Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Three Men in a Boat / Trzech panów w łódce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
10,50

Three Men in a Boat / Trzech panów w łódce - ebook

Dwujęzyczna adaptacja powieści „Three Men in a Boat / Trzech panów w łódce” to atrakcyjna pomoc dla uczących się języka angielskiego. Śledząc losy bohaterów, możemy na bieżąco porównywać tekst angielski i polski.


Adaptacja została przygotowana z myślą o czytelnikach średnio zaawansowanych, jednak dzięki dwujęzycznej wersji z książki mogą korzystać czytelnicy dopiero rozpoczynający naukę angielskiego.

Odnośniki umieszczone przy każdym akapicie umożliwiają zmianę wersji językowej z angielskiej na polską i z polskiej na angielską.

Spis treści

I. WHAT WE NEED IS REST! / POTRZEBUJEMY ODPOCZYNKU!

II. DEPARTURE (EVENTUALLY) / NARESZCIE WYJAZD

III. TOMBSTONES, TRESPASSING AND TOW-LINES / NAGROBKI,WKRACZANIE NA CUDZY TEREN I LINY HOLOWNICZE

IV. CANVAS AND COLD / PŁÓTNO I CHŁÓD

V. HOW TO DEAL WITH A STEAM-LAUNCH / JAK RADZIĆ SOBIE Z ŁODZIĄ PAROWĄ

VI. THE SWAN BATTLE / BITWA ŁABĘDZI

VII. A TOAST TO THE END / TOAST NA ZAKOŃCZENIE

Kategoria: Angielski
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63035-34-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czytamy w oryginale

Three Men in a Boat / Trzech panów w łódce

Seria Czytamy w oryginale to atrakcyjna pomoc dla uczących się języka angielskiego. Śledząc losy bohaterów powieści możemy na bieżąco porównywać tekst angielski i polski, ucząc się na podstawie wielkiej literatury. Adaptacja została przygotowana z myślą o czytelnikach średniozaawansowanych, jednak dzięki wersji polskiej z książki korzystać mogą również początkujący.

Aby zmienić wersję językową – kliknij w numer akapitu.

Zapraszamy na www.44.pl gdzie dostępne są dodatkowe pomoce do samodzielnej nauki: angielska wersja audio (format mp3) oraz zeszyt ćwiczeń z kluczem odpowiedzi.

I. WHAT WE NEED IS REST!

There were four of us – George, William Samuel Harris, myself and Montmorency. We were sitting in my room and talking about how bad we were – bad from a medical point of view I mean, of course.

We were all feeling terrible, and we were getting quite nervous about it. Harris and George said they hardly knew what they were doing at times. With me, it was my liver that was out of order. I knew it was my liver that was out of order, because I had just been reading an article which described the various symptoms by which a man could tell when his liver was out of order. I had them all.

It is an extraordinary thing, but I never read a medicine article without coming to the conclusion that I have the particular disease written about in the article.

I remember going to the British Museum one day to read about some illness which I had. I got down the book and read all I could. Then I kept reading about other diseases. I forget which was the first disease I read about, but before I had read halfway down the list of symptoms, I was positive that I had got it.

Every disease I came to, I found that I had in some form or another. I read through the whole book, and the only illness I found that I had not got was housemaid’s knee.

I had walked into that reading-room a happy, healthy man. I crawled out a horrible wreck.

I went straight to my doctor and saw him, and he said: “Well, what’s the matter with you?”

I said: “I will not take up your time telling you what is the matter with me. Life is short, and you might pass away before I have finished. But I will tell you what is NOT the matter with me. I have not got housemaid’s knee. Why I have not got housemaid’s knee, I cannot tell you. Everything else, however, I HAVE got.”

And I told him how I came to discover it all.

Then he examined me and held my wrist, and then he hit me on the chest when I wasn’t expecting it – a cowardly thing to do, I call it. After that, he sat down, wrote out a prescription, folded it up and gave it to me. I put it in my pocket and went out.

I took it to the nearest chemist’s and handed it in. The man read it and then handed it back.

He said: “I am a chemist. If I was a store and family hotel combined, I might be able to help you. But I’m only a chemist.”

I read the prescription. It said:

“1 pound beefsteak, with

1 pint bitter beer every 6 hours.

1 ten-mile walk every morning.

1 bed at 11 sharp every night.

And don’t fill your head with things you don’t understand.”

Going back to my liver, I had the symptoms, beyond all mistake, the main one being “a general disinterest in work of any kind”.

As a boy, the disease hardly ever left me for a day. They did not know, then, that it was my liver. They used to just call it laziness.

“Why, you little devil, you,” they would say, “get up and do something for your living, can’t you?” – not knowing, of course, that I was ill.

And they didn’t give me pills; they just hit me on the side of the head. And, strange as it seems, those hits on the head often cured me – for a short while, anyway.

We sat there for half-an-hour, describing to each other our illnesses, when Mrs. Poppets knocked at the door to find out if we were ready for supper. We smiled sadly at one another, and said we supposed we had better try to eat a bit.

“What we want is rest,” said Harris after supper.

“Rest and a complete change,” said George, “this will make us feel better.”

I agreed with George and suggested that we should look for some quiet spot, far from the crowds.

Harris said he thought it would be boring and suggested a sea trip instead.

I objected to the sea trip strongly. A sea trip does you good when you are going to have a couple of months of it, but, for a week, it is horrible. You start on Monday with the idea that you are going to enjoy yourself. On Tuesday, you wish you hadn’t come. On Wednesday, Thursday, and Friday, you wish you were dead. On Saturday, you are able to drink a little tea and to sit up on deck. On Sunday, you begin to walk about again and eat solid food. And on Monday morning, as you are waiting to step ashore, you begin to thoroughly like it.

George said: “Let’s go up the river.”

He said we should have fresh air, exercise and quiet. The constant change of scene would occupy our minds (including what there was of Harris’s), and the hard work would give us a good appetite and make us sleep well.

Harris said he didn’t think George ought to do anything that would make him sleepier than he always was, as it might be dangerous. He added that if he DID sleep any more, he might just as well be dead.

Harris said, however, that the river would suit him to a “T”. I don’t know what a “T” is, but it seems to suit everybody.

The only one who was not happy with the suggestion was Montmorency. He never did care for the river.

“It’s all very well for you fellows,” he says. “You like it, but I don’t. There’s nothing for me to do. If I see a rat, you won’t stop, and if I go to sleep, you’ll go fooling about with the boat and throw me overboard. If you ask me, I call the whole thing foolish.”

We were three to one, however, and the motion was carried.

We arranged to start on the following Saturday from Kingston. Harris and I would go down in the morning and take the boat up to Chertsey, and George, who would not be able to get away from work till the afternoon (George goes to sleep at a bank from ten to four each day, except Saturdays, when they wake him up and make him leave at two), would meet us there.

Should we “camp out” or sleep at inns?

George and I were for camping out. We said it would be so wild and free – the golden sun fading as it sets; the pale stars shining at night; and the moon throwing her silver arms around the river as we fall asleep to the sound of the water.

Harris said: “How about if it rains?”

There is no poetry about Harris. Harris never “weeps, he knows not why”. If Harris’s eyes fill with tears, you can bet it is because Harris has been eating raw onions.

If you were to stand at night by the sea-shore with Harris, and say: “Hark! do you not hear? Is it but the mermaids singing deep below the waving waters?” Harris would take you by the arm, and say: “I know what it is; you’ve got a chill. Now, you come along with me. I know a place round the corner here, where you can get a drop of the finest Scotch whisky you ever tasted – put you right in no time.”

Harris always knows a place round the corner where you can get something to drink.

As for to camping out, his practical view of the matter was a good point. Camping out in rainy weather is not pleasant.

It is evening. You are completely wet, and there is a good two inches of water in the boat. You find a place on the banks that is not quite so wet as other places you have seen, and you land and pull out the tent, and two of you begin to put it up.

It is completely wet, and it flops about and falls down on you and makes you mad. At last, somehow or other, it does get up, and you get the things out of the boat.

Rainwater is the main part of supper. The bread is two thirds rainwater, the beefsteak-pie is full of it, and the jam, butter, salt and coffee have all become soup.

After supper, you find your tobacco is wet, and you cannot smoke. Luckily you have a bottle of the stuff that cheers you up, if taken in proper quantity, and this helps you to go to bed.

We therefore decided that we would sleep out on fine nights and sleep in hotels, inns or pubs when it was wet, or when we wanted a change.

Montmorency approved. He does not like the quiet. Give him something noisy, and he is happy. To look at Montmorency you would imagine that he was an angel sent to earth in the shape of a small fox-terrier.

When first he came to live with me, I used to look at him and think: “Oh, that dog will never live.”

But, when I had paid for about a dozen chickens that he had killed, and had pulled him, growling and kicking, out of a hundred and fourteen street fights, and had had a dead cat brought round for my inspection by an angry female, who called me a murderer, then I began to think that maybe he’d live a bit longer.

The following evening, we again got together to discuss and arrange our plans. Harris said:

„The first thing to settle is what to take with us. Now, you get a bit of paper and write down, J., and you get the grocery catalogue, George, and somebody give me a bit of pencil, and then I’ll make out a list.”

That’s Harris – so ready to take the responsibility of everything himself, and put it on the backs of other people.

He always reminds me of my poor Uncle Podger. You never saw such a commotion in all your life as when my Uncle Podger did a job round the house. A picture would need to be put up, and Uncle Podger would say:

„Oh, you leave that to ME. Don’t you worry about that. I’LL do all that.”

And then he would take off his coat and begin. After an hour or more of cutting himself, breaking the glass in the frame, dropping the hammer and nails, smashing his thumb, and shouting at everyone around him, the picture would finally be put up.

Harris will be just that sort of man when he grows up.

The first list we made out had to be thrown away. It was clear that the Thames wasn’t large enough for a boat as big as we would need.

George said: “We must not think of the things we could do with, but only of the things that we can’t do without.”

George comes out really quite sensible at times. You’d be surprised.

“We won’t take a tent,” suggested George. “We will have a boat with a cover. It is ever so much simpler and more comfortable.”

It seemed a good thought. I do not know whether you have ever seen the thing I mean. You fix iron hoops up over the boat, and throw a huge canvas over them, and tie it down all round, and it converts the boat into a sort of little house.

George said that we must take a rug each, a lamp, some soap, a brush and comb (between us), a toothbrush (each), a basin, some toothpaste, some shaving tackle (sounds like a French exercise, doesn’t it?), and a couple of big-towels for bathing. I notice that people always make gigantic arrangements for bathing when they are going anywhere near the water, but that they don’t bathe much when they are there.

Harris said there was nothing like a swim before breakfast to give you an appetite. He said it always gave him an appetite. George said that if it was going to make Harris eat more than Harris ordinarily ate, then Harris shouldn’t have a bath at all.

He said there would be quite enough hard work in towing enough food for Harris up stream as it was.

I told George, however, how much better it would be to have Harris clean and fresh about the boat, even if we did have to take a few more hundredweight of food.

I. POTRZEBUJEMY ODPOCZYNKU!

Było nas czterech: George, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w moim pokoju i rozmawialiśmy o tym, jak było z nami kiepsko – kiepsko z medycznego punktu widzenia, oczywiście.

Czuliśmy się wszyscy fatalnie i przyprawiało nas to o coraz większy niepokój. Harris i George twierdzili, że są chwile, kiedy kompletnie nie wiedzą, co się z nimi dzieje. U mnie szwankowała wątroba. Wiedziałem, że to właśnie wątroba, gdyż byłem świeżo po lekturze artykułu opisującego różnorakie symptomy, za pomocą których można stwierdzić, kiedy wątroba szwankuje. Miałem je wszystkie.

To niesamowite, ale za każdym razem, gdy czytałem jakiś medyczny artykuł, dochodziłem do wniosku, że mam właśnie tę konkretną chorobę, o której jest w nim mowa.

Pamiętam, jak pewnego dnia udałem się do British Museum, żeby poczytać o pewnej chorobie, na którą cierpiałem. Przeczytałem wszystko, co znalazłem na jej temat, po czym zacząłem czytać o innych dolegliwościach. Nie pamiętam, jaka była pierwsza, ale zanim dotarłem do połowy listy prezentującej jej objawy, byłem absolutnie pewien, że ją mam.

Uświadomiłem sobie że cierpię – w tej czy innej formie – na każdą z opisanych chorób. Przy końcu książki stwierdziłem, że jedyną, której nie mam, jest zapalenie rzepki kolanowej.

Wchodząc do czytelni byłem szczęśliwym i zdrowym człowiekiem. Wyczołgałem się stamtąd jako zupełny wrak.

Poszedłem prosto do mojego lekarza i gdy ten zapytał: „Co panu dolega?”, odpowiedziałem:

– Nie będę zajmował panu czasu opowiadaniem, co mi dolega. Życie jest krótkie i może pan odejść do wieczności, zanim skończę. Ale powiem panu, co mi NIE dolega. Otóż nie dolega mi zapalenie rzepki kolanowej. Nie jestem w stanie panu powiedzieć, dlaczego nie mam tej choroby, wszystkie pozostałe jednakże MAM.

I opowiedziałem mu, w jakich okolicznościach to odkryłem.

Doktor zbadał mnie, sprawdził mi puls, po czym uderzył mnie w klatkę piersiową w momencie, gdy najmniej się tego spodziewałem, co nazwałbym zachowaniem co najmniej tchórzliwym. Następnie usiadł, wypisał receptę, po czym wręczył mi ją, uprzednio złożywszy. Wsadziłem ją do kieszeni i wyszedłem.

Udałem się do najbliższej apteki i wręczyłem receptę aptekarzowi. Ten przeczytał ją, po czym oddał mi ją z powrotem.

– Jestem aptekarzem. Gdybym był sklepem spożywczym połączonym z hotelem rodzinnym, byłbym w stanie panu pomóc. Ale jestem tylko aptekarzem.

Przeczytałem receptę. Oto co było tam napisane:

„1 funt befsztyka i pół litra piwa co sześć godzin

1 dziesięciomilowy spacer każdego ranka

1 pójście spać punktualnie o 11 co wieczór

I nie zaprzątanie sobie głowy sprawami, o których nie ma się pojęcia.”

Ale wróćmy do mojej wątroby. Otóż miałem, bez wątpienia, wszystkie objawy, z których głównym był „brak zainteresowania pracą jakiegokolwiek rodzaju”.

Gdy byłem chłopcem, choroba prawie nigdy mnie nie opuszczała. Nikt wtedy nie wiedział, że chodziło o wątrobę. Nazywano to lenistwem.

– Dlaczego, mały diable, nie wstaniesz i nie zabierzesz się do jakiejś roboty? – mówiono, nie wiedząc, oczywiście, że byłem chory.

I nie dawano mi żadnych lekarstw, po prostu obrywałem czasami w głowę. I, co dziwne, te uderzenia często mi pomagały – na bardzo krótko, co prawda.

A więc siedzieliśmy u mnie w pokoju już od pół godziny, opisując sobie nawzajem swoje choroby, kiedy pani Poppets zapukała do drzwi, żeby sprawdzić, czy jesteśmy gotowi do kolacji. Uśmiechnęliśmy się smutno do siebie i stwierdziliśmy, że powinniśmy spróbować coś zjeść.

– Potrzebujemy odpoczynku – powiedział Harris po kolacji.

– Odpoczynku i całkowitej odmiany – dodał George. – To sprawi, że lepiej się poczujemy.

Zgodziłem się z George’em i zaproponowałem, że powinniśmy poszukać jakiegoś spokojnego miejsca, z dala od tłumów.

Harris uznał, że to byłoby nudne i zasugerował podróż morską.

Podróż morska wzbudziła mój zdecydowany sprzeciw. Ma zbawienne działanie, gdy możesz na nią poświęcić kilka miesięcy; gdy trwa tydzień, jest czymś okropnym. Zaczynasz w poniedziałek, przekonany, że będziesz się dobrze bawił. We wtorek żałujesz, że się zdecydowałeś. We środę, czwartek i piątek wolałbyś nie żyć. W sobotę jesteś już w stanie wypić trochę herbaty i usiąść na pokładzie. W niedzielę zaczynasz się znów poruszać i jesteś w stanie zjeść solidny posiłek. A w poniedziałek rano, kiedy masz już schodzić na brzeg, zaczyna ci się to naprawdę podobać.

– Popłyńmy w górę rzeki – rzucił George.

Powiedział, że potrzebne jest nam świeże powietrze, ruch i spokój. Ciągła zmiana scenerii zajmie nasze umysły (łącznie z tym, co zamiast umysłu posiada Harris), a ciężka praca zapewni nam dobry apetyt i mocny sen.

Harris odpowiedział, iż nie sądzi, aby George potrzebował czegokolwiek, co uczyni go jeszcze bardziej śpiącym, gdyż może to być niebezpieczne. Dodał, że gdyby George rzeczywiście spał jeszcze więcej, mógłby równie dobrze być martwy.

Mimo to Harris stwierdził, że pomysł z rzeką odpowiada mu na „T”. Nie mam pojęcia, co oznacza „T”, ale wydaje się, że jest to coś, co pasuje wszystkim.

Jedynym spośród nas, którego nie uszczęśliwił ten pomysł, był Montmorency. Nigdy nie obchodziła go rzeka.

– To jest dobre dla was, chłopaki – powiedział. – Wam się to podoba, mnie nie. Nie ma tam dla mnie nic do roboty. Gdy zobaczę szczura, nie zatrzymacie się, a kiedy zasnę, zaczniecie się wygłupiać i wyrzucicie mnie za burtę. Jeśli chodzi o mnie, to cały ten pomysł jest głupi.

Było jednak trzy do jednego i wniosek został przyjęty.

Ustaliliśmy, że wyruszymy w najbliższą sobotę z Kingston. Harris i ja zabierzemy z rana łódź do Chertsey, a George, który będzie mógł wyjść z pracy dopiero po południu (George idzie do banku i śpi tam od dziesiątej do czwartej, codziennie z wyjątkiem sobót, kiedy budzą go wcześniej i wychodzi o drugiej), spotka się tam z nami.

Czy powinniśmy biwakować, czy spać w zajazdach?

George i ja byliśmy za biwakowaniem. Byłoby tak dziko i swobodnie – złociste słońce, które blednie zachodząc; gwiazdy świecące jasno w nocy i księżyc rozpościerający swoje srebrne ramiona wokół rzeki, podczas gdy my zasypiamy przy dźwięku wody.

– A co, jeśli będzie padać? – zapytał Harris.

W Harrisie nie ma ani odrobiny poezji. Harris nigdy nie płacze, nie wiadomo dlaczego. Gdy ma łzy w oczach, można się założyć, że właśnie jadł surową cebulę.

Gdybyś stanął z Harrisem w nocy na brzegu morza i zapytał: „Słuchaj! Czy to nie syreny śpiewają głęboko pod powierzchnią falujących wód?”, on wziąłby cię pod rękę i odpowiedział: „Wiem, co ci jest; przeziębiłeś się. Chodź ze mną, znam miejsce tu za rogiem, gdzie możesz się napić odrobinę szkockiej whisky, najlepszej, jaką kiedykolwiek próbowałeś. Szybko postawi cię na nogi.”

Harris zawsze zna miejsce za rogiem, gdzie można się czegoś napić.

A co do biwakowania, jego praktyczny pogląd na tę sprawę okazał się słuszny. Biwakowanie w czasie deszczu nie należy do przyjemności.

Jest wieczór. Jesteście kompletnie przemoczeni, a woda pokrywa dno łódki na dobre dwa cale. Znajdujecie miejsce na brzegu, które jest trochę mniej mokre niż inne miejsca, które do tej pory widzieliście, więc przybijacie do brzegu, wyciągacie namiot i dwóch z was próbuje go rozbić.

Namiot jest całkiem mokry i nie daje się go ustawić. Płótno zwisa i spada na was, doprowadzając was do szału. W końcu, w ten czy inny sposób, jakoś utrzymuje się w pozycji pionowej i zaczynacie wynosić rzeczy z łódki.

Głównym daniem kolacji jest deszczówka. Chleb w dwóch trzecich jest deszczówką, pieróg z wołowiną jest jej pełen, a dżem, masło, sól i kawa zamieniły się w zupę.

Po kolacji odkrywacie, że tytoń jest mokry i nie możecie sobie zapalić. Na szczęście macie butelkę czegoś co was rozweseli, jeśli tylko jest skonsumowane w odpowiedniej ilości, i co pomoże wam usnąć.

Zdecydowaliśmy zatem, że będziemy spać na dworze w pogodne noce i zatrzymywać się w hotelach, zajazdach i pubach, kiedy będzie mokro lub kiedy zapragniemy jakiejś odmiany.

Montmorency zaaprobował naszą decyzję. Nie lubi ciszy. Wystarczy dać mu coś hałaśliwego, a jest szczęśliwy. Patrząc na niego, łatwo sobie wyobrazić, że jest aniołkiem zesłanym na ziemię w postaci małego foksteriera.

Na początku naszego wspólnego życia często patrzyłem na Montmorency’ego, myśląc: „Ten pies nie pożyje długo”.

Kiedy jednak zapłaciłem za tuzin kurcząt, które zabił, wyciągnąłem go, warczącego i kopiącego, ze stu czternastu ulicznych walk i dokonałem oględzin martwego kota, przyniesionego mi przez wściekłą właścicielkę, która nazwała mnie mordercą, zacząłem myśleć, że – być może – Montmorency pożyje trochę dłużej.

Następnego wieczoru zebraliśmy się znów, żeby przedyskutować i opracować nasze plany. Harris rozpoczął naradę:

– Najpierw musimy się zastanowić, co ze sobą zabieramy. J., weź kartkę papieru i notuj, a ty, George, przynieś katalog sklepu spożywczego. I niech ktoś mi da kawałek ołówka, to zrobię listę.

Cały Harris – zawsze gotowy, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność za wszystko, a następnie zepchnąć ją na innych.

Zawsze przypomina mi mojego biednego Wujka Podgera. W życiu nie widzieliście takiego zamieszania, jak wtedy, gdy Wujek Podger zabierał się za jakąś pracę w domu. Należało, na przykład, zawiesić obraz. Wujek Podger stwierdzał: „Och, zostawcie to MNIE. Nie przejmujcie się tym. JA to zrobię”.

Następnie zdejmował płaszcz i zabierał się do pracy. Po godzinie – lub dłużej – kiedy to Wujek zdążył się skaleczyć, rozbić szklaną ramę, kilkakrotnie upuścić młotek i gwoździe, zmiażdżyć sobie kciuk i nawrzeszczeć na wszystkich dokoła, obraz w końcu zawisał na ścianie.

Harris będzie dokładnie taki sam, kiedy dorośnie.

Pierwsza sporządzona przez nas lista musiała zostać wyrzucona. Było jasne, że Tamiza jest zbyt mała na tak ogromną łódź, jaka byłaby nam potrzebna.

– Nie wolno nam myśleć o rzeczach, które by się nam przydały. Musimy myśleć o tym, bez czego nie możemy się obejść – powiedział George.

George czasami okazuje się całkiem rozsądny. Zdziwilibyście się.

– Nie zabierzemy namiotu – zaproponował. – Weźmiemy łódź z płóciennym zadaszeniem. To o wiele prostsze i wygodniejsze.

Wydawało się to dobrym pomysłem. Nie wiem, czy kiedykolwiek widzieliście coś takiego. Mocuje się na łodzi metalowe obręcze i narzuca się na nie płótno, związuje się je na dole i w ten sposób łódka przekształca się w coś w rodzaju małego domku.

George powiedział, że musimy wziąć pled (każdy), lampę, mydło, szczotkę i grzebień (do podziału), szczoteczkę do zębów (każdy), miskę, pastę do zębów, przybory do golenia (brzmi jak ćwiczenie z francuskiego, prawda?) i kilka dużych ręczników kąpielowych. Zauważyłem, że ludzie zawsze robią gigantyczne przygotowania kąpielowe, kiedy wybierają się w pobliże wody, a kiedy już tam dotrą, wcale się zbyt często nie kąpią.

Harris stwierdził, że pływanie przed śniadaniem jest najlepszym sposobem na zwiększenie apetytu. Dodał, że u niego zawsze powoduje to wzrost apetytu. George odparł, że Harris w ogóle nie powinien się kąpać, jeśli ma to sprawić, że będzie jadł jeszcze więcej niż zwykle.

Stwierdził, że i bez tego będzie wystarczająco ciężko holować jedzenie dla Harrisa w górę rzeki.

Powiedziałem mu jednak, że o wiele lepiej będzie dla nas mieć na łodzi czystego i świeżego Harrisa, nawet gdyby to oznaczało zabranie kilku cetnarów jedzenia więcej.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: