćset dolarów, które dostała za udział w trio z nim i Christą, sprawiła Matthew na urodziny piłę i spory zestaw strugów.

W sumie wszystko było w najlepszym porządku. Drenka znalazła sposób na pozostanie najdroższą przyjaciółką męża. Niegdysiejszy mistrz Teatru Nieprzyzwoitości na Manhattanie uczynił znojne obowiązki małżeńskie, które kiedyś ją wykańczały, czymś więcej niż znośnym: teraz te nudne i mechaniczne czynności stawały się bezcenną przeciwwagą dla jej własnej lekkomyślności. Daleka była od wstrętu dla swojego pozbawionego iskry fantazji męża, ceniąc solidność Matiji.

Pięćsetka to niedużo za radość i satysfakcję, jaką czerpali z całego układu, więc Sabat, mimo że nic a nic mu się to nie podobało, podawał Drence nowe, nieco sztywne banknoty z tą samą zimną krwią, jaką okazywała i ona, gdy — urządzając sobie klasyczną scenę filmową — składała pieniądze na pół i wkładała je za biustonosz pomiędzy pełne i miękkie piersi, spod których uroku nie umiał się nigdy wyzwolić. Miało być całkiem inaczej. Mięśnie całego ciała miały tracić elastyczność, ale nawet gdy skóra poniżej szyi zaczynała przypominać papier, ten kawałek poprzecinanej siateczką żyłek skóry nie tylko podkreślał jej niezbywalny urok, ale również jego czułość dla tej kobiety. Do siedemdziesiątki brakowało mu już zaledwie sześciu krótkich lat: poczucie, że cała zabawa niedługo się skończy, kazało mu łapać za coraz szersze pośladki Drenki tak kurczowo, jakby Czas nie pokrył ich swoimi zabawnymi tatuażami.

Niedawno, gdy Sabat leżał i zawzięcie ssał bujny biust Drenki, nabrzmiały niczym płynące mlekiem piersi Wenus na obrazie Tintoretta, gdzie z jej sutków wypływa Droga Mleczna, gdy ssał tak zajadle, że Drenka w przypływie rozkoszy odrzuciła głowę w tył i jęczała (jak i może niegdyś jęczała Wenus): „Czuję to gdzieś daleko w cipie”, naszła go nagła i dojmująca tęsknota za zmarłą mamusią. Zachowała w jego sercu bezwzględne pierwszeństwo, jak w pierwszych, niezrównanych, wspólnie spędzonych dziesięciu latach życia. Sabat odczuwał nabożną niemal cześć dla jej wrodzonego poczucia przeznaczenia i — u kobiety pogrążonej w życiu cielesnym równie głęboko jak koń — dla duszy usadowionej u źródła, z którego tryskała cała jej energia, duszy wyczuwalnej równie łatwo co aromatyczne ciastka, które co dzień po powrocie ze szkoły zastawał w piekarniku. Budziły się w nim uczucia, jakich ostatnio zaznawał w wieku ośmiu czy dziewięciu lat, gdy matka z wielką radością zajmowała się swoimi dwoma synami. Tak, jej życie osiągnęło zenit w okresie, gdy wychowywała Morty’ego i Mickeya. Wspomnienia o jej osobie, o jej znaczeniu, stawały się coraz wyraźniejsze, gdy przypominał sobie gorliwość, z jaką co roku przygotowywała się do Paschy. Chowała używane przez cały rok dwa komplety naczyń, by ich miejsce zająć mogły przytaszczone w kartonowych pudłach z garażu szklane naczynia na Paschę, które myła i ustawiała na półkach — w niecały dzień, od chwili gdy wychodzili z Mortym rano do szkoły, do czasu, gdy po południu wracali, wynosiła ze spiżarni cały szumitz, myła i szorowała kuchnię, do najdrobniejszych szczegółów posłuszna wszelkim świątecznym nakazom. Po jej podejściu do pracy trudno było poznać, czy ona kierowała losem, czy konieczność nią. Ta drobna kobieta o dużym nosie i ciemnych kędziorach skakała i przemykała we wszystkie strony niby ptaszek na krzaku, kwiląc i ćwierkając, wydając przy tym nuty równie płynne i czyste co śpiew łuszczaka kardynała, tworząc melodię, która przychodziła jej równie naturalnie co ścieranie kurzu, prasowanie, cerowanie, glansowanie i szycie. Składała, prostowała, układała, sortowała, pakowała, otwierała, rozdzielała, wiązała — przez całe dzieciństwo Sabata jej zwinne palce nie zastygły w bezruchu, nie ustała też nigdy muzyka. Taka właśnie była zadowolona: pochłonięta starannym prowadzeniem rachunków męża, spokojne życie pod jednym dachem z teściową, zaspokajanie codziennych potrzeb obydwóch synów, dopilnowanie, by nawet w chwilach najgorszego Kryzysu i najmniejszych dochodów ze sprzedaży jajek i masła układany przez nią budżet nie mącił ich szczęścia, a wszystkie rzeczy, jakie Mickey nosił po Mortym (a była to praktycznie cała jego garderoba), były nienagannie zacerowane, świeżo wywietrzone i nieskazitelnie czyste. Mąż chełpił się przed klientami, że żona ma oczy z tyłu głowy i dwie pary rąk.

Potem Morty poszedł na wojnę i nastąpiły wielkie zmiany. Zawsze wszystko robili całą rodziną. Nigdy dotąd się nie rozdzielali. Nigdy bieda nie zmuszała ich do wynajmowania latem całego domu, by — jak połowa mieszkających przy plaży sąsiadów — przenieść się do zapyziałego mieszkanka nad garażem, ale jak na warunki amerykańskie byli mimo wszystko dość biedni i żadne z nich nigdy nigdzie nie wyjeżdżało. I wtedy zniknął Morty i Mickey musiał po raz pierwszy w życiu spać w pokoju sam. Raz wybrali się do obozu szkoleniowego Morty’ego w Oswego w stanie Nowy Jork. Pół roku szkolili go w Atlantic City i Sabatowie jeździli tam co niedzielę. A gdy poszedł do szkoły pilotów w Północnej Karolinie, pojechali aż tam, chociaż ojciec musiał na czas ich nieobecności powierzyć sąsiadowi ciężarówkę, by tamten realizował wszelkie zamówienia. Morty miał niezdrową cerę i nie był szczególnie przystojny, w szkole też szło mu nie najlepiej — z wyjątkiem WF-u i rachunków był nie więcej niż średni — i nie miał powodzenia u dziewcząt, ale wszyscy i tak byli przekonani, że przy swojej sile ciała i charakteru poradzi sobie w życiu ze wszystkimi trudnościami. W liceum grał w orkiestrze tanecznej na klarnecie. Był niedoścignionym biegaczem i mistrzem pływackim. Pomagał ojcu w firmie, a matce w domu. Miał ogromne zdolności manualne, tak jak i reszta rodziny: muskularny ojciec, delikatnie oglądający jajka pod światło, zręczna i kapryśna matka, utrzymująca porządek w domu — zręczne palce Sabatów, które Mickey też miał kiedyś pokazać światu. Całą swoją wolność zawdzięczali rękom. Morty umiał naprawiać instalacje hydrauliczne, urządzenia elektryczne, właściwie wszystko. „Daj Morty’emu, on naprawi” — mawiała matka. Nie przesadzała powtarzając, że jest najlepszym starszym bratem na świecie. W wieku osiemnastu lat, świeżo po liceum w Asbury, zgłosił się do Korpusu Powietrznego, nie czekając, aż go powołają. Do wojska poszedł, gdy miał lat osiemnaście, dwa lata później już nie żył. Zestrzelony nad Filipinami 12 grudnia 1944 roku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: