Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teoria zakalca Dagny Przybyszewskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Teoria zakalca Dagny Przybyszewskiej - ebook

To ujmująca, terapeutyczna powieść z gatunku chick-lit, osadzona w realiach krakowsko-warszawskich. Narrator w subtelny sposób szydzi z przywar ludzi wielkiego miasta, rozciągając to jednakże na każdego, kto usiłuje przypisać sobie wyjątkowość tylko z uwagi na miejsce, z którego pochodzi. Ciepła, pełna humoru opowieść o kobiecie, która nie potrafi zrealizować swoich marzeń i żyje w cieniu apodyktycznego narzeczonego z pewnością znajdzie wielu odbiorców na polskim rynku wydawniczym.

Pani Broda w subtelny i pełen uroku sposób ukazuje, że jej brzydkie kaczątko ma szansę na rozwinięcie skrzydeł, prowadzi narrację w delikatny, pokrzepiający sposób. Unika smutnych obrazów, ich grozę osłabia humorem i groteską, nie przygnębia czytelnika smutnymi obrazami. Szydzi z krakowskiego kołtuństwa nie gorzej niż Gabriela Zapolska, posługując się groteską i odniesieniami do tzw. krakowskich legend miejskich, między innymi o krakowskiej cyganerii artystycznej, szczególnie o Dagny Przybyszewskiej i jej wielkiej miłości do Stanisława Przybyszewskiego.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0587-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tego dnia Witek skończył pięćdziesiąt lat i miał tylko jedno życzenie: chciał, żeby jajko, które właśnie wyjął z lodówki, okazało się świeże. Nie pamiętał, kiedy przyniósł je ze sklepu. Mogło to być w zeszłym tygodniu, miesiącu albo w latach dziewięćdziesiątych. Prawie nigdy niczego nie gotował. Żywił się wyłącznie kanapkami ze stacji benzynowej, ciastkami z marmoladą i pulpetami w sosie pomidorowym. Dziś jednak, gdy tylko się ocknął, poczuł wielkie pragnienie zjedzenia jajka na miękko. Nie zauważył, że wstał z łóżka piętnaście minut wcześniej, nim zadzwonił budzik.

Wszedł do kuchni i włączył światło.

Włożył jajko do półlitrowego garnuszka, wstawił na gaz i między kolejnymi ziewnięciami zerkał – bez wielkiej nadziei – w stronę brzydkiej kuchenki. Na sąsiednim palniku postawił stary czajnik z gwizdkiem. Żołądek skręcał się Witkowi z osobliwego głodu, którego nie mogło zaspokoić nic poza jajkiem na miękko – świeżym, z idealnie płynnym żółtkiem, doprawionym odrobiną soli. Ale jakie były szanse na to, że jajko z lodówki nadaje się do jedzenia?

Witek nigdy nie zwracał się o pomoc do Opatrzności. Po pierwsze, dlatego że nie wierzył w Opatrzność. Po drugie – nie wierzył w gratisy. Od lat zajmował się handlem i wiedział, że za wszystko trzeba płacić. Nawet najmniej poważani bogowie mają określone cenniki. Z każdym z nich trzeba dobić targu: „Spełnij moją prośbę, bo wczoraj odwiozłem mamę do dentysty, jutro dokarmię sikorki, a poza tym przecież staram się być miłym gościem”.

Witek zaś nie był miłym gościem w ogólnym tego słowa znaczeniu. Mówiąc ściślej, nie był miłym gościem w żadnym tego słowa znaczeniu. Dwadzieścia pięć lat temu, w całkiem innym życiu, badał systemy moralności. Pamiętał filozofów usprawiedliwiających Stalina, lecz nie potrafił przywołać żadnego myśliciela, który pochwalałby to, co on sam zrobił ze swoim życiem.

Wszystko to mało go obchodziło.

Nie zawracał głowy niebiosom, tego samego oczekiwał od drugiej strony.

Ale kiedy ściągał folię z kanapki i spojrzał na datę ważności, przypomniał sobie o urodzinach. Zerknął na garnuszek z gotującym się jajkiem i po raz pierwszy od lat wypowiedział w myślach coś w rodzaju życzenia. Zasłużył czy nie, trudno uznać płynne żółtko zamknięte w ściętym białku za szczyt zuchwałych wymagań. Do jasnej cholery, chodziło tylko o leciutki uśmiech losu do łysiejącego sklepikarza o niezdrowej cerze, któremu od dwudziestu czterech lat nikt nie złożył urodzinowych życzeń.

To całkiem odpowiedni prezent, czyż nie?

Na parapecie stała toporna miniwieża, kupiona jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Witek włączył radio: A po weekendzie szkoła i na osłodę premiera jesiennej ramówki.

Zmienił stację. Radosny głos mówił:

Twe marzenie dziś się ziszcza,

Wykroimy z ciebie mistrza!

Sharp-pol.

Kupuj nasz nowy GrafeNóż w technologii 3D.

Prychnął i ustawił stację z muzyką klasyczną. Grali właśnie Wiosnę Vivaldiego.

Lubił ten kawałek: nie miał słów, nie był szczególnie żenujący, niczego od Witka nie wymagał.

Zerknął na zegarek. Wystarczy kilka sekund, by cudownie maślana płynność żółtka zniknęła i wraz z nią cała magia, a jajko zmieniło się w pospolity składnik sałatki jarzynowej. Przypomniał sobie, że jego żonie nigdy nie udało się ugotować jajka, jak należy.

Ugryzł kanapkę i podszedł do okna. Mieszkał tu od ponad dwóch dekad i znał widok na pamięć – odrapany trzepak, ławki, rząd garaży, jego mały sklep ogólnospożywczy, a dalej bloki, bloki, pojedyncze wieżowce i znowu bloki. Dzielnicę Prądnik Biały zamieszkiwało wraz z Witkiem jakieś siedemdziesiąt tysięcy osób i żadna nie była mu na tyle bliska, by znać datę jego urodzin.

Ta myśl niosła niewyobrażalną ulgę.

Przez tych dwadzieścia kilka lat zmienił zawód, nawyki, rytm dnia i przekonania. Wyłysiał, wychudł, zaczął się garbić. Czy coś łączyło go z dawnym Witkiem? Chyba już tylko skłonność do nagłego zamyślania się. Zdarzało mu się skroić pół kilo szynkowej, gdy ktoś poprosił o pięć plasterków, albo wsypywać mieszankę wedlowską do trzeciego już woreczka, nim mina klienta uświadomiła mu, że miał podać pół bochenka chleba i gazetę z programem.

Teraz też się zamyślił.

Nie miał najmniejszej ochoty na rocznicowe podsumowania, lecz fakt, że nigdy nie uszczęśliwił ludzkości niczym, co nazywało się „GrafeNóż 3D”, wywołał coś w rodzaju uśmiechu. Czym w ogóle był GrafeNóż 3D? I czy się nie przesłyszał? Agencje reklamowe urządzają przecież burzę mózgów przed wymyśleniem nazwy dla nowego produktu. Co mogło przegrać z GrafeNożem 3D? Jak, na Boga, brzmiały w takim razie te odrzucone nazwy?

Podszedł do kuchennego blatu i wziął łyk wczorajszej herbaty. Smakowała okropnie, lecz Witkowi zupełnie to nie przeszkadzało. Ugryzł kolejny kęs.

Zerknął na pudełko z trutką. Dziś nie zapomni. Zaraz po powrocie z pracy zejdzie do piwnicy i rozprawi się wreszcie ze szczurami, które ostatnio poprzegryzały stare teczki z doku…

Nagle rozdzwonił się budzik.

Witek podskoczył.

Plasterek ogórka wpadł mu do tchawicy.

Chwycił się za szyję. Gwałtownie poczerwieniał. Klepnął się dłonią po plecach, mocniej, potem jeszcze raz. Niczym oszalały Tarzan zaczął desperacko boksować klatkę piersiową. Nic z tego. Nie mógł złapać oddechu, krzyknąć, zakasłać. Miotając się po kuchni, przewrócił krzesło, zwalił na podłogę plik z rozliczeniem od dostawcy wędlin, aż w końcu dopadł kranu.

Woda.

Odrobina cholernej wody i wszystko będzie dobrze. Dreszcze wstrząsały nim jednak tak mocno, że nie mógł odkręcić kurka. Mijały sekundy. Cenne, decydujące sekundy. Szarpał stary pordzewiały kurek, czując, jak opuszczają go siły.

Poddaję się, pomyślał.

I wtedy popłynęła woda. Podłożył głowę pod cienki strumyczek i otworzył usta. Chłodne krople obryzgały mu twarz. Kilka razy zakasłał i osunął się na podłogę.

Spojrzał na garnuszek z jajkiem.

Nie będzie na miękko, pomyślał. Cztery i pół minuty, i ani sekundy dłużej. Żółtko zaczyna twardnieć i jest po wszystkim.

A potem umarł.ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Im większym sukcesem jest debiut, tym trudniej napisać następną powieść – powiedział kiedyś Marcie znajomy redaktor. – W dzień zbierasz pochwały, a wieczorem siedzisz pięć godzin przy komputerze i piszesz dwa akapity. Które uważasz za okropne. I masz rację. Nic tak nie paraliżuje jak nagły sukces.

Uprzejmie kiwała głową, ale w głębi duszy wydawało się jej, że to problem przewrażliwionych na swoim punkcie facetów w szylkretowych okularach.

A teraz dochodziła dwudziesta druga, a ona siedziała przed zupełnie pustym plikiem. Nie miała nic, nawet jednego beznadziejnego zdania, które trzeba skasować. Całkowita pustka. I trwało to od miesiąca.

Niestety redaktor nie miał racji. Okazało się, że istnieje coś znacznie bardziej paraliżującego niż sukces.

Brak sukcesu.

Może mocne i głośne debiuty zmieniały autorów w roztrzęsione niemoty, przerażone tym, że każde słowo zniszczy dobre pierwsze wrażenie. Zgoda. Ale pierwszą powieść – kryminał metafizyczny Leprechaun z kromlechów Lisseyviggeen – odrzuciło dwanaście wydawnictw.

Wczoraj dostała e-maila: „Dziękujemy, ale poziom artystyczny Pani propozycji nie spełnia wymogów naszego wydawnictwa. Powodzenia!”. I to od ludzi, którzy mieli w swojej ofercie dzieło Byłam konkubiną proboszcza w Bieszczadach.

– Pomyśl sobie, jak się pisze drugą książkę po czymś takim – westchnęła. – Kiedy zostaje już tylko wydawnictwo #OPKO.

Wzdrygnęła się na samo brzmienie tej nazwy, opatuliła nieco już wysłużonym szalem i poszła do kuchni po następną kawę.

Wróciła z parzącą palce filiżanką i spojrzała na salon z lekkim wyrzutem. Był tak czysty i uporządkowany, jak potrafią być jedynie pokoje ludzi mających liczną służbę albo Pilną Sprawę, Którą Za Minutę Się Zajmą, Tylko Umyją Jeszcze Okno i Ułożą Książki W Kolejności Alfabetycznej.

To jednak zrobiła już w zeszłym tygodniu. Dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem książek. Nie ominęła ani jednej.

Nawet listwa przypodłogowa błyszczała od pucowania. Marta cały poprzedni wieczór wcierała w nią pastę z woskiem. Ileż nowej wiedzy o gospodarstwie domowym odkrywała, od kiedy zaczęła pisać drugą książkę! Sztuka składania prześcieradła z gumką, froterowanie podłóg. Pomyśleć, że do trzydziestki chodziła po takiej niewypolerowanej.

Wiedziała, że na całym Grochowie, a może w ogóle w całej Warszawie, nie ma czystszego mieszkania. Ta myśl dziwnie ją przygnębiała.

Jedynie stojące w rogu pokoju biurko wyłamywało się z festiwalu sterylności.

Między pustymi kubkami po kawie leżały dwadzieścia cztery długopisy, z których działał tylko jeden, nie wiadomo który. A także niesmaczne, ale niskokaloryczne ciasteczka ryżowe, dwa kubeczki po truskawkowych niesłodzonych jogurtach i ukryta w szufladzie paczka pianek marshmallow. Resztę blatu przykrywała gruba warstwa czegoś, co Marta nazywała „bieżącymi dokumentami”: rachunki od ortodonty sprzed dwóch lat, fragmenty pracy magisterskiej o Dagny Przybyszewskiej, a nawet maturalne notatki z historii.

Mówią, że chaos w miejscu pracy utrudnia życie. Marta uważała, że wręcz przeciwnie. To wielka radość czytać stare zapiski o Napoleonie i z nostalgicznym uśmiechem wspominać nauczycieli ze szkoły średniej. Gdyby nie to, gapiłaby się bez sensu w pusty ekran i rozmyślała o swoich szansach na rynku wydawniczym.

I o stanie swojego konta.

I o tym jak, do cholery, znalazła się w redakcji „Implikatury Konwersacyjnej” – ambitnego kwartalnika polonistycznego w całości utrzymującego się z dotacji Ministerstwa Kultury.

I tym, że już dziesiąta, a Andrew wyszedł gdzieś z Jowitą i wyłączył komórkę. Ostatnio wychodzą razem każdego wieczoru. Oczywiście, muszą omawiać te wszystkie sprawy związane z firmą i premierą programu o stylu. Jasna sprawa.

Marta nie jest jakąś stukniętą desperatką, żeby się tym przejmować. O nie! Ostatecznie – jaki facet poleciałby na seksowną trzydziestopięcioletnią rozwódkę, z którą codziennie jada służbową kolację? Zwłaszcza gdy w domu czeka dziewczyna tak pięknie polerująca listwy przypodłogowe.

Przypomniała sobie o napoczętej dwa dni temu butelce caberneta. Poszła do kuchni, nerwowo wyskubując nitki z szala. Zegar wskazywał dziesięć po dziesiątej, a cisza panująca w mieszkaniu stawała się coraz bardziej irytująca. Podeszła do okna, licząc, że jej spojrzenie przywoła Andrew do domu, że wyłoni się on zza zakrętu i pośle jej kojący uśmiech, lecz dostrzegła tylko parę dzieciaków całujących się na ławce pod kasztanem.

Bawiąc się butelką, rozmyślała, co powinna zrobić.

Ponieważ nikt nie chciał kupić jej pierwszej książki, a „Implikatura” zapłaciła jej ostatnio bonem do uniwersyteckiej księgarni, powinna raczej siedzieć i pisać, niż pić. Jej wkład do budżetu domowego wyniósł w tym miesiącu zero – czy może więc pozwolić, by z jej powodu marnowały się resztki produktów spożywczych? Wino na pewno skwaśnieje do jutra i wyląduje w zlewie.

To byłoby bardzo nieodpowiedzialne z jej strony.

A także moralnie naganne.

Poza tym, co będzie robić tak zupełnie na trzeźwo? Tak szczerze? Spoglądać na zegarek i czytać (po raz siódmy dziś) artykuł o tym, ile wydawnictw odrzuciło maszynopis J. K. Rowling (dwanaście). Albo włączy kolejny odcinek Przyjaciół, tylko na pięć minut, żeby posłuchać dialogów i poszukać inspiracji. A potem ocknie się o czwartej nad ranem, w środku czwartego sezonu, z przytłaczającą świadomością, że w tej chwili jest za późno, by cokolwiek napisać. Żeby ukoić wyrzuty sumienia, puści następny odcinek, a potem jeszcze jeden, aż wreszcie Ross stanie na ślubnym kobiercu z Emily i w decydującym momencie…

Nie, to z pewnością się nie stanie. Czwarty sezon skończyła oglądać zeszłej nocy. Teraz żyła potajemnym związkiem Moniki i Chandlera. Na ekranie jej laptopa widniał zatrzymany w kadrze kpiący uśmiech Matthew Perry’ego.

Wróciła do kuchni, wyciągnęła kieliszek ze zmywarki i nalała sobie wina. Smakowało jak niedojrzałe porzeczki, które za długo leżały w lodówce. Nie zdążyła się nawet skrzywić, bo z pokoju dobiegł sygnał Skype’a.

Serce zabiło jej mocniej, lecz szybko uświadomiła sobie, że Andrew używa tylko telefonu. To musiał być jego przyrodni brat. Przyjaźniła się z Robertem od czasów szkoły średniej, kiedy ich drogi przecięły się w Krakowie. Zresztą ciągle tam mieszkał: wykładał astrofizykę na uniwersytecie. Jego podstawowa aktywność zaczynała się jednak po zmroku. Obserwował niebo i dzwonił do Marty o najdziwniejszych godzinach.

– Co robisz? – spytał.

Marta odruchowo zerknęła na stojący na komodzie zegarek, ale powstrzymała się od komentarza.

– Piszę – odpowiedziała bez zająknięcia.

– Mhm.

– Naprawdę.

– Ile napisałaś?

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

– W sensie fizycznym może niewiele, ale dużo myślałam nad konstrukcją.

– Ile?

– Przecież mówię, że nie da się tego tak dokładnie przeliczyć. Ta praca składa się z planowania i… – zaczęła się jąkać – …no wiesz, z rzeczy niepoliczalnych.

– Ile napisałaś w sensie policzalnym?

– Co to ma być? Przesłuchanie? Lepiej powiedz, jak gwiazdy.

– Po staremu. Grawitują w przestrzeni kosmicznej. Znowu to robisz, prawda?

– Co?

– Zwierzasz się zdjęciu tej całej Carrie czy jak jej tam.

– Chyba oszalałeś – zaprzeczyła gwałtownie. – Nigdy tego nie robiłam.

– Ostatnio nie zakończyłaś połączenia – powiedział z satysfakcją. – Widziałem, jak pokazujesz jej swoje kolczyki.

– Te dziesięć dioptrii przestaje ci wystarczać. – Twarz Marty zrobiła się czerwona jak kiepski cabernet, który miała w kieliszku.

– Przez piętnaście minut.

– Naprawdę ci odbija.

– A potem chichotałaś długo z jej odpowiedzi.

– Niczego takiego nie robiłam.

– Nie?

– Nie – zapewniła dobitnie.

I była to prawda. Tamtej nocy nie prowadziła pogaduszek z gwiazdą Seksu w wielkim mieście. Carrie Bradshaw nawet nie istniała, a Marta nie gadała z fikcyjnymi postaciami. Jeszcze nie oszalała. Tak naprawdę zwierzała się Trumanowi Capote: przenikliwemu pisarzowi, który świetnie rozumiał kobiecą duszę. To przecież zmieniało postać rzeczy, choć nie miała zamiaru tłumaczyć tego Robertowi.

– Nie twój interes. Bez przerwy się wtrącasz w moje sprawy. Kiedy ci na to pozwoliłam? – dodała.

– Piętnaście lat temu. Czemu jesteś taka nerwowa?

– AdoZet – potrząsnęła głową. – Napisali, że poziom artystyczny nie…

Przymknęła oczy i przełknęła ślinę.

– Nigdy tego nie wydam.

– Przecież #OPKO ci to puści.

– No co ty – skrzywiła się. – Nie ma mowy.

– Andrew im to wysłał.

– Co?

– No, wysłał im plik. – Robert wzruszył ramionami.

– Kiedy?

– Czekaj, kiedy z nim ostatnio rozmawiałem… hm… nie wiem dokładnie… tak ze trzy tygodnie temu…

– Żartujesz, nie?

Przez chwile patrzyła na twarz Roberta. Obraz z internetowej kamerki nie był może idealny, ale na tyle wyraźny, by dostrzegła, że przyjaciel mówi poważnie.

– Czemu tak cię to dziwi? – spytał. – Przecież to jacyś jego znajomi. Wiszą mu przysługę.

– Właśnie dlatego! – wykrzyknęła Marta. – Mówiłam mu, że sama znajdę wydawnictwo.

– Ale nie znalazłaś.

– Nie chcę jego protekcji. Poza tym to nawet nie jest normalny wydawca. Publikują głównie blogi nastolatek. I trzeba im zapłacić.

– Pieniądze nie są problemem.

– Robercie – powiedziała. – Oni puszczają wszystko, rozumiesz. Fantazje trzynastolatek o rodzeniu dzieci Justina Biebera.

– To chyba dobrze.

– Nie, wcale nie.

– Słuchaj, był dziś u mnie…

Zza okna dobiegł potężny huk. Marta pobiegła do kuchni i wyjrzała na podwórze.

W oddali ktoś puszczał fajerwerki. Niezrażona hałasem dziewczyna wciąż siedziała chłopakowi na kolanach i odchylała się do tyłu, a on całował jej kark i szyję z takim zapamiętaniem, jakby okazja miała się już nigdy nie powtórzyć.

Marta niezdarnie przechyliła kieliszek i rozlała trochę wina na szlafrok. Resztę dopiła, nie odrywając wzroku od namiętnej pary. Andrew ostatnio nie rzucał się na nią z takim zapałem. Właściwie to nie rzucał się na nią również bez zapału. Po powrocie do domu padał na łóżko i niemal natychmiast zasypiał.

Co było całkowicie zrozumiałe.

Ludzie tak robią, kiedy mają dużo pracy.

I kończą ważne projekty.

Do tego jeszcze te upały.

To chwilowe, a potem wszystko wraca do normy.

Nie ma powodu do paniki.

Spojrzała na swoje odbicie w szybie. Andrew zawsze powtarzał, że wizerunek musi tworzyć spójną całość, bo tylko wtedy przekaz jest wiarygodny. Poplamiony szlafrok nadawał jej sylwetce interesujących proporcji rosyjskiej babuszki. W jakimś sensie pasował do podkrążonych oczu i przyklapniętych włosów. Godzinom spędzonym na wgapianie się w pusty ekran komputera i pisanie coraz bardziej błagalnych e-maili do wydawnictw Marta zawdzięczała szarawą cerę, zmarszczki wokół ust i obgryzione paznokcie. Zaczęła też się garbić. Bez wątpienia osiągnęła efekt spójnej całości.

Ta całość krzyczała: czy nie lepiej porządnie się wyspać?!

Wróciła do salonu, przesunęła drzwi szafy wnękowej i zaczęła przeglądać bieliznę. Większą część tych rzeczy kupiła przed rokiem w Nowym Jorku. Andrew zabrał ją do swojego rodzinnego miasta zaraz, jak tylko się poznali. Ach, co to były za chwile! W dzień przepuszczała oszczędności i pisała powieść, a noce… Cóż, najwyraźniej projekty, którymi wtedy zajmował się Andrew, były mniej angażujące.

A może nie było upałów.

Przez chwile rozważała komplet z czerwonego tiulu, lecz nagle pomyślała o Jowicie – jej miękkich blond lokach, szczupłych udach, długiej szyi i poczuła, że tiul nie wystarczy. W najniższej, rzadko otwieranej szufladzie leżał strój niegrzecznej pielęgniarki, który kupili w czasach, gdy cały świat wydawał się jedynie tłem dla ich zabaw i przygód. Było to zaledwie kilka miesięcy temu. Marta miała jednak wrażenie, że od tamtej chwili upłynęły wieki.

– Robię to tylko dla siebie – westchnęła, wbijając się w przyciasną lateksową spódniczkę. – Dla własnego dobrego samopoczucia. Żeby podobać się samej sobie.

Wyciągnęła kosmetyczkę z torebki. Przypudrowała twarz szerokim pędzlem i pociągnęła usta najczerwieńszą szminką, jaką tylko udało się jej znaleźć. Kończyła właśnie rysować kreskę nad powieką, gdy usłyszała głośne chrząknięcie.

No tak! Nie wyłączyła Skype’a!

Oczywiście Robert powinien się rozłączyć. Gdyby był choć w jednej dziesiątej tak dobrze wychowany jak przyrodni brat, prędzej by umarł, niż przyznał Marcie, że widzi ją w tej mało oficjalnej stylizacji.

– Serio? – spytał.

– Mówiłam ci… Andrew ostatnio…

– Chcesz go odzyskać plastikowym kostiumem? Uszytym w Wietnamie przez jakieś dziecko kawałkiem…

– Umrzesz samotnie, Robercie.

– Co?

– Wiesz, czemu żaden twój związek nie trwał dłużej niż pół roku?

– O czym ty mówisz?

– Widzisz dziewczynę w lateksie i zaczynasz opowiadać o procesach globalizacji. To naprawdę wszystko, na co cię stać?

– Plastikowy kostium? To wszystko, na co cię stać?

Wyprostowała się.

– Nie – powiedziała i poprawiła pielęgniarski czepek, który, jak sądziła, nadawał jej pewnej powagi i pozwalał zachować resztki godności. – Mam jeszcze to. – Wskazała na okolice serca.

– Plastikowy stetoskop? I myślisz…

W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi.

Marta posłała Robertowi triumfalny uśmiech.

Ha! Więc jednak go przywołała! Chemia między nimi, magia, która na początku ich związku sprawiała, że wykręcali do siebie numer w tej samej sekundzie, wcale nie wygasła. Wystarczyło ją tylko odświeżyć. Trochę się postarać.

Podeszła do drzwi niespiesznie, celebrując każdy krok, jakby miał przybliżyć ją do czegoś więcej niż zwykłego przywitania. Wychodziła z cienia, by znów stać się widzialna.

Oparła się o framugę, zwilżyła usta językiem i otworzyła drzwi.

Najpierw zobaczyła chmurę pastelowych balonów. Andrew trzymał je w lewej ręce, niczym handlarz w lunaparku, a w prawej miał butelkę białego wina. Za nim stało jeszcze siedem osób. Każda ze swoim balonikiem.

– Niespoooo…! – krzyknęli i natychmiast zamilkli z rozdziawionymi ustami, bo byli nie mniej zaskoczeni od Marty.

Jakaś nieznana dziewczyna o latynoskiej urodzie próbowała nie upuścić śmietankowego tortu z dwunastoma płonącymi świeczkami. Dyrektor programowy stacji, z którą współpracował Andrew, odruchowo uniósł dłoń w geście odmowy, jakby chciał powiedzieć: Nie, nie, ja dziękuję, mam żonę.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: