Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ten pierwszy raz - ebook

Jak będzie wyglądać nasz pierwszy kontakt z obca rasą? Czy stosunki będą pokojowe, czy może z miejsca skoczymy sobie do gardeł? Kim są i jak wyglądają obcy? Czy są już wśród nas? Czy…

Pięć zupełnie różnych wizji spotkania z obcą inteligentna rasą. Pięć opowiadań nagrodzonych w konkursie „Ten pierwszy raz”.

Młodzi autorzy, świeże pomysły, problem stary jak SF!

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7995-236-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowem wstępu

Antologia Ten pierwszy raz to zbiór pięciu tekstów, najwyżej ocenionych w konkursie pod tym samym tytułem.

Jury w składzie Diana Cereniewicz, Marcin Dobkowski, Krystian Karolak, Marek Ścieszek i Tymoteusz Wronka wyłoniło finałową piątkę spośród dziewięćdziesięciu nadesłanych tekstów.

Każdy z członków jury oceniał anonimowe teksty indywidualnie, przyznając każdemu od jednego do dziesięciu punktów. Po zsumowaniu punktów najwyżej ocenione zostały:

1. Uniwersalistyka – Małgorzata Wieczorek – 42 punkty
(10, 9, 9, 8, 6)

2. Gwiazdy gasną nad MOA192b – Anna Wołosiak-Tomaszewska – 41 punktów (10, 10, 9, 7, 5)

3. Wow! – Anna Hrycyszyn – 38 punktów (9, 8, 8, 7, 6)

4. Sekunda do północy – Agnieszka Sudomir – 37 punktów
(9, 8, 7, 7, 6)

5. Daleki zwiad – Maciej Różalski – 37 punktów (9, 9, 8, 7, 4)

Nagrodzone teksty przedstawiają bardzo różne wizje pierwszego kontaktu z cywilizacją pozaziemską. Nie ze wszystkich ludzkość wychodzi obronną ręką. Nie zawsze to Obcy są źli, a my dobrzy. Jednak zawsze jest to interesująca opowieść.Uniwersalistyka

Małgorzata Wieczorek

Gwiazdy gasły w ciszy, jedna po drugiej znikały za obrysem stacji kosmicznej, niewidocznej dla ludzkiego oka, za to jaskrawo rozjaśnionej w paśmie używanym przez czujniki i komputery, które nadzorowały dokowanie niewielkiej kapsuły wystrzelonej półtorej godziny wcześniej z przelatującego frachtowca. W przestrzeń pomknęły niesłyszalne pytania i odpowiedzi, manewrowe silniki kapsuły prychnęły gazem, skorygowały po raz ostatni trajektorię i zgasły.

Młoda kobieta zawinięta w kokon transportowy zadrżała i mocniej objęła się ramionami. Myślała do tej pory, że nie lubi podróży, ale to było, zanim zapakowano ją w kapsułę do przewozu towarów i wystrzelono w stronę stacji, na której nigdy nie powinna się znaleźć. „Nie lubi” stanowiło zbyt łagodne określenie wobec jej stanu. Serce waliło jej jak młot, w ustach zasychało z paniki i czuła, jak kruche ściany kabiny zbliżają się tak bardzo, że zaczynało brakować powietrza. Nie potrafiła wyobrazić sobie gorszego momentu na odkrycie, że cierpi na klaustrofobię. Zaczęła kontrolować oddech, próbując narzucić sobie spokój. Nie może przecież być tak źle, pomyślała. Przeżyłaś całe życie, nie zdając sobie sprawy z takich problemów, a przecież gdyby były poważne, wiedziałabyś już wcześniej.

Lingwiści nie mają czego szukać w kosmosie. Gdyby miała chociaż odrobinę silniejszą pozycję na uniwersytecie, nie wylądowałaby w środku niczego, w pobliżu stacji tak nieważnej, że nawet nie opłacało się dostarczyć pasażerki inaczej, niż wystrzeliwując razem z cargo. Przez tydzień spędzony na frachtowcu zastanawiała się, co kryje się za lakoniczną prośbą o pomoc lingwisty skierowaną do najbliższego ośrodka akademickiego. Wymyśliła tuzin sprzecznych przyczyn, odrzuciła je jedną po drugiej i doszła w końcu do wniosku, że nastąpiła pomyłka i po wyjaśnieniach zostanie czym prędzej wysłana do domu. Miała tylko nadzieję, że uniwersytet nie zostanie obciążony kosztami.

Poczuła wstrząs, gdy kapsuła zadokowała. Zazgrzytały zaczepy, syknęło powietrze przy wyrównaniu ciśnień. Niezdarnie zaczęła wyplątywać się w kokonu, nie przywykła do mikrograwitacji. Odsunął się otworzony z zewnątrz właz i w otworze pojawiła się szeroko uśmiechnięta twarz mężczyzny.

– Pani doktor Channery Chen, jak przypuszczam? Nazywam się Imri Kopar. Jestem lekarzem, to ja poprosiłem o pani przybycie. Witam na stacji Ra.

– Dzień dobry.

Kobieta, pozbawiona praktyki w poruszaniu się w nieważkości, szarpnęła nogami zaplątanymi w elastyczną siatkę i odpłynęła od kokonu, niezdarnie próbując przeciągnąć się w stronę włazu, który zginął gdzieś za jej plecami. Poczucie zagubienia wróciło. Bezwładnie leciała w przestrzeni, włosy unosiły się dookoła głowy, ograniczając pole widzenia, a zaplątane stopy stanowiły jednocześnie jedyny punkt stały i przyczynę dodatkowej paniki. Uratował ją mocny uchwyt i szarpnięcie. Imri wisiał do góry nogami, utrzymywały go magnetyczne zaczepy. Wyciągnął rękę i dotknął panelu na ścianie. Kokon uwolnił ją i sieć zaczęła się obkurczać, wkrótce zniknęła bez śladu wewnątrz ściany. Imri podał przybyłej rękę i pociągnął z wyczuciem.

– Przepraszam za brak grawitacji – powiedział. – Goście zwykle nie lądują w środkowej części, niestety zależało nam na pośpiechu. Na wygodniejszy środek transportu musiałaby pani czekać jeszcze dwa tygodnie.

Znalazła się w środku stacji, Imri zamknął za nią właz. Powietrze, które wciągnęła do płuc, pachniało żelaziście i przywodziło na myśl kopalnie na asteroidach, których nigdy nie zwiedziła.

– Skąd ten pośpiech? Władze uczelni powiedziały mi, że wszystkiego dowiem się na miejscu.

Skorzystała z chwili i sięgnęła do kieszeni spodni po gumkę, związała czarne włosy, uważając, by znowu nie odlecieć, i rozejrzała się ciekawie. Tunel ciągnął się w obie strony, jak wydawało się, bez końca. Autonomiczne roboty przycupnęły na jego ścianach podobne do kiści owoców lub kolonii owadów, obłe, z podwiniętymi odnóżami, ukryte w ciemności, tylko ich odwłoki lekko fosforyzowały i oświetlały korytarz. Znowu sobie przypomniała, że maszyny nie potrzebowały więcej światła.

– Słyszała pani o Łowcy Przeznaczenia?

Skinęła głową. Historia Łowcy Przeznaczenia, jednego z pierwszych statków kolonizacyjnych, była znana chyba każdemu człowiekowi. Po opuszczeniu systemu bram podprzestrzennych statek ruszył w dalszą drogę, skazany na długi lot do celu z prędkością podświetlną i większością załogi oraz pasażerów w hibernacji. Uległ wypadkowi, o czym przekonano się, gdy na szczątki, po wielu latach, natrafił statek Bressler-Fragi, jednej z dwóch korporacji specjalizującej się w tworzeniu samowystarczalnych habitatów. Niepowodzenie na długie lata zatrzymało proces zaludniania nowych systemów planetarnych.

Owszem, słyszała o Łowcy. Wszyscy słyszeli o Łowcy, katastrofa statku nadal kładła się cieniem na eksploracji kosmosu.

– Powiem więcej, kiedy znajdziemy się już w ambulatorium – powiedział Imri i chwycił jej torbę. – Obawiam się, że to dłuższa historia. Lepiej będzie, jeśli pani najpierw usiądzie. Zwłaszcza że w tym korytarzu łatwo sobie nabić guza. Ludzie nie za często się nim poruszają.

Magnetyczne zaczepy przy butach lekarza odrywały się od podłoża z cichymi mlaśnięciami. Channery przyjrzała się im zaintrygowana.

– Wbrew pozorom nabranie odpowiednich nawyków przy chodzeniu z zaczepami zajmuje sporo czasu – wyjaśnił. – I normalnie nie ma potrzeby ich stosować, ale są częścią edukacji pobieranej przez stałych mieszkańców. Na wszelki wypadek. Bez całego pakietu umiejętności nie można dostać zgody na zostanie rezydentem. Szybciej będzie, jeśli pani po prostu pomogę.

Delikatnie pociągnął ją za rękę i przesunęła się wzdłuż korytarza.

– Wiem, że to pierwsza pani wyprawa poza rodzimą planetę.

Skinęła głową.

– Nie miałam okazji dotąd wyjeżdżać.

Studiowała uniwersalistykę, jak po reformie nazywano dział lingwistyki poświęcony językom, które przez stulecia wykształciły się na odległych stacjach, asteroidach i planetach kontrolowanych przez korporacje czy kooperatywy, i większość dialektów pozaziemskich nie miało dla niej tajemnic. Nie znaczyło to jednak, że musiała każde z tych miejsc odwiedzić. Materiału badawczego było aż nadto bez rozbijania się po galaktyce i z reguły do podróży zniechęcano. Wyjątkiem była osobista prośba rektora Fabiańskiego, a w świecie akademickim pewne prośby są propozycjami nie do odrzucenia, o czym wcześniej lub później każdy ma okazję się przekonać na własnej skórze, jeśli chciał zachować prawo do dochodu gwarantowanego.

Po kilkudziesięciu metrach zaczęli zbliżać się do rejonu, gdzie panowała grawitacja, i Kopar pomógł Channery znaleźć oparcie dla stóp na długim szczeblu drabiny prowadzącej dalej kilometr w ciemność.

Schodzili powoli i z każdym krokiem czuła narastające złudzenie ciążenia. Emitery sztucznych pól grawitacyjnych nadal były zbyt ciężkie i drogie, by je instalować na zapomnianych przez menedżerów wysokiego szczebla stacjach i ludzie musieli polegać na prostych prawach fizyki, by stworzyć sobie namiastkę odpowiednich warunków.

– Na całe szczęście dalej możemy już skorzystać z kolejki.

Zeskoczyła na podest, przy którym czekał wagonik. Z sykiem otworzyły się drzwi i wsiedli. Wnętrze dawno już przestało być nowe, ściany pokrywały wydrapane napisy, którym zaczęła się przyglądać z po części zawodowym zainteresowaniem. Izna samti! – głosił jeden z nich. Śmierć frajerom!

Imri sięgnął po komunikator.

– Doktor Kopar do dyspozytora – powiedział.

– Słucham.

– Możecie rozpocząć rozładunek. Jedziemy już do ambulatorium.

– Rozumiem.

Lekarz schował urządzenie do kieszeni.

– Normalnie roi się tam od automatów – wyjaśnił. – I ludzie nie mają wstępu. Zbyt niebezpieczne przy masie transportowanych towarów i braku ciążenia.

Pojazd ruszył z głośnym zgrzytem.

– Czym się zajmujecie na stacji? – zapytała.

– Ra to stacja przeładunkowa. Oprócz tego w tym miejscu górnicy mogą wydać swoje ciężko zarobione pieniądze. Inaczej nie byłoby tutaj ludzi. A gdzie są ludzie, tam potrzeba lekarzy. Szczególnie w przypadku pracowników spędzających większość życia w mikrograwitacji. – Wzruszył ramionami. – To nie jest środowisko naturalne człowieka. Zobaczy pani rzeczy, które nigdzie indziej nie są już spotykane. Ambulatorium stanowi praktycznie szpital dla okolicznych kopalń.

Channery wzdrygnęła się. Istnienie kopalń miało niespecjalne uzasadnienie ekonomiczne, ludzie nadzorujący maszyny byli tylko odrobinę tańsi od w pełni autonomicznych przedsiębiorstw, wykorzystywanych chociażby w czasie terraformowania planet i później przy wznoszeniu pierwszych osad. Zaletę kopalń i stacji ulokowanych w głębokiej przestrzeni stanowiło coś innego – były nieoficjalnymi miejscami zsyłki, gdzie zamykano nadwyżkę siły roboczej, niepotrzebnej i niepożądanej na planetach.

– Kolonie górnicze wytwarzają własne dialekty – powiedziała. – Większość z nich wedle wszelkich kryteriów stała się już pełnoprawnymi językami, tak bardzo oddaliły się od standardu. Muszę przyznać, że są ciekawe, na przykład szerokie doświadczenie braku grawitacji skutkuje wytworzeniem słownictwa negującego istnienie góry i dołu. Zamiast tego powstało mnóstwo innych określeń nieistniejących w językach planetarnych. Są to jednak języki dobrze opisane, nie stawiają żadnego oporu przy tłumaczeniach automatycznych. Byle komputer potrafi złamać bez problemu język głębokiego kosmosu, nawet jeśli wyewoluował jakiś niepoznany wcześniej. Nie rozumiem, po co tu jestem?

– Tego języka komputer nie złamał. Stwierdził, że nie jest to język, a ja się z tym nie zgodziłem.

Chciała coś powiedzieć, ale zatrzymała się w połowie słowa. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie mógłby mieć racji.

– Ale to niemożliwe – oświadczyła w końcu. – Mówimy o ludziach, prawda? Istnieją pewne granice, w jakich języki mogą się zmieniać. Związane jest to z budową mózgu, interakcją z otoczeniem. Dialekty kosmiczne wyznaczają granice możliwości. Dalej nic nie ma. Jeśli komputer mający standardowe oprogramowanie lingwistyczne stwierdził, że to nie język, to jestem gotowa się zgodzić. Jedyne wytłumaczenie to luki w oprogramowaniu. Sama przeprowadzę analizę i powinniśmy znaleźć rozwiązanie tej zagadki.Gwiazdy gasną nad MOA-192 b

Anna Wołosiak-Tomaszewska

1

Ekran skanera był martwy. W jego nieruchomej, połyskliwej czerni odbijała się okrągła twarz kapitan Wang Wei, która ze zmarszczonym czołem i ściągniętymi brwiami stała na mostku, zagryzając dolną wargę. Za plecami dowódcy uwijali się technicy, podpinając sternika z powrotem do mózgu Wiernej. Nawigator Dave Baudin wpatrywał się w trójwymiarową mapę widocznej przestrzeni, nic nie rozumiejąc. Z zacienionego, wysoko sklepionego sufitu od czasu do czasu sypały się iskry, z trzaskiem dogasając na podłodze. Poza tym na mostku nie było widocznych uszkodzeń.

– Jak to możliwe? – zapytała pani kapitan ni to siebie, ni to któregoś z podoficerów. – Gdzie my jesteśmy?

– W każdym razie nie na kursie – odezwał się nawigator: niski, szczupły młodzieniec, nieomal dzieciak, który długimi, smukłymi palcami zgrabnie obracał segmenty holograficznej mapy. – Nigdzie nie mogę znaleźć Gwiazdy Barnarda.

– Co to ma znaczyć? – Wei odwróciła się wreszcie do chłopaka i skrzyżowała ręce na piersi.

– Że jej tu nie ma, kapitanie – odparł Baudin.

– A co się z nią stało?

– Z nią pewnie nic. Pytanie, co się stało z nami.

– Łączność z Hyżą i Odważnym, natychmiast! – Dowódca wróciła na swój fotel i założyła nogę na nogę. Ta wyprawa od początku jej się nie podobała. Nie byli jeszcze gotowi na kolonizację. Należało poczekać, może nawet dziesięć lat… na bardziej szczegółowe mapy, na lepsze połączenie sternika ze statkiem. Wei potrząsnęła głową.

– Kapitanie, nie ma Hyżej ani Odważnego w zasięgu – zakomunikował po chwili oficer łączności, Gareth Adams, prostując się znad konsoli.

Chinka rozmasowała skroń i westchnęła.

– Sternik coś mówił przed podłączeniem? – zapytała po chwili ponurego milczenia.

Jeden z techników w szarych uniformach, z przezroczystymi maskami nasuniętymi na twarze, pokręcił głową.

– Kapitanie! – zawołał nawigator. – Mam odczyt.

– Dawaj. Gdzie oni są?

– To nie oni.

– Więc co?

– HD 165516.

Wei zmarszczyła czoło. Nie przypominała sobie, by mieli coś takiego mijać. Gruntownie przygotowywała się do ekspedycji, ale tej nazwy nie pamiętała z dostępnych dokumentów ani tym bardziej z krótkiej odprawy.

– Jak daleko zboczyliśmy z kursu? – zapytała w końcu.

Baudin odchrząknął, oddalając widok mapy i obracając ją w stronę kapitan.

– Bardzo – odparł powoli. – Mieliśmy być tutaj. – Krótkim skinieniem palca zaznaczył na czerwono jeden z miriadów punktów, mieniących się na holograficznym obrazie. – A jesteśmy – jeszcze mocniej oddalił widok, po czym oznaczył punkt na samym skraju mapy – tutaj. Około trzech tysięcy lat świetlnych od Ziemi, w Strzelcu.

Dowódca milczała przez chwilę. Zamrugała gwałtownie i wbiła wzrok w ekran główny.

Przed nią rozciągała się obca, nieprzyjazna pustka. Gdzieś tam oczywiście być może były planety zdatne do podtrzymania życia, ale musieliby ich szukać od zera. A nawet gdyby znaleźli, jak niby mieliby je skolonizować bez załóg i wyposażenia, które zostały na Hyżej i Odważnym? Bez łączności z Ziemią?

– Jak to się stało? – zapytała, otrząsając się z zamyślenia.

Od pulpitu za jej plecami oderwał się brodaty mężczyzna o tak jasnej karnacji i włosach, że mógłby uchodzić za albinosa, gdyby nie ciemny granat tęczówek. Obciągnął marynarkę białego munduru i powiedział:

– Przypuszczenie.

– Proszę, panie Skjeggestad. – Wei skinęła głową.

– Awaria zasilania nie była tym, za co ją wzięliśmy.

– To znaczy? – Chinka doskonale wiedziała, jakiej odpowiedzi się spodziewać, ale chciała usłyszeć to od swojego pierwszego oficera.

– Dziki tunel, kapitanie.

***

Człowiek wiele się nauczył o kosmosie, odkąd wyruszył na jego podbój. Opanował zagadnienie sztucznej grawitacji na statkach, uporał się z problemem choroby pohibernacyjnej, w końcu też stworzył paliwo na tyle wydajne, by umożliwiło wieloletnie ekspedycje do innych układów. Potem zaś opracował napęd nadświetlny.

I wtedy zaczęły się największe problemy, a podróże stały się prawdziwie niebezpieczne. Okazało się, że czarna pustka wszechświata jest zaskakująco zatłoczona. Wszystko wirowało w bezustannym okrążaniu siebie nawzajem, zataczając pętle na – nierzadko trudnych do określenia – orbitach. A używanie napędu sprowadzało się w głównej mierze właśnie do określania tych orbit. Przed skokiem trzeba było wyliczyć, gdzie w danym momencie będą poszczególne ciała niebieskie, żeby przy hamowaniu nie okazało się, że statek wyląduje we wnętrzu planety. Zresztą, przy tych prędkościach nawet mniejsze obiekty, takie jak asteroidy, stwarzały poważne zagrożenie. Z pozoru lekkie uderzenie mogło zaowocować zepchnięciem statku z kursu czy wręcz wepchnięciem w jeszcze gorsze kłopoty. Takie jak dziki tunel czasoprzestrzenny.

Tunele pojawiały się znikąd. Przez mgnienie sekundy wsysały materię, po czym znikały, by nigdy już nie pojawić się w tym samym miejscu – uniemożliwiając w ten sposób powrót tą samą drogą.

***

Wei w zadumie pocierała dłonią okrągły podbródek. Wiedziała, oczywiście, co się stało: wyszli z nadświetlnej, coś ich trafiło – blisko mózgu, bo przecież sternik odczuł to bardzo intensywnie – i wepchnęło w tunel. Niemniej chciała to usłyszeć od fachowców. Dlatego też czekała na raporty maszynowni i sternika.

– Kapitanie, inżynier Sikora – odezwał się w końcu Gareth.

Dowódca skinęła głową, a w słuchawce zatkniętej za jej uchem odezwał się męski, spokojny głos:

– Ciało obce w płacie czołowym. Mamy pęknięcie. Ale nie dostało się do kory. Posłałem już ekipę naprawczą.

– Jak struna?

– Nienaruszona.

– Dziękuję.

Zakończeniu rozmowy towarzyszyło ciche kliknięcie wyłączanego mikrofonu.

Kapitan odetchnęła. Wierna była obecnie najważniejsza z nich wszystkich. Dla niej Wei bez mrugnięcia poświęciłaby większą część załogi. Nie chodziło o to, że była jakoś specjalnie przywiązana do statku, którym dowodziła – choć musiała przyznać, że najnowsza generacja mant robiła wrażenie. Kapitan po prostu nadto dobrze rozumiała, że tu, w obcej przestrzeni, trzy tysiące lat świetlnych od Ziemi, jeśli cokolwiek stanie się Wiernej, wszyscy na jej pokładach zginą. A kapsuły ratunkowe nie pokonają takiego dystansu, by trafić na jakikolwiek uczęszczany przez ludzi szlak.

– Sternik gotów – odezwał się technik, dostrzegłszy, że kapitan skończyła rozmawiać.

Wei wstała i podeszła do stojącego pośrodku pomieszczenia katafalku. Leżał na nim wychudzony, drobny mężczyzna. Pod cienką skórą wyraźnie rysowały się błękitne i różowawe naczynka. Popielate włosy, przycięte tuż przy skórze, nie ukrywały gniazd, z których technicy dopiero co wysunęli neurozłącza Wiernej. Z tego, co się orientowała kapitan, podobne rozwiązanie – zintegrowanych z mózgiem głównego komputera sterników – stosowano na stacjach okołoziemskich. Ale dopiero w mantach to miało sens. Stacjami można było kierować inaczej, bo to w pełni sztuczne twory. Nie to co Wierna i jej rodzeństwo.

Sternik powiódł mętnym wzrokiem błękitnych, wodnistych oczu po suficie, a w końcu jego spojrzenie spoczęło na kapitan.

– Co się stało? – zapytała Chinka bez zbędnych wstępów. Każda minuta rozłączenia sternika z mantą stwarzała zagrożenie.

– Meteroida – odparł mężczyzna szeptem.

– Jak się czuje Wierna? Gdzie są Hyża i Odważny?

– Trochę skołowana, ale nie jest ranna… Nie czuję rodzeństwa. Skoczyliśmy razem, ale po wyjściu z nadświetlnej już ich nie czuję…

– Dziękuję.

Kapitan skinęła głową, na co grupa techników podeszła, by na powrót podłączyć sternika do Wiernej. Chinka tymczasem wróciła na fotel i usiadła. Założywszy nogę na nogę, jęła nerwowo stukać paznokciami o poręcz.

Mieli część zapasów i narzędzi niezbędnych do kolonizacji planety. Co prawda sprzęt zabierali z myślą o konkretnym globie, na którym panowały znane i nade wszystko przyjazne warunki, ale przecież nie mogli tu krążyć w nieskończoność. A, przynajmniej na razie, Wei nie widziała możliwości powrotu na Ziemię.

Uruchomiwszy kanał oficerski, kapitan zakomenderowała:

– Skjeggestad, Simmons, Jonckheer, do sali odpraw. Pobierzcie od pana Baudin pełen raport.

Następnie wstała, obciągnęła grafitowoszarą kurtkę munduru, po czym opuściła mostek i podążyła długim korytarzem o nieregularnych ścianach, sklepionych wysoko u góry, skąd od czasu do czasu docierał tylko bulgot pompowanych do żył płynów ustrojowych i syntetycznego paliwa.

***

Sala odpraw nie była może tak przestronna jak pokój rekreacyjny, wciąż jednak mogła swobodnie pomieścić kilkunastu ludzi przy długim stole, pośrodku którego znajdował się rzutnik holomap. Przez szerokie okno do wnętrza wpadały blaski okolicznych gwiazd, kolorowe mgnienia globów, które skrywały się jedne za drugimi w nieustannym biegu.

Wei odsunęła krzesło i usiadła. Już wkrótce dołączyli do niej pozostali. Rzucając sobie pytające spojrzenia, zajęli miejsca przy stole. Coreen Simmons po raz ostatni zerknęła na tablet z wyświetlonym raportem i odłożyła urządzenie na blat.

– Mam nadzieję, że wszyscy znacie już sytuację? – zapytała kapitan.

Zgromadzeni zgodnie skinęli głowami.

– Świetnie. – Złożyła palce w piramidkę i pochyliła się. – Poproszę o opinie. Doktorze Jonckheer, jakie nastroje wśród załogi?

Koert, który nie przyniósł własnego tabletu, zerknął kątem oka na raport leżący przed Coreen i odchrząknął, wsuwając okulary głębiej na nos.

– Na razie są po prostu zagubieni. Im szybciej podejmiemy działania, tym lepiej. W przeciwnym razie pojawi się podejrzenie, że dowództwo zwyczajnie nie wie, co robić. Nie możemy sobie pozwolić na utratę autorytetu.

– Czy ktoś komentował sytuację?

– Jestem psychologiem, a nie szefem pokładowej siatki szpiegowskiej. Ale wydaje mi się, że nie. Przynajmniej nie przy mnie.

– Panno Simmons. – Wei przeniosła wzrok na Amerykankę, która wyprostowała się i zastygła w oczekiwaniu na pytanie.

Coreen nie miała pojęcia, do czego jest tu w ogóle potrzebna. W obecności dowódcy zawsze się krępowała, a ta niewiedza tylko wzmagała dyskomfort.

– Jak wyglądają nasze uprawy? – spytała kapitan

– Świetnie – odparła botanik ze zdumieniem. – Rośliny są zdrowe, plony obfite, wymiana wody i tlenu działa bez zarzutu, podobnie jak lampy. – Na końcu języka miała wątpliwość, skąd w ogóle takie pytanie, powstrzymała się jednak od jej wyrażenia.

– Dziękuję. Zakładam więc, że nie pomrzemy z głodu w razie dalszych komplikacji. Poruczniku. – Wei spojrzała teraz na Jørga Skjeggestada. – Zamierzam rozmieścić boje sygnalizacyjne i sondy z wiadomością, a potem skierować się w stronę Ziemi. Jak długo możemy utrzymać nadświetlną?

– Pytanie należałoby skierować do maszynowni.

– Pan Sikora… ma teraz pełne ręce roboty. Dlatego pytam pana, panie Skjeggestad.

Norweg podrapał się po policzku. Nie przekonała go ta wymówka. Oczywiście, na pewno mieli dużo pracy, ale główny mechanik znalazłby chwilę, żeby powiedzieć jedno zdanie. Porucznik wiedział, że sedno problemu tkwi gdzieś indziej: Wei nie rozmawiała z Sikorą, jeśli nie wydawało się to absolutnie i nieodwołalnie konieczne. Właściwie trochę się go obawiała. Jego spokoju. Tego, jak ze wzruszeniem ramion przyjmował największe niezwykłości kosmosu. Może słusznie twierdziła, że nie był do końca normalny. Ale przecież miał zajmować się mantą, nie potrzebował do tego spektakularnych emocji. A Sikora nigdy nie zawiódł Wiernej.

Wreszcie, ocknąwszy się z zamyślenia, Skjeggestad odparł ostrożnie:

– Bazując na ostatnich raportach, myślę, że powinno nam starczyć paliwa na jakieś szesnaście skoków. Nie polecam dystansów dłuższych niż dwa lata świetlne. Nie będziemy w stanie precyzyjnie określić, co napotkamy na dalszym odcinku.

– To mnie nie urządza – stwierdziła Wei. – Jeśli nawigacja się nie pomyliła, mamy do pokonania trzy tysiące lat świetlnych. Zgodnie z pańskimi założeniami możemy pokonać sto razy mniej. Poproszę inne propozycje.

– W naszej sytuacji to zupełnie niemożliwe. – Porucznik Skjeggestad pokręcił głową. – Możemy najwyżej czekać. Nie warto skakać i zużywać paliwa, skoro i tak nie mamy cienia szansy na powrót.

– Doktor twierdzi, że nie możemy czekać bezczynnie.

– To prawda. – Norweg wyjął z kieszeni na piersi własny tablet i spojrzawszy na wyświetlacz, zmarszczył czoło. – Dlatego możemy podjąć próbę wyprodukowania paliwa.

– Kontynuujcie. – Wei skinęła głową.

– Byliśmy niemal u celu, kiedy przydarzył nam się… wypadek. I dlatego w zbiornikach została już właściwie tylko rezerwa. Z pełnymi nasz maksymalny zasięg zwiększyłby się może nawet do sześciuset lat świetlnych.

– To nadal nie trzy tysiące – zauważyła kapitan.

– Ale też nie trzydzieści dwa.

– No i laboratoria to jedno. Wierna może rzeczywiście by dała radę. Ale skąd weźmiemy materiały?

– I właśnie na te poszukiwania sugerowałbym zużyć naszą rezerwę.

***

Coreen Simmons pospiesznie, niemal biegnąc, pokonała kręty korytarz i wpadła do ogrodu. Drzwi z sykiem zamknęły się za nią, a kobieta wreszcie odetchnęła.

Tylko w tym miejscu, wśród produkujących tlen porostów i niezliczonych gatunków warzyw i owoców, czuła się jako tako bezpiecznie. Jakkolwiek trudno w ogóle było mówić o poczuciu bezpieczeństwa w obliczu tego, czego się właśnie dowiedziała. Być może Koert miał rację, że należało czym prędzej zacząć działać, żeby ludzie nie pomyśleli, że dowództwo nie radzi sobie z problemem. Ale to? Szukanie w ciemno planety, na której może znalazłyby się pierwiastki potrzebne do wyprodukowania paliwa? W momencie kiedy mieli go na szesnaście skoków?

To oczywiste, że kapitan martwiła się o uprawy. Tak naprawdę stanowiły teraz jedyny ratunek. Dzięki nim załoga będzie mogła spokojnie dożyć swoich dni w trzewiach manty, zamiast zginąć niebawem z braku tlenu albo pożywienia.

– Jeśli teraz nie zasługuję na podwyżkę, to nie wiem kiedy… – mruknęła do siebie Coreen i uśmiechnęła się smętnie.

Przytłaczało ją to. Duszący strach przed odpowiedzialnością za życie całej załogi przesłaniał kobiecie nawet początkowy lęk spowodowany nagłą utratą domu.

Amerykanka rozpięła kurtkę munduru i zagłębiła się między równe szeregi tyczek, do których dopiero co podwiązała wybujałe krzewy pomidorów. Owoce zaczynały się już czerwienić, a zapach wypełniał ciepłe powietrze i wdzierał się do nozdrzy. Coreen miała wrażenie, że za każdym muśnięciem liścia, trąceniem najmniejszej gałązki nowa fala aromatu oplata ją i niemal odurza.

Przeszedłszy dalej, kobieta stanęła pod jabłonią, po czym położyła dłoń na pniu.

Zawsze ją to uspokajało. I na swój sposób bawiło, teraz chyba jeszcze bardziej: oto jest tutaj, prawdopodobnie w jedynym ogrodzie w promieniu kilku tysięcy lat świetlnych, a z całą pewnością przy pierwszej jabłoni, jaka się znalazła w tej części kosmosu. Brakowało tylko Adama, którego mogłaby poczęstować jabłkiem. Choć może to i lepiej, przemknęło Coreen przez myśl. Owoce były jeszcze mocno niedojrzałe i pewnie biedak dostałby skrętu kiszek. A co najmniej irytującego rozstroju żołądka.

Westchnąwszy, usiadła na wąskiej ławeczce, jednej z wielu, które ustawiono wzdłuż alejki biegnącej środkiem ogrodu. Początkowo miała to być strefa rekreacyjna, w której członkowie załogi mogliby obniżać sobie poziom stresu i cieszyć się odległym echem planety, na której przyszli na świat i spędzili młodość. Wkrótce jednak okazało się, że zbyt dużo spacerowiczów nie działa dobrze na rośliny, więc – poza wyjątkowymi sytuacjami – Simmons wymogła na pani kapitan zamknięcie ogrodu dla zwiedzających. Ławki opustoszały, a alejka zarosła, niemniej plony wyraźnie wskazywały na to, że decyzja była słuszna.

Powietrze pachniało wilgocią i przemieszaną wonią okolicznych owoców. Coreen uniosła wzrok i zmrużyła oczy: z przezroczystego, kopulastego sufitu zwieszały się cienkie pręty świetlówek sodowych. Obecnie miały lekko pomarańczowy odcień, symulując zachód słońca. Coreen lubiła oglądać ogród w blasku tej złocistej poświaty – szczególnie teraz kiedy prawdziwego Słońca najpewniej już nie zobaczy.

– Tu się ukrywasz. – Melodyjny, męski głos wyrwał Amerykankę z zamyślenia.

– Jak zawsze – odparła, nie odwracając się.

Borys Leonow, lekarz, usiadł na ławce i wyciągnął się na mokrym oparciu. Włożywszy ręce do kieszeni, wbił pogodne spojrzenie przed siebie.

– Słyszałeś już? – zapytała go po chwili Coreen, ściskając złożone dłonie kolanami.

– O czym?

Pomarańczowe światło lamp odbiło się w szkłach okularów doktora. Nawet siwe pasma w jego włosach i brodzie nabrały lekko ognistego koloru.

– No… o naszej sytuacji.

– To nie nasze zmartwienie. – Wzruszenie ramion. – Kapitan i porucznik Skjeggestad coś wymyślą.

– A jeśli nie?

– To nadal nie będzie nasze zmartwienie.

– Weź przestań! – żachnęła się Coreen, wydymając wargi w wyrazie irytacji. – W ogóle cię nie obchodzi, że nie zobaczysz więcej Ziemi? Swojego domu, swoich bliskich, swoich…

– Nie mówię, że mnie to nie obchodzi – przerwał jej. – Po prostu rozpamiętywanie tego w niczym nie pomoże. Posłuchaj… – Borys chwycił rękę kobiety i zamknął we własnych dłoniach. – Najlepsze, co możemy teraz zrobić, to po prostu zająć się swoimi obowiązkami. Jestem pewien, że Koert by mnie poparł. Użalanie się tylko obniży nam wszystkim morale.

– Tak. Gadasz trochę jak on – odburknęła z niezadowoleniem Coreen, ale nie zabrała ręki.

– Może i jest psychologiem, ale to nie znaczy, że jest zupełnie do niczego. – Borys uśmiechnął się szeroko, po czym wstał. – Chodź coś zjeść.

***

Porucznik wpatrywał się w wirujący powoli segment mapy. Błękitne punkty pulsowały bezgłośnie, a Dave wciąż dokładał nowe, wymieniając kolejne cechy wskazywanych globów.

– Gazowy karzeł, za młody. Raczej małe szanse, że coś znajdziemy, ale warto mieć w odwodzie. – Niebieska kropka dołączyła do pozostałych. – Polis-B d zupełnie nas nie interesuje. Nasz sprzęt nie wytrzyma tej amplitudy temperatur.

– Kapitanie – odezwał się Adams w słuchawce Wei – odbieramy sygnał tachionowy.

– Identyfikacja? – rzuciła Chinka.

– Negatywna. To na pewno nie Ziemia, wykluczyłem też Hyżą i Odważnego.

– Manta da radę to przetłumaczyć?

– Próbuje, ale szanse są coraz mniejsze.

– Powiadomcie mnie, gdy ustalicie źródło.

– Rozkaz, kapitanie.

Wei wstała z fotela i podeszła do nawigatora, który w tym momencie przestał nanosić punkty na mapę.

– Jakieś pomysły?

Mężczyzna nerwowo pokręcił głową.

– To nie musi być planeta – stwierdził po chwili niepewnie. – Mógł tu zdryfować nadajnik. Może coś uderzyło w boję?

– Ale czyja to boja?

Nie czekając na odpowiedź, której zresztą Dave nie zamierzał udzielać, Wei wróciła na fotel. Na ekranie głównym widziała w tej chwili głównie bezkresną czerń, jaka rozciągała się wokół manty. W oddali połyskiwały blade gwiazdy, których kapitan nie potrafiła nazwać.

– Mam źródło – oznajmił Gareth.

– Prześlij do pana Baudin.

Młodzieniec przy mapie przyjrzał się nowemu komunikatowi, który wyświetlił się na jego ekranie roboczym, po czym zmarszczył czoło. W końcu jednak przysunął i powiększył jeden z segmentów hologramu i oznaczył właściwy punkt. Jego dane powędrowały jednocześnie na ekrany kapitan oraz pierwszego oficera.

– To nie boja – stwierdził ten ostatni, siadając w swoim fotelu, na prawo od dowódcy.

Chinka przyglądała się informacjom przez dłuższą chwilę. W końcu zaś przełączyła je na ekran główny – zniknęła czerń przyprószona płonącymi globami, a w jej miejsce pojawiły się dwie tabele: jedna dotyczyła układu MOA-2007-BLG-192L, druga zaś jednej z planet tego układu, MOA-192 b.

– Musiała naprawdę cholernie daleko dryfować… – szepnął do siebie Jørg.

– Potwierdzenie? – rzuciła Wei do nawigatora, który wprowadził dane ponownie, a kiedy uzyskał tę samą odpowiedź, skinął głową.

– Jest potwierdzenie – oznajmił, zorientowawszy się, że ze swojego stanowiska pani kapitan go nie widzi.

Chinka przygryzła wargę. Sygnał mógł być wszystkim: zagubioną boją, echem, nieznanym promieniowaniem, a nawet kapsułą niosącą zmrożone zwłoki na wskroś kosmicznej pustki od setek czy dziesiątków lat, aż w końcu opadłą na powierzchnię planety. Wszak początek podboju kosmosu był naznaczony bardzo wieloma zaginięciami w przestrzeni.

Ostatnią opcję Wei prędko odrzuciła: ówczesne kapsuły ratunkowe nigdy nie miały napędu nadświetlnego. Do miejsca, w którym się znaleźli, miałaby szansę zbliżyć się za jakieś cztery tysiące lat. Nowsze modele co prawda są wyposażone w napęd, ale zapas paliwa wystarczyłby na oddalenie się zaledwie o kilkadziesiąt lat świetlnych od statku-matki.

Pomysł z boją tak naprawdę rozbijał się o to samo: ktoś musiałby ją zainstalować gdzieś w pobliżu, żeby tu zdryfować i wylądować na planecie, a przecież w tej części galaktyki nie było nikogo przed Wierną.

A więc promieniowanie albo echo – ale echo czego? I co mogłoby promieniować?

– Łączność, ponowny skan źródła, nowe dane przesłać do pana Baudin – poleciła, by zyskać na czasie.

Nie spodziewała się niczego innego, chciała jednak mieć pewność, że źródło sygnału przesuwa się zgodnie z ruchem obiegowym MOA-192 b.

– Jest potwierdzenie, kapitanie – oznajmił nawigator, wpatrzony w Chinkę.

– To może być sygnał odbity – zasugerował wreszcie Skjeggestad, bezwiednie wsuwając okulary głębiej na nos. – Teoretycznie struktura skorupy to umożliwia.

Wei potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

– Tak silny? – zapytała.

– Przy rzadkiej i cienkiej atmosferze utrata mocy nie byłaby wielka.

– W takim razie co się odbiło? I czemu ktoś miałby nadawać sygnał na tę planetkę?

– Przypadek?

– I przypadkiem wciąż ją ma na celowniku mimo jej obiegu wokół MOA… ileśtam? Nie, nie wierzę w to. Prędzej promieniowanie, ale nie potrafię sobie wyobrazić, co miałoby promieniować w ten sposób.

Skjeggestad milczał przez chwilę, w końcu jednak odparł:

– A jeśli to emisja ze szczątków Hyżej albo Odważnego?

– Nie wykryliśmy ich w pobliżu, a sygnały naszych mant nie pasują do tego wzorca.

– Szukaliśmy całych statków i usiłowaliśmy rozpoznać celowy sygnał. Chodzi mi teraz o nieintencjonalne promieniowanie. Sugeruję skan chemiczny, kapitanie.

Wei zacisnęła usta. Rzeczywiście, taka sytuacja była do pomyślenia: podczas gdy Wiernej się udało, pozostałe dwie manty miały mniej szczęścia i nie przetrwały w jednym kawałku przeprawy przez dziki tunel. Sygnał wciąż byłby dziwny, ale możliwy.

– Wykonać skan chemiczny – rzuciła wreszcie.

Minęła dłuższa chwila, nim Norweg ponownie się odezwał. W tym czasie tylko cichy, miarowy sygnał skanera wypełniał mostek. Ciężkie milczenie zawisło nad załogą. Ciała niebieskie sunęły na wskroś ekranów, nie dając żadnych odpowiedzi.

– Nie wykrywam mant, kapitanie – oznajmił w końcu Skjeggestad.

Wei zdusiła westchnienie ulgi. Oczywiście, świadomość, że byli tu sami, nie należała do szczególnie budujących, niemniej wolała to niż wieść o zgonie dwóch trzecich ekspedycji.

– Co pani proponuje?

– Polecimy tam – odparła.

Porucznik wyprostował się i wciągnął głęboko powietrze.

– Kapitanie, sprzeciw – powiedział powoli, mocniej zaciskając dłonie na poręczach.

– O co chodzi?

– Mamy paliwa na szesnaście skoków, łącznie trzydzieści dwa lata świetlne. Od tego, dokąd polecimy, zależy, czy w ogóle zobaczymy jeszcze Ziemię. Musimy wybrać bardzo rozsądnie. Nie wydaje mi się, żeby zużywanie tego paliwa na pogoń za nieznanym sygnałem było mądre… To raczej przypomina bieg kotka za światełkiem laserowego wskaźnika. Z całym szacunkiem, kapitanie.

– Do sali odpraw, poruczniku. Panie Baudin, panie Adams, panów także chcę tam widzieć. Wezwać profesor Takahashi.

Nawigator i łącznościowiec ruszyli się ze swoich miejsc, rzucając sobie niepewne spojrzenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: