Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Toast za przodków - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Toast za przodków - ebook

"Europa, Azja. Odkąd jeżdżę na Kaukaz, zadaję sobie pytanie, jaki to kontynent. Nie ma jednej odpowiedzi. Nawet geografowie nie są zgodni (choć większość uważa, że mimo wszystko Azja). Gdyby jednak brać pod uwagę kryterium kulturowe, granica przecinałaby region, ale nie prostą kreską, tylko zakosami, łukami, esami-floresami, zostawiając po obu stronach liczne

enklawy należące do sąsiada.

Na dodatek zmieniałaby co chwilę swój przebieg".

Wojciech Górecki

"Nie znam się na Kaukazie. Zdaje się, że nikt się na nim nie zna; Lermontow się znał, ale go zabili. Mimo to, wędrując z Wojtkiem Góreckim po tym obcym świecie, czułam się dziwnie swojsko. A kiedy celnik zamknął granicę, by go podwieźć do miasteczka, kiedy kierowca autobusu przerwał podróż, by zaprosić go do swojego domu (staruszek ojciec musiał opowiedzieć gościowi jak Berlin zdobywał) pomyślałam: złym reporterom nic takiego się nie przytrafia".

Hanna Krall

"Znajduję przynajmniej trzy przyczyny, dla których warto tę książkę przeczytać: Kaukaz to fascynujący styk światów, Kaukaz to wspaniałe tradycyjne kultury, Kaukaz to fantastyczni ludzie. A nasz autor naprawdę to wszystko widział i naprawdę ma podstawy, aby o Kaukazie mówić.

To nie tylko opis reportera. To także książka o poważnych walorach poznawczych, którą zamierzam zalecać studentom, i wiem z całą pewnością, ze tym razem nie spotkam się z tradycyjnym zarzutem, że daję do szybkiej lektury kolejną nudną książkę. Wprost przeciwnie..."

Jan Malicki

"Jak można chcieć do NATO, a jednocześnie uważać, że Stalin i Chrystus to najbardziej wpływowe osobistości w dziejach świata?

W jaki sposób Polacy budowali naftową potęgę Azerbejdżanu?

Po co Sowieci wymyślili Osetię Południową i dlaczego wybuchła wojna w Gruzji?

Wreszcie czy Kaukaz Południowy z najstarszymi chrześcijańskimi państwami Armenią i Gruzja to jeszcze Europa czy już Azja?

To tylko kilka pytań, na które w Toaście za przodków stara się odpowiedzieć Wojciech Górecki. Znakomity znawca Kaukazu, latami podróżował po nim jako ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich, przyglądał się z bliska jako pracownik polskiej ambasady w Baku, a że do wiedzy eksperta dodał nieprzeciętny talent reporterski, od książki trudno się oderwać.

Czytając, pamiętajmy o tradycyjnym zakończeniu ormiańskich bajek - z nieba spadły trzy jabłka, jedno dla tego kto opowiadał, drugie dla tego, kto słuchał, trzecie dla tego, kto zrozumiał. Jednym słowem - toast za autora".

Maria Przełomiec

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-300-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Rodzicom

Motto

Oto siedzimy tu razem, przedstawiciele trzech największych narodów Kaukazu - Gruzinka, Muzułmanin i Ormianin. Urodziliśmy się pod tym samym niebem, żyjemy na tej samej ziemi. Różnimy się, ale jesteśmy jednością - jak Trójca. Należymy równocześnie do Europy i do Azji, wchłonęliśmy w siebie Zachód i Wschód - i dzielimy się z nimi naszym bogactwem.

Kurban Said, Ali i Nino

***

To jest opowieść o Azerbejdżanie, Gruzji i Armenii - trzech krajach, które wchodziły w skład Związku Radzieckiego, a obecnie z mozołem budują swoje państwa. Gruzini i Ormianie mieli przed wiekami kwitnące królestwa, zdławione przez potężniejszych sąsiadów. Azerbejdżan nie istniał wcześniej jako jednolite państwo (poza epizodem z lat 1918-1920), ale dowodząc swojego prawa do bytu, też najchętniej odwołuje się do przeszłości.

Azerbejdżanie, Gruzini i Ormianie - przynajmniej większość z nich - nie mają wątpliwości, że należą do Europy.

Jeżdżę w tamte strony od początku lat dziewięćdziesiątych. Region nazywano wówczas Zakaukaziem (dziś najczęściej mówi się: Kaukaz Południowy). Narodzinom nowych państw towarzyszyły wojny, pucze i zamachy stanu, rozkwitały mafie, plenił się zwykły bandytyzm, panowała nędza. Z czasem podpisano rozejmy, rozdzielono władzę, bandyci zalegalizowali swoje fortuny, waluty narodowe umocniły się. Rzecz jasna, żaden „koniec historii” nie nastąpił, o czym przekonaliśmy się, śledząc tragiczne wypadki w Gruzji w sierpniu 2008 roku.

W Gruzji i Armenii bywałem wielokrotnie, w Azerbejdżanie mieszkałem przez pięć lat. Z tego powodu, a także z przyczyn konstrukcyjnych, Azerbejdżan opisuję oddzielnie, a Gruzję i Armenię - razem.

Toast za przodków jest luźną kontynuacją książki Planeta Kaukaz, poświęconej Kaukazowi Północnemu, a szczególnie górskim republikom Federacji Rosyjskiej.

WG

I AZERBEJDŻAN

Punkt widzenia

Leszka M. gościliśmy w Baku kilkakrotnie.

Za pierwszym razem przyjechał z Teheranu. Przeszedł się po mieście, zajrzał do herbaciarni, popatrzył na ludzi. Wieczorem powiedział:

- Czuję się jak w Europie.

Za drugim razem przyleciał prosto z Warszawy. Przytłoczyły go zgiełkliwe ulice, chaotyczny ruch samochodów i przechodniów, namolni sklepikarze i kierowcy taksówek.

- To jednak Azja - stwierdził.

Za trzecim razem nic go nie zdziwiło.

Lekcja geografii

- Sam nie trafisz - uprzedził Kerim. - Wyjedź z miasta na południe. Miniesz pierwszy i drugi zjazd na Lokbatan, a potem zjazd na Putę. Kilometr dalej odbija na prawo droga gruntowa. Spotkajmy się przy tej drodze.

Z centrum najlepiej wydostać się Bulwarem Nafciarzy, potem przecina się Baiłowo z czynnym do dziś carskim więzieniem, w którym siedział Stalin, a następnie Szichowo.

Przedmieścia Baku - pisał pół wieku temu Wacław Kubacki -są bardzo obszerne, malownicze i egzotyczne. Klecone, plecione, łatane. Trzcinowe, badylowe i szałasowe. Jakieś ekstremistyczne campingi. Kombinacje blachy, drutu, podartych rybackich sieci, rozprutych worków, dykty, sznurków i rozbitych skrzynek od herbaty. Niefrasobliwe, kolorowe miasteczko z „użytkowych” odpadów.

Wjeżdża się w ten świat - który od czterdziestu, a może i czterystu lat się nie zmienił, tylko materiały są inne, teraz królują tworzywa sztuczne - wprost z nowobogackich enklaw zbytku i rozbuchanej konsumpcji. Slumsy tłoczą się tuż za parkanami szykownych pensjonatów i hoteli, kuszących salonami spa i własnymi plażami. Mieszkają tam zachodni nafciarze: spece od platform wiertniczych, przepompowni, tankowców i rurociągów. W swoich krajach nie stać ich na takie luksusy.

Hotele i pensjonaty zaczęły wyrastać w ostatnich latach, po tym jak Azerbejdżan zdecydował, że będzie wysyłał ropę na Zachód. Nazywają się Barbados, Ramada, Crescent Beach.

W końcu mijamy hotele i slumsy i nieodwołalnie opuszczamy Baku. Z lewej widać teraz Morze Kaspijskie, ale nie sposób dostać się na brzeg. Wybrzeże okupuje monumentalny industrial - stocznia, rafineria i jeszcze jakieś fabryki, wzniesione w apogeum komunizmu, a dziś modernizowane, jednak odporne na lifting: łatwiej byłoby je zburzyć i postawić na nowo. Wśród plątaniny rur i zwałów pordzewiałego żelastwa, na dziedzińcach fabrycznych hal i między zbiornikami na ropę, tkwią domy pokryte eternitem. Żyją tam ludzie. (Podobne domy widziałem na starych polach naftowych w Bałachanach i Bibi Ejbacie, są otoczone jeziorkami połyskującej ropy, przez które przechodzi się po rozłożonych deskach. To relikty pierwszego boomu naftowego, gdy Gorki pisał o Baku, że tak musi wyglądać piekło, a Czechow nie chciał tu mieszkać nawet za milion rubli).

Z prawej strony, za torem kolejowym, rysują się stożki gór gobustańskich. Roślinność jest skąpa, stepowa: rzadka trawa, krzewiny, burzany. Na poboczu pasą się stadka białych, szarych, brązowych i czarnych baranów.

Ziemia i wszystko, co na niej rośnie, jest brunatne, wypalone słońcem, zakurzone. Kolory rozjaśniają się dopiero w okolicy Saljanów, gdzie Kura wpada do morza, a na jaskrawą zieleń przychodzi czekać trzysta kilometrów, aż do subtropikalnego Tałyszu na granicy z Iranem. (Do granicy z Gruzją jest dwa razy tyle: w Elacie trzeba skręcić na zachód, a potem przebyć Nizinę Kurańską i boczne pasmo Małego Kaukazu). Dzisiaj jedziemy bliżej - dwadzieścia parę, najwyżej trzydzieści kilometrów od Baku.

Gruzja i Armenia poprzez Morze Czarne i Anatolię utrzymywały kontakt z Europą starożytną, a potem z Bizancjum - pisał Ryszard Kapuściński w książce Kirgiz schodzi z konia. - Stamtąd przejęły chrześcijaństwo, które na ich terenie oparło się ekspansji islamu. Oddziaływanie Europy na Azerbejdżan jest już słabe i co najwyżej wtórne. Między Europą i Azerbejdżanem wznoszą się zapory Kaukazu i Wyżyny Armeńskiej, natomiast na wschodzie Azerbejdżan przechodzi w niziny, jest łatwo dostępny, otwarty. Azerbejdżan to przedpole Azji Centralnej.

Kerim czekał stareńką ładą - tak zdezelowaną, że nie śmiał wyjeżdżać nią na szosę. Samochód nie miał reflektorów ani lusterek, zamiast tylnej szyby był kawał dykty, a przednia, wielokrotnie rozbita, ledwie trzymała się na miejscu. Zwichrowane koła zostawiały na piasku esy-floresy, jakby przejechał tędy peleton zawianych rowerzystów. Nawet najbardziej skorumpowany policjant nie przepuściłby takiego grata, zresztą Kerim nie miał na łapówkę. Dojeżdżał ładą do krzyżówki, a potem łapał okazję. Czasem przewoził autem parę worków węgla albo kilka baranów - ale też tylko od szosy do domu albo od domu do szosy.

Ruszyliśmy za nim, droga pięła się łagodnymi zakosami w głąb gór gobustańskich i wkrótce straciliśmy z oczu wybrzeże. Prawdę mówiąc, to żadne góry, w tej części ledwie dochodzą do trzystu, czterystu metrów, dopiero bardziej na zachód robią się wyższe. W popołudniowym słońcu przypominały dekorację, kiczowatą scenografię do filmu o podboju Księżyca albo o życiu na Marsie. Bo w tych górach oprócz samych gór, pokrytych coraz rzadszą trawą, oraz drogi, którą jechaliśmy, nie było nic, nawet karłowatego drzewka ani większego głazu. I ani śladu człowieka. Wydawało się, że nawet ptaki tędy nie latają! Wiedziałem, że to złudzenie. W trawie na pewno kłębiły się żmije i niezliczone owady, parę kilometrów dalej była stocznia, rafineria i szosa, łącząca Baku z Teheranem i Tbilisi. Działała komórka. Odruchowo sprawdziłem jednak, czy mamy pełny bak i wodę do picia.

Wszystko przez te stożki. Tutaj połowa gór to uśpione wulkany. Ich sen nie jest głęboki, przypomina nerwową drzemkę. W pobliżu są kolonie wulkanów czynnych non stop: co parę chwil plują zimnym błotem o żelazistym zapachu i mają po kilka metrów wysokości, ale zdarzają się też wulkaniki mikroskopijne, parocentymetrowe, właściwie otworki w ziemi, toczące błotnistą pianę. Największe wulkany potrafią wyrzucić słup błota na setki metrów - te budzą się na szczęście raz na parę, a czasem parędziesiąt lat.

To stara ziemia. W pobliskich jaskiniach znaleziono wielką ilość rysunków naskalnych, liczących co najmniej kilka tysiącleci. Thor Heyerdahl, który wierzył w pradawne związki Kaukazu i Skandynawii, doszukał się w nich wizerunków łodzi, przypominających drakkary Wikingów.

Parę kilometrów od jaskiń skrywa się w górach pir Gara Atły (Czarny Jeździec). Pir to święte miejsce, ludowe sanktuarium. Pirem jest najczęściej grób świętego męża (w Iranie pir to świątobliwy, siwobrody starzec), ale w pirze na wyspie Artiom czczą meteoryt, w innym, pod Sabirabadem - żmiję, a w pobliżu Nabrania, krok od modnych wczasowisk Green Village i Cardinal, pirem jest kępka drzew. Tajemniczy Czarny Jeździec, pochowany w naturalnej, skalnej krypcie - podmurowany grób należy obejść trzy razy - był zapewne pustelnikiem, a może szejkiem sufickim albo lokalnym Robin Hoodem. Wielki człowiek, silny pir, powiedział mi opiekun grobu. Kiedy żył? Trzysta lat temu, a może tysiąc. Trafiłem tam przypadkiem, zaciekawiony drogą przez skalne rumowisko. Kończyła się właśnie przy pirze. Opiekun powiedział mi jeszcze, że trzeba rzucić kamieniem o pobliską skałę: jeśli zatrzyma się na którymś z wyłomów, nasza prośba będzie wysłuchana. Rzuciłem, ale kamień stoczył się na dół, drwiąc z naprędce pomyślanej intencji.

W innej części gór gobustańskich, na zupełnym odludziu, w kotlinie otoczonej wulkanami i samej przypominającej ogromny krater, rozciąga się cmentarz Sofi Hamid. Powiadają, że po śmierci ciało Hamida wsadzono na wielbłąda, a potem pochowano w miejscu, gdzie zwierzę się zatrzymało. Taka była wola świętego. Działo się to dawno, trzysta, a może tysiąc lat temu. Obok mogiły Hamida stanął kamienny posąg wielbłąda, a dookoła wyrósł cmentarz. Każdy chciał leżeć obok świętego, by mieć bliżej do raju. Najstarsze z tysięcy grobów dawno zarosły trawą, na nowszych zostały resztki arabskich inskrypcji; jeszcze nowsze mają napisy cyrylickie i są pomalowane w jaskrawe barwy, które nie bledną przez dziesięciolecia. Tu i ówdzie wyryto przedmioty związane ze zmarłym: mogiłę szynkarza zdobi samowar, mogiłę szofera - ciężarówka. Na świeżych grobach przeważa alfabet łaciński, z wolna powraca też arabski.

Nocą z cmentarza Sofi Hamid widać łuny Sangaczału: supernowoczesny terminal, zarządzany przez British Petroleum, daje początek kilku rurociągom, którymi kaspijska ropa i gaz płyną nad Morze Czarne i Morze Śródziemne.

Nasza droga kilka razy rozgałęziała się; odnogi czasem znów łączyły się ze sobą, ale nieraz ta druga znikała bez śladu za najbliższym wzniesieniem. Kerim miał rację: nie sposób tu trafić bez przewodnika. Kolejny zakręt wyprowadził nas na niewielki płaskowyż. Na jego skraju, przed linią następnych wzniesień, przycupnęła uboga zagroda. Byliśmy na miejscu.

Domek z nieotynkowanych pustaków przypominał wiatę i mógł mieścić dwie, najwyżej trzy izdebki. Dach z blachy falistej wysuwał się daleko poza jego obręb, kryjąc jeszcze część podwórza, zagrodzonego murkiem od strony wzniesień. Urządzono tam letnią kuchnię i jadalnię. Na jednej z szafek stał włączony telewizor, zasilany prądem z generatora: widać, że życie toczyło się tu na dworze. Krajobrazu dopełniał garaż, który sąsiadował z kuchnią.

Pachniało tymczasowością i prowizorką. Obejście przypominało cygański tabor, wiecznie gotowy do drogi - wystarczyło zdemontować dach, poskładać pustaki, wrzucić bambetle na pakę ciężarówki.

Nie było wątpliwości, że tu mieszkają uchodźcy. Uchodźca zawsze wierzy, że znalazł się w nowym miejscu przez pomyłkę, na chwilę, dopóki wszystko się nie uspokoi i nie wyjaśni. Żyje doraźnie, z dnia na dzień. Nie zapuszcza korzeni. Oszczędza siły na powrót i odbudowę prawdziwego życia tam, w utraconym edenie.

Kerim rzeczywiście był uchodźcą, a właściwie przesiedleńcem: uchodźca ucieka z innego kraju, przesiedleniec porusza się w granicach własnej ojczyzny. Międzynarodowe prawo humanitarne uważa pierwszą kategorię za bardziej pokrzywdzoną, uchodźcy mają prawo do azylu i pomocy w myśl Konwencji Genewskiej z 1951 i Protokołu Nowojorskiego z 1967 roku. A przesiedleńcami powinno się opiekować ich własne państwo.

W Azerbejdżanie uchodźców jest niewielu. Mało kto przybył z Armenii. Większość z setek tysięcy ludzi, wyrzuconych z domów na początku lat dziewięćdziesiątych, podczas konfliktu z Ormianami o Górski Karabach, mieszkała właśnie w Karabachu albo w okolicach, w Agdamie, Fizuli, Kelbadżarze, Zangilanie, Dżebrailu, Gubadłach - na ziemiach zajętych i okupowanych przez siły ormiańskie, ale prawnie należących do Azerbejdżanu. To wielka armia, co dziesiąty Azerbejdżanin jest przesiedleńcem.

Wielu z nich zatrzymało się w Bejlaganie, Imiszli, Agdżabedi, Bardzie - byle bliżej rodzinnych stron. Zamieszkali w namiotach, wagonach kolejowych i szałasach, kleconych naprędce z blachy i dykty. Oby do wiosny, do lata, do jesieni, byle przetrzymać jeszcze jedną zimę. Kwatera na mieście, praca na etat, jakaś stabilizacja - to było podejrzane, pachniało zdradą, a na pewno defetyzmem. Przecież za parę miesięcy, za pół roku, najwyżej za rok wrócimy i wszystko będzie jak dawniej!

Władzom było to na rękę. Pokazywały zagranicznym delegacjom miasteczko namiotowe w okolicach Sabirabadu, tonące w wiecznym błocie slumsowisko pod Saatły, bocznicę kolejową w Imiszli, gdzie na rodzinę przypadało pół bydlęcego wagonu, a na torach pod wagonami trzymano w klatkach żywy inwentarz. Obozy kłuły w oczy i zaświadczały o azerbejdżańskiej krzywdzie. Dopiero po kilkunastu latach władze zaczęły budować pierwsze osiedla, które zrywały z prowizorką - miały własną szkołę, meczet, klub. Miały bieżącą wodę i normalny prąd zamiast podłączeń na lewo, na taśmę klejącą, na słowo honoru, na ślinę. Na tych osiedlach każda rodzina miała własny domek i kawałek ziemi, więc ten i ów może pomyślał, że już się stąd nie ruszy.

Część uciekinierów osiadła w Baku. Najpierw budzili współczucie, z czasem zaczęli denerwować. Przeszły lata - a oni tkwią jak wyrzut sumienia, bezwstydnie obnosząc się ze swym nieszczęściem! Rzucają się w oczy, to do nich należą obskurne bloczydła w środku miasta, zawsze obwieszone suszącą się bielizną, a w nocy rozświetlone feerią stuwatówek, bo przesiedleńcy nie płacą za prąd. Blokowiska grzęzną w śmieciach i rozkładają się - tu odpadnie balkon, tam zerwie się kawałek dachu, nikt niczego nie naprawia, bo po co dbać o nie swoje. Jakby mieszkańcy mścili się za swój los na przedmiotach.

Mówi się, że władze zrobią z tym w końcu porządek, wyburzą uchodźcze enklawy, dadzą ludziom mieszkania - tylko kto potem, kiedy Azerbejdżanie dogadają się już z Ormianami, zechce wracać do Karabachu?

Gdy wysiadaliśmy z auta, rozszczekał się brytan, zagłuszając rodzinę Kerima, która wyszła nas przywitać. W końcu przestał, ale odezwały się kury, uwięzione w kojcu z metalowej siatki. W pobliżu pobekiwały barany.

- To moje ranczo - zaśmiał się Kerim. - Tu jestem wolny, nikt mi nie mówi, co mam robić. A do miasta mam godzinę, półtorej.

Kerim był dziennikarzem, pisał o prawach człowieka. Działał też w kilku organizacjach pozarządowych: jedna walczyła z dyskryminacją przesiedleńców, inna chciała pokojowego rozwiązania konfliktu w Karabachu, jeszcze inna zajmowała się uzdolnioną młodzieżą. Od czasu do czasu przygotowywał ekspertyzy dla bakijskich przedstawicielstw OBWE i Rady Europy. Mówiąc szczerze, tylko to dawało jakiś pieniądz.

Póki dzieci były małe, jakoś na wszystko starczało. Potem zaczęła się szkoła i coraz trudniej było związać koniec z końcem. W końcu Kerim załatwił kredyt i kupił stadko jagniąt - pasły się pod domem, nic nie kosztowały. Inwestycja już się zwróciła: kiedyś jeden człowiek wybierał się tędy do piru i wziął dwa barany, żeby je zarżnąć i zjeść na ofiarę. Tak smakowały, że polecił Kerima znajomym, i posypały się następne zamówienia.

- Teraz jestem farmerem! - Kerim cieszył się swoją zaradnością.

Stół był ustawiony na świeżym powietrzu, nieco poniżej domu, wśród warzywnych grządek i krzewów dzikiej róży. W pobliżu płynął strumyk, pewnie jedyny w okolicy. Odchodziła od niego misterna sieć kanalików, które nawadniały wszystkie zagony. Pagórki osłaniały ogród od wiatru, z najwyższego było widać morze.

Nie wiem, jak udało mu się wyczarować takie cudo. Wymagało lat pracy i wiele miłości. Kerim musiał się tu jednak zasiedzieć.

Najstarsza córka Kerima przyniosła wodę w dzbanie, abyśmy mogli opłukać sobie ręce, żona podała nam ręczniki. Jak we wschodniej bajce.

Gospodarz pokręcił głową:

- W Szuszy inaczej podejmowaliśmy gości.

Prędzej czy później Karabach wypływał w każdej rozmowie, nie było od niego ucieczki. Był rok 2007 - mijało dwadzieścia lat od pierwszych zamieszek, piętnaście od wybuchu wojny i trzynaście od zawieszenia broni, które niczego nie przesądziło. Od trzynastu lat kraj żył w zawieszeniu.

O Karabachu ułożono tysiące piosenek, napisano setki książek, nakręcono dziesiątki filmów. Kiedyś chciałem znaleźć pojedynczy numer jakiejkolwiek azerbejdżańskiej gazety, w której nie byłoby żadnej wzmianki ani odniesienia do Karabachu - nie znalazłem.

W domu przesiedleńców inne tematy w ogóle brzmiały niestosownie.

Od Szuszy, gdzie podejmowanie gości było dziedziną sztuki, Kerim przeszedł do Wysp Alandzkich. Był tam z grupą azerbejdżańskich ekspertów. Oglądali, jak Europa radzi sobie z mniejszościami narodowymi i na czym polega autonomia. Organizacja, która sfinansowała podróż, zaprosiła także delegację ormiańską i pod koniec pobytu Azerbejdżanin zapytał Ormianina: „Nie chcielibyście tak żyć?”.

„Nie jesteście Finami” - odpowiedział Ormianin.

„A wy Szwedami” - odpalił pierwszy.

- Widzisz, my mamy z Ormianami wiele wspólnego, nawet nie przypuszczasz, jak dużo - podsumował opowieść Kerim.

- Jak ty możesz podawać im rękę! - wybuchnął naraz brat Kerima, Arzuman, który wcześniej siedział cicho. - Zabrali nam wszystko, utuczyli się naszą krwią jak pijawki, a ty szlajasz się z nimi po Europach. Wstyd mi za ciebie, rozumiesz?!

Musieli kłócić się setki razy. Arzuman nie rozumiał, po co rozmawiać z Ormianami.

- Jakbym spotkał takiego gada, od razu ukręciłbym mu łeb, o tak - syknął.

Nie mieszkali razem, Arzuman zajął z żoną i dziećmi barak obok rafinerii, kilka lat był tam stróżem, ale ostatnio kierownik przyjął na jego miejsce swojego ziomka. Od tamtej pory Arzuman najmował się po okolicy jako pastuch. Gdyby nie Ormianie, uprawiałby ojcowy sad pod Szuszą, żył jak perski szach i gwizdał na wszystko.

- Wiesz, dlaczego ich prezydent, Koczarian, tak nas nienawidzi? Bo jest nieślubnym synem Azerbejdżanina i teraz mści się na całym narodzie! - Arzuman powtórzył plotkę, która od jakiegoś czasu krążyła po Baku. Wierzył w nią bez zastrzeżeń. Baku to raj dla mitomanów, najbardziej karkołomne teorie znajdują tutaj rzesze wyznawców.

Arzuman i Kerim byli rodzonymi braćmi, ale bardzo się różnili.

Arzuman skończył klasę z językiem azerbejdżańskim. Wychował się na klasykach Orientu: Ferdousim, Hafezie, Omarze Chajjamie, Nizamim, Nasimim, Chaganim. Kerim uczył się w tej samej szkole, ale w klasie rosyjskiej - czytał Czechowa, Dostojewskiego, Lermontowa i Puszkina, a także, w rosyjskich tłumaczeniach, Szekspira, Dantego, Goethego, Rimbauda.

Arzuman był fatalistą, Kerim podchodził do życia jak do matematycznego zadania, które trzeba rozwiązać.

Arzuman mógł godzinami opowiadać o padyszachach, wschodnich księżniczkach, okrutnym Starcu z Gór i przebiegłym Hodży Nasreddinie. Kerim pisywał wiersze; jeszcze w szkole wygrał konkurs literacki, a potem zawsze nosił ze sobą kajecik, w którym zapisywał pomysły. Lubił poezję Rasuła Rzy, który uczył, że człowiek powinien żyć tak, aby zajmować swoją osobą jak najmniej miejsca, ale po jego śmierci wszyscy powinni odczuć pustkę.

Mieli nawet trochę inną karnację - Arzuman wyraźnie ciemniejszą.

Zapadł zmrok i ogarnęła nas błogość. Piliśmy teraz herbatę i jedliśmy słodycze, bracia już się nie kłócili, Ormianie odeszli w chwilową niepamięć. Nadeszła pora Arzumana:

- Pewna kobieta przygarnęła na noc grupę podróżnych - zaczął. - „Wejdźcie do domu, moje wielbłądy”, zapraszała. Nakarmiła ich, a potem przygotowała posłania. „Śpijcie dobrze, moje jagniątka” powiedziała na dobranoc. Następnego dnia pożegnała ich słowami: „Szczęśliwej drogi, moi muzykanci!’! Jeden z podróżnych spytał, czemu ich tak dziwnie nazywa. Kobieta odpowiedziała: „Wieczorem byliście dla mnie wielbłądami, bo każdy gość jest wyjątkowy i wielki jak wielbłąd. Potem byliście jagniętami, bo znaleźliście się w moim domu, gdzie ja jestem panią. Teraz jesteście muzykantami, bo ruszacie w świat i będziecie rozgłaszać chwałę naszego miasteczka”.

Takie opowieści musieli snuć goście karawanseraju, który stoi tuż przy szosie do Teheranu, parę kilometrów przed sangaczalskim terminalem. Pochodzi z czternastego wieku, w pobliżu zachowały się owdan, czyli podziemna cysterna na wodę, i dewelik, stajnia dla wielbłądów.

Poczułem, że granica między Azją a Europą biegnie tutaj, przecinając nasz stół i rozdzielając na pół rodzinę Kerimlich. Arzuman należał do świata Orientu, Kerim był człowiekiem Zachodu. Pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiali. Zadecydował przypadek, może wybór tej, a nie innej klasy w szkole, a może jakaś cecha charakteru albo usposobienia.

Powieść Ali i Nino Kurbana Saida zaczyna się od lekcji geografii:

- Północ, południe i zachód Europy oblewają morza, które stanowią naturalne granice tego kontynentu. Są to: Ocean Arktyczny, Morze Śródziemne i Atlantyk. Wschodnia granica Europy przechodzi przez Imperium Rosyjskie. Najpierw biegnie grzbietem Uralu, a następnie rozcina Morze Kaspijskie i Kaukaz. W tym miejscu nauka jeszcze się ostatecznie nie wypowiedziała. Niektórzy uczeni zaliczają do Europy również południowe zbocza kaukaskich gór, inni natomiast uważają, że ta ziemia nie może być uznana za Europę, szczególnie jeśli brać pod uwagę rozwój kulturalny zamieszkujących tu ludów. Moje dzieci! To od was zależy, czy nasze miasto będzie należeć do postępowej Europy, czy do zacofanej Azji!

Profesor, wbity w kapiący złotem mundur wykładowców rosyjskich gimnazjów, uśmiechnął się z zadowoleniem. A czterdziestu uczniów trzeciej klasy Rosyjskiego Imperatorskiego Gimnazjum Humanistycznego w Baku wstrzymało oddech wobec bezkresu wiedzy oraz ciężaru odpowiedzialności, która spadła na ich barki.

Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. My - czyli trzydziestu muzułmanów, czterech Ormian, dwóch Polaków, trzech starowierców i jeden Rosjanin. Nagle Muhammad Hejdar, który siedział w ostatniej ławce, podniósł rękę i powiedział:

- Przepraszam, panie profesorze, ale my byśmy chcieli zostać w Azji.

Profesor Sanin zmieszał się. Jego zadaniem było wychowanie swych uczniów na prawdziwych Europejczyków.

Dzienniki bakijskie (1)

13 marca 2005

Dobry, wyważony reportaż Adama Rogali w TVN. Rogala był w Azerbejdżanie tydzień; nie ograniczył się do Baku, pojechał na prowincję, dotarł nawet na Kamienie Naftowe. Udało mu się zdobyć fragmenty starych kronik filmowych, na których ropa tryska w niebo z prymitywnych, drewnianych wież wiertniczych.

Dwaj kolejni bohaterowie reportażu - bezrobotny mężczyzna oraz minister kultury Polad Bülül oğlu - mówią to samo: że z Zachodu idzie zepsucie i zgorszenie i trzeba to jakoś powstrzymać, bo Azerbejdżan ma inne wartości (bezrobotny powiedział, że „na Zachodzie latają goło”).

Tak nas tutaj postrzegają - przez pryzmat najgorszych filmów, taniej rozrywki, podrzędnych kanałów telewizyjnych. A my jak niby postrzegamy ich świat?

9 listopada 2006

Kolejny raz w Muzeum Dywanów. Lubię tu przychodzić. Dzieje dywanu wiele mówią o losach różnych ludów i kultur.

Na Zachodzie dywan był długo przedmiotem zbytku, luksusem dostępnym dla nielicznych. Miał cieszyć oko, tworzyć nastrój, zaświadczać o wysokiej pozycji właściciela.

Na Wschodzie, w ojczyźnie dywanów, był to przede wszystkim mebel - najważniejszy, a czasem jedyny w domu. Pełnił funkcje łóżka, krzesła, stołu. Majętny rzemieślnik albo kupiec mógł sobie pozwolić na dywan droższy i lepszej jakości, ale zasiadał na nim i spał tak samo jak pasterz na płachcie wojłoku w szałasie. Dawniej w Azerbejdżanie (i nie tylko tu) tkano jeszcze rozmaite przedmioty codziennego użytku: sakwojaże, torby podróżne, pojemniki na pościel i ubrania - które przypominały nasze skrzynie - a nawet półki na domowe drobiazgi. Były lżejsze i poręczniejsze od drewnianych, służyły ludom mobilnym, ruchliwym, nieraz koczowniczym lub półkoczowniczym, zresztą drewno kosztowało majątek. Rzecz jasna, Orient znał również tkaniny ozdobne - słynne perskie kobierce! - ale te trafiały na ścianę, a nie na podłogę.

Przy wejściu do wschodniego domu zdejmowało się buty - bo nie można chodzić komuś w butach po pościeli albo obrusie! Teraz też się często zdejmuje, nawet w miastach, gdzie nikt już nie sypia ani nie jada na dywanie. To niemal odruch. Bez obuwia wchodzimy zawsze do meczetu - Domu Bożego. W meczetach nie ma ławek, ale podłogę szczelnie przykrywają dywany, a w uboższych świątyniach wykładzina.

W zachodnim domu nie zdejmowało się butów, bo do siedzenia służyły ławy i krzesła - po podłodze tylko się chodziło. Dywan - jeśli był - wisiał na ścianie (choćby arrasy albo malowane kołtryny, wyparte z czasem przez tapety).

Sytuacja, typowa dziś w wielu domach na Wschodzie i na Zachodzie, w której dywan leży na podłodze, a na nim stoi stół z krzesłami - to w istocie kulturowy miks, połączenie dwóch tradycji czy stylów życia. Kondominium dwóch cywilizacji.

23 października 2003

Skończyłem Ali i Nino Kurbana Saida.

Ali i Nino to z jednej strony orientalna wersja Romea i Julii: osią powieści jest historia uczucia Alego Chana Szyrwanszyra, Azerbejdżanina muzułmanina i Nino Kipiani, Gruzinki chrześcijanki, oraz ich krótkiego małżeństwa, zakończonego śmiercią Alego w obronie niepodległego Azerbejdżanu, najechanego przez bolszewików. Z drugiej strony - to bodaj pierwsza nowoczesna narracja o zderzeniu cywilizacji i jego konsekwencjach.

Główni bohaterowie są ludźmi wykształconymi, ukończyli rosyjskie gimnazja w Baku, pochodzą z zamożnych i światłych rodzin, dorastali w tym samym mieście. Mimo to Ali pozostaje dzieckiem Azji, a Nino Europejką. Zderzenie cywilizacji przejawia się w ich codziennym życiu, w obrzydliwej dla Nino procesji biczowników w dzień Aszury w Teheranie, do której j ak zahipnotyzowany przyłącza się Ali, czy w dyplomatycznym przyjęciu w Baku, gdzie w swoim żywiole jest Nino, zaś Ali czuje zażenowanie i wstręt, widząc zachodnich gości wpatrzonych w nagie ramiona jego żony. Pozycja kobiety w rodzinie i społeczeństwie (inna w krajach Orientu i inna na Zachodzie), inne rozumienie małżeństwa, inna etykieta - sprawy te przewijają się w książce w wielu scenach i epizodach.

Autor urodził się w Baku i pozostał człowiekiem Wschodu, choć całe dorosłe życie spędził na Zachodzie i pisał po niemiecku (pierwsze wydanie Ali i Nino ukazało się w Wiedniu w 1937 roku). Był „anty-Kiplingiem” - urodzony w Bombaju Rudyard Kipling, ze słynnym: Oh, East is East, and West is West (Wschód jest Wschodem, a Zachód - Zachodem), należał całym sobą do świata Zachodu.

Wnuczka imama

Na następny dzień nic nie pamiętała: ani jak urzędnik merostwa zapytał Pierre’a, czy chce się z nią ożenić, a ten skwapliwie potwierdził, ani jak po chwili sama wypowiadała standardową formułę, ani jak podpisywali akt ślubu. Nie pamiętała obiadu, który Pierre zaaranżował w ich ulubionej knajpce, spaceru nad Sekwanę, życzeń. Dopiero kiedy fotograf - kolega Pierre’a z liceum - przyniósł im świeżo wywołane zdjęcia, uwierzyła, że wyszła za mąż.

Panną młodą była ona sama, Giulnara, dwudziestoośmioletnia Azerbejdżanka o oliwkowej cerze i kruczoczarnych włosach, mówią, że piękna, a na pewno efektowna - już dawno przekonała się, jakie wrażenie robi na mężczyznach. Wieczna prymuska, absolwentka Sorbony z rozpoczętą habilitacją. A także - sejidka, wnuczka imama z nachiczewańskiego meczetu i zdrajczyni: rodziny, tradycji, ojczyzny. Od wczoraj żona Francuza i mieszkanka najcudowniejszego miasta świata.

Już za sam wygląd, za wysoko upięte włosy i prostą, przyozdobioną jedynie szalem suknię w kolorze écru, należała się jej solidna bura. W jej stronach ślubny rynsztunek powinien oszałamiać i porażać zmysły, lśnić ciężkim złotem kolii, kolczyków i brosz, drgać girlandami cekinów i udrapowanych koronek, dźwięczeć kaskadami bransoletek, powiewać sutymi falbanami. Inaczej byłoby niepoważnie i wyzywająco, obrażałoby pana młodego i jego rodzinę, i wszystkich gości. Kiedy Giulnara pierwszy raz przyjechała do Europy, odkryła ze zdumieniem, że to, co na Wschodzie uchodzi za kanon piękna, na Zachodzie nazywają kiczem. Tam elegancją jest nadmiar, tutaj umiar - pomyślała i nawet ją to rozbawiło. Z czasem przywykła do prostoty i ascezy, choć na własny ślub marzyła o czymś bardziej strojnym. Wszystko było jednak załatwiane w takim pośpiechu, że nie miała wyboru, musiała wziąć pierwszy model, jaki na nią pasował. Stokroć gorszym grzechem było, że wyszła za mąż na własną rękę, a najgorszym - że poślubiła niemuzułmanina i nie-Azerbejdżanina.

Słuchała jednym uchem szczebiotu Pierre’a, który komplementował jej wczorajszy extérieur i snuł plany na najbliższe sto lat, i próbowała ogarnąć swoje życie. A więc miała to już za sobą, dokonała wyboru, skończy się rozdwojenie jaźni, zmiana skóry za każdym lotem z Paryża do Baku i z Baku do Paryża, napięta uwaga, by nie strzelić głupstwa. Pragnęła odzyskać spokój, który utraciła wiele miesięcy temu, kiedy zaczynała się ta historia, ale na razie nie czuła ulgi, jedynie smutek: teraz nie było odwrotu, spaliła mosty, zatrzasnęła furtkę do tamtego świata. Wiedziała, że nie wróci do Azerbejdżanu, a jeśli kiedyś odważy się przylecieć, żeby zobaczyć mamę i siostry, będzie cały czas rozglądać się, czy nikt jej nie poznał, przemykać bocznymi ulicami, unikać bulwarów i skwerów, odwracać twarz w metrze i marszrutce. Gdyby spotkał ją któryś z niezliczonych kuzynów i pociotków, mógłby napluć jej w twarz albo zabić - i pewnie miałby rację.

- Pochodzisz z rodu sejidów, potomków Proroka - oznajmił ojciec, gdy ze swoją najbliższą przyjaciółką chciała pójść do szkoły baletowej i powiedziała o tym pomyśle rodzicom. Ojciec nie chciał się zgodzić, a gdy nalegała, wziął ją na długi spacer. Zawsze traktował ją poważnie, nawet gdy była małym dzieckiem; tłumaczył, dlaczego należy zachować się tak, a nie inaczej, cierpliwie objaśniał świat. Był inżynierem, ale czytał dużo literatury pięknej, prenumerował tygodniki i tołstyje żurnały, interesował się historią. - Sejidce nie wypada fikać koziołków - mówił wtedy. - Nie należymy tylko do siebie, jesteśmy częścią jakiejś rodziny, klanu, narodu. Nasi krewni pomagają nam, a my pomagamy im, w tym nasza siła. Nie możemy robić sobie nawzajem przykrości. Musimy dawać przykład wszystkim szyitom.

Mało z tego rozumiała. Na pewno tyle, że ma mnóstwo obowiązków i niewiele praw. Nie wolno jej było niegrzecznie się odezwać ani niestarannie ubrać, nie mogła sobie nawet pokaprysić - bo zhańbiłaby swój ród (tak powiedziała jej kiedyś najstarsza siostra ojca, ciotka Walida, którą nazywała po cichu Walidolem). Szybko zdała sobie sprawę, że nikt, może poza ojcem, nie widzi w niej prawdziwej Giulnary - dziewczynki, a potem dorastającej panienki, która ma własne radości i smutki, zainteresowania i emocje, życie. Patrzyli na nią jak na wnuczkę świątobliwego Mirmameda, który studiował Koran w Nadżafie, świętym mieście szyitów, i mieszkał w Republice Nachiczewańskiej, gdzie był imamem meczetu.

Później dowiedziała się, że ojciec popełnił mezalians. Oboje z matką studiowali na bakijskich uczelniach, on przyjechał z Nachiczewanu, ona z Karabachu, poznali się przez znajomych. To było szybkie małżeństwo, nie miało prawa się udać, rodzina groziła ojcu wydziedziczeniem, mieli już dla niego inną kandydatkę, on jednak postawił na swoim. Matka nie miała posagu i nosiła sukienkę na ramiączkach, w Karabachu tak się chodziło, w Baku w ogóle nie było o czym mówić, ale w tej rodzinie to się nie mieściło w głowie. Ciotka Walida najchętniej wskoczyłaby w czador, tylko bała się KGB. Dziadek przez kilka lat nie odzywał się do ojca. Ojciec był cały czas na cenzurowanym. Szkoła baletowa byłaby gwoździem do trumny.

Miała dziewięć czy dziesięć lat, gdy wreszcie poznała dziadka. Pojechali do Nachiczewanu na całe lato; zamieszkali w ogromnym domu, w którym od rana do nocy kręciło się mnóstwo ludzi i przez pierwsze dni Giulnara myślała, że to wszystko rodzina: dalsi kuzyni, nieznane wujenki i stryjenki, pracioteczne potomstwo. Zapytała ojca.

- Oni pomagają - odpowiedział lakonicznie. - Twój dziadek jest bardzo, bardzo szanowanym człowiekiem, żywym świętym. Ludzie przychodzą, żeby mu okazać uważanie i zaskarbić sobie łaski. Kobiety sprzątają, piorą, gotują, mężczyźni zajmują się ogrodem, reperują, jak coś się zepsuje.

- Służba?! - wyrwało się Giulnarze staromodne słowo, które znała z czytanki. Wiedziała już, że w dawnych czasach źli panowie zmuszali ludzi, żeby dla nich pracowali. Ale teraz, kiedy człowiek lata w kosmos i wszystkie dzieci chodzą do szkoły, służby już nie ma, tak jak nie ma królów i cesarzy...

- Nawet tak nie myśl! - ojciec spurpurowiał. - Oni sami chcą pomagać. Nigdy przenigdy nie wolno ci nikomu powiedzieć, co tu widziałaś. Jeśli powiesz, pójdę do więzienia, a ty do domu poprawczego!

Dziadek miał na karku osiemdziesiątkę, ale trzymał się dobrze: wyniosły, kościsty starzec o oszczędnych ruchach, małomówny, nierozstający się z karakułową papachą. Rano szedł do meczetu, a po południu przyjmował interesantów, wielu przybywało z daleka, prosili o radę i błogosławieństwo, nieraz o jałmużnę. Czasem pytali, czy mają kupić samochód albo iść do szpitala - i uzależniali decyzję od jego odpowiedzi. Dom prowadziła ciotka Walida, ona kierowała ruchem gości i zarządzała „służbą”. Nigdy nie wyszła za mąż. Ponoć dziadek zasięgał jej rady w trudnych sprawach.

W ciągu tych dwóch miesięcy Giulnara rozmawiała z dziadkiem dwa albo trzy razy. Pytał, jak jej idzie w szkole, i kazał słuchać ojca. Przy pożegnaniu mocno ją przytulił i powiedział, że w nią wierzy.

Nie powtórzyła nikomu, co widziała w Nachiczewanie. Nie mówiła też, że w domu się modlą, że chodzą ukradkiem do meczetu i że ojciec słucha zagranicznych rozgłośni. Nie mówiła o wielu innych rzeczach.

Była na drugim roku romanistyki, gdy zmarł ojciec, a na trzecim, gdy odszedł dziadek. O ile pierwszą śmierć - nagłą, zupełnie niespodziewaną - odchorowywała wiele miesięcy, drugą przyjęła jak naturalną kolej rzeczy. Nie przypuszczała, jak bardzo wpłynie na jej życie.

Głową klanu została ciotka Walida. Nie organizowano oczywiście żadnych zebrań, głosowań. Wszyscy wiedzieli, że była najbliżej dziadka. Gdyby dziadek miał wątpliwości, zostawiłby na pewno jakieś wskazówki.

Uwaga ciotki skupiła się na osieroconej rodzinie Giulnary. W domu były teraz same kobiety - matka i trzy córki. Wszystkie trzy już studiowały i ciotka bała się, że bez męskiej opieki zepsują się, zejdą na złą drogę.

Na uczelni zaczęli pojawiać się, niby przypadkiem, dalsi kuzyni Giulnary. Jeden przekazywał pozdrowienia od sąsiada - którego mijała co rano, idąc na zajęcia („Akurat przechodziłem, chciałem ci zrobić przyjemność”), drugi chciał pilnie pożyczyć Historię Azerbejdżanu i pomyślał, że trzytomowy komplet będzie miała na pewno przy sobie. Raz przed wejściem zaczepił ją nieznajomy chłopak: uśmiechnął się i zapytał, czy nie wypiłaby z nim kawy. Po sekundzie uświadomiła sobie, że widziała go w Nachiczewanie, był synem kobiety z dziadkowej „służby”. Szybko odwróciła się i odeszła. Bała się, że ją obserwują. Sekunda dłużej - i pomyślą, że jest „łatwa”, bo wdaje się z obcym w pogawędkę. Nie daj Bóg, gdyby rzeczywiście umówiła się, wtedy nikt porządny na pewno by się z nią nie ożenił, a matce wypominano by do końca życia, że źle ją wychowała. Odtąd nawet na przerwach starała się trzymać z grupą koleżanek.

W domu też nie miała spokoju. Parę razy w miesiącu, zawsze tuż po ósmej wieczór, puk, puk, wchodził znajomy ojca z Nachiczewanu, przynosił a to list, a to słoik powideł, które przesyłał jakiś krewniak, i już od progu rozglądał się po mieszkaniu, pytając o „dziewczynki”. Stawiały się bez ociągania - porządne panienki muszą być o tej porze w domu. Giulnarze przyszło do głowy, że ktoś upatrzył sobie jedną z nich na żonę dla syna i poprosił tego znajomego, żeby wybadał, czy się dobrze prowadzą, ale gdy w ślad za znajomym nie pojawił się żaden swat, uznała wizyty za profilaktyczną akcję Walidola.

Kiedy zaproponowano jej roczne stypendium we Francji, zamiast się ucieszyć, pomyślała, że ciotka nigdy się nie zgodzi, a matka sama nie podejmie decyzji. Wcześniej problemem był tygodniowy obóz językowy w Zagulbie: miała jechać cała ich grupa, ale jak przyszło co do czego, zgłosiło się tylko pięciu chłopców, dziewczyn rodzice nie puścili i obóz odwołano. Powiedziała o wszystkim matce, ta uśmiechnęła się tajemniczo:

- Zostaw to mnie!

Nigdy nie dowiedziała się, czym matka przekonała ciotkę. Klan miał swoje sekrety. Kilka miesięcy później lądowała na Aéroport Paris-Charles de Gaulle.

Wizyta, niezapowiedziana jak wszystkie ważne, zaskoczyła je w rozgardiaszu powitań. Giulnara wróciła do Baku poprzedniego dnia, teraz chichotała z siostrami, przeglądając zdjęcia, które robiła francuskim znajomym, i ustawiając na półkach drobne pamiątki, matka gotowała późny obiad, zerkając im przez ramię.

W drzwiach stała ciotka Walida.

- Dobrze, że jesteś, kochanie, tak się stęskniłam! - stękała zasapana, ściskając Giulnarę. Była już w latach i miała swoją tuszę, a one mieszkały na czwartym piętrze bez windy. - Właśnie byłam u doktora, dowiedziałam się, że przyjechałaś, i musiałam cię zobaczyć, słonko ty nasze, ty nasza mądra dziewczynko!

Ciotka pojawiała się w Baku rzadko, raz na parę lat i Giulnara najpierw pomyślała, że to niezwykły zbieg okoliczności. Tylko dlaczego tak ją emablowała, nie zwracając prawie uwagi na siostry i matkę?

- Pokaż się cioci. - Walida siedziała już w fotelu i wpatrywała się uważnie w stojącą przed nią bratanicę. - Wypiękniałaś w tym Paryżu, no tak, Francja, ale schudłaś za bardzo. Azerbejdżańskiej kuchni nic nie zastąpi! - Sięgnęła do torby i wyciągnęła baniaczek z orzechową konfiturą, spécialité de la maison nachiczewańskich gospodyń. - Podjedz sobie, dziecko.

Została u nich na obiad, potem długo piły razem herbatę i rozmawiały o niczym.

- Na mnie czas - powiedziała wreszcie. - Umówiłam się z Farhadem, na pewno już czeka na dole. Ach, zapomniałabym na śmierć. - Odwróciła się do Giulnary i zapała ją za rękę. - Widziałam dziś Ajdyna. Bardzo, bardzo miły chłopiec. Przesyła ci pozdrowienia.

- Ajdyn? - zdziwiła się Giulnara.

- No, Ajdyn, Ajdyn. Syn stryja Jalczina. Jak to nie wiesz? Przecież twój dziadek i jego pradziadek byli rodzonymi braćmi!

- Ach, Ajdyn - Giulnara wreszcie zaskoczyła, o kogo chodzi. - To jeszcze dzieciak.

- Lata lecą - powiedziała sentencjonalnie ciotka. - Skończył drugi rok prawa. Jeszcze dwa, trzy lata i trzeba będzie go ożenić.

Więc o to chodzi, olśniło Giulnarę. Ciotka chce nas wyswatać, dlatego przyjechała.

Powinna się spodziewać. Jak na Azerbejdżan była prawie starą panną, choć jeszcze nie czuła tykającego zegara i chciała się dalej uczyć. Jej francuscy rówieśnicy bawili się w najlepsze, nikt nie myślał o rodzinie. Trochę im zazdrościła.

Ciotka była znana ze swej pasji do aranżowania małżeństw. Niczym doświadczony hodowca dobierała ludzi w pary - tej będzie dobrze z tamtym, tamtej z owym, temu z jeszcze inną - a potem organizowała wesele, a raczej wesela, bo w Azerbejdżanie zwykle są dwa, mężczyźni i kobiety bawią się oddzielnie, przynajmniej w dobrych, bogobojnych rodzinach. Po śmierci dziadka, korzystając z pozycji głowy klanu, rozhulała się na dobre. Jej słowo stawało się rozkazem, potrafiła wcielić w życie każdy pomysł, nawet jeśli młodzi wcale się ku sobie nie mieli.

Wierzyła, że to dla ich dobra.

Giulnary nie zrażało, że miałaby wyjść za kuzyna. Wiedziała, że w Europie to zakazane, ale w Azerbejdżanie zdarzało się dość często i miało swoje plusy: wiesz, z kim się wiążesz, znasz rodziców, pieniądze zostają w rodzinie. Bywało, że młodzi mieli wspólnego dziadka, choć niektórzy mułłowie uważali, że to zbyt bliskie pokrewieństwo, i nie chcieli spisywać kontraktu ślubnego, kiabinu; wspólny pradziadek nie budził zastrzeżeń. Kuzyn, nie kuzyn - ważne, jaki człowiek. Giulnara chciała, żeby był mądry i dobry i żeby się jej trochę podobał.

- To co, ciociu, z tym Ajdynem? - spytała.

- No nic. Moglibyście się czasem spotkać, porozmawiać. On jest taki miły.

- Oczywiście, ciociu, spotkam się i porozmawiam, ale mam malutką prośbę - uśmiechnęła się przymilnie. Nagle przyszedł jej do głowy zupełnie szalony pomysł i postanowiła zagrać va banque. Wóz albo przewóz.

- Słucham, kochanie. - Ciotka była samą słodyczą.

- Chciałabym jeszcze zrobić doktorat, właściwie to już zaczęłam pisać, w Paryżu są świetne warunki, raz-dwa i będzie po wszystkim, zobaczy ciocia, a z doktoratem na pewno dostanę pracę na uniwersytecie, to prestiżowa sprawa. Przez dwa lata na pewno skończę, góra dwa i pół. Będę przyjeżdżać.

Matka i siostry były zaskoczone tak samo jak ciotka. Giulnara nic im nie powiedziała, nie miała sumienia. Wyjeżdżała z Paryża z myślą, że już tam nie wróci, a studia doktorskie, na które zapisała się za usilną namową dwóch profesorów, jeszcze przed sekundą wydawały się nierealne. Prawdę mówiąc, myślała, jak się z nich wykręcić.

Ciotka chwilę milczała, ważyła odpowiedź, w końcu machnęła ręką.

- Cóż, dziecko, jedź, jeśli chcesz, tylko żebyś czegoś złego nie wyjeździła. Pamiętaj, nauka to nie wszystko, liczą się jeszcze mądrość i serce, i wiara w Boga.

Nikt nie powiedział niczego wprost, ale było jasne, że Giulnara i ciotka ubiły interes: doktorat za małżeństwo z Ajdynem.

Poznała Pierre’a pod koniec pierwszego stypendium, mieli zajęcia w tym samym gmachu, ale wcześniej musieli się mijać albo w tłumie studentów nie zwrócili na siebie uwagi. Prezentacji dokonała wspólna koleżanka:

- To jest Giulnara, caryca Kaukazu, udzielna księżna Baku, Karabachu i Naczichewanu.

- Nachiczewanu, jeśli łaska.

- O, właśnie. A to Pierre. Pierre, powiedz coś o sobie.

Od razu spodobał się Giulnarze, był wysokim, pewnym siebie blondynem o rozbrajającym uśmiechu i ironicznym poczuciu humoru. Ona też musiała mu wpaść w oko, bo parę razy odprowadził ją do akademika, a potem odwiózł na lotnisko. Przemknęło jej nawet przez myśl, że ona i Pierre... Lecz było to tak absurdalne, że niewarte uwagi. Kiedy jednak znów siedziała w samolocie do Paryża, zrozumiała, że wraca dla niego.

Zadzwoniła zaraz po przyjeździe:

- Jestem.

Zjawił się z naręczem kwiatów.

Zostali parą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: