Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To, co najlepsze. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,90

To, co najlepsze. Tom 2 - ebook

Stylem Harlana Ellisona zachwycają się miliony czytelników na świecie, w tym sam Stephen King, który w "Danse macabre" wspomina, że "styl prozy Ellisona fascynuje […] uczucie grozy wyrasta z wizji jaskrawej niesprawiedliwości, a antidotum na nią okazuje się najczęściej ludzka zdolność bohaterów do przezwyciężania niesprzyjających okoliczności albo, w najgorszym razie, godzenia się z nimi”. Jednak w Polsce Ellison pozostaje mniej znany.

"To, co najlepsze. Tom 2" to gratka dla tych, którzy nigdy nie mieli szansy poznać dzieł autora i wspaniała okazja dla dawnych wielbicieli, by ponownie zagłębić się w jego nietuzinkowy, surrealistyczny świat.

Harlan Ellison jest mistrzem gatunku, opowiada o odwadze, etyce, przyjaźni, miłości i nieustępliwości. Nie stroni od przemocy, bólu, radości i smutku – nie boi się zadawać trudnych pytań na tematy istotne dla każdego z nas.

Wspólnym mottem jego dzieł jest: „im więcej wiesz, tym więcej możesz zdziałać. Czy też, jak to ujął Pasteur, »przypadek preferuje umysł, który jest do tego przygotowany«” (H. Ellison w liście do Stephena Kinga, "Danse macabre").

Wyruszcie w tę podróż pełną przygód, która zmieni wasze postrzeganie świata i skłoni do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa.

Harlan jest gigantem wśród ludzi pod względem odwagi, waleczności, wymowy, dowcipu, czaru, inteligencji – pod każdym względem, oprócz wzrostu.

Isaac Asimov we wstępie do "Niebezpiecznych wizji"

Harlan Ellison – został nazwany przez "Washington Post" jednym z wielkich żyjących amerykańskich autorów opowiadań. W swojej niemal siedemdziesięcioletniej karierze zdobył więcej nagród niż jakikolwiek inny żyjący twórca fantastyki. Ellison napisał lub zredagował ponad sto książek, ponad tysiąc siedemset opowiadań, esejów, artykułów i felietonów, ponad dwadzieścia scenariuszy telewizyjnych i kilkanaście filmowych. Otrzymał m.in. jedenaście Nagród Hugo, pięć Bram Stoker Award, cztery Nebule, jest dwukrotnym laureatem Nagrody Edgara. Ellison został także wyróżniony prestiżowym tytułem Wielkiego Mistrza przez Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction i Fantasy (Damon Knight Memorial Grand Master Award). Zmarł w czerwcu 2018 roku.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-895-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Bez porządnego scenariusza reżyser/reżyserka i aktorzy, choćby spłynęła na nich cała charyzma wszechświata, a także cały jego wigor, mogą sobie w hali zdjęciowej co najwyżej podłubać w nosie”.

With the Eyes of a Demon:

Seeing the Fantastic as a Video Image,

w: The Craft of Science Fiction

pod redakcją Reginalda Bretnora,

Harper & Row 1976

Oto nadciąga

(dzięki kampanii reklamowej za pięć milionów dolarów)

ostateczne zdemaskowanie

(tysiąc dwieście kin zaklepanych w podziale zysków ustalonym na dziewięćdziesiąt do dziesięciu)

iluzji

(dorysówki, pomniejszone modele, triki postprodukcyjne):

Tornado, środek transportu z Kansas do Oz, jest muślinowym wiatrowskazem w formie rękawa i ziemią fulerską w nieostrym ujęciu. Oblicze w zwierciadle należącym do złej królowej zostało przedstawione techniką rotoskopowania w tempie dwudziestu czterech klatek na sekundę. Zdeformowana głowa opętanej przez diabła dziewczynki obraca się o sto osiemdziesiąt stopni i widzowie nie potrafią już odróżnić aktorki od kukły.

Jeśli nasze stulecie zostanie zapamiętane za cokolwiek poza niezaprzeczalnym rozwojem technologicznym, to najprawdopodobniej za stworzenie najpowszechniejszego ze współczesnych mitów:

Hollywood = magia.

Przez siedemdziesiąt lat z okładem, które upłynęły od narodzin „przemysłu” filmowego, najcięższe boje o docenienie ich pracy toczyli scenarzyści. Wszyscy pamiętamy bezsilną rozpacz Cary’ego Granta i reżyserską maestrię Alfreda Hitchcocka z Północ, północny zachód. Ale kto poza najbardziej zagorzałymi kinomanami pamięta nazwisko scenarzysty Ernesta Lehmana? Ktoś mógłby odpowiedzieć, że to tylko słowa na papierze, sformatowane w sposób trudny do odczytania i zrozumienia.

Dziw nad dziwy. Gwiazdy filmowe pobierają się i rozwodzą, wspierają organizacje charytatywne, obszczekują polityków. Słynny, lecz podstarzały kostiumograf gaśnie, przypominając masom, jak świetnie ten i ów prezentował się przed kamerą w takim czy owym odzieniu. Reżyserzy komponują obrazy w stylu docenianym, gdy film ma budżet za niski lub za wysoki (zwłaszcza gdy ma za wysoki). Nagłówki dobrze te historie wykorzystują.

Owi artyści sztuki filmowej może i są utalentowani, ale tak naprawdę wszyscy pracują dla marzyciela: hollywoodzkiego scenarzysty.

Jak w przypadku każdej formy twórczości, której arkana opanował, Harlanowi powiodło się w Hollywood, bo poznał system i zainwestował weń całą swoją inteligencję, cały kunszt. Nie ustąpił ani o krok, nawet gdy pociągający za sznurki nie byli w stanie pojąć jego rozwiązań.

Pełna historia przeżyć Harlana w krainie filmu zapełniłaby książkę o podobnej objętości, ale nawet niniejszy przekrój marzeń i katastrof oferuje niezłą skalę porównawczą.

Odrodzenie Panny Stópki na Koturnie (1968) zadaje kłam złośliwym powieściom z kluczem, wydumanym autobiografiom i zniekształconej historii kinematograficznych trendów, które rok po roku zalewają nas świecidełkowymi ułudami. To, że ów konkretny akt obnażenia przybrał formę fikcji literackiej, w niczym nie umniejsza jego wnikliwości, a wręcz przeciwnie: zdumiewająco podnosi jej wartość. Żadnej osoby nie trzeba chronić ani kamuflować, żadna wytwórnia nie może złożyć pozwu o zniesławienie, a jednak wszyscy grasują na tej lepkiej pajęczynie niczym odnóża monstrualnej czarnej wdowy, którą Harlan poddaje analizie. Od czasu, w którym powstało to opowiadanie, mechanizmy działania hollywoodzkiej machiny zmieniły się na tej samej zasadzie, na jakiej system dominujący w innej słynnej fantazji zakorzenionej w Holly­wood, w Dniu szarańczy Nathanaela Westa, już nie funkcjonuje. Ale to nie ma znaczenia. Jak przed nim West i Horace McCoy (Czyż nie dobija się koni?) Harlan usiłuje sportretować społeczną pajęczynę i opowiedzieć o wikłających się w nią bezradnych muchach. Sens owej sytuacji staje się jasny, gdy uświadomimy sobie, że tę konkretną sieć uplótł człowiek, że jest nierzeczywista – ot, fantazja filmowa – ale, niestety, nie mniej przez to zabójcza. (Choć dotyczy to wszystkich utworów zamieszczonych w tym zbiorze, przypomnijmy, że Harlan preferuje tę wersję opowiadania, i rzeczywiście: jeśli porównać ją z pierwotnym rękopisem, znajdziemy tu zdanie, które wypadło z każdej poprzedniej inkarnacji tej historii).

Sporo scenariuszy Harlana Ellisona zrealizowała telewizja, odpryski przelotnie mignęły także na dużym ekranie. Rozliczne nagrody przyznane przez Związek Scenarzystów Amerykańskich świadczą o jakości jego utworów – należy podkreślić, że w formie, w jakiej zostały napisane. Ale w Hollywood panuje zwyczaj przerabiania scenariuszy – co nie dziwi, jeśli zrozumiemy reguły symbiozy sztuki i biznesu, bez której nie powstałby film – a Harlanowi rzadko, jeśli w ogóle, udało się przepchnąć tekst w jego pierwotnej formie. Nie wspominając o szufladzie pełnej gotowych pomysłów wciąż czekających na realizację.

Największą szansę na zmaterializowanie się w postaci gotowego filmu ma chyba scenariusz ramowy, który może się prześliznąć przez paradoks polegający na tym, że ignorancja hollywoodzkich producentów łączy się z ogromnymi wymaganiami co do jakości fabuły. Scenariusze Harlana mają tendencję do zbytniego zbaczania w kierunku tejże jakości, a pisane są z niewiarygodnie szczegółowymi, wyczerpującymi zaleceniami wizualnymi. Koniec końców nie zawsze wychodzi mu to na dobre, skoro jego dzieła muszą być przystępne i dla funkcjonalnych analfabetów, i dla jednostek bardziej wyrafinowanych.

Flinterakcja (1972) to dotychczas niepublikowany scenariusz telewizyjny, który zaistniał dzięki typowej dla branży praktyce: próbie zdyskontowania sukcesu filmu Nasz człowiek Flint z roku 1966, humorystycznego odzewu na falę obrazów szpiegowskich, których namnożyło się po Jamesie Bondzie. Harlan wykorzystuje oko kamery mistrzowsko świadomy, do czego jest zdolne – ujęcia od dziewięćdziesiątego siódmego do sto szóstego są owego mistrzostwa doskonałym przykładem – i igra z żartobliwą fabułą, kontynuującą sardoniczną tradycję Dereka Flinta. Jeśli uda wam się dopaść powtórkę telewizyjnego filmu z roku 1976 (który trafił nawet do rubryki „The Glass Teat”), wyrobu zatytułowanego Our Man Flint: Dead on Target, może zrozumiecie, dlaczego scenariusz Harlana nie wyszedł poza etap słów na papierze. Wytwórniom o wiele łatwiej stawiać na rutynowe podejście… i właśnie dlatego oglądacie dziś opery mydlane, których akcja rozgrywa się w Beverly Hills pod numerem 90210, lub podobną gumę do żucia dla oczu.

Człowiek na grzybie (1974), Coś mi się widzi, że nie jesteśmy w Kansas, Toto (1974) i Twarzą w dół w basenie Glorii Swanson (1978) to relacje Harlana z jego pracy w Hollywood, od przyjazdu w 1962 poprzez wszystkie późniejsze udręki i rozkosze. Miasto filmowe na własnej skórze odczuło, kim jest Harlan Ellison, a to, że wypracował sobie z czasem reputację pisarza trudnego, bez wątpienia potwierdza prawdę zawartą w uciesznym podsumowaniu Roberta Blocha: „ jest jedynym znanym mi żywym organizmem, którego środowiskiem naturalnym są kwasy”.

Miło popatrzeć, gdy w systemie przeoranym przez złodziejstwo i żmijowatość ktoś walczy o etykę oraz sprawiedliwość i zyskuje dzięki temu ogólnokrajowy rozgłos. Pierwszym wielkim zwycięstwem Harlana było przeciągające się i bardzo kosztowne powództwo sądowe zakończone w roku 1980 odszkodowaniem w wysokości trzystu trzydziestu siedmiu tysięcy dolarów, przyznanym decyzją przysięgłych sądu federalnego za naruszenie praw autorskich w pilotowym odcinku serialu ABC i Paramountu Future Cop, który Harlan i Ben Bova uznali za plagiat projektu scenariusza Harlana opartego na noweli ich wspólnego autorstwa zatytułowanej Brillo i zareagowali pozwem. Jak nieustannie demonstruje nam Harlan, w fantazjach – nawet hollywoodzkich – prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw.

„Bez uciekania się do uwag chamskich: słynąłem z podkreślania, że telewizja jest do bani”.

Days of Blood and Sorrow,

przedmowa do The Other Glass Teat, Pyramid 1975ODRODZENIE PANNY STÓPKI NA KOTURNIE

(Pamięci Dorothy Parker)

HANDY

W Hollywood przeszłość tak szybko nam umyka, że niespecjalnie się wahamy, gdy przychodzi do burzenia wizytówek dzielnicy. Garden of Allah, w którym mieszkali Benchley i Scott Fitzgerald, już nie istnieje. Na jego miejscu stoi kasa oszczędnościowo-kredytowa. Większość dawnego, rozległego terenu wytwórni Twentieth Century-Fox zajmują obecnie centrum handlowe i superhotel o ścianach przywodzących na myśl ul. Nawet historyczne relikty czasów względnie niedawno minionych poszły pod kulturowy nóż: studio telewizyjne Ziv z siedzibą w Santa Monica, gdy już zostało zamknięte, stało się upiorną, cokolwiek surrealistyczną i dziwaczną dżunglą przerośniętych chwastów, w której oswojone koty, wałęsające się po halach zdjęciowych, przeszły na kanibalizm i zaczęły się pożerać. Mijając to miejsce nocą, ciemne i zabezpieczone kłódkami, można było usłyszeć, jak nieszczęsne stworzenia rozszarpują się nawzajem. Zbyt długo pasły się na branży filmowej, by mogły przetrwać na ulicach, więc zagubione i przerażone oddały się drapieżnictwu.

Opowieść ta może być apokryficzna. Ale uporczywie mnie nawiedza, gdy wspominam Valerie Lone.

Szkopuł w tym, że tutaj, w Hollywood, zmieniamy przeszłość w teraźniejszość, zanim na dobre przestanie być przyszłością. To tak, jakby przed zjedzeniem wyrzucić posiłek do rozdrabniacza odpadków.

Ale w tej światowej stolicy splendoru mamy jeden nowo wzniesiony pomnik.

Jest to wysoki na dwadzieścia trzy stopy billboard reklamujący film pod tytułem Podpucha. Lekki romans przygodowy w stylu Jamesa Bonda, a na plakacie aktorzy pierwszoplanowi – Robert Mitchum i Gina Lollobrigida – starannie upozowani, by emanować duchem… cóż, romansu i… no… przygody.

Mniejszą czcionką wyszczególniono na tymże billboardzie nazwiska osób zaangażowanych w realizację filmu. Producent Arthur Crewes, reżyseria James Kencannon, scenariusz John D.F. Black, muzyka Lalo Schifrin. Wymieniono też dalszych członków obsady. Na samym końcu stopki z napisami można było przeczytać ujętą w ramkę informację: „ORAZ VALERIE LONE w roli Angeli”. Trudno ją odcyfrować; została zamalowana.

Billboard stoi na wzniesieniu górującym nad Sunset Boulevard, a konkretnie nad Sunset Strip, przy skrzyżowaniu z King’s Road, blisko dyskoteki dla pragnących być trendy małolatów, która obecnie nazywa się Spectrum 2000, a kiedyś była prestiżowym Ciro’s. Ale burzymy przeszłość i dostosowujemy ją do wymogów chwili. Billboard zostanie zdemontowany. Gdy po premierze film zniknie z repertuaru Egyptian i trafi do kin w waszej okolicy, także samochodowych.

A wówczas usuną nawet to upamiętnienie Valerie Lone i niemal wszyscy spokojnie będziemy mogli przejść do wymazywania jej z pamięci. Niemal wszyscy, ale nie każdy. Bo ja muszę pamiętać. Nazywam się Fred Handy. Jestem odpowiedzialny za powstanie tego billboardu. I uwierzcie – czyni mnie to kimś wyjątkowym.

W końcu niewiele osób wzniosło pomnik komuś przez siebie zabitemu.1

Wynurzyli się z ciemności, z nieoświetlonego tunelu wyściełanego autostradą. Przednie reflektory były oddalonymi o wiele mil płaskiej szosy zwierzęcymi ślepiami; odgłos silnika powoli, bardzo powoli narastał w pustce po obu stronach betonowej nawierzchni. Noc na kalifornijskiej pustyni, upał długiego dnia zatopiony pod powierzchnią gruntu i ten samochód: niezgrabny, rozkołysany, prosto znikąd, mknący wzdłuż białego pasa środkowego. Susły i króliki skakały na drugą stronę zabójczej drogi głównej i przepadały na zawsze.

Pasażerowie limuzyny drzemali na odchylanych siedzeniach, a głęboko z tyłu dwóch kamerzystów o byczych karkach omawiało dzień pracy. Z miejsca obok kierowcy Fred Handy wpatrywał się w nieskończenie długi odcinek szosy stanowej czternaście, ciągnący się za Mojave. Przemykająca droga zahipnotyzowała go już ze dwadzieścia minut temu, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Oprzytomniał dopiero, gdy z fotela za plecami dobiegł go głos. Należał do Kencannona.

– Jim, daleko jeszcze do Lancaster albo Palmdale?

Kierowca, nie odrywając wzroku od szosy, dziwacznie przekręcił głowę w tył i trochę w bok niczym jakieś ogromne ptaszysko.

– Ze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć mil, panie K’ncannon. Przed chwileczką przejechaliśmy Rosamond.

– Zatrzymajmy się i zjedzmy coś w najbliższym czystym miejscu – zażyczył sobie reżyser, pocierając kciukami oczy, by przepędzić z nich sen. – Umieram z głodu.

Z trzeciego rzędu foteli, gdzie zwinięty niczym płód spał na boku Arthur Crewes, dobiegł odgłos poruszenia, a potem mamrotanie:

– Zzie jesseśmy chtóra gozzina?

Handy się odwrócił.

– Około trzeciej czterdzieści pięć. Na środku pustyni.

– W pół drogi między Mojave a Lancaster, panie Crewes – dodał kierowca, a Crewes odburknął coś mającego znaczyć, że odpowiedź do niego dotarła.

Producent podciągał się do pozycji siedzącej etapami: ciężko opuś­cił nogi, ospale podźwignął tułów, wyciągnął ramiona w tył, jednocześnie wychylając się do przodu. Oczy miał zamknięte.

– Jeezu… Przypomnijcie mi następnym razem, żebym zrobił film bez zdjęć plenerowych. Jestem już za stary na ten szajs.

Gdzieś w limuzynie zaszemrał wyćwiczony śmiech.

Handy wspomniał Mitchuma, który wcześniej tego samego dnia wrócił z pleneru w Mojave zapewnionym przez wytwórnię klimatyzowanym land cruiserem. Ale myśl ta jedynie po raz kolejny uświadomiła mu, że nie należy do grona nieśmiertelnych, do grona ludzi sukcesu, że jest tylko reklamowcem za dwieście pięćdziesiąt tygodniowo, męczącym się potwornie nad wymyśleniem kampanii promocyjnej kolejnego zakręconego romansu szpiegowskiego. Crewes zainteresował się gatunkiem poniewczasie: były już bondy, była seria Ipcress, były Arabeska, Maskarada szpiegów, Kalejdoskop, flinty, Modesty Blaise, ale wszystkie je poprzedzało 39 kroków, więc jakie to, kurde, miało znaczenie. Z Arthurem Crewesem jako producentem film przyciągnie sporą uwagę i trafi do lepszych kin. Jeśli. Jeśli tylko Fred Handy wykombinuje jakiś sztik à la Joe Levine/William Castle/Sam Katzman/Alfred Hitchcock, którym przywabi frajernię z ulicy. Tęsknił za nowojorskimi czasami, kiedy to praca w agencji przyprawiała go o wrzody. Nadal je miał, ale pojawiła się pewna różnica: teraz nie mógł nawet udawać, że ciesząc się życiem, rekompensuje sobie stargane nerwy. Tęsknił za młodością, za pisaniem kretyńskich wierszy do Figaro’s w Village. Tęsknił za lekko wilgotnym ciałem Julie, która gdzieś na Środkowym Zachodzie grała w letnim teatrze objazdowym wystawiającym Hello, Dolly! Tęsknił za gorącą kąpielą, która zmyje z niego całe znużenie. Tęsknił za gorącą kąpielą, która wypłucze z jego porów piach i pył Mojave.

A już szczególnie tęsknił za czymś do jedzenia.

– Ej, Jim, może tam…?

Klepnął kierowcę w przedramię i pokazał mu neon na przemian zapalający się i gasnący na poboczu autostrady. Napis głosił: „U SHIVEYA – ZAJAZD DLA CIĘŻARÓWEK” oraz „KARMIMY”. Na parkingu żadnych ciężarówek nie było.

– Pewnie dobrze dają jeść – odezwał się Kencannon z tyłu. – Nie widzę ani jednej ciężarówki, a sami wiecie, co wcinają ich kierowcy w swoich knajpkach.

Wywrócenie na nice starego mitu autostradowych wyg wywołało na twarzy Handy’ego przelotny uśmiech. Właśnie to zawoalowane poczucie humoru nadawało reżyserii Kencannona niepowtarzalny styl.

– Pasuje panu, panie Crewes? – upewnił się Jim.

– Jak najbardziej, Jim – odpowiedział Arthur Crewes zmęczonym głosem.

Limuzyna, własność wytwórni, skręciła do jadłodajni i zachrzęściła na żwirze. Lokal był anachronizmem. Należał do tych stylizowanych na stare wagony kolejowe, najczęściej spotykanych przy trasach szybkiego ruchu w New Jersey. Aluminiowa powłoka przeżarta trądem rdzy. Wagonowe okna nieprzejrzyste, bo brudne. Na drzwiach naklejki Lucky Strike i El Producto. Przed drzwiami trzy schodki betonowej werandy. Parking wokół był jak szare kamieniste jezioro, trupio zimne w nieregularnych rozbłyskach bladożółtego neonu: KARMIMY mrok KARMIMY mrok KARMIMY…

Otworzyły się drzwi limuzyny – wszystkie sześcioro – wynurzyli się stłamszeni ludzie, przeciągnęli i z mozołem ruszyli ku jadłodajni. Uformowali się w szereg niemalże odpowiadający hierarchii ważności: Crewes i Kencannon, Fred Handy, dwaj kamerzyści, trzech pracowników obsługi planu, zniewieściały charakteryzator Sancher i kierowca Jim.

Wspięli się po stopniach, pomrukując do siebie niczym niemrawe zwierzęta, które dopiero wyłoniły się z morza martwych snów. Dzień był wyczerpujący – sceny pościgu w prowincjonalnym miasteczku Mojave, no i Mitchum razem z tym swoim cholernym land cruiserem, upewniający się telefonicznie, że w La Rue będą na niego czekały ślimaki po burgundzku.

W lokalu było jasno. Obsługa planu, Jim i kamerzyści wsunęli się do boksów pod pociemniałymi oknami. Sancher pomaszerował prosto do toalety, by zwilżyć się płatkami kosmetycznymi z antyperspirantem. Crewes usiadł przy ladzie, a po jego bokach zajęli miejsca Handy i Kencannon. Producent wyglądał jak Matuzalem. Był eleganckim mężczyzną w pół drogi do pięćdziesiątki. Klasnął w dłonie przed nosem Handy’ego, po czym natychmiast zaczął przesuwać i obracać sygnet z diamentem na prawej dłoni, bawić się nim, zdejmować go i ponownie wkładać. Ciekawe, co to oznacza, pomyślał przyglądający się Handy.

Miał wiele przemyśleń dotyczących Arthura Crewesa. Niektóre były przyjazne, większość – neutralna. Crewes był dla niego twardym orzechem do zgryzienia. Widział, jak producent w razie potrzeby ostro wkracza do akcji. Jak gasi młodego scenarzystę, który nie wyrobił się z ukończeniem tekstu przed terminem rozpoczęcia zdjęć. Jak – dosłownie – grozi aktorowi uszkodzeniem ciała, jeśli ów nie skończy z urządzaniem bezsensownych awantur na planie, które zwiększały koszty produkcji. Jak rozgrywa przeciwko sobie agentów, by za grosze przechwycić uzdolnionego klienta, którego żaden z nich nie reprezentował. Ale widział też Crewesa wykazującego się niepraktyczną dobrocią. Niepraktyczną, bo niczego mu nie dawała, niczego dzięki niej nie zyskiwał ani nie mógł ugrać. Pewnego dnia producentowi strzeliła opona na autostradzie. Jakiś kierowca zatrzymał się, żeby pomóc. Crewes zanotował jego nazwisko i wysłał mu wart trzy tysiące dolarów stereofoniczny telewizor. Agencja detektywistyczna, której Crewes regularnie płacił za pozostawanie do dyspozycji, sprawdziła dla niego starletkę gotową puścić się za rolę. Okazało się, że ma paraplegiczne dziecko. Nie musiała załatwiać sobie angażu przez łóżko; Crewes odrzucił ją za brak talentu, ale wypisał jej czek na sumę równą tej, którą dostałaby za udział w filmie.

O tak, Arthur Crewes był kimś w Hollywood. Choć nie od razu stał się gigantem. Zaczynał jako montażysta horrorów klasy B, wyrobił sobie pozycję, kilka obrazów wyreżyserował, a potem powierzono mu nadzór nad serią niskobudżetowych produkcji w dawnej wytwórni RKO. Naharował się i nacierpiał, zanim z ostatnich stał się pierwszym i w jakiś sposób nadał czasowi szybszy bieg. Wciąż był młodym człowiekiem, ale też matuzalemem, gdy tak siedział, obracając sygnet.

Sancher wrócił z toalety i zajął miejsce przy dalszym końcu lady. Kencannona jakby to zmobilizowało.

– Chyba pójdę spłukać z siebie trochę brudu Mojave – oznajmił i wstał.

Podniósł się też Crewes.

– Właśnie sobie uświadomiłem, że przez cały dzień nie odwiedziłem łazienki.

Oddalili się i zostawili Handy’ego bawiącego się cukierniczką barową.

Po raz pierwszy się rozejrzał, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo jest wyczerpany. Kelnerka potrząsająca drucianym koszykiem z frytkami stała plecami do niego. Zdjęcia toczyły się bez opóźnień, nie było żadnych problemów, ale brakowało sloganu, wabika, pomysłu, sztiku, który sprzedałby film. Był za to zbliżający się termin niemałej kwartalnej płatności za posiadłość w Sherman Oaks. Handy nic poza nią nie miał, więc nikt mu tego domu nie zabierze. Musiał zachować pracę. Kelnerka dopiero teraz się odwróciła. Rozłożyła przed nim serwetkę, sztućce, postawiła szklankę. Można było pracować w tym mieście prawie dziewięć lat i niczego się nie dochrapać. Nie chodzi o wystawne życie, bo jeździł impalą rocznik sześćdziesiąty piąty, bynajmniej nie luksusową. Wystarczyło fatalne, trwające czterdzieści pięć dni małżeństwo z artystką od obdzierania facetów ze skóry i wszystko zawisło na włosku. Musiał zachować pracę, choćby tylko po to, żeby stawić jej odpór i nie dopuścić, by wykorzystując logikę kalifornijskiego prawa rozwodowego, zabrała dom. Nie, całe dziewięć lat nie pójdzie na marne. Boże, ależ był skonany. Kelnerka teraz stała w boksie, rozkładała zastawę przed technikami i kamerzystami. Handy mełł w myślach te dziewięć lat, dziwiąc się, co, do cholery, w ogóle robi w Hollywood. Ach tak, biorę rozwód, no przecież nic innego. Te lata wydawały się takie długie, tak niemiłosiernie długie, i nagle tchnęła z nich pustka, bo był tu z Crewesem zaangażowany w realizację kolejnego z niekończącej się linii produktów mających wykarmić wiecznie rozdziawione gęby wspaniałej amerykańskiej publiczności filmowej. Kelnerka wróciła i zatrzymała się przed nim.

– Mogę już przyjąć zamówienie?

Podniósł wzrok.

Fred Handy na sekundę przestał oddychać. Spojrzał na kobietę i warstwy lat się złuszczyły. Siedział jako nastolatek w kinie Utopia w Saint Louis w stanie Missouri i wpatrywał się w ekran, na którym poruszały się szare cienie. Twarz z przeszłości, zbiór jakże znajomych rysów, nakładających się na siebie.

Zwróciła uwagę na jego zagapienie.

– Zamawia pan?

Musiał to powiedzieć dokładnie tak, jak należało.

– Przepraszam, czy przypadkiem… eee… nie nazywa się pani Lone?

Bardzo długo nie potrafił zidentyfikować emocji, która wypełniła jej oczy. Ale gdy dużo później powracał do tej chwili myślami, wiedział, że było to przerażenie. Nie lęk, zatrwożenie, niepokój czy czujność. Przerażenie. Absolutne, wszechogarniające, dławiące przerażenie. Powiedziała potem, że to było tak, jakby usłyszała własne podzwonne… raz jeszcze.

Zesztywniała, a jej dłoń zsunęła się z krawędzi lady.

– Valerie Lone? – dopytał łagodnie, przestraszony wyrazem jej twarzy.

Przełknęła, aż dolinki w jej policzkach płynnie się poruszyły. I skinęła głową. Najkrótszym z możliwych skinień.

A on pojął, że musi należycie dobrać słowa. Trzymał w dłoniach ten kruchy kryształ i mógł go strzaskać jednym niewłaściwym zdaniem. Czyli nie: „Oglądałem pani filmy, jak byłem mały”, nie: „Co też się z panią działo?” albo „Co pani tu robi?”. Musiał powiedzieć dokładnie to, co trzeba.

Uśmiechnął się chłopięco. Pasowało to jakoś do jego pobrużdżonej twarzy.

– Wie pani – zaczął ostrożnie – tak wiele popołudni spędziłem w kinie zakochany w pani na zabój…

Jej uśmiech wyrażał wdzięczność. I ulgę, i rozładowanie napięcia, i nagły napływ wspomnień – słodko-gorzki smak powracającej falą świetności innego życia. Ale uśmiech ten zaraz zniknął i znowu była niechlujną blondynką kelnerującą przy szosie numer czternaście.

– Zamawia pan?

Nie żartowała. Wszystko zgasiła jak wyłącznikiem rtęciowym. W jednej chwili w tych zmatowiałych błękitnych oczach było życie, w następnej – popioły. Zamówił cheeseburgera z frytkami, a ona wróciła do bemaru.

Z męskiej toalety pierwszy wyszedł Arthur Crewes. Pocierał ręce.

– Cholerne mydło w proszku! Jest równie beznadziejne jak te sztywne papierowe ręczniki.

Wspiął się na stołek obok Handy’ego. I w tym mgnieniu oka Fred Handy ujrzał rozbłysk olśniewającego białego światła. Niczym na haju, jakiego doznają uzależnieni od kwasu po maksymalnie nasączonej kostce cukru, jego umysł wyrwał się na wolność i w drżeniu rozprzestrzenił falami barw. Sztik, chwyt, rozwiązanie, o mateńko, to właśnie to, idealne jak bezbarwny diament!

Arthur Crewes studiował menu, gdy Handy chwycił go za przegub.

– Arthurze, wiesz, kto to jest?

– Kto ma być kim?

– Kelnerka.

– Madame Nehru.

– Arthurze, mówię poważnie!

– No dobrze. Kto to jest?

– Valerie Lone.

Artur Crewes szarpnął się, jakby poraził go prąd. Rzucił okiem na kelnerkę, która akurat stała do nich tyłem i nabierała chochlą wojskową fasolówkę ze stalowej wazy w bemarze.

– Nie wierzę – wymamrotał.

– To ona, Arthurze, mówię ci, że to właśnie ona.

Crewes pokręcił głową.

– Co by robiła na takim odludziu? Boże, ile to już minęło? Piętnaście, dwadzieścia lat?

Handy przez chwilę się zastanawiał.

– Około osiemnastu, jeśli liczyć to, co nakręciła w czterdziestym ósmym dla Rossa z United Artists. Osiemnaście lat i popatrz, robi w zajeździe za kelnerkę.

Crewes coś wymruczał.

– Słucham? – zapytał Handy.

Crewes powtórzył z gniewem, którego źródła Handy nie potrafił rozszyfrować:

– Boże mój! Jakże upadli wielcy…

Zanim Handy miał szansę podzielić się z producentem swoim pomysłem, ona się odwróciła i zauważyła utkwione w sobie spojrzenie Crewesa. Na jej twarzy nie pojawił się ślad rozpoznania. Ale niewątpliwie zorientowała się, że Handy mu powiedział, kim była. Zrobiła zwrot i zaniosła talerze z zupą do boksu.

Gdy w drodze powrotnej ich mijała, Crewes rzucił cicho:

– Dzień dobry, pani Lone.

Przystanęła i popatrzyła na niego. Poruszała się na pamięć, prawie jak lunatyczka. Producent dodał:

– Arthur Crewes. Przypomina pani sobie?

Przez długą chwilę nie odpowiadała, a potem skinęła głową jak wcześniej Handy’emu.

– Dzień dobry. Minęło sporo czasu.

Crewes uśmiechnął się szczególnym rodzajem uśmiechu. W jakimś sensie zwycięskim.

– Owszem, sporo. Jak się pani powodziło?

Wzruszyła ramionami, jakby chciała zwrócić jego uwagę na restaurację.

– Dziękuję, świetnie.

Umilkli.

– Mogę już przyjąć zamówienie?

Gdy to zrobiła i udała się do grilla, Handy pochylił się jak najbliżej producenta i zaczął mówić z przejęciem:

– Arthurze, mam genialny pomysł!

Crewes błądził myślami gdzieś daleko.

– Konkretnie jaki, Fred?

– Ona jest pomysłem! Valerie Lone! To dopiero rewelacyjny plan! Weź ją do filmu. Powrót… no, jakże ją nazwali spece od promocji… powrót Panny Stópki na Koturnie. Każda gazeta w kraju to opublikuje.

Cisza.

– Arthurze? Co ty na to?

Arthur Crewes uśmiechnął się do własnych dłoni. Znów bawił się sygnetem.

– Więc twoim zdaniem po osiemnastu latach powinienem z powrotem wciągnąć ją do branży.

– Moim zdaniem to oczywisty promocyjny samograj, lepszego jeszcze nie wymyśliłem. I widzę, że ci się podoba.

Crewes skinął głową niemalże z roztargnieniem.

– Owszem, podoba mi się, Fred. Wyjątkowo bystry z ciebie facet. Nawet bardzo mi się podoba.

Kencannon wrócił i usiadł. Crewes obrócił się ku niemu.

– Jim, dasz radę przez dzień czy dwa zająć się ujęciami ogólnymi scen w suterenie z Bobem i kaskaderami?

Kencannon przygryzł wargę, zastanawiając się.

– Chyba tak. Trzeba będzie zmodyfikować harmonogram zdjęć, ale od klapsów jest Bernie, nie ja. A co?

Crewes obrócił sygnet i uśmiechnął się nieobecnie.

– Zamierzam zadzwonić do Johnny’ego Blacka, żeby przerobił postać Angeli. Żeby ją rozbudował.

– Ale po co? Jeszcze nawet nie obsadziliśmy tej roli.

– Już obsadziliśmy. – Handy szeroko się uśmiechnął. – Zagra ją Valerie Lone.

– Valerie… Nie no, jaja sobie robisz. Nie wystąpiła w żadnym filmie od Bóg wie kiedy. Skąd pomysł, że ją przekonasz?

Crewes obrócił się i zapatrzył na pochylone ramiona kobiety przy skwierczącym grillu.

– Przekonam.

HANDY

Porozmawialiśmy z Valerie Lone, Crewes i ja. Mówiłem pierwszy, potem mówił on, a gdy nie chciała go wysłuchać, znowu włączyłem się ja.

Chwyciła wielki rondel z przypalonymi resztkami makaronu zapiekanego z serem i umknęła przez zabezpieczone siatką przeciw owadom drzwi z tyłu lokalu.

Popatrzyliśmy na siebie, a gdy nawzajem dostrzegliśmy na swoich twarzach konsternację, konsternacja znikła. Wstaliśmy i ruszyliśmy za kelnerką. Opierała się o ścianę jadłodajni, zdrapywała syf z rondla i płakała. Noc była cicha.

Ale Valerie Lone nie zmiękła, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Spięła się. Wściekła.

– Nie mam z tym nic wspólnego od ponad piętnastu lat! Nie możecie zostawić mnie w spokoju? Jeśli uważacie, że to zabawne, macie parszywe poczucie humoru!

Crewes stanął na schodach jak wryty. Nie wiedział, co jej powiedzieć. Coś się z nim działo – nie miałem pojęcia co, ale z pewnością daleko wykraczało to poza zdobycie chwytu reklamowego dla filmu.

Wziąłem sprawy w swoje ręce. Handy akwizytor, Handy szmacheler wyposażony w przedniej jakości wazelinę.

– To nie było piętnaście lat, pani Lone. Minęło ich ponad osiemnaście.

Coś w niej pękło. Odwróciła się i znów zajęła rondlem. Crewes nie wiedział, czy kazać mi się wycofać, czy nie, więc kontynuowałem. Przecisnąłem się obok niego, z otwartymi ustami opierającego się o poręcz z obłażącą żółtą farbą. (Takiego samego koloru był bezpański pies, którego kiedyś przejechałem w Nevadzie. Nie zauważyłem zwierzaka. Wyskoczył z przydrożnego rowu, a ja potrąciłem go, zanim zrozumiałem, co się dzieje. Ale zatrzymałem się i wróciłem. Jego sierść miała barwę tej poręczy. Wyblakła łzawa żółć, jak tandetny papier kancelaryjny po dolarze za ryzę. Nie mogłem wyrzucić tego psa z myśli).

– Podoba się pani tutaj, tak?

Nie odwróciła się. Okrążyłem ją. Wbijała spojrzenie w ten uświniony rondel.

– Pani Lone?

To będzie wymagało czegoś więcej niż łagodnych słów. Może nawet szczerości. A nie byłem pewien, czy akurat to jeszcze potrafię.

– Gdybym tak dobrze nie wiedział… gdybym nie widział tych wszystkich charakternych damulek, które pani grała… pomyślałbym, że sprawia pani przyjemność użalanie się nad…

Błyskawicznie podniosła wzrok. Aż usłyszałem chrupnięcie chrząstki w jej szyi. W oczach miała gniazdo nasienne iskier elektrycznych. Była wkurzona.

– Drogi panie, pierwszy raz widzę pana na oczy. Jakim prawem mówi pan do mnie w ten… – Wyczerpało się. Para uszła, iskry wygasły, a ona znalazła się tam, gdzie była przed chwilą.

Obróciłem ją twarzą do nas. Strząsnęła moją rękę. Nie była rozkapryszonym bachorem. Była kobietą, która nie wiedziała, jak umknąć przed obezwładniającym strachem, z każdą upływającą sekundą coraz większym. Ale mimo ogromnego lęku nie zamierzała pozwolić, żebym traktował ją obcesowo.

– Pani Lone, kręcimy film. Ani to Przeminęło z wiatrem, ani Narodziny narodu. Ot, nieco wybijające się nad przeciętność widowisko za kilka milionów dolarów z Mitchumem i Lollobrigidą, które wszystkim zaangażowanym napełni kieszenie…

Crewes się we mnie wpatrywał. Nie podobała mi się jego mina. Jako błyskotliwy wunderkind zrealizował Samotność w mroku, Ruby Bernadette oraz Najszybszego z ludzi i wcale nie był zadowolony, że przyklejam jego najnowszemu dziełu łatkę milusiej kolorowej wydmuszki do zarabiania pieniędzy. Ale Crewes już nie był wunderkindem, nie robił Kafki, tylko komercyjną zanętę. Potrzebował więc tej kobiety, a jeszcze bardziej, cholera, ja jej potrzebowałem. Więc niech się wali ze swoją miną.

– Nikt tu nie odniósł wrażenia, że należy pani do największych dam teatru. Nigdy nie była pani Katherine Cornell, Bette Davis ani nawet Pat Neal. – Znów to gniazdo nasienne iskier w jej oczach. Gdybym był młodszy, mogłoby mnie spłoszyć. Jestem pewien, że w czasach świetności osadziła nim rzesze asystentów planu. Lecz – odkrycie to nagle mnie wystraszyło – finansowo jechałem na oparach, więc samym spojrzeniem nic nie mogła wskórać. Przycisnąłem ją trochę mocniej moją najlepszą gadką w stylu Raymonda Chandlera: – Ale była pani gwiazdą, a ludzie płacili za to, żeby panią zobaczyć, bo miała pani w sobie coś, czego nie miał nikt inny. Cokolwiek to było, chcielibyśmy na trochę to wynająć. Przywrócić.

Wydała jedno z tych cichych prychnięć bardzo wyraźnie mówiących: „Kręcisz, cwaniaczku”. Było pogardliwe. Przejrzała mnie na wylot. W porządku – sam podałem jej to na tacy. Nie zamierzałem wciskać jej kitu.

– Proszę nie brać nas za filantropów. Potrzebujemy do tego filmu czegoś, co pani może nam dać. Atutu, który zwiększy nam powierzchnię reklamową w „Wichita Eagle”. A to się przekłada na dolce w okienku kasowym. Do licha ciężkiego, paniusiu!

Usta jej się rozciągnęły – paskudnie – błysnęły zęby.

Docierałem do niej.

– Możemy sobie nawzajem pomóc.

Uśmiechnęła się szyderczo i zaczęła się odwracać. Wyciągnąłem rękę i z całej siły walnąłem rondel. Wypadł jej z dłoni, wylądował na schodach. Na mgnienie skamieniała, wstrząśnięta, a ja naskoczyłem na nią z pełną mocą:

– Proszę mi nie wmawiać, że uwielbia pani zdrapywać syf z naczyń po makaronie! Zbyt długo żyła pani na szczycie. A my oferujemy darmową podróż powrotną. Grzech nie skorzystać!

W jej żyłach zapulsowała krew. Na policzki wypłynęły jasne plamki rumieńców, wysoko, pod same oczy.

– Nie, nie mogę. Przestańcie mnie dręczyć.

I wówczas wkroczył Crewes. Działaliśmy jak dwóch starych partnerów z wydziału zabójstw – ja ją maglowałem, a on nadciągał z proszkiem Seidlitza.

– Fred, daj pani chwilę. Spadło to na nią znienacka, niechże sprawę przemyśli.

– A nad czym tu, kurde, myśleć?

Braliśmy ją w krzyżowy ogień i wiedziała o tym, ale po raz pierwszy od lat nareszcie coś się w jej życiu działo, więc emocje wezbrały, czy tego chciała, czy nie.

– Pani Lone – powiedział Crewes spokojnie – kontrakt na ten film z opcją na trzy kolejne. Gwarancja od pierwszego dnia zdjęć aż do samego końca, nawet jeśli zrobi już pani swoje i do ostatniego ujęcia będzie tylko siedziała na planie.

– Nie zbliżyłam się do kamery od…

– Od tego mamy kamerzystów. Skierują ją na panią. Od tego mamy reżysera. Powie pani, gdzie stanąć. To jak z pływaniem albo jazdą na rowerze: nigdy się tego nie zapomina…

Znowu Crewes:

– Wystarczy, Fred. Pani Lone… Pamiętam panią z tamtych czasów. Zawsze dobrze się z panią pracowało. Nie należała pani do rozkapryszonych księżniczek, była pani profesjonalistką. Znała pani swoje kwestie, i to zawsze.

Uśmiechnęła się. Nikłym, bojaźliwym, niepewnym uśmiechem. Pamiętała. I zachichotała.

– To tylko zasługa dobrej pamięci.

Wtedy Crewes i ja również się uśmiechnęliśmy. Przeszła na naszą stronę. Wszystko, co od tej pory powie, pomoże nam w wygraniu dyskusji. Była nasza.

– Muszę wyznać, że w nikim nie byłem zadurzony tak jak w pani, pani Lone – rzekł Arthur Crewes, bardzo liczący się człowiek.

Odpowiedziała pełnym wdzięczności uśmiechem małej dziewczynki.

– Przemyślę to.

Schyliła się po rondel. Crewes ją wyprzedził i podniósł naczynie.

– Nie dam pani czasu na przemyślenia. Jutro w południe będzie tu na panią czekał samochód.

Podał jej rondel.

Przyjęła go z ociąganiem.

Odkopaliśmy Valerie Lone spod nieprzeliczonych warstw użalania się nad sobą i anonimowości, z pewnego rodzaju grobu. Zaczynałem pojmować, dlaczego sama go sobie wykopała. Gdy wróciliśmy na salę restauracyjną, po raz pierwszy naszła mnie Myśl.

Oto Myśl: A co, jeśli wyświadczamy jej niedźwiedzią przysługę?

I z Miasta Prostaczków w mojej głowie powrócił głos Kaczora Donalda: Z takimi przyjaciółmi jak ty, Handy, żadnych wrogów jej już nie potrzeba.

Wal się, Kaczor.2

Ekran zamigotał, a Valerie Lone – dwadzieścia lat młodsza, uczesana na pazia i z ramionami wywatowanymi w stylu lat czterdziestych – majestatycznie wkroczyła do pokoju. Cary Grant podniósł wzrok znad mikroskopu z tą swoją niepowtarzalną afektowaną irytacją i zadał pytanie, gdzie konkretnie się podziewała. Valerie Lone, starannie ufryzowana, zsunęła rękawiczki i przysiadła na laboratoryjnym blacie. Skrzyżowała nogi. Nosiła koturny z rzemykami.

– Moim zdaniem te nogi wciąż są boskie, Arthurze – odezwał się Fred Handy.

W sali projekcyjnej uniósł się cygarowy dym. Arthur Crewes nie odpowiedział. Zaabsorbowało go wglądanie w przeszłość.

Krągłe biodra, drobne piersi, blondynka. Powab, który nigdy nie był wiotki na modłę Jean Arthur, nigdy nie wionął chłodem jak u Joan Crawford, nie był ukulturalniony jak w przypadku Greer Garson. Jeśli Valerie Lone można by porównać z kimś działającym w branży w tamtych latach, to tylko z Ann Sheridan. A porównanie to byłoby pod każdym względem krzywdzące. Owszem, ta sama pełna siły kobiecość, sposób bycia cwaniary, która wie, o co toczy się gra, przebojowość. Ale wygięty łuk brwi, ułożenie głowy i rąk komunikowały pewną przystępność. Mieszanka zmysłowości i autentyzmu. Co złamało ten kręgosłup samokontroli, przekształciło go w kruchą nieufność, którą wyczuł Handy? Uważnie oglądał film, śledził fabułę, ale w Valerie Lone sprzed dwudziestu lat nie znajdował cienia odpowiedzi.

Gdy głęboki aksamitny głos przycichł na ekranie, Arthur Crewes wyciągnął rękę do konsoli za swym profilowanym fotelem i stuknął w kilka przycisków. W kabinie z tyłu zgasł promień projektora, zapaliły się światła w pomieszczeniu, a oparcie fotela się odchyliło. Producent wstał i opuścił salę, za plecami mając Freda Handy’ego, oczekując komentarzy. Spędzili prawie osiem godzin na wyświetlaniu starych kopii największych przebojów Valerie Lone.

Sala projekcyjna była centrum domu Arthura Crewesa, tak samo jak branża filmowa stanowiła centrum jego życia. Przez drzwi do salonu, pod przyciemnionymi amoniakiem i nawoskowanymi, pogrążonymi w cieniu dębowymi belkami stropowymi wysoko w górze. Żaden z mężczyzn się nie odzywał. Salon był przeogromny, rozmiarami niewiele ustępował boisku do koszykówki. A w jednym z jego rogów – Crewes, obecnie usadowiony w głębokim fotelu przed buzującym kominkiem, do którego można by wejść bez schylania się. Poza tym salon był pusty i cichy; wręcz dało się słyszeć opadające drobinki kurzu. Dom ten w przeszłości wielokrotnie tętnił życiem i jeszcze nieraz zatętni, ale w tym momencie, daleko poniżej żebrowego sklepienia, głosy obydwu mężczyzn niosły się niczym echo górską przełęczą, gdy Arthur Crewes rozmawiał ze swoim specjalistą od reklamy.

– Fred, życzę sobie pełnej kampanii. Wszyscy wszędzie mają ją zauważyć. Jej nazwisko ma stać się głośne jak nigdy wcześniej.

Handy zacisnął usta, mimo że jednocześnie kiwał głową.

– Na to potrzeba kasy, Arthurze. A budżet na promocję i tak już nadwerężamy.

Crewes zapalił cygaro.

– Mówimy o wydatkach ponad linią. Księguj je osobno, pokryję je z własnej kieszeni. Wszystko ma być wyszczególnione dla skarbówki, ale nie skąp na kosztach.

– Wiesz, ile w to wpakujesz?

– To nie ma znaczenia. Przyjdź, poproś, a dostaniesz, cokolwiek chcesz i ile ci trzeba. Ale za te pieniądze, Fred, chcę mieć wykonaną pierwszorzędną robotę.

Handy wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę.

– Comeback Valerie Lone ci się opłaci, Arthurze. Bez najmniejszych wątpliwości. Muszę cię jednak od razu ostrzec, że korzyści bynajmniej nie okażą się współmierne do wydatków. To nie tego rodzaju magnes.

Crewes głęboko zaciągnął się cygarem i posłał siną wstęgę dymu ku ciemności w górze.

– Nie kłopocze mnie, ile pożytku przyniesie filmowi. To będzie solidna produkcja, sama o siebie zadba. Chodzi o coś innego.

Handy wyglądał na zbitego z tropu.

– Jak to?

Crewes nie odpowiedział. W końcu spytał:

– Urządziła się już w Beverly Hills?

– Najlepszy bungalow w kompleksie. Żałuj, że nie widziałeś, jakie przyjęcie jej zgotowali.

– I właśnie tak ma być witana wszędzie, Fred. Jak najwięcej pokłonów dla dawnej królowej.

Fred Handy skinął głową i ruszył w kierunku holu. Poprzez szerokość pomieszczenia, zmuszony do podniesienia głosu, który inaczej mógłby do Crewesa nie dotrzeć, a i tak ginął w półmrocznym salonie, gdy płomienie z kominka malowały ściany spastycznymi cieniami krwi i nocy, zapytał:

– Skąd ten zastrzyk środków, Arthurze? Jak mi mówią, że mogę wydawać, ile wlezie, robię się nerwowy.

Z fotela, w którym krył się Arthur Crewes, uniósł się dym.

– Dobranoc, Fred.

Handy stał jeszcze przez chwilę. Potem, zafrasowany, wyszedł. W salonie długo panowała cisza, pomijając słabe potrzaskiwanie płonących w kominku drew, zakłócające spokój absolutny. Wreszcie Arthur Crewes sięgnął do stolika i zdjął z widełek słuchawkę telefonu. Wystukał numer.

– Z bungalowem pani Valerie Lone poproszę… Tak, wiem, która godzina. Mówi Arthur Crewes… Dziękuję.

Po niedługim czasie na drugim końcu linii rozległ się dźwięk.

– Pani Lone? Tu Arthur Crewes. Tak, dziękuję. Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale… Och, naprawdę? Podejrzewałem, że jeszcze pani nie śpi. Coś mi mówiło, że może się pani czuć troszkę nieswojo. Pierwsza noc po powrocie i w ogóle…

Słuchał głosu w słuchawce. Nie uśmiechał się. Następnie powiedział:

– Zadzwoniłem, bo chciałem panią uspokoić, że nie ma się czego bać. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę nie ma powodu do obaw. Najmniejszego.

Jego oczy stały się światłem, a światło to pomknęło po drutach, by ujrzeć ją po drugiej stronie – w wytwornym bungalowie, wciąż siedzącą w ciemnościach. Poświata księżyca kładła się przez okno patyną zmatowiałego złota, wypełniała pokój, barwiąc nawet wgłębienia w poduszkach na sofie – która widziała tysiące przypadkowych pośladków – mętną żółtawą ochrą.

Valerie Lone. Sama.

Otoczona delikatnym meszkiem poblasku wiszącego nad Beverly Hills księżyca – wielki mistrz oświetlenia w przestworzach kierujący na nią światło rysujące z bursztynowym filtrem nałożonym na reflektor punktowy, ustawiający światło dopełniające za pomocą czterech lamp podświetlających i czterech fresneli, podkreślający tło wielkiej niebiańskiej cykloramy kilkunastoma reflektorami żarowymi i idealnie aktorkę ujmujący, w czym pomagały mu para piesków, rozpraszacze, siatki zmiękczające i flagi, ukazujące ją w sukni z miałkiego pyłu ze skrzydełek ciem. Valerie Lone przy wyłączonych kamerach, uwięziona w bożych soczewkach i naelektryzowanym spojrzeniu Arthura Crewesa. Ale wciąż w dużym zbliżeniu.

Podziękowała mu, jakby oszołomiona jego uprzejmością.

– Czy czegoś pani trzeba? – zapytał.

Musiał poprosić o powtórzenie odpowiedzi – tak cicho mówiła. A że odpowiedź brzmiała „nie”, powiedział „dobranoc” i już miał odłożyć słuchawkę, gdy go zawołała.

Do Crewesa dźwięk ten dobiegł z o wiele bardziej oddalonych rejonów niż hotel Beverly Hills. Nadciągnął poprzez Krainę Pleśni. Z ziem, na których oleiste stwory wynurzały się z ciemności. Z miejsca, w którym można przybrać tylko jedną pozycję: skulić się w sobie z rękami otaczającymi kolana i opuszczoną brodą, mocno zaciśniętymi ramionami, bo gdy przyjdzie pora otworzyć się oczom o membranach jak u nowo narodzonych piskląt, przez błonę widać będzie tylko spokojne palce. Dźwięk z krainy, w której nie było gdzie się ukryć.

Odpowiedział po chwili, wstrząśnięty strachem w jej głosie.

– Tak, jestem.

Teraz już jej nie widział, nawet tymi naładowanymi elektrycznością oczami.

Albowiem Valerie Lone siedziała na brzegu łóżka w swoim bungalowie nie skąpana w pyle ze skrzydełek ciem, ale jaskrawo oświet­lona przez wszystkie lampki i lampy sufitowe w pomieszczeniu. Nie potrafiła wyłączyć ani jednej. Paraliżował ją strach. Strach nienazwany, bez pochodzenia, bez definicji. Zwyczajnie był tam z nią – namacalna obecność.

I jeszcze coś było z nią w tym pokoju.

– Oni… – Urwała. Wiedziała, że po drugiej stronie Crewes natęża słuch w oczekiwaniu na ciąg dalszy. – …przysłali szampana, którego pan dla mnie zamówił.

Crewes uśmiechnął się do siebie. Była wzruszona.

Valerie Lone się nie uśmiechnęła, nie była zdolna do uśmiechu i bynajmniej nie była wzruszona. Butelka szampana złowieszczo majaczyła po drugiej stronie pokoju na szklanym blacie stolika.

– Dziękuję. To. Bardzo. Miło. Z. Pana. Strony.

Wolniutko – ze względu na to, jak powiedziała mu o dostarczeniu szampana – Crewes zapytał:

– Wszystko w porządku?

– Panicznie się boję.

– Nie ma się czego bać. Przecież pani wie, że wszyscy stoimy za panią murem…

– Panicznie się boję szampana. Minęło już tyle czasu…

Crewes nie zrozumiał. Co zresztą od razu przyznał.

– Boję się go wypić.

Dopiero wtedy Crewes pojął.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy od lat kogoś żałował. Był doskonale obeznany z sentymentami, nienawiścią, zazdrością, podziwem, a nawet z odartą z wszelkich hamulców żądzą. Ale jakoś tak się złożyło, że z użalaniem się nad kimś nie musiał sobie radzić od bardzo dawna. Jego była żona i chłopczyk – na tym się skończyło, a było to osiem lat temu. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Niemądry strach, prawda? Boję się, że znów za bardzo polubię ten smak. Udało mi się go zapomnieć. Ale jak otworzę butelkę, skosztuję i sobie przypomnę… Boję się.

– Może chciałaby pani, żebym do pani przyjechał?

Zwlekała z odpowiedzią. Brała się w garść.

– Nie, nie trzeba. Dam sobie radę. Po prostu wygaduję głupoty. Porozmawiamy jutro. – I pospieszne: – Zadzwoni pan jutro?

– Oczywiście. Jasne, że tak. Z samego rana, a potem przywiozą panią do wytwórni. Na pewno chciałaby pani odnowić mnóstwo dawnych znajomości.

Po chwili milczenia ciche:

– Owszem. Po prostu jestem niemądra. Człowiek czuje się tu samotnie.

– Cóż, zatem zadzwonię rano.

– Samotnie… Proszę? Ach, tak! Dziękuję. Dobranoc, panie Crewes.

– Arthurze. Zacznijmy od tego: Arthurze.

– Arthurze. Dziękuję ci. Dobranoc.

– Dobranoc, pani Lone.

Odłożył słuchawkę, wciąż słysząc głos pamiętany z pogrążonych w mroku sal kinowych bogatych w zapach popcornu (w dniach, w których jeszcze nie dokładano do niego lekko zjełczałego masła) i smak mentolowych dropsów na kaszel Ludena. Ten sam głęboki jedwabisty głos, który dosłownie przed chwilą się załamał – nawet jeśli tylko nieznacznie – ze strachu.

Wokół niego narosła ciemność.

Valerie Lone zalał blask. Blask świateł, których nie zgasi przez całą noc, bo na zewnątrz panował mrok, a w środku było tak samotnie. Patrzyła przez pokój na butelkę szampana wystającą z wiaderka z lodem. Rozkruszona podstawa lodowej warstwy topniała w zimną wodę. Valerie Lone wstała i wzięła szklankę z tacy na sekretarzyku, nie zwracając uwagi na lampki do szampana, które przyniesiono razem z butelką. Udała się do łazienki i weszła do niej, nie zapalając światła. Napełniła szklankę zimną wodą, pozwoliwszy najpierw strumieniowi spływać przez dłuższą chwilę. Następnie stanęła we framudze łazienkowych drzwi, piła wodę i patrzyła na butelkę szampana, t ę butelkę szampana.

Wreszcie powolutku zbliżyła się do niej i wyjęła luźno tkwiący w szyjce plastikowy korek. Nalała sobie pół szklanki.

Sączyła powoli.

Wspomnienia zabuzowały.

A nad wzgórzami Krainy Pleśni przefrunął mroczny kształt.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: