Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tłumacząc Hannah - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tłumacząc Hannah - ebook

Rio de Janeiro, lata 30. XX wieku. Pochodzący z Polski szewc Max Kutner zostaje zmuszony do pracy w cenzurze listów żydowskich imigrantów.

Świat nieuchronnie zmierza ku II wojnie światowej. W Brazylii nowy dyktatorski rząd, podejrzewając komunistyczny spisek z „semickimi wpływami” i poszukując szpiegów oraz sabotażystów, usiłuje kontrolować wszelką komunikację. Jeden z licznych przybyszów z Polski, Max Kutner, zostaje zmuszony do pracy w cenzurze korespondencji. Tłumaczy z jidysz na portugalski listy takich samych jak on żydowskich imigrantów, by wytropić w nich zaszyfrowane informacje. Zmagając się z wyrzutami sumienia, samotny szewc stara się wykonywać swoje zadania na chłodno i z dystansem, lecz sprawy wymykają mu się spod kontroli, kiedy wpada w zachwyt nad listami pisanymi do siostry przez dobrą duszę o imieniu Hannah. Max zakochuje się w zachwycającej nieznajomej i obsesyjnie jej poszukuje. Kiedy ją wreszcie poznaje, odkrywa więcej, niżby się spodziewał i chciał. Nawet w odniesieniu do siebie samego.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-325-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

_Rio de Jane­iro, 1936 rok_

Pre­zy­dent Var­gas, opra­wiony w ramki na ścia­nie komi­sa­riatu, nie spusz­czał oka z Maxa. „Czego pan ode mnie chce?”, bła­gał go nie­szczę­śnik. Pro­blem z pie­cząt­kami, doku­men­tami, znacz­kami? A on prze­cież zawsze taki upo­rząd­ko­wany i roz­sądny. „Pilna audien­cja”, wyja­śnił mu żoł­nierz, który przy­szedł po niego do domu. Audien­cja? U kogo? Dla­czego? Posa­dzili go przed ponad godziną w tym okrop­nym pokoju, bez choćby żało­snej szklanki wody.

Depor­ta­cja wisiała nad gło­wami tysięcy imi­gran­tów, któ­rzy ucie­kli przed woj­nami, tyra­niami, nędzą i mogli zostać ode­słani z powro­tem, gdyby nie oka­zali dość posłu­szeń­stwa. I para­doks: tłumy przy­by­wały rok w rok na plac Mauá, niektó­rzy w ogóle nie mieli poję­cia, co to za miej­sce, bo prze­cież ni­gdy nie sły­szeli o nim ani słowa. Dla więk­szo­ści Bra­zy­lia to były mokra­dła, gdzie rosły banany, a jado­wite węże znie­nacka opla­tały nogi.

Za drzwiami kroki i przy­tłu­mione głosy. Ruty­nowe dzia­ła­nia w komi­sa­ria­cie: aresz­to­wa­nia, zatrzy­ma­nia, prze­słu­cha­nia. W 1935 roku próba komu­ni­stycz­nego zama­chu stanu rzu­ciła kraj w ni­gdy wcze­śniej nie­wi­dziane pie­kło. Pały roz­no­siły domy, biura, sklepy i wszystko, co majo­rowi Filin­towi Müllerowi, sze­fowi poli­cji, choćby z daleka pach­niało spi­skiem. Sądy nad­zwy­czajne prze­pro­wa­dzały pro­cesy w try­bie doraź­nym, ska­zu­jąc bez cere­gieli ani zwłoki zwy­kłych sądów. Wię­zie­nia od pół­nocy aż na połu­dnie były prze­peł­nione. Nawet statki słu­żyły za miej­sca odosob­nie­nia, bez celu dry­fu­jąc po Atlan­tyku ze swoim pato­lo­gicz­nym ładun­kiem. Max wyobra­żał już sobie sie­bie na peł­nym morzu, jak jest wyzy­wany od _grin­gos_ i je zimny ryż. Ale co on takiego złego zro­bił?

Na ulicy Visconde de Itaúna był nie­mal nie­wi­doczny w swoim warsz­ta­cie, który otwie­rał rano punk­tu­al­nie o 7.00, żeby z zapa­mię­ta­niem przod­ków napra­wiać buty w pobliżu placu Onze. Dzia­dek przy­pi­sy­wał to powo­ła­nie wędrow­nemu losowi rodziny: dobre buty poko­ny­wały chłód i prze­strze­nie. A cóż innego ród żydow­ski robił przez ostat­nie tysiąc­le­cia, jeśli nie błą­dził po świe­cie albo wal­czył o odsu­nię­cie w cza­sie następ­nego wygna­nia? Ile „pil­nych audien­cji” musieli przejść jego przod­ko­wie w Rosji, w Hisz­pa­nii czy w kraju Var­gasa?

Nie, nie, Max nie posu­nął się do obar­cza­nia pre­zy­denta winą za napię­cia na tle naro­do­wym. Jak wska­zać przy­czyny, skoro dookoła same kon­se­kwen­cje. To świat się cofał, cią­gnąc za sobą Bra­zy­lię. Dla szewca Getúlio Var­gas był jedy­nie słu­żą­cym, mniej lide­rem niż czło­wie­kiem pro­wa­dzo­nym na muszce lufy działa odle­wa­nego przez wieki. Nikt oddziel­nie nie mógł być obwi­niany za ten pro­blem ani nakła­niany do jego roz­wią­za­nia, bo poja­wił się na długo, zanim Hitler pro­kla­mo­wał swoje sza­leń­stwa, a Sta­lin wymor­do­wał wła­snych sprzy­mie­rzeń­ców. Trud­niej było wyba­czyć pro­jekty urba­ni­styczne pre­zy­denta. Cał­kiem nie­dawno mówiło się o wybu­do­wa­niu wiel­kiej alei pomię­dzy Arse­na­łem Mary­narki i Nowym Mia­stem, tym samym ska­zu­jąc na zagładę plac Onze. _Aj-waj_, trzeba jesz­cze tylko wywró­cić zie­mię do góry nogami!

Sto­jący wen­ty­la­tor war­czał ner­wowo, a zegar wska­zy­wał 16.30. Po raz pierw­szy Max zamknął warsz­tat wcze­śniej. Co też powie­dzą klienci, plot­ka­rze, _klien­tel­sziks_, któ­rzy przy­cho­dzili, żeby go pozdro­wić, albo ide­ali­ści ze swo­imi sza­lo­nymi pomy­słami? Komu przy­szłoby do głowy zamy­ka­nie szewca w komi­sa­ria­cie, wzy­wa­nie go na „pilną audien­cję”? Wszy­scy wie­dzieli, że Max, zawsze daleki od kon­tro­wer­sji, nie ma żad­nych ide­ałów wyż­szych ponad swoje buty. Komu­nizm czy kapi­ta­lizm? Izrael czy dia­spora? Jidysz czy hebraj­ski? Było mu wszystko jedno. Któ­re­goś dnia zwy­zy­wał jakie­goś komu­ni­stę w kom­bi­ne­zo­nie i bere­cie, który chciał go skap­to­wać w jego wła­snym skle­pie przy Visconde de Itaúna. Dźgał go pal­cem, krzy­cząc:

– Jeśli chcesz pan napra­wiać świat, naucz się pan naj­pierw wią­zać buty!

I przy­po­mniał przy­po­wiastkę rebego Zus­sia, który w mło­do­ści też chciał napra­wiać świat, ale kiedy odkrył, że jest on tak wielki i zło­żony, ogra­ni­czył się do napra­wia­nia wła­snego kraju. Ten też oka­zał się wielki i zło­żony, więc posta­no­wił napra­wić tylko swoje mia­sto. Gdy doj­rzał, zaczął wal­czyć o napra­wie­nie rodziny, a na łożu śmierci wyznał przy­ja­cie­lowi: „Dziś mam nadzieję, że cho­ciaż zdo­łam napra­wić sie­bie”.

– To smutna histo­ria – prych­nął komu­ni­sta. – Z tego, co zro­zu­mia­łem, rebe Zus­sia stał się ego­istą.

– Jest pan w błę­dzie! On cią­gle chciał napra­wić świat, ale zmie­nił tak­tykę.

Popo­łu­dnie, 17.00, słońce wpa­da­jące przez okno już nie oświe­tlało pre­zy­denta Var­gasa. Max prze­żu­wał modli­twę, kiedy do pokoju wszedł kor­pu­lentny ofi­cer. Wycią­gnął rękę na powi­ta­nie.

– Jak leci, panie Kut­ner?

Był to kapi­tan Ave­lar, spo­ra­dyczny, ale ser­deczny klient szewca. Nosił czer­wone kepi, mun­dur w kolo­rze khaki i czarne buty. Miał opa­loną skórę i duży brzuch. Dziar­skim kro­kiem obszedł stół i wycią­gnął z kie­szeni jakiś papier.

– Zna­le­zione na placu Onze. Co to jest?

Max prze­czy­tał krótki tekst napi­sany hebraj­skimi lite­rami.

– Żydzi – wark­nął żoł­nierz. – Co tym razem knują?

Szewc trzy­mał w rękach nie­winną listę skład­ni­ków.

– Jakich skład­ni­ków?

Ave­lar zapa­lił papie­rosa, a Max z sil­nym akcen­tem odczy­tał:

– Czy­teri buraki, dywa kary­to­fle, kilo miensa…

– Buraki?

– …śmie­tana. To prze­pis na barszcz, panie kapi­ta­nie. Taka czer­wona zupa.

– Czer­wona? Komu­ni­styczna?

– To przez te buraki.

Ave­lar zdjął kepi i prze­cią­gle pogła­dził się po wło­sach. Był zmie­szany, miał ochotę udu­sić tego bez­czel­nego żydka. A może naj­dziel­niej­szy kapi­tan poli­cji, wielki patriota, odzna­czony za liczne boha­ter­skie czyny, znawca wszyst­kich hym­nów i sztan­da­rów, miał się oka­zać tro­pi­cie­lem bura­ków?

Żeby wyjść z nie­zręcz­nej sytu­acji, szewc zagad­nął:

– Bar­dzo smaczna. Może być słona albo słodka, cie­pła albo zimna…

Ude­rze­nie pię­ścią w stół zamknęło sprawę.

– Chuj tam z zupą! Cie­pła, zimna, słodka, słona…

Szewc już nie­mal zdo­był się na wes­tchnie­nie ulgi, kiedy kapi­tan zmie­nił ton:

– Kaza­łem pana wezwać z innych powo­dów, Maxie Kut­ner. – Chrząk­nię­cia wpro­wa­dza­jące. – Nic poważ­nego, jest pan dobrym Żydem. Zresztą, to dla­tego pana potrze­bu­jemy. Widzi pan tego czło­wieka?

Wska­zy­wał na Getúlia Var­gasa.

* * *

Wska­zówki zegara zbli­żały się do pół­nocy, kiedy Max wszedł do domu. Krą­żył bez celu po kocich łbach placu Onze, zasta­na­wia­jąc się nad roz­ka­zem kapi­tana.

– Sły­szał pan już o cen­zu­rze kore­spon­den­cji. Mamy tłu­ma­czy, któ­rzy spraw­dzają pocztę we wszyst­kich języ­kach i dia­lek­tach tej pla­nety. Pra­cują bez wytchnie­nia dla dobra Bra­zy­lii. Pan posłu­guje się bie­gle żar­go­nem żydow­skim, prawda? Czy jest pan gotowy do patrio­tycz­nej misji?

Ave­la­rowi cho­dziło o jidysz. Posłu­gują się nim Żydzi z Europy Wschod­niej, to znie­kształ­cony nie­miecki zapi­sy­wany alfa­be­tem hebraj­skim, od pra­wej do lewej. Przez tysiąc lat „dia­lekt” wyku­wał się na pery­fe­riach histo­rii, z dala od uni­wer­sy­te­tów i wła­dzy. W ostat­nim stu­le­ciu jidysz zaczął gościć na sce­nach i pół­kach księ­gar­skich całego świata, ku prze­ra­że­niu tych, któ­rzy widzieli w nim podły spi­sek, paję­czynę intryg prze­bie­gle utkaną przez Semi­tów, żeby zdo­być pano­wa­nie nad ludz­ko­ścią. Nie było komu­ni­zmu, faszy­zmu ani demo­kra­cji odpor­nych na „moj­że­szowe nie­bez­pie­czeń­stwo”. Książki takie jak _Pro­to­koły mędr­ców Syjonu_ prze­strze­gały, że któ­re­goś dnia Moskwa, Waszyng­ton i Ber­lin zegną karki przed wyzna­niem i zwy­rod­nie­niem tych bro­da­tych męż­czyzn, szwar­go­czą­cych w jidysz i gar­dzą­cych szynką.

Szewc przy­stał na „misję patrio­tyczną” z braku moż­li­wo­ści wyboru – co zresztą było pocie­sza­jące. Czy ist­nieje wina bez wyroku? Gdyby odmó­wił przy­ję­cia misji, nie zabra­kłoby załącz­ni­ków ani pie­czą­tek pod jego nie­zwłoczną depor­ta­cją. Jed­nak nie­po­ko­iło go to wrzu­ce­nie do kotła histo­rii, uczy­nie­nie z niego kukły w rękach moż­nych tego świata. Praca w poli­cji ozna­czała koniec przy­ja­znej rutyny, bez aspi­ra­cji i pole­mik. Od przy­jazdu do Bra­zy­lii w 1928 roku Maxowi podo­bało się życie niczym trawa: poni­żej linii strzału, choć oka­zjo­nal­nie dep­ta­nego przez oko­licz­no­ści. Uni­kał też dobrych rze­czy, wie­dząc, że nawet naj­lep­sze inten­cje mogą tylko wybru­ko­wać drogę do pie­kieł. Zda­rze­nie z luster­kiem było tego naj­lep­szym przy­kła­dem.

Dzień mijał w spo­koju, kiedy Roberto Z., wytworny męż­czy­zna, poja­wił się w warsz­ta­cie, pro­sząc Maxa, żeby napra­wił uchwyt walizki, w któ­rej cho­wał arse­nał towa­rów sprze­da­wa­nych od drzwi do drzwi: tka­niny, kosme­tyki, pióra. W sumie, kolejny _klien­tel­szik_ wal­czący o prze­trwa­nie na uli­cach mia­sta. Szewc nie wziął pie­nię­dzy od Roberta Z., a ten w zamian odwdzię­czył mu się kie­szon­ko­wym luster­kiem, na któ­rego odwro­cie była ema­lio­wana róża na por­ce­la­nie. Bar­dzo wdzięczny wyja­śnił:

– Spa­dek po teścio­wej, cen­niej­szy niż złoto!

Dwa dni póź­niej, prze­glą­da­jąc się w tym lusterku, Max ujrzał czło­wieka zmu­szo­nego do napra­wie­nia złego uczynku. Wie­dział nie tylko, gdzie Roberto Z. mieszka, ale także z kim: Frida pew­nie pobiła męża, spo­strze­gł­szy brak lusterka. Nade­szła więc pora, aby wspo­móc bied­nego sprze­dawcę, zde­cy­do­wał szewc.

Z aniel­skim uśmie­chem zadzwo­nił do drzwi w dziel­nicy Lapa.

– Co to jest? – zdzi­wiła się Frida. – Jak to tra­fiło w pana ręce?

– Pani mąż mi je dał…

Mina kobiety spra­wiła, że Max zaczął wie­trzyć kłam­stwo: żaden spa­dek! Z ciar­kami na ple­cach mruk­nął:

– Cóż, prze­pra­szam, chyba się pomy­li­łem… Wszyst­kiego dobrego w Nowym Roku, pani Frido!

– _Szana Towa?!_ Jest marzec, panie Kut­ner! – Prze­wró­ciła oczami, ręce zło­żyła na podołku. – Teraz rozu­miem wszystko, wszystko, wszystko!

Max zdą­żył już odczuć ulgę, gdy Frida wyrwała mu lusterko i zało­mo­tała do sąsied­nich drzwi.

– Natych­miast otwie­raj, dziwko! Otwie­raj, szmato!

Kiedy drzwi uchy­liła jakaś blon­dyna, Frida cisnęła jej lusterko w twarz.

– Zostaw mojego męża, cho­lerna zdziro! Mes­sa­lina!

A blon­dyna, zbie­ra­jąc sko­rupy, krzy­czała:

– A więc to on mi je ukradł! Pier­do­lony zło­dziej! Moje luste­reczko z Limo­ges!

Rezul­tat: Frida i dziwka w szpi­talu. O Rober­cie Z. słuch zagi­nął.

Druga nad ranem, roz­kaz kapi­tana Ave­lara wciąż drę­czył szewca. Tylko jeden dro­biazg ozda­biał pokoik: por­tret dziadka Szlomo, świę­tej pamięci doradcę. No dobrze, _zajde_, czy śle­dze­nie pobra­tym­ców jest godne, czy nie­godne? Co mędrcy mają do powie­dze­nia na ten temat? Szlomo uniósł palec, przy­po­mi­na­jąc trzy rodzaje błędu, o któ­rych uczy się w szkole: świa­domy, nieświa­domy i wyni­ka­jący z buntu. Max chwy­cił por­tret: a błąd z przy­musu, _zajde_?

– Błąd z przy­musu to nie błąd – wyja­śnił dzia­dek. – Jeśli nie ma złych inten­cji albo zanie­dba­nia, po co sie­bie winić? To oni popeł­niają błąd poprzez cie­bie.

Max się obru­szył:

– No popatrz. Kto wiecz­nie narze­kał na „wypeł­nia­ją­cych roz­kazy”, któ­rzy zabi­jali i kra­dli w imie­niu cara? Kto zawsze nauczał, że sumie­nie odróż­nia ludzi od bydląt? Ilu boha­te­rów oddało życie, żeby inni nie błą­dzili poprzez nich?

Potrzą­snął por­tre­tem.

– To zna­czy, że wyba­czasz temu rosyj­skiemu żoł­nie­rzowi?

Szlomo zamilkł, cofa­jąc się do zimy 1915 roku. Wojna ruj­no­wała Europę i Polacy ucie­kli na zachód. Rosja­nie szy­ko­wali się do ataku na wio­skę, ale zawzięty Szlomo zaparł się nogami w ziemi swo­jego uro­dze­nia, gdzie modlił się przez osiem­dzie­siąt lat i gdzie miał zamiar oże­nić wnuka. Krą­żył po opu­sto­sza­łych uli­cach, uda­jąc, że nie sły­szy grzmotu dział, i narze­ka­jąc na kra­ja­nów: „Gdyby Macha­be­usze byli takimi tchó­rzami, juda­izm skoń­czyłby się tysiące lat temu!”. Któ­re­goś razu Szlomo przy­snął w pokoju i usły­szał dzwo­nek. Powi­tał rosyj­skiego Żyda, który stał na progu, żoł­nie­rza jasno­wło­sego i pie­go­wa­tego.

– _Szo­lem!_ – pozdro­wił go stary, roz­pły­wa­jąc się w uprzej­mo­ściach, póki cios nie powa­lił go na zie­mię.

Z pod­łogi trudno mu było zro­zu­mieć furię, z jaką chło­pak plą­dro­wał dom. Jedze­nie, metale, ubra­nia, nawet popiel­niczki zna­la­zły się w lnia­nym worku.

– _Gewalt!_ – tylko tyle zdo­łał wykrztu­sić Szlomo. – Jak możesz zro­bić coś takiego swo­jemu bratu?

W tej samej chwili Rebeka owdo­wiała.

* * *

Cen­tralny Komi­sa­riat Poli­cji zaj­mo­wał cały kwar­tał przy ulicy Relação, ze swo­imi trzema pię­trami i żela­znymi bra­mami. To w tam­tym miej­scu major Filinto Müller dowo­dził eli­tar­nymi woj­skami wytre­no­wa­nymi w nazi­stow­skich Niem­czech, żeby zwal­czać „moskiew­skie kno­wa­nia”.

Przy­gnę­bia­jące krą­że­nie po kory­ta­rzach przy­tłu­miało krzyki w lochach, kiedy w eskor­cie dwóch mun­du­ro­wych Max wcho­dził po scho­dach. Skrę­cił w prawo, w lewo, wszedł i wyszedł nie wia­domo skąd, aż tra­fił do nie­wiel­kiego pokoju z kwa­dra­to­wym sto­łem, krze­słem i nie­ustę­pli­wym por­tre­tem Getúlia Var­gasa.

– Na imię mam Ono­fre – ode­zwał się wychu­dzony chło­pak z czar­nym wąsi­kiem. Przy­niósł paczkę z napi­sem „Argen­tyna”.

Ono­fre wycią­gnął plik listów, ołó­wek i zeszyt w linie, wypeł­niany po por­tu­gal­sku. Listy, które już zostały roz­ło­żone i wycią­gnięte z koperty, musiały być trak­to­wane z mak­sy­malną ostroż­no­ścią.

Max roz­po­czął swoją „patrio­tyczną misję” listem dato­wa­nym w pam­pa­sach. Był pro­sty i zwię­zły, jakiś rzeź­nik pro­sił o wia­do­mo­ści o synu. W następ­nym liście szcze­góły mał­żeń­stwa na pata­goń­skich kre­sach: cia­sta, fujarki, koronki. Z jakichś zim­nych bagien ktoś pro­sił o pie­nią­dze w trze­cim liście. Maxowi pot spły­wał po skro­niach: „Co to ma wspól­nego z nie­pod­le­gło­ścią Bra­zy­lii? Po co śle­dzić nie­win­nych, mój Boże?”.

– Wygląda pan na zde­ner­wo­wa­nego – zauwa­żył Ono­fre. – Na początku zawsze tak jest, póź­niej się pan przy­zwy­czai.

Max łyp­nął na chło­paka z lekką pogardą. Bra­zy­lij­czycy nie nadają się do suro­wo­ści koszar. Brak im postawy, krę­go­słupa, chłodu. Nie żeby to było uspo­ka­ja­jące. Prze­ciw­nie, nie­udaczni żoł­nie­rze mogą być rów­nie nie­bez­pieczni, co naj­gorsi Kozacy. Max otarł skro­nie, zasta­no­wił się, poszu­kał spo­koju, któ­rego ni­gdy nie miał odna­leźć, choć upły­wa­jące dni zła­go­dziły w nim poczu­cie winy – oraz nie­chęć do przyj­mo­wa­nia zapłaty w koper­cie od poli­cji.

Praca w komi­sa­ria­cie zaj­mo­wała mu dwa popo­łu­dnia tygo­dniowo. Wcho­dził i wycho­dził wbity w mary­narkę i w kape­lu­szu, powie­rza­jąc zakład pośpiesz­nie zatrud­nio­nemu mło­dzień­cowi. Miał on uspo­ka­jać klien­telę – „Nie, szewc nie jest chory!”. Obo­wiąz­kowy Max nad ranem, drę­czony bez­sen­no­ścią, napra­wiał buty i wspo­mi­nał prze­szłość.

Pew­nego razu dzia­dek powie­dział mu: „Jeśli słowo jest sre­brem, to mil­cze­nie zło­tem”. Max zro­zu­miał to dopiero, kiedy skoń­czył dwa­na­ście lat. W wieku czter­na­stu lat odwa­żył się nie zgo­dzić z dziad­kiem, twier­dząc, że słowo to ani sre­bro, ani złoto, „albo­wiem mil­cze­nie skry­wa­jące głu­poty skrywa rów­nież mądro­ści”. Jed­nakże porywy mło­do­ści miały krótki żywot. Po dwu­dzie­stce Max posta­no­wił mówić i słu­chać tylko tego, co konieczne, uni­ka­jąc spoj­rzeń insy­nu­ują­cych, ucie­ka­jąc przed nowin­kami i sen­sa­cjami szep­ta­nymi przy kon­tu­arze warsz­tatu. Po co znać ostat­nie plotki? Żad­nych naj­now­szych plo­tek ani star­szych czy najstar­szych. Uwiel­biał miesz­kać sam i chciał, żeby tak zostało już na zawsze. Kobiety – tylko za pie­nią­dze i o umó­wio­nej godzi­nie. Nie był też łasy na pochleb­stwa. Po co silić się na wymu­szony śmiech? Niech się śmieją _klien­tel­sziks_ ze swo­imi waliz­kami rupieci i prze­ko­nu­jący ludzi do kupna rze­czy, któ­rych nikt nie potrze­buje, za pie­nią­dze, które nie­wielu miało. Niech się śmieją obrońcy sza­lo­nych spraw, takich na przy­kład jak Pań­stwo Żydow­skie, które syjo­ni­ści mieli zamiar usta­no­wić na Środ­ko­wym Wscho­dzie.

– To fun­dusz Keren Kaje­met LeIsrael – uśmie­chała się dziew­czyna, potrzą­sa­jąc nie­bie­skawą meta­lową puszką. – Pro­szę się doło­żyć do stwo­rze­nia Pań­stwa Żydow­skiego!

– Pań­stwo Żydow­skie? – Max ude­rzał młot­kiem w obcas. – Co za idio­tyczne mrzonki!

Dziew­czyna zadrżała.

– Idio­tyczne mrzonki? Tak pan mówi o Izra­elu? Ben Jehuda wskrze­sił język hebraj­ski, Tel Awiw się roz­ra­sta, w Jeru­za­lem jest hebraj­ski uni­wer­sy­tet i tysiące braci two­rzą _alija_. A pan nazywa to idio­tycz­nymi mrzon­kami?

Max nie odpo­wie­dział. A dziew­czyna bar­dziej cie­kaw­ska niż ziry­to­wana:

– Panie Kut­ner, czy pan w życiu o czymś marzy?

Nawet na nią nie spoj­rzał.

– Żeby napra­wiać buty.

Max nie był przy­stojny ani brzydki. Nosił białe koszule i czarne spodnie – po co wię­cej? Cho­ciaż żal mu było, że jest łysy i ma przy­dep­tany wygląd, łatwo do tego przy­wykł i żył, nikogo nie uwo­dząc. Miłość, nie ma mowy. Miłostki to tylko lont dyna­mitu. Naj­pierw cho­dziło się po pla­cach, póź­niej do świą­tyni, żłobka, a na koniec do bur­delu. Celi­bat był w sumie naj­lep­szym skró­tem pro­wa­dzą­cym na dziwki. Po zaba­wie­niu się Max lubił prze­cha­dzać się nad morzem, wpa­trzony w hory­zont, pogo­dzony z samym sobą pła­wią­cym się w ciszy.

Wszak teraz, i dopiero teraz, w wieku 37 lat, przy­szło mu do głowy, że może słowo to nie sre­bro ani złoto, ale wiel­kie złoże z kolo­ro­wymi nawar­stwie­niami.

Roman­tyczne albo try­wialne, poważne albo fry­wolne – listy opo­wia­dały o wszyst­kim: zdro­wiu, odej­ściach, reli­gii, pie­nią­dzach. Uro­dziło się dziecko jakiejś kobie­cie, ktoś inny przy­tył, nazi­ści przede­fi­lo­wali w Buenos Aires. Jakiś chło­pak skar­żył się na żonę bratu, któ­remu zresztą szelma wypła­ki­wała się w innym liście. Mło­dzi cyto­wali Bau­de­la­ire’a, sta­rzy Tal­mud. Miało się dużo albo mało, ni­gdy dość: boga­tym bra­ko­wało miło­ści, kocha­nym bogac­twa. Nikt nie był zado­wo­lony. Szcze­rze mówiąc, ci, któ­rzy mieli wię­cej, niż potrze­bo­wali, byli wła­śnie tymi, któ­rzy potrze­bo­wali wię­cej, niż mieli. Każda dusza to oddzielny świat. Poja­wiały się spo­kojne jeziora i wzbu­rzone morza, szczyty i rów­niny. Kon­dy­cję ludzką przed­sta­wiano w para­gra­fach, nie­rzadko z załą­cza­nymi puklami wło­sów albo dzie­cię­cymi rysun­kami. Cza­sem Max wpa­dał na rze­czy nie­ja­sne – ASBIB, LJ, HPS – wszyst­kie natych­miast zapi­sy­wane w linio­wa­nym zeszy­cie. Zda­nie zło­żone albo nie­spójne spo­ty­kał taki sam los. Jego zada­niem było tłu­ma­czyć, a nie inter­pre­to­wać albo cen­zu­ro­wać. Wie­czo­rem wycho­dził z komi­sa­riatu umiar­ko­wa­nie zmę­czony. Zanim wsiadł do auto­busu, szedł do Chiń­czyka na placu Tira­den­tes i jadł pasz­te­ciki z podej­rza­nego mięsa, swoją pota­jemną namięt­ność.

Listy z Argen­tyny nie obni­żały mu ciśnie­nia (samo Buenos Aires miało wię­cej Żydów niż cała Bra­zy­lia). Cza­sem Max pró­bo­wał poli­czyć kole­gów zaj­mu­ją­cych się tłu­ma­cze­niem listów z reszty świata. Kto wie, czy jego klienci też tego nie robili? Według kapi­tana Ave­lara Sta­nami Zjed­no­czo­nymi i Europą zaj­mo­wała się pewna „komi­sja”, do któ­rej Max zosta­nie awan­so­wany, jeśli będzie porząd­nie pra­co­wał. Ale dla tego szewca jedy­nym awan­sem byłoby odzy­ska­nie wol­no­ści.

Czyż nie?

* * *

_Aida_ otwie­rała sezon liryczny w The­atro Muni­ci­pal. Max przy­glą­dał się jego witra­żom i bogac­twu wrót otwar­tych na Cine­lan­dię – Broad­way Rio de Jane­iro. Cho­dził po uli­cach, wpa­tru­jąc się w pełne bary i przy­glą­da­jąc się ekwi­li­bry­styce kel­ne­rów krą­żą­cych w tłu­mie z tacami piwa. Ele­ganccy ludzie stali w kolej­kach przed kinami, skąd zako­chani wycho­dzili przy­tu­leni, aby zaj­mo­wać ławki na placu i gru­chać jak gołą­beczki. W pobliżu znaj­do­wały się teatry, lokale z bilar­dem, kawiar­nie, w któ­rych gwiazdy mie­szały się z publicz­no­ścią, poli­tycy spi­sko­wali, dzien­ni­ka­rze zaś zapi­sy­wali ich słowa w notat­ni­kach.

Max przy­sta­nął przed kinem Odeon, żeby obej­rzeć afisz z Char­liem Cha­pli­nem. Legen­darny włó­częga był miaż­dżony przez wiel­kie koło zębate jakiejś maszyny. Ogrom­nymi lite­rami wypi­sano: _Dzi­siej­sze czasy_. Zale­d­wie kilka dni temu ktoś okre­ślił ten film mia­nem „komu­ni­stycz­nego pam­fletu”, bo kpił z kapi­ta­li­zmu. Kto, kiedy?

Wie­czór, 18.00, świa­tło spły­wało z nieba do neo­nów, latarń, okien. Na szczy­cie Cor­co­vado Chry­stus przy­ćmie­wał pierw­sze gwiazdy i bło­go­sła­wił splen­dor u swo­ich stóp. Sto­lica Bra­zy­lii roz­świe­tlała się na jesz­cze jedno przed­sta­wie­nie, olśnie­wa­jąc ludzi z całego świata. Ale pano­wały tu nie tylko radość i gościn­ność. Rio bywało okrutne wobec tych, któ­rzy nie dosto­so­wali się do jego świą­tecz­nej aury. Te tańce w niczym nie przy­po­mi­nały mato­wych dni w Pol­sce, z powścią­gli­wymi ludźmi i śnie­giem do kostek. Pogrą­żeni w tęsk­no­cie rodacy pró­bo­wali odtwo­rzyć Europę w klu­bach i barach placu Onze, słu­cha­jąc muzyki i jedząc barszcz. Były to okopy sza­rzy­zny oblę­żone przez wrzawę. Inni woleli puścić w nie­pa­mięć Stary Świat zachwy­ceni tro­pi­kami. Ludzie reli­gijni postrze­gali Rio z rezerwą, świa­domi tego, że naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo czyha w śle­pych zauł­kach, w eku­me­nicz­nej żądzy, którą od lutego do lutego wzma­gał kar­na­wał. Dobrze mówili ibe­ryj­scy kolo­ni­za­to­rzy: na połu­dnie od rów­nika nie ma grze­chu. Duch róż­no­rod­no­ści Bra­zy­lij­czy­ków – tylko jego bra­ko­wało, żeby roz­pę­dzić Naród Wybrany i wyma­zać z ziemi tysiące lat jego dzie­dzic­twa. Żadne wojny i masa­kry nie zdo­łały doko­nać tego, do czego rado­śnie dopro­wa­dziło pół tuzina Mula­tek: osiem­na­ście roz­wo­dów tylko poprzed­niej jesieni! Dla­tego swat Adam S. nauczał: „Wro­giem naszej wiary nie jest dys­kry­mi­na­cja. Prze­ciw­nie, ona była naszym sprzy­mie­rzeń­cem”.

W Lapie odszu­kał kobietę sprze­da­jącą naj­lep­sze ciastka koko­sowe w Rio. Nie­opo­dal, w Klu­bie Demo­kra­tów można było zjeść naj­de­li­kat­niej­sze i naj­le­piej przy­pra­wione pie­czy­ste. A jeśli ktoś miał ochotę na sztok­fi­sza, powi­nien udać się do knajp na ulicy Inválidos i przy oka­zji spró­bo­wać ich domo­wych nale­wek. W sumie, Max stał się spe­cja­li­stą w spra­wach barów, restau­ra­cji i stra­ga­nów – nie dla­tego, że w nich bywał, ale dzięki Car­lo­sowi, kucha­rzowi z Niló­po­lis, który piekł wła­sny chleb i wysy­łał recep­tury do krew­nych w Argen­ty­nie.

_À pro­pos_, to nie­jaka Ama­lia W. kry­ty­ko­wała Char­liego Cha­plina i oglą­dała wszyst­kie hol­ly­wo­odz­kie pre­miery, kata­lo­go­wała gwiazdy, porów­ny­wała ich grę, sce­na­riu­sze, postaci i muzykę. Komen­ta­rze Ama­lii W. odno­siły się nawet do szcze­gó­łów tech­nicz­nych, takich jak oświe­tle­nie i cią­głość akcji, nakła­nia­jąc szewca do pierw­szej w życiu wizyty w kinie.

Godzina 21.00, Max spa­ce­ro­wał po bul­wa­rze Gló­ria. Był pogrą­żony w roz­my­śla­niach, pchnięty do roz­trzą­sa­nia natręt­nych myśli, w jakie wbi­jały go listy. Na nic było pogar­dza­nie sekre­tami pani Berty, jego sta­rej klientki, ani kru­chym zdro­wiem _mohela_, który obrze­zy­wał chłop­ców z placu Onze. Prze­stra­szył się, gdy się oka­zało, że pre­ten­sjo­nalna Rosa F. nie zno­siła zię­cia, prze­sąd­nego kupca, który miał jej zro­bić trumnę. Ale już Izaak P. chwa­lił się bogac­twem, cho­ciaż nie miał. A biedna Helena, któ­rej los nie szczę­dził jedy­nie kło­po­tów? Była bar­dzo szczę­śliwa. Z listu na list Max odkry­wał tajem­nice, bło­go­sła­wień­stwa krą­żące wokół prze­klę­tych, prze­kleń­stwa krą­żące wokoło bło­go­sła­wio­nych. To samo zda­rze­nie zyski­wało różne wer­sje i twier­dze­nia, nie zawsze moż­liwe do obrony. Wielu przed­sta­wiało racje, nie­ko­niecz­nie mając rację. Róża, którą wychwa­lała Raquel, prze­ra­żała Samu­ela. A miłość, fil­tro­wana przez prozę i poezję, bar­dzo rzadko była czymś wię­cej niż dwiema kom­pa­ty­bil­nymi samot­no­ściami, połą­czo­nymi świę­tymi wię­zami opre­sji.

Rzecz jasna, swat Adam S. tak nie uwa­żał. Stał wypro­sto­wany przy kon­tu­arze Maxa i prze­glą­dał swój album z dobrymi dziew­czy­nami.

– Ta już ma sukienkę, bra­kuje tylko pana mło­dego. Ta owdo­wiała po raz trzeci, bar­dzo bogata – wyli­czał i zaraz się obu­rzał: – Chcesz pan zostać kawa­le­rem na zawsze? Chcesz pan, żeby ród żydow­ski wygi­nął, panie Kut­ner? „Roz­mna­żaj­cie się i napeł­niaj­cie zie­mię”, to jest pierw­sze przy­ka­za­nie, czyż nie?

Max zwy­kle prze­pę­dzał tego czło­wieka wyzwi­skami. Ta sama scena powta­rzała się wie­czo­rem, kiedy Adam S. zatruł już życie wszyst­kim zwo­len­ni­kom celi­batu z oko­licy. Ale pew­nego dnia zda­rzyło się coś nie­sły­cha­nego. Adam S. poczuł się zbity z tropu, widząc ser­deczny uśmiech i kubek kawy na ulicy Visconde de Itaúna. Roz­ma­wiali o bła­host­kach, pod­czas gdy Max oglą­dał dziew­czyny. Nagle, zamy­ka­jąc album:

– Czy któ­raś z nich, przy­pad­kiem, nie nazywa się… Han­nah?

Adam S. podra­pał się po bro­dzie:

– Nie wydaje mi się… Panna czy mężatka?

– Nie wiem.

– Wiele jest Han­nah. Jaka jest ta Han­nah?

– Nie wiem.

– Nie wiesz pan? Jak to pan nie wiesz?!

Max zamilkł. A swat po ponu­rej ciszy kon­ty­nu­ował:

– Nie myśl pan sobie, że ja jestem idiota, Maxie Kut­ner! Czter­dzie­ści lat na tym świe­cie cze­goś mnie nauczyło. Jak tutaj któ­rejś nie ma, to zna­czy, że się nie żeni! – Cho­wa­jąc album: – Nie zapo­mi­naj o siód­mym przy­ka­za­niu, dopóki jesz­cze czas. Nie niszcz życia bliź­niego swego!

Piękna, inte­li­gentna, mądra, odważna. Guita nie­ustan­nie wychwa­lała sio­strę w listach. „Nikt nie poznaje Cie­bie przez przy­pa­dek, Han­nah. A kto Cię poznaje, nie zapo­mina Cię. Jak możesz być tak cudowna?” W następ­nym liście Guita pod­kre­ślała: „Świat stał się lep­szy, kiedy Ty się uro­dzi­łaś. Jeden komik tu, w Buenos Aires, mówi, że lepiej oże­nić się z kobietą fizycz­nie zno­śną i duchowo przy­jemną niż z fizycz­nie przy­jemną i duchowo zno­śną. Ale jeśli ktoś poznał Cie­bie, Han­nah, nie ma takich dyle­ma­tów. Ty jesteś wspa­niała pod każ­dym wzglę­dem”.

Han­nah zacho­wy­wała raczej skrom­ność. „Dzię­kuję za te czu­ło­ści, kochana sio­stro, ale nie sądzę, żebym zasłu­gi­wała na takie zachwyty. Jak mawiają poeci, war­tość jest w oczach patrzą­cego”. W dwa tygo­dnie póź­niej Guita nale­gała: „Nie bądź taka skromna, Han­nah! Wszyst­kich w sobie roz­ko­chu­jesz. Twój pierw­szy mąż kom­plet­nie stra­cił dla cie­bie głowę! Cóż, to już prze­szłość. Opo­wiedz mi teraz o Josém. Gdzie go pozna­łaś, kim on jest, co robi?”. Han­nah okre­śliła narze­czo­nego jako czło­wieka „bied­nego, ale god­nego”, pod­kre­śla­jąc, że wzięli ślub w urzę­dzie stanu cywil­nego tylko dla­tego, że w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat nie przy­stoją jej wianki i fal­bany. Poza tym prawo żydow­skie nie pozwala na ponowne zamąż­pój­ście.

„Prawo żydow­skie”?, zdu­miał się szewc. Dla­czego Han­nah nie mogła wziąć ślubu w syna­go­dze?

Gdyby Max był w Pol­sce, nie bra­kłoby ludzi, któ­rzy zaspo­ko­iliby jego cie­ka­wość. W wio­skach życie mie­ściło się w kilku naka­zach, więc wzy­wano rabi­nów, żeby zapo­bie­gali kłót­niom albo je odsu­wali, jeśli nie udało się przy­pie­czę­to­wać pokoju. Każda spo­łecz­ność miała swo­ich mędr­ców, wiecz­nie ślę­czą­cych nad per­ga­mi­no­wymi księ­gami. W Bra­zy­lii jed­na­ko­woż wszystko wyglą­dało ina­czej. Reli­gia wyda­wała się raczej kapry­sem, dodat­kiem, szczę­śli­wym kaza­niem. Prawa two­rzono w par­la­men­tach, nie wia­domo, jak ani dla­czego, spi­sko­wano i popra­wiano je w gabi­ne­tach albo w hote­lo­wych barach. Nie­wy­peł­nia­nie ich nie wzbu­dzało poczu­cia winy, tylko powo­do­wało pro­blemy biu­ro­kra­tyczne, man­daty, sądy, wię­zie­nia.

Max prze­cha­dzał się po wybrzeżu Fla­mengo, roz­my­śla­jąc nad nie­do­rzecz­no­ściami współ­cze­snego życia, a bryza pokry­wała mu usta solą. Nite­rói mie­niło się świa­tłami po dru­giej stro­nie zatoki Guana­bara. Kutry rybac­kie zna­czyły ogrom tych samych wód, które on kie­dyś prze­mie­rzył.

Rok 1928. Moto­rówka pod­pły­nęła do trans­atlan­tyku nie­opo­dal Głowy Cukru. Kra­jo­braz był bar­dziej kolo­rowy niż witraże w syna­go­dze w Kato­wi­cach. „Poli­cja!”, ktoś krzyk­nął na pokła­dzie. Z pasz­por­tami w rękach pasa­że­ro­wie sta­nęli rzę­dami. Max chciał rzu­cić się do wody, modlić się, znik­nąć. Wła­dza wer­to­wała ksią­żeczki, spraw­dzała foto­gra­fie, dys­ku­to­wała w tym dzi­wacz­nym języku. Cza­sem cze­piali się tego czy owego i odpro­wa­dzali ich do oddziel­nych pomiesz­czeń. Max zaci­skał zęby, kiedy zagad­nięto go w bez­błęd­nym i nie­spo­dzie­wa­nym jidysz:

– Żyd?

– Tak.

– Pasz­port.

Prze­glą­da­jąc doku­ment:

– _Szo­lem_, panie Kut­ner. Rodzina, przy­ja­ciele w Bra­zy­lii?

Nikogo.

– Jakieś pie­nią­dze, plany?

Nic. Męż­czy­zna dał mu kartkę: Relief.

Zanim przy­bili do nabrzeża, pasa­że­ro­wie zostali zabrani na Wyspę Kwia­tów i prze­ba­dani przez Depar­ta­ment Zdro­wia. Otwie­rali usta, ramiona i nogi przed gor­li­wymi egza­mi­na­to­rami w bia­łych kitlach. Dwie rodziny zostały skie­ro­wane na kwa­ran­tannę. Dzięki Bogu Max nie miał pro­ble­mów, więc nie­ba­wem sta­nął na nowym kon­ty­nen­cie, osłu­piały z zachwytu, zanu­rzony w tłu­mie na nabrzeżu Praca Mauá, aż doj­rzał napis „Relief”. Został zawie­ziony samo­cho­dem do domu na placu Ban­de­ira, gdzie zasko­czyła go uczyn­ność roda­ków z ich archi­wami, kuframi i maszy­nami do pisa­nia. Była to orga­ni­za­cja żydow­ska poma­ga­jąca nowo przy­by­łym, zna­nym jako zie­loni. Zapy­tano go o zawód, wiek, stan cywilny. W nie­całą godzinę zna­leźli mu hotel w dziel­nicy Estácio, wrę­czyli mu pie­nią­dze i ulotkę z pod­sta­wami por­tu­gal­skiego, żeby się ich nauczył w samym Relief. W następ­nym mie­siącu Max zatrud­nił się w warsz­ta­cie jed­nego rodaka, a w trzy lata póź­niej kupił już warsz­tat na ulicy Visconde de Itaúna.

Mimo trud­no­ści spo­łecz­ność miała kluby, bary, biblio­teki, a nawet rywa­li­zu­jące ze sobą frak­cje z wła­snymi syna­go­gami, do któ­rych jedni nie wcho­dzili, oraz gazety, któ­rych dru­dzy nie czy­ty­wali. W barach dys­puty kró­lo­wały do rana, bo każdy chciał zba­wić świat na swój spo­sób. Typowe grupki krą­żyły po uli­cach: rabini, matrony, _klien­tel­sziks_, swatki, a nawet pogar­dzane pro­sty­tutki – pospo­li­cie zwane _pola­cas_¹. Po raz pierw­szy w życiu Max zoba­czył sefar­dyj­czy­ków, z ich zwy­cza­jami i syna­go­gami, bie­gle wła­da­ją­cych dia­lek­tem hisz­pań­skim o nazwie ladino. Zręczni kupcy poma­gali domo­krąż­com asz­ke­na­zyj­skim i odda­wali im w komis tka­niny, które ci sprze­da­wali, cho­dząc od drzwi do drzwi. Byli Żydzi na naj­dal­szych pery­fe­riach, wtło­czeni w wiej­skie cha­łupy. Lepiej sytu­owani miesz­kali w apar­ta­men­tach w dobrych miej­scach i spę­dzali lato w bun­ga­lo­wach na piasz­czy­stych przed­mie­ściach Ipa­nemy i Leblon.

Można powie­dzieć, że plac Onze był ser­cem spo­łecz­no­ści, ale nazy­wa­nie go żydow­skim get­tem ocie­rało się o kłam­stwo. Żyli tam Włosi, Por­tu­gal­czycy, Libań­czycy, a nawet Bra­zy­lij­czycy. W pobliżu znaj­do­wała się sta­cja kole­jowa Cen­tral do Bra­sil, z tłu­mem przy­jezd­nych i wyjeż­dża­ją­cych. W oddali Wzgó­rze Providência sku­piało baraki, place makumby, pokątny han­del. Dzie­ciaki o naj­róż­niej­szym kolo­rze skóry i pocho­dze­niu bie­gały po uli­cach, bawiąc się hula-hoop, gra­jąc w piłkę nożną i wrzesz­cząc w swoim espe­ranto. Plac, który dał nazwę dziel­nicy – ochrzczony tak na cześć bitwy u ujścia Ria­chu­elo, która wyda­rzyła się 11 czerwca 1865 roku pod­czas wojny para­gwaj­skiej – miał ogrody, altanę i fon­tannę, a domy upięk­szały oko­licę bar­wami pasteli i kamie­nia. Zie­lone góry falo­wały na hory­zon­cie, ocie­nia­jąc doliny i wła­sne pod­stawy, spo­wite chmu­rami roz­ma­zu­ją­cymi zbo­cza i na nowo malu­ją­cymi pej­zaż. Tak się odkry­wało oko­licę, odcie­nie, chwi­lowy splen­dor.

Cza­sem Max musiał sta­wiać się w zaple­śnia­łych urzę­dach, żeby aktu­ali­zo­wać papiery emi­gra­cyjne, pod­pi­sy­wać for­mu­la­rze i by pobrano od niego odci­ski pal­ców. Zwy­kłe for­mal­no­ści. Prze­cież w raju też muszą pano­wać jakieś zasady.

* * *

Buenos Aires, 3 stycz­nia 1937 roku

Han­nah,

jak Twój narze­czony zara­bia na życie? Pyta­łam Cię już o to kilka razy! I nie wyjeż­dżaj mi z uni­kami typu: „nie ma to zna­cze­nia” albo „chcę tylko spo­koju”. To ma zna­cze­nie! Jak­byś nie wie­działa, spo­koju nie znaj­dziesz w bie­dzie. Jesteś śliczna, inte­li­gentna. Zasłu­gu­jesz na hol­ly­wo­odz­kiego gwiaz­dora!

Josef go lubi?

Twoja kocha­jąca Guita

*

Rio de Jane­iro, 21 stycz­nia 1937 roku

Kochana Guito,

po co roz­ma­wiać o moim narze­czo­nym? Nie zmu­szaj mnie do wyja­śnia­nia tego, czego nawet sama sobie nie jestem w sta­nie wyja­śnić. José to dobry chło­pak i kropka.

Dużo pra­co­wa­łam. Sprze­daż bożo­na­ro­dze­niowa była świetna i patron mówi o otwar­ciu filii. (…)

Josef cho­dził przy­gnę­biony, ale już mu lepiej.

Całuję, Han­nah

*

Buenos Aires, 15 lutego 1937 roku

Och, Han­nah, gdy­bym mogła Cię odwie­dzić! Ale muszę zostać w Argen­ty­nie przy mężu. Jutro wyjeż­dżamy do naszej fazendy nie­opo­dal Rosa­rio. Zbiory kuku­ry­dzy i psze­nicy nie wyszły tak, jak się spo­dzie­wa­li­śmy. Jayme zasta­na­wia się nad kup­nem ziemi w São Paulo, chce zain­we­sto­wać w uprawę kawy i poma­rań­czy.

(…)

Przy­się­gam, że sta­ram się Cie­bie zro­zu­mieć! Nie myl przy­zwo­ito­ści z biedą, Han­nah! Ist­nieją przy­zwo­ici boga­cze, tak samo jak biedni nieprzy­zwo­ici! Wiem, że dla Was przy­zwo­itość jest konieczna, ale nie zawsze to, co konieczne, jest wystar­cza­jące. Dla­tego odpo­wiedz mi wresz­cie, jak José zara­bia na życie, i prze­stań to ukry­wać!

Twoja Guita

*

Bar­dzo łatwo jest oce­niać, nic nie rozu­mie­jąc, Guito.

Trud­niej jest zro­zu­mieć, nie oce­nia­jąc.

Han­nah

* * *

– Czego pan sobie życzy? – Kobieta uśmie­chała się sucho. Max poma­cał już wszyst­kie tka­niny.

– Czy mógł­bym mówić z… Han­nah?

– Chwi­leczkę.

Kobieta się uspo­ko­iła i poszła po nią.

Szewc wytarł czoło i zatarł ręce. Po chwili poja­wiła się jakaś sta­ruszka z krót­kimi wło­sami i w brud­nym far­tu­chu.

Zabrzmiał por­tu­gal­ski akcent:

– No to ja, Ana.

Kolejna klę­ska. Max krą­żył po cen­trum w porze obiadu w poszu­ki­wa­niu skle­pów, któ­rych sprze­daż bożo­na­ro­dze­niowa mogła być „zna­ko­mita”. W żad­nym z nich nie mógł spo­tkać sio­stry Guity. Prze­mie­rzył już nie­mal całą ulicę Alfândega, nie mówiąc o maga­zy­nach na Largo de São Fran­ci­sco i ulicy Ouvi­dor. Czy on osza­lał? Ni­gdy nie miał skłon­no­ści do obse­sji ani do spraw wyż­szych niż jego warsz­tat. Co też się działo? Dokąd to go zapro­wa­dzi?

Powlókł się do pracy ze spusz­czoną głową.

– Dzień dobry, panie Kut­ner. – Pani Beth ocie­rała łzy. – Niech no pan spoj­rzy.

Cho­dziło o parę butów z gwoź­dziami i kawał­kami szkła powbi­ja­nymi w pode­szwy.

– To mojego syna. Oczy­wi­ście pan już wie…

– O czym wiem?

Poli­cja wpa­dła z pał­kami do Biblio­teki Izra­elic­kiej pod­czas imprezy syjo­ni­stycz­nej. Saldo: pięt­na­stu aresz­to­wa­nych, ruiny, książki i meble spa­lone. Bata­lion matek biwa­ko­wał w holu komi­sa­riatu, następny bata­lion modlił się w syna­go­gach. Pani Beth wycią­gnęła z kie­szeni osma­loną mezuzę.

– Leżała na ziemi – zaszlo­chała. – Dla­czego nas tak trak­tują? Co złego im zro­bi­li­śmy?

Max prze­łknął gorzką prawdę. Dosko­nale pamię­tał, jak jeden chło­pak wspo­mi­nał o biblio­tece, dokąd jego kuzyn cho­dził na spo­tka­nia z „dziw­nymi” przy­ja­ciółmi. Był to list tak prze­ga­dany, tak głu­piutki, że jego autor wyda­wał się _meszuge_, ale co Max miał z tym wszyst­kim wspól­nego? Czy może nale­żało do niego wsłu­chi­wać się w cza­sow­niki i roz­my­ślać nad zna­cze­niami, czy też może był pospo­li­tym tłu­ma­czem z ulicy Relação?

Być może osma­lona mezuza będzie zawie­rać odpo­wiedź.

Max wymknął się pani Beth, pobiegł do pokoju i chwy­cił Szloma z wez­gło­wia łóżka. Co robić, _zajde_? Odpo­wiedz, na miłość boską!

Stary pogła­dził się po bro­dzie:

– Nie ner­wowo, chłop­cze. Tylko spo­koj­nie. Po bagnie trzeba peł­zać, a nie masze­ro­wać.

Następ­nego dnia po przyj­ściu do komi­sa­riatu Max został zagad­nięty przez kapi­tana Ave­lara:

– Pro­szę za mną.

A potem w jakimś pokoju bez okien usły­szał:

– Pro­szę wydo­być zezna­nie z tego robaka, bo nie mówi po por­tu­gal­sku.

Na pod­ło­dze „ele­ment izra­el­ski” oskar­żony o kra­dzież poma­rań­czy.

– Tak, ukra­dłem – powie­dział w jidysz. – Nie jedną czy dwie, ale trzy poma­rań­cze, połkną­łem je ze skórą i ze wszyst­kim.

Nie­cier­pliwe chrząk­nię­cia.

– I uważa pan, że to… spra­wie­dliwe?

– Nie! Były kwa­śne!

– Co on powie­dział? – nie wytrzy­mał kapi­tan.

Max wspo­mniał osmo­loną mezuzę_._

– Że nie ukradł żad­nych poma­rań­czy!

Kilka tygo­dni póź­niej szewc tłu­ma­czył swoją dzienną por­cję listów, kiedy w jed­nym z nich natra­fił na por­tret dziew­czyny.

– Na odwro­cie – poin­for­mo­wał go Ono­fre – jest coś wier­szem.

„Dobrze się przyj­rzyj temu dziecku – napi­sano na maszy­nie. – Żydow­ski najem­niku, pier­do­lony faszy­sto! Jej rodzice są w wię­zie­niu przez cie­bie!”

Max pobladł i stra­cił dech. Zalał się potem.

– Mogę wyjść do toa­lety?

W pory­so­wa­nym lustrze zoba­czył nie usłuż­nego tchó­rza, ale boha­tera, który prze­śli­znął się do wra­żych sze­re­gów. Nie miał wyj­ścia, zmu­szony sło­wami nie­dawno prze­tłu­ma­czo­nego filo­zofa: „aby zwy­cię­żyło zło, wystar­czy tylko, żeby dobrzy ludzie się mijali”. Z całą pew­no­ścią kontr­wy­wiad się dowie­dział, że Max Kut­ner tłu­ma­czy listy dla poli­cji. Odkry­cie innych rze­czy to już betka.

Szewc wyznał przed samym sobą trudną prawdę: odkry­cie jego naj­więk­szego sekretu było jedy­nie kwe­stią czasu. Już wyobra­żał sobie te szan­taże, liściki, ukrad­kowe spoj­rze­nia. Sły­szał już powta­rzane z ust do ust na uli­cach:

– Sły­sza­łeś? Max Kut­ner nie jest Maxem Kut­nerem!

* * *

_Pol­ska, sty­czeń 1928 roku_

Kato­wice zama­rzały. Wal­czono o drewno i kar­to­fle przed bramą cmen­ta­rza, gdzie Max Gold­man grze­bał ojca. Nie zapła­kał ani nie miał zapła­kać przez sie­dem dni żałoby. Już ósmego dnia roz­da­wał rze­czy ojca i szu­kał biura podróży: chciał czmych­nąć z Pol­ski, może z Europy. Dosyć już tej nędzy! Agent otwo­rzył grube archi­wum i prze­kart­ko­wał świat. Stany Zjed­no­czone zamknęły drzwi, wpro­wa­dza­jąc prawo prze­ciw emi­gra­cji. Austra­lia była droga i odle­gła. Ist­niały kolo­nie rolne w Ame­ryce Połu­dnio­wej, a także w Pale­sty­nie. Max się zasta­no­wił.

W lutym agent zastu­kał do jego drzwi z pro­po­zy­cją nie do odrzu­ce­nia.

Jakiś bogaty przed­się­biorca z Piń­ska – szewc tak samo jak Max – wybie­rał się do Bra­zy­lii w marcu. Tyle że w przed­dzień zaokrę­to­wa­nia jego samo­chód wpadł w nurt wzbu­rzo­nej rzeki i nawet ciało nie zostało odna­le­zione. Gold­man miał zająć miej­sce nie­bosz­czyka z pasz­por­tem, który agent ofia­ro­wał się sfał­szo­wać.

– Nie ma ryzyka. Nawet nie zgło­szono śmierci tego czło­wieka.

– Ile pan chce? – oży­wił się Max.

Sprze­dał wszystko, pospła­cał długi, wsiadł do pociągu jadą­cego na pół­noc i wypły­nął z portu w Gdań­sku, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Żegnaj, Pol­sko!

Roz­pa­ko­wy­wał walizkę w kabi­nie statku, kiedy poko­jo­wiec przy­niósł ręcz­niki.

– Te są dla pani Kut­ner.

Prze­ra­że­nie.

– Pani Kut­ner?

Męż­czy­zna rzu­cił okiem na listę.

– Pan i pani Kut­ner.

– Cóż… – Max chrząk­nął. – Zre­zy­gno­wała z podróży.

Chciał zabić agenta. Tylko tego mu bra­ko­wało: musieć podró­żo­wać z wdową albo, co jesz­cze gor­sze, z jakąś pod­sta­wioną kobietą. Nie­po­kój pano­wał do chwili, kiedy wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa roz­wiały się na hory­zon­cie. Następ­nego dnia, dzięki Bogu, wypły­nęli z Bał­tyku i Morze Pół­nocne otwo­rzyło się przed nimi w całym swoim splen­do­rze. Wtedy prze­szłość stała się prze­szło­ścią i Pol­ska utra­ciła swoją gorycz, jak cebule, które bab­cia goto­wała na wsi.

– Max Kut­ner – przed­sta­wiał się szewc.

Wycią­gnięty na pokła­dzie cie­szył się świa­tłem księ­życa i coraz przy­jem­niej­szymi wia­trami, słu­chał języ­ków i dźwię­ków innych świa­tów. Sta­tek był pły­wa­jącą wieżą Babel ze swymi trzema kla­sami, salą gier, a nawet zespo­łem kar­łów albi­no­sów gra­ją­cych char­le­stona.

Nie­praw­do­po­dobne. Jego jedyne podróże, do tam­tej chwili, ogra­ni­czały się do prośby o pod­rzu­ce­nie wozem z Kato­wic do wio­ski dziad­ków. Po dro­dze widać było banalną cią­głość, mie­rzalną prze­strzeń drzew i krza­ków oraz dwa jary i cha­łupę, gdzie podróżni zatrzy­my­wali się za małą potrzebą. Ni­gdy nie było się dość daleko od rutyny, od dziu­ra­wych skar­pet, od kapu­sty i poli­cji. Teraz zaś życie pła­wiło się w soli i karły grały char­le­stona nad ranem. Ileż wody, _majn Got_! Ileż nieba, powie­trza, świa­tła! Na końcu tego wszyst­kiego znaj­do­wała się Bra­zy­lia.

– Bra­zy­lia – wzdy­chał na pokła­dzie.

Czego się spo­dzie­wać po tym miej­scu? Jakich zapa­chów, kolo­rów, prze­strzeni? A ludzie, jak się będą ubie­rać, co będą jeść, jakie będą nosić buty? Czy będą wielcy, czy mali, czarni czy biali? Czy lubią Żydów? Jak brzmi por­tu­gal­ski?

Ręka­wiczki i szale poszły w odstawkę, kiedy przy­bili do Lizbony. Na Wyspach Kana­ryj­skich widać już było gołe nogi, a w pierw­szą noc marca prze­cięli rów­nik. Po kilku dniach na zacho­dzie wyło­niło się Per­nam­buco. Czte­ro­go­dzinna prze­rwa na prze­siadkę.

Owoce, żywe i ubło­cone kraby, świeżo pie­czone kasz­tany: port Recife był prze­peł­niony egzo­tyką ze swo­imi ciem­nymi i pół­na­gimi sprze­daw­cami. Skwar śmier­dział i wil­goć skra­plała się na skó­rze. Max prze­mie­rzył osie­dle, gdzie piersi i tyłki sprze­da­wano za przy­stępne ceny. Pra­gnąłby wyobra­cać te brą­zowe kobiety o czar­nych wło­sach i sze­ro­kich bio­drach, uśmie­cha­jące się do niego z dzie­wi­czą sło­dy­czą. Ale pośpiech wzy­wał na nabrzeże.

I już szedł po wiszą­cym tra­pie, kiedy nagły zawrót głowy napeł­nił go złymi prze­czu­ciami. Nawet zbladł, zmię­kły mu nogi. Nie wyj­dzie cało z tej farsy. Pasz­port w ręku był fak­turą, która zosta­nie mu wyrwana w nie­zli­czo­nych ratach.

1.

Słowo „Polka” w języku por­tu­gal­skim to _polaca_ (l.mn. _pola­cas_), a w odmia­nie bra­zy­lij­skiej to _polo­nesa_ (l.mn. _polo­ne­sas_), nato­miast słowo _polaca_ ozna­cza w Bra­zy­lii pro­sty­tutkę (przyp. tłum.).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: