Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To, co najcenniejsze - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

To, co najcenniejsze - ebook

Samantha Young, mistrzyni miłosnych historii, porywa pełnym pasji, namiętności i napięcia nowym tomem swojej bestsellerowej serii.

Dziewięć lat temu Emery Saunders porzuciła wygodne, ale puste i samotne życie miliarderki i przeniosła się do Hartwell, uroczego nadmorskiego miasteczka, gdzie otworzyła księgarnio-kawiarnię. I choć wreszcie mogła żyć, jak chciała, bolesna przeszłość sprawiła, że Emery nie mogła znaleźć sobie miejsca wśród lokalnej społeczności. Z biegiem czasu zyskała przyjaciół, ale dla większości mieszkańców pozostała zagadką.

Dziewięć lat temu był jednak ktoś, kto wreszcie zdobył zaufanie Emery. A potem je zdradził. Raz po raz.

Fani serii Hart’s Boardwalk długo czekali na tę historię – i się nie zawiodą. Pełna pasji opowieść o zaufaniu i odkupieniu.

Jack Devlin wiedział, że Emery to miłość jego życia, gdy tylko ją zobaczył. Ale kiedy wydawało się, że zmierzają w dobrym kierunku, los z nich zadrwił. Jack nie miał wyboru: by chronić tych, na których mu zależało, musiał trzymać się od nich z daleka. Nawet jeśli to oznaczało, że złamie Emery serce.

Teraz Jack chce za wszelką cenę odkupić swoje błędy. Tyle że Emery nie potrafi już mu zaufać. Jack ma ostatnią szansę, by przekonać ją, że to, co ich łączy, jest godne miłosnej legendy Hart’s Boardwalk.

 

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8251-020-1
Rozmiar pliku: 981 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Emery

Hartwell

Teraz

Orzechowy, dymny, karmelizowany zapach kawy unosił się wokół mnie jeszcze długo po tym, jak skończyłam pracę. Dobrze, że lubiłam ten zapach. Sprawiał, że czułam się zrelaksowana, opanowana i bezpieczna. Oznaczał bowiem, że byłam w swoim ulubionym miejscu.

W mojej księgarnio-kawiarni.

Stojąc jednak przed przemysłowym ekspresem Mastrena, wcale nie byłam zadowolona. Próbowałam skupić się na zaparzeniu cappuccino dla klienta, a nie na swoim wcześniejszym niedojrzałym zachowaniu.

Bailey chciała zaprosić Ivy Green do naszego kręgu przyjaciółek.

A ponieważ ja nie czułam się komfortowo z tym pomysłem, dziewczyny zrezygnowały.

Jakbyśmy były w gimnazjum.

Jęknęłam pod nosem, czując żar na policzkach. Gdy podałam klientowi kawę, wzięłam za nią pieniądze i podeszłam do kolejnego klienta, tylko połowa mnie była za ladą. Druga połowa utknęła w mojej głowie i nie zamierzała się stamtąd wynieść. Ilekroć zrobiłam coś kłopotliwego, gryzłam się tym potem przez długi czas. Nawet kiedy w końcu odpuszczałam, tak naprawdę nigdy nie robiłam tego do końca, bo to coś wracało wiele miesięcy później, żeby mnie denerwować tak dla zabawy.

Ivy Green była córką Iris. Uwielbiałam Iris. Iris była jedyną bliską mi osobą, dopóki Jessica Huntington – teraz już Lawson – nie przyjechała do Hartwell na wakacje i nie zdecydowała się zostać. Jessica miała w sobie coś, czemu instynktownie zaufałam, a zaufanie komuś nie było dla mnie łatwe.

Zaufałam też Iris.

A teraz tak odpłacałam jej za przyjaźń? Wykorzystując swój wpływ na przyjaciółki, by odsunąć jej córkę od naprawdę fantastycznej grupy kobiet, które mogłyby jej pomóc w tym trudnym okresie?

Mówiąc „trudny”, miałam na myśli to, że Ivy mieszkała w Hollywood, pracowała jako scenarzystka i była zaręczona ze sławnym reżyserem Oliverem Frostem, który, niestety, przedawkował i zmarł. Ivy wróciła do Hartwell w strasznym stanie, a tutaj zastępca szeryfa Freddie Jackson zagroził jej bronią, by wymusić od niej pieniądze tuż po tym, jak zamordował miejscowego biznesmena Stu Devlina. Moja dobra przyjaciółka Dahlia McGuire weszła na linię strzału, by uratować Ivy. A potem Ivy rozbiła Freddiemu Jacksonowi łeb swoim Oscarem, aby uratować Dahlię przed kolejnym postrzałem.

Witamy w Hartwell!

W ostatnich latach wiele się u nas działo.

Iris martwiła się o córkę jeszcze przed śmiercią Olivera, ponieważ Ivy zerwała kontakty z rodzicami, gdy była w tym związku. Rozmawiałam o tym z Iris, wielokrotnie zachęcałam ją, by wyciągnęła rękę do Ivy. Ale ta kobieta jest taka uparta. Wiedziałam, że teraz żałuje tego uporu.

Iris chciałaby, by Ivy miała wsparcie. Potrzebowała takich wspaniałych przyjaciółek. Wiedziałam, że nie powinnam jej tego uniemożliwiać, nawet jeśli bałam się, że nowa osoba zmieni dynamikę naszej grupy, grupy, która stała się moją rodziną. Zachowywałam się trochę zaborczo w stosunku do dziewczyn.

Nie było powodu, żeby kogoś wykluczać.

Westchnęłam. Dziewczyny nic teraz nie zrobią. Jessica powiedziała, że trzeba pozwolić, by wszystko potoczyło się naturalnie. Może jednak Ivy potrzebowała więcej troski.

Na mnie spoczywało teraz zadanie, by się do niej zbliżyć i zaprosić ją do naszego grona.

Na samą myśl czułam ucisk w żołądku.

Nie było mi łatwo zdawać się na innych ludzi. A jeśli Ivy odrzuci moją propozycję przyjaźni?

Zarazem otworzyłam się na Jess, Bailey i Dahlię, co okazało się najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam.

Stałam się częścią ich życia. Byłam druhną na ślubie Jess i Coopera, znów miałam być druhną na ślubie Bailey i Vaughna pod koniec lata. Do tego zajmowałam miejsce w pierwszym rzędzie, z którego oglądałam zejście się Dahlii i Michaela, co było prawdziwym zrządzeniem losu, biorąc pod uwagę pełne cierpienia lata, kiedy nie byli razem.

Wisienka na torcie? Jess właśnie poinformowała nas, że zostaniemy ciotkami! Naprawdę powiedziała „ciotki”. Miałam zostać ciocią. Jess była w dwudziestym tygodniu, a ja już zaczęłam kupować przez internet prezenty dla maluszka.

Tak wiele dobrego wydarzyło się w moim życiu dzięki tym kobietom. Czy miałam prawo sądzić, że Ivy nie dołoży się do tej dobroci? Jeśli w czymkolwiek przypominała swoją adopcyjną matkę Iris, nie było wątpliwości, że tak się stanie.

Klient krzyknął na mnie z kanapy obok kominka, żebym podała mu czystą łyżeczkę. Stanowiłam jednoosobowy personel i choć wiedziałam, że powinnam zatrudniać kogoś do pomocy w szczycie sezonu, lubiłam być zajęta. Byłoby jednak cudownie, gdyby klienci czytali tabliczki wskazujące tacę ze sztućcami i sami sobie radzili. Nie prowadziłam restauracji.

Przeprosiłam osoby w kolejce i wyszłam zza lady, by podać facetowi łyżeczkę. Nawet nie podziękował.

Dupek.

Oczywiście nigdy nie odważyłabym się powiedzieć mu tego w twarz. Nawet Bailey, najbardziej bezpośrednia, śmiała kobieta, jaką znałam, nie odważyłaby się nazwać klienta dupkiem. W twarz.

Gdy odwróciłam się, żeby wrócić za ladę, zadzwonił dzwonek nad drzwiami, przykuwając moją uwagę. Mój żołądek wykonał salto jak na kolejce górskiej.

Jack Devlin.

Oderwałam wzrok od jego skupionej twarzy, moje serce podskoczyło, uznałam więc, że powinnam się skoncentrować na innych klientach. Wiedziałam jednak, że się czerwienię, i wiedziałam, że on wie dlaczego.

To on zawsze wywoływał u mnie ten przeklęty rumieniec!

Przeklinałam swoją jasną cerę codziennie… Nie, co godzinę!

Po co przyszedł?

Nie przychodził po kawę od zeszłego lata, od tamtego „incydentu”. Tak to nazywałam.

Lepiej było nazywać to tak niż najgorętszym – i najbardziej upokarzającym – momentem mojego dotychczasowego życia. Pewnie nie wiedzieliście, że te dwa uczucia mogą iść w parze.

Szanując moją prośbę, by zostawił mnie w spokoju, od tamtej pory Jack mnie unikał. Zrezygnował nawet z mojej kawy, choć wiedziałam, że ją uwielbia, ponieważ codziennie rano przychodził po americano.

Poprzednie lato nie było jednak naszym ostatnim spotkaniem.

Cierpiałam, gdy wspominałam tamtą chwilę pomiędzy nami.

– Dałam dziesięć dolarów.

Wzburzony głos wyrwał mnie z zamyślenia. Christine Rothwell, przewodnicząca komisji przyznającej koncesje w Hartwell, zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem.

– Słucham?

Zacisnęła wargi, po czym odparła:

– Dałam dziesięć dolarów. – Mówiła okropnie wolno, jakbym była za głupia, żeby zrozumieć. – Kawa – wskazała palcem kubek – kosztuje cztery dolary. Nadążasz?

Nie wolno obrażać klientów. Nie wolno obrażać klientów.

– Tak.

– Wydałaś mi dolara.

– Przepraszam. – Moje policzki stały się jeszcze bardziej czerwone, gdy pomyślałam, że Jack jest świadkiem mojego rozkojarzenia. Podałam Christine pięciodolarowy banknot, który wyrwała mi z ręki, po czym wymaszerowała z lokalu. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał agresywnie, gdy trzasnęła drzwiami.

Kolejny klient uśmiechnął się do mnie ze współczuciem.

– Ktoś chyba zapomniał dzisiaj o dobrych manierach.

Odwzajemniłam uśmiech, nieco się odprężając. Cóż, na tyle, na ile mogłam się odprężyć, przebywając w jednym pomieszczeniu z Jackiem.

Czyli nie za bardzo.

Ręce mi się trzęsły, kiedy ogonek się skracał, a Jack podchodził coraz bliżej. Po nim nie wszedł już nikt więcej.

Czując rozszalały puls, wyprostowałam ramiona, aby zmierzyć się z Jackiem, gdy podszedł do lady. Po co przyszedł?

Jednym z najdziwniejszych aspektów decyzji Jacka, by pracować dla ojca i angażować się w nikczemne knowania rodziny Devlinów, była oczywista odraza, którą czuł do nich wszystkich. Wystarczyło spojrzeć Jackowi w oczy, aby wiedzieć, że nie jest złym człowiekiem. Wręcz przeciwnie, miał najmilsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.

A gdy na mnie patrzył… Widział mnie. Wpatrywał się w moją twarz tak intensywnie, jakby nie chciał patrzeć na nic więcej. Trudno było się oprzeć tak otwartej intensywności.

Mnie się nie udało.

W rezultacie zeszłego lata złamał mi serce. I to nie po raz pierwszy.

Zachowałam to dla siebie. Nawet dziewczyny nie wiedziały o sekretnych relacjach łączących mnie z Jackiem Devlinem.

W tych miłych oczach czasami płonął jednak ogień, a fasada udręczonego, ponurego bohatera przestawała już na mnie działać. Jack miał paskudny nawyk przyciągania mnie, a potem odpychania. Niecelowo, tyle wiedziałam.

Ale miałam już tego dość.

Ofiarowałam mu wsparcie na plaży trzy miesiące temu, ponieważ niezależnie od wszystkiego nie chciałam patrzeć, jak cierpi.

Nie zamierzałam jednak posunąć się dalej.

Oderwałam od niego oczy, nie mogłam pozwolić, by znów mnie to wciągnęło.

– Co podać?

Zawahał się.

– To, co zwykle, Emery.

Uwielbiałam jego głos. Był głęboki i łagodny. Jak karmel aromatyzowany whisky. Wywoływał u mnie fizyczną reakcję.

Niech to szlag.

Odwróciłam się i zaczęłam robić mu kawę, stojąc do niego plecami.

Czułam na sobie jego wzrok, robiłam, co mogłam, by nie zwiesić ramion pod jego bacznym spojrzeniem.

– Duży dzisiaj ruch – zauważył.

Wzruszyłam ramionami.

– Ktoś kupował książki czy tylko kawę?

Nie próbuj nawiązywać ze mną błahej pogawędki.

– No – odparłam ogólnikowo.

Jack prychnął nieco poirytowany.

– To była odpowiedź?

Nie zareagowałam.

Gdy odwróciłam się z kawą do lady, minę miał pochmurną.

– Tak teraz będzie między nami?

Przesunęłam kawę w jego stronę, a on przeciągnął kartą po terminalu.

Skrzywił się.

– Hm, poważnie zamierzasz mnie ignorować?

– Nie zamierzam cię ignorować. – Wzięłam głęboki oddech i przeniosłam wzrok na półki z książkami. – Prosiłam, żebyś tu nie przychodził. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Po raz kolejny zasugeruję więc, byś znalazł sobie inne miejsce na poranną kawę.

– Spójrz mi w oczy, kiedy to mówisz, a być może wezmę twoją sugestię pod uwagę.

Z determinacją popatrzyłam mu prosto w oczy. Na jego twarzy gniew walczył z troską. Pochylił ku mnie głowę.

– Posłuchaj, Em…

– Nie. – Odsunęłam się.

– Nie zamierzałem cię pocałować, słońce – szepnął.

Zignorowałam ból w sercu obudzony przez czułe słowo, którym zaczął mnie nazywać wiele lat temu.

– Wiem. Ale zamierzałeś pochylić się bliżej, żeby spróbować mnie zmiękczyć, a ja tego nie chcę.

– Em…

Nagle rozległ się ostry dźwięk telefonu.

Jack westchnął, postawił kubek na blacie i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po komórkę. Jego mina mówiła wyraźnie, że jeszcze nie skończyliśmy, gdy odsunął się od lady, przyciskając aparat do ucha.

Nie chciałam podsłuchiwać, ale nie mogłam się powstrzymać przed obserwowaniem go.

Miał silną, kanciastą szczękę pokrytą kłującym zarostem. Przestał się gładko golić ponad rok temu. Wiedziałam to, ponieważ rok temu poczułam kłucie tego zarostu na skórze.

Oblałam się rumieńcem i wbiłam wzrok w blat.

– Co zrobiła? – Gniewny głos Jacka przykuł moją uwagę.

Wbijał wzrok w ścianę, mięsień w jego szczęce drżał, gdy słuchał osoby po drugiej stronie linii.

– Kurwa – wysyczał. – Okej, już jadę. – Zakończył rozmowę i odwrócił się do mnie.

Serce mi załomotało, gdy dostrzegłam w jego oczach strach.

– Co się stało?

– To Rebecca.

Rebecca była jego siostrą. Przez kilka ostatnich lat mieszkała w Anglii, dokąd została tak jakby zesłana przez rodzinę Devlinów.

– Co z nią?

– Wróciła do domu dwa dni temu… Dzwonił szeryf King.

– Jack?

Oparł ręce na blacie i pochylił głowę.

Poczułam lęk.

– Jack?

– Właśnie… oddała się w ręce policji.

O Boże!

Sięgnęłam po jego dłoń.

Uniósł głowę i wbił we mnie udręczony wzrok.

Wiedziałam, co to oznacza.

Wiedziałam coś, czego nikt inny nie wiedział o Devlinach.

Znałam prawdziwy powód, dla którego Jack zdecydował się pracować dla rodziny i dla którego zdradził Coopera, swojego najlepszego przyjaciela.

Wiedziałam wszystko.

Wszystko to miało na celu chronić Rebeccę Devlin.

– Och, Jack – szepnęłam, czując, jak pęka mi serce.1

Jack

Hartwell

Dziewięć lat temu

Nieważne, czy w sezonie, czy po sezonie, wieczorami w Cooper’s Bar zawsze był ruch. Z szafy grającej lecieli Creedence Clearwater Revival, rywalizując z meczem futbolowym wyświetlanym na dwóch płaskich ekranach telewizorów nad barem. Liga dopiero ruszyła, wielu miejscowych przychodziło do Coopera zjeść, napić się i obejrzeć ulubiony mecz. Stan Delawere nie miał drużyny NFL, więc większość Hartwell kibicowała Patriotom.

Jack dzielił uwagę pomiędzy hamburgera, zerkanie na ekran nad barem i rozmowę z Coopem, podczas gdy kumpel obsługiwał klientów.

Typowy wieczór.

Jack był brygadzistą w swojej firmie budowlanej. Zazwyczaj funkcję tę pełnił ktoś starszy, ale Jack pracował na budowach, odkąd skończył czternaście lat. Zatrudnił Raya Englisha, faceta, który nauczył go wszystkiego o zawodzie, podkradłszy go konkurencji. Byli z Rayem bardziej jak współbrygadziści.

Tego dnia zamknęli plac, na którym pracowali, wcześniej niż zwykle. Było to prywatne osiedle małych domów jednorodzinnych niedaleko Jimtown. Jack starał się nie pracować w weekendy, ale czasami, kiedy klient proponował wysoką stawkę za nadgodziny, trudno było odmówić. W ten weekend jego ekipa nie tylko nie pracowała, lecz za pozwoleniem klientów dostała wolne także w piątek, żeby wszyscy mogli na luzie obejrzeć rozpoczęcie sezonu przy kilku piwach w czwartkowy wieczór.

Jego ludzie pracowali ciężko przez całe lato i zasługiwali na dodatkowy dzień wolnego. Jack natomiast cieszył się, że będzie mógł popracować nad domem, który kupił sześć miesięcy temu w North Hartwell, niedaleko domu Coopa.

Tak, nie było nic niezwyczajnego w tym, że Jack siedział w barze Coopera, jadł, pił i gawędził ze swoim kumplem i z ich znajomymi z okolicy.

Stary Archie zajął miejsce na końcu baru; wyglądał nieskazitelnie od stóp do głów, chociaż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był pijany jak bela od czterdziestu ośmiu godzin. Naprawdę nazywał się Archibald Brown, pochodził z zamożnej rodziny. Był też alkoholikiem, którego dwadzieścia lat temu zostawiła żona, zabierając ze sobą dzieci.

Ludzie próbowali mu pomóc. Jack próbował.

Bezskutecznie.

Stary Archie nie chciał pomocy.

Jack musiał się nauczyć mu odpuszczać.

– Święci wyglądają nieźle. – Stary Archie wskazał gestem ekran.

Jack pokiwał głową. Grali z Minnesota Vikings.

– No.

– A gdzie Dana, Coop? – zapytał Stary Archie. – Zwykle przychodzi na pierwszy mecz sezonu.

Na wzmiankę o małżonce Coopera Jack zerknął na kumpla z ukosa. Cooper nalewał piwo, nie patrzył więc na Starego Archiego, gdy odpowiedział:

– Nie miała dzisiaj ochoty. Została w domu, ogląda jakąś gównianą komedię romantyczną i ma coś, co nazywa „czasem dla siebie”.

Jack znów spojrzał na ekran, obawiając się, że pogarda, którą czuł, uwidoczni się na jego twarzy. Czas dla siebie? Laska pracowała osiem godzin tygodniowo w salonie fryzjerskim jako recepcjonistka, nie robiła nic więcej. Nie pomagała Coopowi w domu. Nie pomagała mu w barze. Nie dawała facetowi żadnego wsparcia poza tym, co miała mu do zaoferowania w sypialni. Kupowała za to mnóstwo szajsu, na który Cooper musiał się zaharowywać – Jack obawiał się, że pewnego dnia Dana puści Coopera z torbami.

Jak nie gorzej.

Fakty były takie, że Jack Devlin nie pałał sympatią do Dany Kellerman Lawson.

W sumie to ona sprowokowała pierwszą poważną kłótnię pomiędzy nim a Coopem.

Czasami Jack wciąż nie mógł uwierzyć, że Cooper zlekceważył jego opinię.

Przez wiele lat żartowali z tego, że Jack ma supermoc – zdolność do wyczuwania fałszu na kilometr. Może przez to, że dorastał w domu, w którym fałszywy skurczybyk czaił się za każdym rogiem. W każdym razie miał nosa do ludzi i trafnie ich oceniał. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się co do kogoś pomylił.

Kiedy Dana Kellerman wróciła do Hartwell po studiach i uparła się, że upoluje Coopera, Jack próbował przemówić przyjacielowi do rozumu. Coop widział tylko urodę Dany i jej fałszywie słodki uśmiech. A także to, że wydawała się całkowicie na nim polegać, co napędzało popieprzony opiekuńczy instynkt samca alfa, który Coop od zawsze przejawiał wobec kobiet w swoim życiu.

Jack przejrzał Danę od razu. Zajrzał za fasadę jej urody gwiazdy filmowej i co zobaczył?

Absolutnie nic.

Laska pragnęła Coopera tylko dlatego, że pragnęły go inne kobiety i nie udało im się go zdobyć.

Pewnie nie przeszkadzało jej też to, że był właścicielem lukratywnego biznesu przy promenadzie.

Chciała mieć przystojnego męża, który będzie jej kupować ładne rzeczy i wszystkim się zajmie, a Cooper to gwarantował. Serio, nie kiwała nawet palcem. Mieli gosposię, która dbała o ich średniej wielkości dom z trzema sypialniami, na co Cooper narzekał, bo mama wychowała go tak, żeby sam po sobie sprzątał.

Co gorsza, ilekroć Cooper miał jakiś problem albo martwił się o bar, Dana nie chciała o tym słyszeć. Dlatego Cooper wywnętrzał się przed Jackiem. Po co komu żona, która nie jest partnerką, nie wspiera cię? Jack zadawał takie pytania, a Coop za każdym razem go uciszał, więc przestał pytać.

Ostrzegł kumpla, żeby nie oświadczał się Danie: powiedział, że laska jest płytka jak brodzik. Cooper nie odzywał się potem do niego przez kilka dni. W końcu Jack musiał przeprosić, bo wiedział, że straci przyjaciela, jeśli nie pozwoli mu zrobić tego, co uważał, że musi zrobić z Daną.

Drużbowania na jego ślubie nie zaliczyłby jednak do najlepszych dni swojego życia. Cooper był mu bratem bardziej niż jego rodzeni bracia i Jack pragnął dla niego wszystkiego, co najlepsze.

Coop zasługiwał na kogoś lepszego niż Dana, co z każdym mijającym rokiem stawało się coraz bardziej oczywiste.

Dana szybko zrozumiała, że Jack jej nie lubi, i nie miała pojęcia, co z tym zrobić. Oczekiwała, że wszyscy mężczyźni będą w zachwycie padać jej do stóp, a to, że Jack się do tego nie kwapił, odebrała jako wyzwanie.

Ostatnio coraz częściej pchała mu się przed oczy, zaczął więc brać nadgodziny, żeby jej unikać, co wcale nie było łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że była żoną jego najlepszego kumpla.

– Czas dla siebie? – prychnął Stary Archie. – A po cholerę jej czas dla siebie? Nic innego nie robi całymi dniami, tylko dba o siebie.

Zamknięte na szyjce butelki usta Jacka zadrżały mimowolnie, nadal jednak z determinacją wpatrywał się w ekran.

– Pracuje – odparł Cooper swobodnie. – W salonie.

– Przez jeden dzień w tygodniu, i to tylko po to, żeby usłyszeć najnowsze plotki – odezwał się ktoś za plecami Jacka, więc obejrzał się przez ramię. Iris Green i jej mąż Ira byli właścicielami Antonio’s, włoskiej pizzerii przy promenadzie. Nie byli Włochami, ale ich jedzenie zdecydowanie pochodziło z Italii. Skinął Iris głową.

Uśmiechnęła się do niego i poklepała go po ramieniu, po czym spojrzała na Coopera.

– Masz ten stolik na trzy osoby, który zarezerwowałam?

– Jasne, zarezerwowałem wam lożę. – Cooper skinął głową na tyły baru. – Przedstawisz nas?

Zastanawiając się, o co Coopowi chodzi, Jack wychylił się, by zajrzeć za plecy Iris.

Zauważył Irę i wysoką kobietę o jasnoblond włosach, które spływały po szczupłych plecach w atrakcyjnych falach. Miała na sobie długą granatową sukienkę z materiału, który otulał jej ciało. I to jakie ciało! Przynajmniej z tego, co mógł zobaczyć od tyłu. Wąska talia, delikatnie zaokrąglone biodra, sukienka układała się na tyłeczku tak, że cała krew w jego ciele spłynęła na południe.

„O kurwa”, pomyślał. „Odwróć się, żebym zobaczył twarz”.

– Emery jest trochę nieśmiała. – Słowa Iris sprawiły, że przeniósł uwagę z nieznajomej na właścicielkę pizzerii.

– Emery? – Dlaczego imię zabrzmiało znajomo?

– To ona odziedziczyła Burger Shack – wyjaśnił Cooper, opierając się na blacie baru.

– To ona zamieni lokal w księgarnię? – Jack o niej słyszał. Wszyscy słyszeli. Nieruchomości przy promenadzie były wyjątkowe. Jego ojciec Ian Devlin miał dużo posesji w Hartwell. Żadnej przy promenadzie. Jack musiał co dwa tygodnie jeździć do rodziców na niedzielny rodzinny obiad. Gdy rozeszły się wieści o przyjeździe Emery, jego ojciec nie był zadowolony, mówiąc oględnie. „Jakaś parweniuszka z Nowego Jorku odziedziczyła Burger Shack po babci i mi go nie sprzeda, bo planuje otworzyć tam firmę. Idiotka. Wiecie, że przeprowadza się tutaj pod fałszywym nazwiskiem? Myśli, że miejscowi biznesmeni są za głupi, żeby ją sprawdzić. Nie jest tym, za kogo się podaje. To księżniczka ze śmietanki towarzyskiej, która ma więcej forsy niż rozumu. Jest warta majątek”.

Kiedy Cooper powiedział mu, że Emery Saunders remontuje sąsiedni lokal, Jack nie zdradził, że kobieta ma pieniądze. Nikt nie musiał tego wiedzieć, a choć ufał Cooperowi, nie wierzył w to, że kumpel nie wygada się żonie.

A gdyby dowiedziała się Dana, wiedziałoby całe miasto.

– Jak mówię „nieśmiała” – Iris pochyliła się ku nim konspiracyjnie – mam na myśli, że naprawdę jest nieśmiała. Musimy ją oswajać powoli.

Jack prychnął i znów zerknął na nieznajomą.

– To nie jest koń, Iris.

– Uwierz mi, Jack. – Iris westchnęła. – Wiem, co mówię.

Właśnie wtedy, gdy Jack znów na nią spojrzał, Emery się odwróciła.

I typowy wieczór w barze Coopera stał się kompletnie nietypowy.

Jego serce załomotało, jakby właśnie ukończył maraton. Zaschło mu w ustach.

Niech to szlag.

Emery Saunders była absolutnie najpiękniejszą kobietą, jaką Jack Devlin kiedykolwiek widział.

– Ma dopiero dwadzieścia lat – dodała Iris.

Jej głos rozbrzmiewał mu w uszach, gdy wbił spojrzenie w oszałamiająco niebieskie oczy Emery. Rumieniec zabarwił jej blade, gładkie policzki, jej wargi się rozchyliły jak w wyrazie zaskoczenia.

Poczuł ucisk w żołądku.

– A jeśli sposób, w jaki reaguje na mężczyzn, może coś powiedzieć, dziewczyna jest niewinna jak Królewna Śnieżka. – Iris poklepała Jacka po ramieniu, a on niechętnie odwrócił wzrok. Uśmiechnęła się do niego znacząco. – To nie turystka, z którą można się zabawić… Rozumiesz, o czym mówię?

Jack zmarszczył brwi, ale zanim zdołał odpowiedzieć, Iris odeszła. Zaprowadziła Emery i Irę na drugą stronę baru, do zarezerwowanej loży. Emery posłała Jackowi jeszcze jedno nieśmiałe, ukradkowe spojrzenie przez ramię, po czym usiadła na kanapie, a długie włosy zakołysały się na jej szczupłych plecach.

– Prawdziwa piękność – oświadczył Stary Archie.

Jack z trudem przełknął ślinę, zastanawiając się, dlaczego jego serce nie zwalnia, oderwał wzrok od kobiety i wbił go w do połowy pusty talerz.

– Jack?

Popatrzył na Coopera. Przyjaciel był wyraźnie rozbawiony.

– Lepiej wytrzyj brodę. Trochę się obśliniłeś.

– Odpierdol się – mruknął Jack pogodnie.

Minuty mijały, a on nie potrafił wrócić do oglądania meczu. Zamiast tego raz po raz oglądał się przez prawe ramię, próbując ją dojrzeć.

W końcu przegrał tę wewnętrzną walkę i otwarcie spojrzał na drugą stronę baru.

Dziewczyna uśmiechała się łagodnie do Iris, która coś mówiła.

Poczuł pokusę, żeby zsunąć się ze stołka, przejść przez salę i się przedstawić.

Nigdy nie myślał o tym, by się ustatkować. Spodziewał się, że może kiedyś, może po trzydziestce, od czego dzieliło go jeszcze parę lat. W sumie chciał mieć dzieci. Kogoś, do kogo można wracać.

Odkąd jednak skończył trzynaście lat, z radością skakał z kwiatka na kwiatek. Podobała mu się pozycja, jaką zajmowali z Cooperem w liceum. Obaj grali w drużynie futbolowej. Dziewczyny uważały, że są przystojni. Nigdy nie miał problemów z tym, żeby umówić się na randkę.

Życie w miasteczku będącym atrakcją turystyczną służyło facetowi, który nie chciał się ustatkować, ale nie lubił też ranić uczuć kobiet. Wykorzystując wrodzony urok osobisty, kiedy widział atrakcyjną kobietę, podchodził do niej i nawiązywał lekką rozmowę, która prowadziła do opartej na seksie relacji trwającej tak długo, jak długo trwały wakacje rzeczonej kobiety w Hartwell.

Trzymał się z daleka od miejscowych.

Niemniej kiedy patrzył teraz przez bar na Emery Saunders, nie chciał trzymać się z daleka. Wręcz przeciwnie. Krew rozpalała mu jakaś gównianie jaskiniowa potrzeba zagarnięcia jej dla siebie, zanim zrobi to jakiś bydlak.

– Jack.

Znów oderwał od niej wzrok i odwrócił się do Coopera. Rozbawienie na twarzy przyjaciela zniknęło, zastąpione niedowierzaniem.

– Co?

Cooper zerknął na Emery, potem znów spojrzał na Jacka. Nagle chyba coś pojął, bo uśmiechnął się szeroko.

– Serio?

Jack poczuł się tak, jakby ktoś przyłapał go na jakimś występku. Wzruszył ramionami i potarł dłonią kark, który był dziwacznie gorący.

Cooper pochylił się nad barem i zniżył głos.

– Piękna kobieta. Iris jest nią zachwycona, a to dużo mówi. Wiesz, że ona nie znosi głupców.

Racja.

– Ale słyszałeś. Niewinna jak cholerna Śnieżka. – Uniósł brew. – Nie wolno zabawiać się kimś takim.

Nie. Nie wolno. Jack nigdy by tego nie zrobił.

Przypomniał sobie wyrachowany wyraz oczu ojca w tamtą niedzielę, kiedy rozmawiali o Emery, i zrozumiał, że nie może się do niej zbliżyć – nawet jeśli pragnął ją poznać z gwałtownością, której nigdy wcześniej nie czuł.

Nikt nie wiedział – a Ian Devlin trzymał to w tajemnicy zapewne po to, by w przyszłości to wykorzystać – że Emery Saunders naprawdę nazywała się Louisa Emery Paxton. Odziedziczyła większościowy pakiet akcji w firmie zmarłego dziadka, Paxton Group, wartej miliardy dolarów korporacji, do której należały linie lotnicze i producent samolotów.

Gdyby Jack spróbował wkroczyć w życie Emery, Ian na pewno wykorzystałby to, by się do niej dobrać.

Poczuł ucisk w piersi jak zawsze, kiedy myślał o ojcu i braciach. Robił, co mógł, żeby się od nich odseparować. Od czasu do czasu któryś z nich się pojawiał, żeby na powrót zapędzić go do stada. A on stawał na głowie, by niczego nie spieprzyć i nie dać Ianowi powodu do szantażu.

Przez cały ten czas mu się udawało. Był wolny i bezpieczny.

Teraz zrozumiał jednak, że się łudził.

Kiedy w końcu się ustatkuje, zrobi to z kimś przeciętnym. Z kimś, kogo Ian nie będzie mógł wykorzystać.

Nie mogła to być kobieta tak zamożna jak Emery Saunders.

Przygniotło go rozczarowanie nieproporcjonalne do całej tej sytuacji, biorąc pod uwagę, że przecież nie zamienił z Emery nawet słowa.

Cooper musiał dostrzec coś na jego twarzy, bo znów z troską zmarszczył brwi.

– W porządku?

– W porządku – odparł Jack wypranym z emocji głosem. – Właśnie do mnie dotarło, że masz rację. Nie jestem gotowy na poważny związek.

Kumpel powoli pokiwał głową, ale w jego oczach nadal malowała się podejrzliwość.

Jack znów wbił wzrok w ekran, robiąc unik.

Przez następne dwie godziny starał się ignorować pragnienie spoglądania przez bar na Emery. Próbował na nią nie patrzeć, kiedy Iris i Ira podeszli się pożegnać, podczas gdy ona została nieco z tyłu. Gdyby Iris nie uprzedziła ich o jej nieśmiałości, Jack pomyślałby, że nowojorska księżniczka jest wyniosła.

Nie wyglądała jak nowojorska księżniczka w tej długiej obcisłej sukience.

Chryste, wizja tej sukienki wyryła mu się na wnętrzach powiek.

Kiedy Greenowie wychodzili, a Emery za nimi, skapitulował i spojrzał. W tej samej chwili Emery zerknęła na niego przez ramię. Ich oczy się spotkały, a ona znów oblała się rumieńcem.

Sprawiła, że poczuł ból w piersi.

Cholerny ból.

I zniknęła.

Zabolało mocniej.

Wiedział, że przesadza. Ale nic nie mógł poradzić na to, że tak się czuł.

Po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna tego wieczoru bardzo, bardzo się upił.2

Emery

Hartwell

Dziewięć lat temu

Stałam za ladą swojej księgarnio-kawiarni i rozglądałam się wokół z zachwytem. Nikt by nie uwierzył, że niewielki budynek, który do niedawna był siedzibą Burger Shack, może tak wyglądać.

Przed śmiercią babcia zapisała mi wszystko, łącznie z nieruchomościami pod wynajem, które skupowała na całym Wschodnim Wybrzeżu. Wiele tygodni przeglądałam dokumenty z zarządzającym jej majątkiem doradcą finansowym Hague’em Williamsem. Hague miał prawie sześćdziesiąt lat, był ostry jak brzytwa i równie oddany mnie, jak mojej babci.

Wiedziałam, że nie chcę zostać w jej posiadłości w Westchester. Dom był za duży, czułam się w nim zbyt samotna. Od dzieciństwa marzyłam o otworzeniu księgarni i chciałam uciec od życia śmietanki towarzyskiej najdalej, jak tylko się da. Tak jak babcia, powierzyłam zarządzanie Paxton Group innym ludziom, aby móc realizować własne marzenia.

Pasją babci były nieruchomości. Lubiła podróżować po kraju w poszukiwaniu budynków na pierwszy rzut oka nieatrakcyjnych, lecz lukratywnych. Na przykład takich jak Burger Shack w małym nadmorskim miasteczku Hartwell na Delawere’s Cape. Hartwell ma prawa miejskie, ale jest naprawdę malutkie.

Kupiła budynek na wynajem, ponieważ nieruchomości przy promenadach w ośrodkach turystycznych są warte mnóstwo pieniędzy.

Kiedy zaczęłam przegląd jej nieruchomości, robiłam to osobiście. Pojechałam do wszystkich miejsc, które mnie zainteresowały. Gdy tylko wjechałam do Hartwell, zrozumiałam, że to miejsce dla mnie. Dałam najemcom Burger Shack trzy miesiące wypowiedzenia, aby mogli poczynić inne ustalenia i wbrew radom Hague’a hojnie wynagrodziłam im kłopoty. Musiałam jakoś ukoić poczucie winy. Likwidowałam czyjś biznes, aby móc uruchomić własny.

– To jest twój budynek, Emery – oświadczył nieco rozdrażniony Hague. – Należy do ciebie. Nie do nich. W umowie najmu jest napisane, że wypowiedzenie wynosi sześć tygodni.

Wiedziałam to, ale…

Następnie zaczęłam szukać miejsca do mieszkania. Jakimś cudem – ja uznałam to za cud – ktoś wystawił na sprzedaż domek przy plaży położony o kilka minut spaceru od mojej przyszłej księgarni. Domek okazał się całkiem spory, z salonem na planie otwartym, biegnącą naokoło werandą i trzema pokojami. Od razu się w nim zakochałam. Głównie dlatego, że poprzedni właściciele wybudowali na ganku oszałamiającą huśtawkę, wielką niemal jak łóżko. Wyobraziłam sobie, że siadam na niej po turecku każdego ranka z kubkiem kawy w dłoni i obserwuję, jak słońce wstaje nad oceanem.

Idealnie.

Kosztował dużo.

Ale było warto.

A teraz naprawdę tu byłam.

Po lewej stronie od wejścia do kawiarni stała duża lada, a za nią ekspresy do kawy. Po prawej rozciągała się księgarnia o ścianach w odcieniu bladej szarości i białych drewnianych meblach. Na wprost na podwyższeniu znajdowała się strefa kawiarniana z uroczymi małymi białymi stolikami i krzesłami. Po lewej od niej wygodne fotele i sofa otaczały otwarty kominek. Ustawiłam w sali lampy Tiffany’ego z domu w Westchester, aby dodać wnętrzu przytulności. Za ladą mieściły się drzwi do mojego biura i prywatnej łazienki. Łazienka dla gości kryła się za drzwiami naprzeciwko kominka.

Przygryzłam wargę, rozglądając się po sklepie – po moim sklepie. Szarość była spokojna, taką wybrałaby babcia. Pomyślałam, że może kiedy przyjdzie pora na odświeżenie wnętrza, zdecyduję się na coś odważniejszego – morski albo turkusowy. Rozważałam też sprzedawanie kanapek do kawy. Mogłabym robić je rankiem przed otwarciem. Musiałabym zdobyć pozwolenie, ale na pewno należało wziąć to pod uwagę.

Księgarnia i Kawiarnia Emery była otwarta od tygodnia.

W pierwszy weekend panował duży ruch dzięki turystom i miejscowym. Był to dla mnie szalenie trudny okres, kiedy to nieraz zastanawiałam się, czy popełniłam potworny błąd. Byłam nieśmiała – nie dało się tego inaczej ująć. Nie tylko krępowały mnie błahe pogawędki, miałam także problemy z zaufaniem komukolwiek, co sprawiało, że trudno było mi odsłonić się na tyle, by się z kimkolwiek zaprzyjaźnić.

Od przeprowadzki do Hartwell dwa miesiące temu zaprzyjaźniłam się z Iris i Irą Greenami. Byli właścicielami Antonio’s, pizzerii przy promenadzie. Zaufałam im niemal od razu. Mieli w sobie szczerą dobroć, choć Iris bywała obcesowa. Przypominała mi nieco babcię, nie miała w sobie tylko jej lodowatej bezwzględności. Pomogła mi nawet znaleźć ekipę, która stworzyła wnętrza księgarni i kawiarni. Próbowała nauczyć mnie, jak zachowywać się na tyle asertywnie, by powiedzieć im, czego dokładnie chcę.

Chyba zauważyła moje przerażenie, gdy wpadła do kawiarni w pierwszy weekend. Uspokoiła mnie krótką rozmową, podczas której uświadomiła mi, że to wcale nie będzie tak wyglądać. Ludzie byli po prostu ciekawi.

Miała rację. Pod koniec tygodnia zrobiło się spokojniej. Większość klientów stanowili turyści, a jako że zrobiło się gorąco, zazwyczaj wpadali tylko po lekturę na plażę i mrożoną herbatę. Pojawili się też stali klienci, którzy każdego ranka przychodzili po kawę, ale poranny szczyt właśnie się kończył.

– Mam swój biznes – wymamrotałam pod nosem, sięgając po książkę w miękkiej oprawie, którą czytałam, po czym usiadłam na stołku za ladą. Ceniłam te rzadkie i błogo spokojne chwile. Szybko się okazało, że zawsze jest coś do zrobienia, nawet po godzinach, więc uznałam, że muszę czytać, kiedy tylko się da.

Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami, przyciągając moją uwagę.

Na widok mężczyzny, który wszedł do środka, zaparło mi dech w piersi.

Jack Devlin.

Iris powiedziała mi, jak się nazywał, kiedy przyłapała mnie na oglądaniu się na niego po raz setny w Cooper’s Bar kilka tygodni temu.

Jack był wysoki. Widując go w miasteczku, uświadomiłam sobie, jak bardzo wysoki. Gdy teraz szedł do lady z lekkim uśmiechem na ustach, uznałam, że musi mieć mniej więcej metr dziewięćdziesiąt. Idealnie dla mnie, bo byłam od niego niższa o nieco ponad dziesięć centymetrów.

„Nie, nie idealnie dla mnie”, napomniałam się w myślach.

Iris ostrzegała, że to kobieciarz.

Znałam ten typ.

Nie żebym chciała się zaangażować w związek z Devlinem. Ani w ogóle z kimkolwiek. Moja księgarnia stanowiła dla mnie priorytet.

Trudno było jednak o tym wszystkim pamiętać, gdy wpatrywałam się w jego przystojną twarz. Reagowałam tak od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam. Miał na sobie dżinsy, zwykły biały podkoszulek i jasnobrązowe buty robocze. W moim świecie mężczyźni nosili garnitury i mundurki prywatnych uczelni.

Jack i jego najlepszy przyjaciel Cooper ubierali się podobnie i razem stanowili wręcz nieprzyzwoicie seksowny duet.

Sam Jack był… Ojej.

Miał piękne, wyraziste oczy, a teraz znajdował się tak blisko, że zauważyłam, jak ich granatowa szarość kontrastuje z naturalnie smagłą cerą. Jego gęste ciemnoblond włosy były zmierzwione, jakby bezustannie przeczesywał je palcami. Nie był w tak oczywisty sposób przystojny jak Cooper, ale moim zdaniem jeszcze seksowniejszy. Przez ten jego wzrost, swobodny chód, siłę, która biła z jego szerokich barków, choć ogólnie był szczupły. Miał coś w oczach i szelmowsko uniesiony kącik ust, czemu trudno było się oprzeć.

– Emery, tak? – Zatrzymał się przed ladą, a ja zeskoczyłam ze stołka, żeby się z nim przywitać.

Miałam wrażenie, że moje policzki i szyja płoną żywym ogniem, wiedziałam więc, że czerwienię się jak wariatka, co jeszcze bardziej mnie zawstydziło i pogłębiło rumieniec.

Jego wargi zadrżały, gdy objął mnie wzrokiem.

– Jestem Jack Devlin. – Wyciągnął do mnie rękę.

Zaszokowało mnie to, że nawet się nie zastanawiałam. Chciałam poczuć jego dłoń w swojej, więc jej dotknęłam. Gdy tylko to zrobiłam, on zacisnął swoją. Nasze oczy się spotkały, oddech uwiązł mi w gardle, a moje ramiona pokryły się gęsią skórką.

Jack zmrużył powieki, wzmacniając uścisk.

Nie uścisnął mi ręki.

On po prostu ją trzymał.

To sprawiło, że poczułam sensacje w dole brzucha i wydałam z siebie niski okrzyk zaskoczenia.

Jack spojrzał na moje usta i zacisnął zęby.

Nagle wypuścił moją rękę, a ja musiałam świadomie ją zatrzymać, żeby nie uderzyła o ladę.

Odchrząknął i rozejrzał się po sklepie.

– Rozgościłaś się już?

Ucieszyłam się z tego pytania.

Dzięki niemu przypomniałam sobie, że Jack jest Devlinem, a jego ojca Iana Devlina należy za wszelką cenę unikać. Nie tylko dlatego, że Iris i Ira podzielili się ze mną informacjami na temat wszystkich mieszkańców miasteczka.

Słyszałam o Ianie Devlinie, zanim przeprowadziłam się do Hartwell.

Złożył propozycję zakupu Burger Shack, gdy tylko dowiedział się o śmierci mojej babci.

Hague sobie z nim poradził, ale ostrzegł mnie, że mam unikać Devlina. Powiedział, że to pozbawiony skrupułów biznesmen, który dzięki usługom prywatnych detektywów poznał moją prawdziwą tożsamość. Krępowała mnie świadomość, że ktoś tutaj wie, kim naprawdę jestem, ale Hague wydawał się przekonany, że w interesie Devlina nie leży powiedzieć o mnie całemu miasteczku.

Z opowieści Iris wynikało, że jego najstarsi synowie Stu i Kerr pracowali dla niego i byli tak samo jak on nielubiani w okolicy. Wyjątkami byli jego córka Rebecca i młodszy syn Jack, którzy wdali się w swoją matkę Rosalie. Rosalie była powszechnie lubiana, zanim stała się odludkiem. Jamie, najmłodszy Devlin, urodził się znacznie później i nie można było jeszcze określić, na kogo wyrośnie.

O Jacku Iris mówiła wyłącznie dobre rzeczy. Ale ostrzegła mnie, że to miejscowy podrywacz, który „umawia się” tylko z turystkami.

Nie był dla mnie.

Nawet gdybym nie była nieśmiałą, mamroczącą dwudziestolatką, która nie potrafi nikomu zaufać.

– Tak, dziękuję – odparłam na jego pytanie, studiując jego mocny profil.

Odwrócił się do mnie, a ja zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, gdy przyłapał mnie na tym, że się na niego gapię.

Jego wargi wykrzywiły się w tym szelmowskim uśmieszku.

– Jak ci się podoba w Hartwell?

Towarzyskie pogawędki.

Byłam w nich beznadziejna.

Pokiwałam głową.

– Podoba mi się.

Uśmiechnął się. A mnie znów zabrakło tchu.

O matko.

Miał najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się takie seksowne zmarszczki. Był to uśmiech łobuzerski, uśmiech kogoś, kto knuje coś niedobrego – stanowił całkowite przeciwieństwo dobroci w jego oczach. Ogólny efekt miał druzgocący wpływ na moje serce.

Na moich policzkach można by opiekać pianki.

Jego oczy rozbłysły. Serio!

– Cieszymy się, że cię tu mamy, Emery.

Na dźwięk głębokiego głosu, którym wypowiedział moje imię, mój żołądek znów wykonał salto. Odetchnęłam głęboko.

– K-kawy? – wyjąkałam, odwracając się do cennika za swoimi plecami.

Gdy nie odpowiedział, znów na niego spojrzałam.

Wpatrywał się w srebrne bransoletki na moim nadgarstku.

Dziwne.

Podniósł wzrok na moją twarz, a jego głos stał się nieco bardziej szorstki:

– Americano.

Ciesząc się, że mogę czymś zająć dłonie, obróciłam się, żeby zrobić kawę. Nikt nie powiedział już ani słowa.

Kiedy podawał mi pieniądze, odebrałam od niego pięciodolarowy banknot tak, żeby nasze palce się nie zetknęły. Resztę przesunęłam po ladzie.

– Dzięki.

Zmusiłam się, by znów spojrzeć mu w oczy.

– Nie ma za co.

– Do zobaczenia.

Pokiwałam głową.

Uniósł kubek na wynos w moją stronę jak do toastu, po czym odwrócił się do wyjścia. Wstrzymywałam oddech przez cały ten czas. Dzwonek zabrzęczał na drzwiami, gdy wychodził.

Wypuściłam powietrze niczym przekłuty balonik i osunęłam się na ladę.

„To takie typowe dla mnie”, pomyślałam. „Zabujać się w jedynym facecie, którego nie powinnam chcieć”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: