Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tragedia lisa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tragedia lisa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 255 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sta­ni­sław Grayb­ner

LWÓW

WY­DAW­NIC­TWO „KUL­TU­RA I SZTU­KA”

SKŁA­DY GŁÓW­NE: LWÓW – KSIĘ­GAR­NIA AKA­DE­MIC­KA WAR­SZA­WA – E. WEN­DE I SPÓŁ­KA NEW-YORK – PO­LISH BOOK IM­POR­TING CO. INC.

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE.

TRA­GE­DJA LISA.

Z cy­klu „Od lisa do sro­ki”. I.

Był wie­czór wio­sen­ny, chłod­na­wy wie­czór mar­co­wy, nie róż­nią­cy się ni­czem od in­nych. Szy­bo­wał księ­życ w peł­ni, ostry po­cią­gał wia­te­rek i stra­sząc przy­mroz­kiem mło­dziut­kie pącz­ków za­wiąz­ki, trzy­mał je jak­by w gu­mo­wem wię­zie­niu.

Był to więc wie­czór jak inne – ale nie dla lisa.

Za­pa­da­ła ta za­po­ra sza­ra­wa, co zdą­żyw­szy już kre­pą cie­ni­stą otu­lić do­li­ny, spie­szy­ła te­raz ku wierz­choł­kom drzew. O tej wła­śnie po­rze ru­sza­ją z lasu zwie­rzę­ta.

Ale on, lis, po­zor­nie był dziś obo­jęt­ny na owo ży­cie, co się bu­dzi­ło ośmie­lo­ne zmierz­chem, on, od rana wko­pa­ny w jamę na ska­le Mo­ra­ies, a to przed po­ści­giem za­żar­te­go kłu­sow­ni­ka Li­see'go i co go­rzej, przed psem Mi-raut, któ­ry za nim wę­szył trop w trop.

I nie wy­cho­dził, ale nie przez brak wia­ry w po­wo­dze­nie wy­pra­wy mię­dzy chró­sty; bo lis do­brze wie, że tchórz­li­wy za­jąc w czas peł­ni mie­sią­ca, a du­że­go wia­tru, lę­ka­jąc się świa­tła i chrzę­stu su­chych li­ści, za­le­d­wie póź­ną nocą wy­ru­sza z ko­tli­ny. Nie wstrzy­my­wał go rów­nież trzask ko­na­rów, mio­ta­nych wi­chu­rą; on, sta­ry wyga, ma dość wpraw­ny słuch, aże­by le­śne od ludz­kich roz­róż­nić ha­ła­sy. A i stru­dze­nie nie mo­gło uspra­wie­dli­wiać tak dłu­giej jego za­du­my, czy bez­czyn­no­ści; wszak od­po­czy­wał dzień cały, naj­przód jak trup roz­cią­gnię­ty, dy­sząc a sa­piąc po kar­ko­łom­nej przed wro­giem uciecz­ce; po­tem zwi­nął się w kłę­bek i mię­dzy tyl­ne staw­ki schro­nił czar­ny nos, uzna­jąc dlań to za­ci­sze za naj­wy­god­niej­sze. Je­że­li więc po ta­kim dniu nie ru­szał się z nory, to tyl­ko dla­te­go, że był przez kłu­sow­ni­ka i psa ob­lę­żo­ny.

Te­raz, ze ster­czą­ce­mi uszka­mi sie­dzi na udach, przy­mru­żył śle­pia i nie­omal za­stygł w tej he­ral­dycz­nej po­sta­wie*), pra­gnąc tak po­wią­zać w swym li­sim mó­zgu zgod­nie z po­tęż­ną lo­gi­ką in­stynk­tu wszyst­kie wra­że­nia chwi­li, aże­by go one pod­trzy­my­wa­ły w ja­mie, w któ­rej, dzię­ki szcze­li­nie ska­ły uzy­skał go­ścin­ność.

Bo to nie co­dzien­na jego sie­dzi­ba, ta jama; to niby ja­kiś szczyt wie­ży, gdzie tyl­ko ktoś ob­lę­żo­ny, już w naj-więk­szem nie­bez­pie­czeń­stwie szu­ka ostat­nie­go ra­tun­ku.

Tego dnia, o świ­cie, li­si­sko za­snę­ło w gąsz­czy­ku cier­ni, w tem­sa­mem miej­scu, gdzie zdy­baw­szy za­jącz­ka, co ścią­gał już do ko­tli­ny, mi­strzow­skim cio­sem zę­bów zgru­cho­tał mu pa­cierz, po­czem po­żarł ca­łe­go, prócz skó­ry i fu­tra.

I śnił roz­kosz­nie, kie­dy na­raz jan­cza­rek na szyi psa Mi­rau­ta bru­tal­nie wy­rwał go ze słod­kie­go spo­czyn­ku, ko­ły­sa­ne­go wio­sen­nem słoń­cem i bło­giem tra­wie­niem.

A ze wszyst­kich psów w oko­li­cy, ja­kie nie­po­ko­iły go czę­sto ran­ka­mi lub po ro­sie je­sien­nej, ża­den nie był tak nie­bez­piecz­ny, bo tak bar­dzo za­cie­kły, jak Mi­raut.

*) Vid… herb „Lis”. Przyp, tłum.

Na­uczo­ny cięż­kiem do­świad­cze­niem, lis wie­dział, że z nim for­tel nie pro­wa­dzi do celu. Więc z chwi­lą kie­dy usły­szał jego szcze­ka­nie, lub ten prze­klę­ty dzwo­ne­czek, wnet zmia­tał co sił pro­sto przed sie­bie i dla zmy­le­nia po­go­ni, wbrew zwy­cza­jo­wi, za­ta­czał ogrom­ny krąg, klu­czył jak za­jąc pod ro­gach, a po­tem, wró­ciw­szy do ska­ły Mo­ra­ies, strą­cał szyb­ko ka­my­ki le­żą­ce bliz­ko otwo­ru jamy, pew­ny, że tym ma­new­rem za­cie­ra śla­dy wro­go­wi.

Na­tem po­le­ga­ła jego naj­now­sza tak­ty­ka, któ­ra do­tych­czas nie za­wo­dząc go nig­dy i dziś nie za­wio­dła.

Mimo to, lis był bar­dzo nie­spo­koj­ny, bo zda­wa­ło mu się, że na kil­ka­dzie­siąt sko­ków za sobą do­strzegł ukry­tą poza pniem drze­wa po­stać my­śliw­ca Li­see'go, zwierzch­ni­ka psa Mi­raut.

znał go do­brze. Ale tym ra­zem nie drżał na huk wy­strza­łu, to­wa­rzy­szą­cy zwy­kle spo­tka­niu dwóch nie­przy­ja­ciół, nie sły­szał prze­raź­li­we­go świ­stu ku­lek oło­wia­nych, tych ku­lek, co po­mi­mo szu­by zi­mo­wej, ką­sa­ją bo­le­śniej i głę­biej niż zwy­kłe kol­ce cier­nio­we.

Więc nie­po­ko­ił się, choć nie­zu­peł­nie pew­ny, ale ta nie­pew­ność wła­śnie ro­dzi­ła w nim trwo­gę, bu­dząc za­cho­waw­czy in­stynkt, któ­ry na myśl o okrop­nem po­ło­że­niu, nie po­zwa­lał mu ani na krok wy­tknąć nosa z jamy.

Wci­śnię­ty głę­bo­ko w ska­łę, za­uwa­żył ja­kiś sze­lest po­dej­rza­ny, któ­ry, co praw­da, ła­two mo­gły spra­wić sta­cza­ją­ce się ostat­nie ka­my­ki, przed chwi­lą po­ru­szo­ne jego staw­ka­mi; lecz to przy­pusz­cze­nie oba­lił wnet dziw­ny ło­skot, ja­kie­go lis do­tych­czas nie sły­szał.

I wę­szył za­sadz­kę, czu­jąc się więź­niem Li­see'go.

II.

Zda­wa­ło­by się, że Iis istot­nie za­stygł w tej apa­tycz­nej po­sta­wie sfink­sa, ale prze­czy­ły temu jego staw­ki i ko­niusz­ki uszów, drżą­ce na ów ha­łas co­raz groź­niej­szy, prze­czy­ły bły­ski źre­nic po­dłuż­nych, mi­ga­jąc ner­wo­wo z pod po­wiek przy­war­tych.

Bo też on nie za­stygł, on czu­wał. Ta­kie roz­my­śla­nie sta­re­go włó­czę­gi trwa­ło całą noc. Co praw­da, nie pil­no mu było wy­cho­dzić. Jego brzuch, zresz­tą przy­wy­kły do po­stów czę­stych i dłu­gich, dzi­siaj od rana rze­tel­nie wy­ła­do­wa­ny kosz­tem smacz­ne­go za­jącz­ka, już sam przez się na­kła­niał do wy­god­nej sie­sty, a tem­bar­dziej w wa­run­kach, w ja­kich by­ło­by lek­ko­myśl­no­ścią po­rzu­cać schro­ni­sko, któ­re mu nie w jed­nem już nie­bez­pie­czeń­stwie da­wa­ło ra­tu­nek.

Noc, to dla lisa sprzy­mie­rze­niec za­wsze po­żą­da­ny, ale dziś wła­śnie miał on po­wo­dy nie do­wie­rzać ciem­no­ści i ci­szy. I ocze­ki­wał świ­tu w na­dziei, że się sy­tu­acya wy­ja­śni; albo po­twier­dzą się jego po­dej­rze­nia, albo oka­żą płon­ne­mi, przy­wra­ca­jąc mu wol­ność.

Go­dzi­ny bie­gły. Ja­sne świa­tło księ­ży­ca ry­so­wa­ło na ciem­nem tle nie­ba jesz­cze ciem­niej­sze drzew ko­na­ry, któ­rych ga­łąz­ki pra­wie nie­do­strze­gal­ne, świe­ży­mi pącz­ka­mi gę­sto ob­sia­ne, zda­wa­ły się zwi­sać nad la­sem, jak­by mgła przej­rzy­sta.

Dłu­gie rzę­dy ku­pek chru­stu, wy­rą­ba­ne­go po ru­sze­niu so­ków przez drwa­li, usta­wio­ne rów­no­le­gle, rzekł­byś, bo­le­ją nad swy­mi pę­da­mi, za­mie­ra­ją­cy­mi tak mło­do.

Kosy, któ­re od świ­tu za­wo­dzi­ły we­so­łe pio­sen­ki, już daw­no za­mil­kły, je­dy­nie szum wia­tru po­cią­gał zwol­na i wstrzą­sał ga­łę­zi do cza­su huka – nic pusz­czy­ka. Zie­mia dy­sza­ła nie­okre­ślo­ną, prze­ni­kli­wą wo­nią wio­sen­ną, a z nią się le­śne łą­czy­ły za­pa­chy.

Z brza­skiem dnia po­ja­wił się Li­see z Mi­rau­tem na prze­dzie. Wię­zień usły­szał po­nad otwo­rem jamy wę­sze­nie psa i prze­kleń­stwa kłu­sow­ni­ka, któ­re­go gnie­wa­ła cier­pli­wość i zna­na mu do­brze wy­trwa­łość li­sów, a gnie­wa­ła z ła­kom­stwa na sre­brzy­ste fu­tro, ja­kie już wi­dział złu­pio­ne z ofia­ry.

Ale li­si­sko, ob­li­zu­jąc czer­wo­nym ozor­kiem nos spi­cza­sty sta­re­go spry­cia­rza, win­szo­wał so­bie, że nic mu na te­raz nie gro­zi i jął ob­my­ślać, jak­by się tu wy­mknąć wro­go­wi.

A spo­so­bów było dwa: albo uciec, albo śmia­ło wy­zwać głód i znu­żyć za­wzię­tość ob­le­ga­ją­ce­go, któ­ry uwie­rzyw­szy w istot­ną jego uciecz­kę, mo­że­by po­nie­chał za­sadz­ki.

Ten dru­gi spo­sób, to osta­tecz­ność, więc lis zde­cy­do­wał się na pierw­szy.

Ale jak uciec, sko­ro za­sadz­ka bro­ni wyj­ścia z nory? Tedy pa­zu­ra­mi i no­sem ba­dał trwoż­li­wie ścia­ny wię­zie­nia. I oto wy­nik smut­ny: ska­ła przed nim, ska­ła po­nad nim, ska­ła na pra­wo i lewo; da­rem­na po­ku­sa! Lecz pod nim. w zie­mi czar­nia­wej… lgną nie­co pa­zu­ry. Czyż­by tu było zba­wie­nie? I od­waż­nie, a z za­cie­kło­ścią roz-pacz­ną wnet za­brał się do ko­pa­nia tej mięk­kiej zie­mi.

Do schył­ku dnia wy­ko­pał już norę na do­brą sto­pę głę­bo­ką, ob­ję­to­ści li­sie­go kor­pu­su, kie­dy na­gle jego pa­zu­ry stru­dzo­ne zgrzyt­nę­ły na czemś twar­dem… Opo­ka!… Ko­pał obok… tu tak­że opo­ka! Lecz dra­pał da­lej, dra­pał całą noc, ufny, że jed­nak zba­wie­nie wy­dra­pie.

Ale krzy­wi­zna pod­ło­gi w grun­cie, wzno­sząc się nie­znacz­nie, do­pro­wa­dzi­ła go do wy­lo­tu nory. Za­cie­trze­wio­ny lis nic spo­strzegł się i dra­pał, dra­pał za­wzię­cie.

Dra­pał trzy dni i trzy noce, ką­sa­jąc zie­mię z taką wście­kło­ścią, że mu się pia­na z py­ska to­czy­ła; zdarł na nic pa­zu­ry, po­wysz­czer­biał szpil­ki, po­ka­le­czył nos, aż całą zie­mię zrył w gro­cie.

Nie­ste­ty, opo­ka nie mia­ła li­to­ści! Bied­ny wię­zień, zgłod­nia­ły, zgo­rącz­ko­wa­ny wi­do­kiem zie­mi zbu­rzo­nej do­ko­ła, po wal­ce, któ­ra wy­czer­pa­ła mu siły do­szczęt­nie, padł jak nie­ży­wy i spał dwa­na­ście go­dzin snem oło­wia­nym.

III.

Gwał­tow­ne hur­ko­ta­nie w brzu­chu, pu­stym od tak daw­na, zbu­dzi­ło lisa w ja­mie, po­nu­rej swym bez­ła­dem. Szcze­ry świt uśmie­chał się do sza­rej opo­ki; pącz­ki drzew roz­wi­nę­ły się już bo­ga­to; prze­róż­ne tony zie­le­ni za­chę­ca­ły do ży­cia pod słoń­cem, a kon­cert ko­sów i droz­dów wy­gry­wał świa­tu sym­fo­nię wol­no­ści.

Wszyst­ko to nie mo­gło nie draż­nić okrop­nie uszów nie­wol­ni­ka. I strasz­na rze­czy­wi­stość szarp­nę­ła mózg lisa, jak jego szpil­ki ostre szar­pią wnętrz­no­ści za­ją­ca. Ale coż po­cznie! Więc kuc­nął zre­zy­gno­wa­ny, jak mogł naj­wy­god­niej i głod­ny ma­rzył i cze­kał.

A tam, na ze­wnątrz, wśród cud­nej do­ko­ła har­mon­ji, jak­by urą­ga­ją­cej jego strasz­nej doli – za­kła­da­no wny­ki.

Był to wła­ści­wie zwy­czaj­ny sa­mo­trzask, ulep­szo­ny przez Li­see'go, a po­le­ga­ją­cy na dwóch drą­gach, jak słu­py sza­fo­tu i na bel­ce dę­bo­wej, umiesz­czo­nej w po­przek u góry. Bel­ka, ostro ścię­ta z boku, za wej­ściem nie­ostroż­ne­go in­tru­za mię­dzy te fa­tal­ne drą­gi, spa­da­ją­ce za po­mo­cą od­po­wied­nie­go me­cha­ni­zmu, jak nóż gi­lo­ty­ny, prze­trą­ca­ła mu krzy­że śmier­tel­nie.

W po­bli­żu ta­kie­go to rusz­to­wa­nia mózg lisa, pod­nie­co­ny gło­dem, wskrze­sał roz­kosz­ne wspo­mnie­nia naj­przód smacz­nych kę­sów ła­two uło­wio­nych, więc ist­nych uczt ze świe­że­go mię­sa i cie­płej jesz­cze krwi, a choć­by pa­dli­ny, a po­tem skrom­niej­sze, w czas zimy, jak kre­tów zde­chłych na łą­kach, a wresz­cie prze­mar­z­łych ja­gód po bez­list­nych krza­kach, albo bli­żej wio­sny, le­śnych ja­błek kwa­śnych, nad­gni­łych pod śnie­giem,

Ileż się to zja­dło za­ję­cy zdo­by­tych po ro­wach lub na dróż­kach po­lnych, a ile mło­dych za­jącz­ków w lu­cer­nie albo w ko­ni­czy­nie! To znów ku­ro­pa­twy, gdy sie­dzą na ja­jach, a te ja­jecz­ka, coż to za fry­ka­sy! A kury, po­rwa­ne śmia­ło tuż pod fol­war­kiem, w oczach psiej stra­ży i pod gro­zą strza­łów czuj­ne­go dzier­żaw­cy!

Z bie­giem jed­no­staj­nych go­dzin, co­raz gwał­tow­niej­sze kur­cze żo­łąd­ka wzma­ga­ły okrop­ne lisa cier­pie­nie.

Więc wy­cią­gnął się sto­icz­nie i żeby stłu­mić gło­śne mo­le­sty brzu­cha, przy­warł nim ca­łym do zie­mi. W ta­kiej po­zy­cji, chcąc stra­pio­ne my­śli od­wró­cić od okrut­nej chwi­li, przy­wo­ły­wał na pa­mięć daw­niej­sze nie­bez­pie­czeń­stwa, z ja­kich bez szwan­ku wy­cho­dził: uciecz­ki wśród śró­cin gwiż­dżą­cych zło­wro­go, mi­strzow­skie klu­cze dla zmy­le­nia tro­pu oga­rom, gał­ki strych­ni­ny, zdra­dziec­ko nę­cą­ce głod­ne­go. Ale na ekra­nie jego wier­nej pa­mię­ci, ze wszyst­kich opa­łów prze­ży­tych, naj­wy­raź­niej od­bi­ła się te­raz pew­na noc zi­mo­wa, od­bi­ła się z naj­drob­niej­szy­mi szcze­gó­ła­mi i z do­kład­no­ścią strasz­li­wą.

„Oio zie­mia bia­ła do­ko­ła, a i drze­wa bia­łe. Na czy­stem nie­bie wy­iskrzo­ne gwiaz­dy roz­le­wa­ją ja­sność zim­ną, nie­wy­raź­ną… Za­ją­ce nie wy­szły z ko­tlin, ku­ro­pa­twy schro­ni­ły się po pod wio­ski, kre­ty śpię twar­do po naj­głęb­szych za­uł­kach swych ko­ry­ta­rzy pod­ziem­nych; w pa­ro­wie, na cier­niach, ni jed­nej tarn­ki prze­mar­z­łej, nig­dzie jabł­ka dzi­kie­go pod le­śną ja­bło­nią. Nic i nic, tyl­ko ta mięk­ka bia­łość, iskrzą­ca się bla­skiem kry­sta­licz­nych gwiaz­dek, od któ­rych mróz wdzie­ra się aż do skó­ry, po­mi­mo gę­ste­go fu­ter­ka.

W od­da­li wio­ska spo­czy­wa, jak­by pod pu­kle­rzem wy­nio­słej dzwon­ni­cy o da­chu bla­sza­nym.

On skra­da się w tym kie­run­ku, zra­zu krą­żąc roz­waż­nie, po­tem, par­ty na­dzie­ją moż­li­wej zdo­by­czy, już pro­sto, śmia­ło zbli­ża się do cełu.

Tu spo­kój, ci­sza… Je­dy­nie ze­gar na szczy­cie dzwon­ni­cy, swym cien­kim gło­sem jak od nie­chce­nia kwa­dran­se dzwo­ni, tam wół się zbu­dzi i brzęk­nie łań­cu­chem…

Na­raz, nos jego czu­je wy­raź­ną, moc­ną woń ścier­wa: za­pew­ne gdzieś zde­chłe by­dlę leży opusz­czo­ne i gni­jąc, łech­ce roz­kosz­nie węch wy­gło­dzo­ne­go.

Więc idzie ostroż­nie, skra­da się ci­chut­ko przez cie­nie par­ka­nu, aż przy­sta­nął o kil­ka kro­ków od miej­sca, gdzie prze­czu­wa ciem­ną masę, le­żą­cą na śnie­gu dzie­wi­czej bia­ło­ści.

W domu na wprost – głu­cho, w oknie śla­du świa­tła. Do­wód, że tam śpią, lub nie­ma ni­ko­go. Lecz on jest po­dejrz­li­wy. I wnet po­słusz­ny lo­gi­ce in­stynk­tu, w bok szyb­ko uska­ku­je, mi­ja­jąc pa­dli­nę, a jed­no­cze­śnie by­stro zer­ka w okno. Ktoś inny nic­by nie do­strzegł; ale prze­ni­kli­wy wzrok wy­traw­ne­go dzi­ku­sa po­chwy­cił za szy­bą ja­kiś sła­by ró­żo­wa­wy od­blask. I to mu wy­star­cza, już ro­zu­mie wszyst­ko.

Wszak nad przy­nę­tą cza­to­wać może ktoś uzbro­jo­ny, go­to­wy do strza­łu. Ale cza­tu­je da­rem­nie. Bo te­raz lis jest pew­ny, że za­tem oknem mil­czą­cem ukry­wa się wróg, mor­der­ca jego rodu. Za­ga­sił lam­pę, aby upo­zo­ro­wać sen „ ale za­po­mniał przy­mknąć drzwicz­ki od pie­ca, skąd świa­tło, choć sła­be, zdra­dza pod­ły pod­stęp. A lis nie rzad­ka sły­szał huk po no­cach i te­raz ro­zu­mie cel tego czu­wa­nia. Któż wie, ilu in­nych, mniej prze­zor­nych, przy­pła­ci­ło ży­ciem ta­kie nie­ostroż­ne zbli­że­nie się na za­bój­czy strzał. I oto we­dług lisa te­mat do dra­ma­tu: Czło­wiek sie­dzi so­bie w domu do­brze na­je­dzo­ny i mar­nie spe­ku­lu­je na zwie­rzę­cej nę­dzy, aże­by w da­nej chwi­li, przy pro­tek­cji nocy, strze­lać ofia­ry przez przy­mknię­te okno.

Tak giną jego le­śni bra­cia, któ­rzy nie­opatrz­nie zbli­ża­li się do wsi, aby już stam­tąd nie wró­cić.

Po tych re­flek­sjach lis swo­im drob­nym, za­wsze skry­tym kro­kiem, za­wra­ca do lasu, aż tu, o ra­do­ści! pod par­ka­nem, w księ­ży­co­wym bla­sku, spo­strze­ga wy­raź­ną syl­wet­kę ko­cie­go ple­mie­nia. O, jak­że mu za­ostrza­ją ape­tyt fos­fo­rycz­ne śle­pia tego my­szo­bój­cy! I po­tęż­nym su­sem rzu­ca się ku nie­mu.

Kot wie, że ma pa­zu­ry dość groź­ne, aby psa od­stra­szyć, lecz one go nie obro­nią przed na­pa­ścią sta­re­go le­śni­ka; wie rów­nież, że i ucie­kać nic mu nie po­mo­że… Ale oto ja­błoń tuż przed nim! Więc co sił pnia do­pa­da i już, już w korę za­pusz­cza pa­zu­ry, kie­dy go za kark chwy­ta­ją kłań­ce wro­ga, upo­jo­ne­go przy­god­ną zdo­by­czą. I głu­sza noc­na hen nie­sie roz­dzie­ra­ją­cy, nie­szczę­sny wrzask przed­śmiert­ny, któ­re­mu psy we wsi na pro­gu bud swo­ich wtó­ru­ją wy­ciem ża­ło­snem".

I wie­le in­nych bło­gich lub strasz­li­wych wspo­mnień ma­ja­czy­ło się li­so­wi po gło­wie, pod­czas, kie­dy go­dzi­ny, ba, na­wet dni dłu­gie, wlo­kły się w nie­skoń­czo­ność.

Aż wresz­cie my­śli po­czę­ły mu się plą­tać, stwa­rza­jąc w li­sim łbie cha­otycz­ny bez­ład: z roz­kosz­nem wspo­mnie­niem ja­kiejś ba­cha­nal­ji zle­wa­ła się w je­den ob­raz zmo­ra prze­ra­że­nia, wi­dział, jak go oto­czy­ły do­ko­ła za­ją­ce, jak wszyst­kie uzbro­jo­ne w strzel­by pra­ży­ły go oło­wiem tak ge­sto, że skó­rę miał jak rze­szo­to i same strzę­py z fu­ter­ka. Ale żył, tyl­ko tra­wi­ła go okrop­na go­rącz­ka; zwy­kle zim­ny, spi­cza­sty nos czar­ny, te­raz ża­rem pała, śle­pia mu po­czer­wie­nia­ły, robi bo­ka­mi, dłu­gi ozór wy­wie­sił jak szma­tę wil­got­ną, a z nie­go, niby z waż­kiej ryn­ny, od czasn do cza­su ście­ka kro­pla potu, któ­rą skwa­pli­wie ob­li­zu­je, pie-kiel­nem tra­wio­ny pra­gnie­niem.

Czas upły­wał. Lis cią­gle wie­trzył za­sadz­kę, a szu­ka­jąc spo­so­bu, jak­by się od niej uwol­nić, usi­ło­wał zro­zu­mieć, na czem po­le­ga wła­ści­we nie­bez­pie­czeń­stwo. Ale dra­pież­nik nie zna się na ludz­kiej me­cha­ni­ce, więc wo­bec jej drę­czą­cej go ta­jem­ni­czo­ści, z dwoj­ga zte­go, woli głód cier­pieć w bez­piecz­nej kry­jów­ce.

Jed­ne­go ran­ka już się ucie­szył na­dzie­ją swo­bo­dy; Li­see przy­szedł, po­zo­stał chwi­lę i coś po­ru­szył. Ale od­cho­dząc tak za­klął, że to li­so­wi roz­wia­ło złu­dze­nie. Klął za­tem gro­ził, a więc za­pew­ne tyl­ko oglą­dał apa­rat.

Od tej pory kłu­sow­nik po­wra­cał co­dzien­nie o świ­cie i klął co­dzien­nie, że nie wi­dzi koń­ca.

A nie­szczę­śli­wym więź­niem co­raz więk­sza tar­ga­ła go­rącz­ka. To le­żał roz­cią­gnię­ty i dy­szał zzia­ja­ny, to znów się zry­wał i krą­żył do­ko­ła, spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć wyj­ście, któ­re­go nie było.

Na ho­ry­zont wdzie­rał się księ­życ w pół­ko­lu, księ­życ na ostat­niej kwa­drze, księ­życ czer­wo­ny. By­łaż­by to ćwiart­ka ocie­kłe­go krwią mię­sa, któ­rą mu okrut­na po­tę­ga na urą­go­wi­sko po­ka­zu­je w chmu­rach? I nie po­ru­sza­jąc się, lis ob­ró­cił wy­nędz­nia­łą mord­kę i w księ­życ za­mglo-nemi spo­glą­dał ocza­mi…

Jak pierw­sze­go wie­czo­ra nie­wo­li, róg wia­tru dął po­tęż­nie wśród gąsz­czów zie­le­ni. A jemu się zda­wa­ło, że to stu oga­rów gra­nie, co gu­biąc trop za nim, to się od­da­lą, to zbli­ża, na­prze­mian. A może to szum po­to­ku? Więc, aby po­że­ra­ją­ce uga­sić pra­gnie­nie, ob­ra­cał się do­ko­ła sa­me­go sie­bie, szu­ka­jąc wody, tej kry­nicz­nej wody, któ­ra­by mogł po­chła­niać, po­chła­niać bez mia­ry…

Brzask jed­ne­go dnia po­czy­nał zwol­na roz­le­wać swą mlecz­ną ja­sność po nad są­sied­ni­mi la­sa­mi. – Trze­ba z tem skoń­czyć!

Zde­cy­do­wał się lis na­gle i nie spoj­rzaw­szy za sie­bie, reszt­ka­mi ener­gji wy­chu­dłe ze­brał staw­ki, wraz się od­są­dził i chlu­snął na losy nie­od­gad­nio­ne!…

IV.

Tego dnia, jak po­przed­nich, kłu­sow­nik szyb­ko, choć z tru­dem, wdra­py­wał się ście­ży­ną pod stro­mą górę, od­ci­ska­jąc na niej gwoź­dzie swo­ich cięż­kich bu­tów. Spie­szył do li­siej jamy.

Mi­raut, jak na psa do­brze uło­żo­ne­go przy­sta­ło, po­prze­dzał pana o kil­ka kro­ków. Nie prze­kra­czał on nig­dy na ta­kich wy­pra­wach pew­nej od­le­gło­ści, uświę­co­nej zwy­cza­jem i wza­jem­ną zgo­dą. Ale dziś Li­see mu­siał czę­stem po­świ­sty­wa­niem przy­po­mi­nać swe­mu wspól­ni­ko­wi ich daw­ne ukła­dy.

Z trą­bą pod wiatr i jak drut wy­pro­sto­wa­nym ogo­nem, Mi­raut z da­le­ka już wę­szył zdo­bycz, na co tam­ten ręce ko­ści­ste za­cie­rał z ra­do­ści, zdą­ża­jąc do nory. Pies,

któ­ry wy­prze­dził go znacz­nie, roz­kra­czył się tu na czte­rech ła­pach, jak wry­ty, wy­cią­gnął pysk, wzrok utkwił przed sie­bie i w ta­kiej po­sta­wie, ze ster­czą­cym ogo­nem, wstrzy­my­wał skok, cze­ka­jąc na­dej­ścia i ko­men­dy mi­strza.

Pod cię­ża­rem opa­dłej bel­ki dę­bo­wej, lis wy­cień­czo­ny, jak­by ob­sku­ba­ny, le­żał na pra­wym boku, uję­ty z tyłu za udo. Bel­ka, spa­da­jąc nie­co uko­śnie, oszczę­dzi­ła zbie­go­wi cio­su w same krzy­że, co mu na te­raz oca­li­ło ży­cie. Ale był omdla­ły, bez zmy­słów. Ja­kaś kle­ista ciecz bia­ła­wa są­czy­ła mu się z noz­drzy, śle­pia przy­mknię­te krwią za­szły.

I le­żał tak już z kwa­drans, kie­dy nad­szedł kłu­sow­nik. Zły i wzgar­dli­wy uśmiech zwy­cięz­cy mó­wił te­raz, że jego try­umf dja­blo ma­le­je wo­bec re­al­nej war­to­ści zwy­cię­żo­ne­go. Skór­ka na nic, zresz­tą sza­nu­ją­cy się hy­cel wsty­dził­by się obie­lać tak obrzy­dli­wą pa­dli­nę.

Ale wtem Li­see, przy­glą­da­jąc się tru­po­wi swo­jej ofia­ry, do­strzegł, że ten jesz­cze zi­pie, że drga­ją mu staw­ki. Więc żyje li­siu­ra.

I na­gle przy­szła chło­pu do gło­wy dzi­ka myśl ze­msty i ucie­chy za­ra­zem.

Zdjąw­szy ob­róż­kę z psa, za­ło­żył ją na szy­ję li­so­wi, po­tem wy­do­był z kie­sze­ni spodni ka­wał­ki sznur­ka, z nich na po­cze­ka­niu zro­bił ka­ga­niec i na­cią­gnął go na nos sta­re­go szkod­ni­ka. Te­raz chust­ką zwią­zał mu tyl­ne łapy, sa­mo­trzask prze­niósł i usta­wił w po­bliz­kim gąsz­czu i na­resz­cie, wró­ciw­szy do lisa, po­rwał go za nogi, za­rzu­cił so­bie na ra­mię i szyb­kim acz cięż­kim kro­kiem pu­ścił się do wsi z po­wro­tem.

Mi­raut szedł z tyłu, krok w krok, za­dzie­ra­jąc raz po raz łeb ku zwi­słej li­siej mord­ce, bu­ja­ją­cej pod pa­chą szka­rad­ne­go czło­wie­ka.

Ryt­micz­ność cho­du Li­see'go, sło­necz­ne cie­pło i bal­sa­micz­ne po­wie­trze pięk­ne­go po­ran­ku wio­sny, wszyst­ko to ocu­ci­ło lisa.

O, jak bło­giej ulgi, tak słod­kiej lek­ko­ści do­zna­wał te­raz na wspo­mnie­nie okrut­nej mę­czar­ni pod miaż­dżą­cą bel­ką! A ta roz­kosz od­dy­cha­nia peł­ne­mi płu­ca­mi, ta roz­kosz przy­po­mi­na­ją­ca mu jego włó­czę­gi sa­mo­pas po le­sie!

I cho­ciaż na pół zdrę­twia­ły, cho­ciaż o świa­do­mo­ści za­mglo­nej, ra­do­wał się tym po­god­nym dniem ja­snym, tem słoń­cem, co pnie się na nie­bo.

A w mia­rę, jak przy­cho­dził do sie­bie, bło­gie uczu­cia ustę­po­wa­ły miej­sca in­nym, bo­le­snym. Wszak staw­ki miał skrę­po­wa­ne i szy­ję zdła­wio­ną; a i łeb, wi­sząc na opak, cię­żył mu okrop­nie; na­resz­cie te obce mu wo­nie rodu ludz­kie­go i psie­go, co go tak ogar­nia­ją bru­tal­nie! O, strasz­na rze­czy­wi­sto­ści! I wy­trzesz­czył go­rącz­ką pa­ła­ją­ce śle­pia i wi­dział wszyst­ko: wi­dział kłu­sow­ni­ka, któ­ry go dła­wi twar­de­mi rę­ka­mi, wi­dział tuż psa ze łbem spusz­czo­nym, o wro­giem spoj­rze­niu. Opo­dal wio­ska, do­brze mu zna­na. Ileż tam groź­nych za­sa­dzek, ilu nie­przy­ja­ciół!

Więc na­gle wy­prę­żył mu­sku­ły i szarp­nął się roz­pacz­li­wie; a nuż się ze­rwie i ze­mknie do lasu! Ale czło­wiek pil­no­wał. Jesz­cze moc­niej za­ci­snął pię­ści i zgniótł mu łapy, jak w klesz­czach. A i Mi­raut wark­nął cza­sem na do­wód nie­ubła­ga­nej czuj­no­ści.

I wśród tych mę­czar­ni lis za­po­mniał o gło­dzie i o pra­gnie­niu. Nie­bez­pie­czeń­stwo wzię­ło inny ob­rót, ale sta­ło się bliz­kie, bo bez­po­śred­nie, a jako ta­kie – groź­niej­sze. Czyż nie le­piej było zdech­nąć z gło­du tam w ja­mie, niż tu być ska­za­nym, któż zgad­nie, na jak strasz­ne przed­śmiert­ne ka­tu­sze?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: