Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Transakcja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Transakcja - ebook

Prawnik uznanej kancelarii prawnej otrzymuje do poprowadzenia niecodzienną sprawę. Chodzi o eksploatację bogatych złóż naturalnych odkrytych w Polsce. W tym samym czasie na placówce dyplomatycznej nagle umiera jego stary przyjaciel. Tajemnica tej śmierci niepokojąco zbiega się z prowadzoną transakcją.
Walka o zabezpieczenie interesów Skarbu Państwa i rozwikłanie zagadki śmierci przyjaciela okazuje się nie jedynym frontem zmagań bohatera. Żona, dzieci, radości ale i zmartwienia, w końcu coraz częstsze napięcia spowodowane intensywną pracą. Tymczasem transakcja nabiera tempa, a w kancelarii pojawia się atrakcyjna młoda prawniczka. Czy bohater oprze się jej urokowi?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-926-8
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ewie

z podziękowaniem

za wszystkie wspólne lata

Warto na początku jasno zaznaczyć, że Transakcja jest tylko powieścią, a wszystkie postacie i wydarzenia tu przedstawione są wyłącznie wytworem wyobraźni autora.

Jakiekolwiek podobieństwo do postaci i wydarzeń rzeczywistych jest niezamierzone i przypadkowe.

A przecież w całym gąszczu powieleń i splotów

człowiek pozostał Adamem:

wciąż w rzeczywisty sposób rozstrzyga się w nim,

czy dotrzyma kroku słowom Boga,

dochodzącym do głosu w rzeczach i zdarzeniach,

czy też od nich się uchyli.

Martin Buber, Dialog, tłum. Jan Doktór

To najtrudniejsze zawsze jest

Powiedzieć „nie”, gdy mówią „tak”

Nie, nie, nie...

Bądź pozytywnym wojownikiem

Kiedy na ringu zostajesz sam

Tak, tak, tak...

Za dużo dzieci nie ma już

Swoich tatusiów i swoich mam

T. Love, Nie, nie, nieROZDZIAŁ I

1.

10 maja 2012 roku

Gdy w piękny poranek przebił się w końcu przez korki i wjeżdżał na parking najwyższego biurowca Warszawy, nie miał pojęcia, że jego intensywne życie jeszcze bardziej przyspieszy.

Zatrzasnął energicznie drzwi nowego forda galaxy. Ten nie za duży van z przeszklonym dachem pasował idealnie do jego image’u męża i ojca, przedstawiciela tworzącej się w Polsce klasy średniej. Lubił tak czasami myśleć o sobie, a myśli tej towarzyszył delikatny uśmieszek w kącikach ust, ni to zadowolenia, ni to ironii. Dyskusje o klasie średniej rozśmieszały go, ilekroć wyjeżdżał poza Warszawę, do prawdziwej Polski z kilkunastoprocentowym bezrobociem.

Za kilka miesięcy na świecie miało się pojawić jego czwarte dziecko, czym na razie nie chwalił się zbytnio. Pod tym względem i tak był w firmie rekordzistą. Ze zmianą samochodu szkoda było czekać. Wiosenna promocja trwała, a innej miało już nie być.

Piśnięcie alarmu i po kilku krokach był przy windzie. Wcisnął przycisk i rzucił kątem oka na swoje odbicie w lustrze. Dość wysoki, sylwetka sprężysta, krótkie włosy odważnie podgolone z tyłu i po bokach całkiem kształtnej czaszki. Choć do czterdziestki pozostały mu ponad cztery lata, w ostatnich tygodniach odczuwał boleśnie, że jest w conradowskiej smudze cienia i na dantejskiej połowie czasu. Połowie? Oby! Żył przecież bardzo intensywnie.

Zjechał na dół. Garaż, w którym parkował, ulokowany był na kilku piętrach mniejszego budynku połączonego z głównym gmachem przeszkloną wieżą. Żeby dostać się do biur, należało najpierw zjechać z parkingu na parter, a następnie przejść obszernym, szklanym holem do wind. Po drodze można było wpaść do saloniku prasowego po gazetę lub gumę do żucia, oddać ubrania do pralni czy wypłacić pieniądze z bankomatu. Budynek Warsaw Blue Tower wciąż uchodził za najbardziej prestiżowy biurowiec stolicy. Oprócz przedstawicielstw międzynarodowych instytucji finansowych miały tu swoje biura wielkie koncerny oraz z pół tuzina kancelarii prawniczych ze światowego i warszawskiego top ten. Śmieszyło go nieco, gdy niektórzy jego znajomi po usłyszeniu odpowiedzi na pytanie o siedzibę kancelarii z uznaniem kiwali głowami. Na nim ta lokalizacja nie robiła już najmniejszego wrażenia. Odczuwał natomiast boleśnie jej mankamenty, gdy zdarzało mu się wyjechać wcześniej z biura. Przebicie się przez Emilii Plater do Alej Jerozolimskich było istną męką, czasami trwało dłużej niż pokonanie kolejnych dwudziestu kilometrów. Ostatnio przeżył alarm i zbieganie z trzydziestego siódmego piętra. Jakiś dowcipniś, a może psychopata, zadzwonił do ochrony z informacją o podłożeniu bomby. Klienci nabierali jednak zaufania, przyjeżdżając na spotkania do ich – jak to określił jeden z kolegów z konkurencji – imperialnego biura. Przyzwyczaił się już do rozważań gości na temat technologii budowlanych używanych w wysokościowcach tudzież dokonywania rankingu widoków roztaczających się z najwyższego piętra, które zajmowała kancelaria.

Sunął w górę szklaną panoramiczną windą w towarzystwie kilku osób. Młody mężczyzna, zapewne niemający jeszcze trzydziestu lat, z użelowanymi włosami i w skórzanym płaszczu, niedbale żuł gumę. Ewidentnie się wyróżniał, jego styl był zdecydowanie odmienny od stylu większości pracowników biurowca. Poza tym dwaj inni, w nienagannych garniturach, z aktówkami, żywo rozmawiali o jakichś raportach finansowych. Ci przynajmniej nie byli prawnikami, pewnie audytorzy z wielkiej czwórki. Jeszcze biker. Bikersi, czyli kurierzy na rowerach, budzili niesłabnące zainteresowanie Maćka. Mocno dojrzali mężczyźni o ogorzałych twarzach, z dredami na głowie, wymyślnymi kolczykami w uszach, a nierzadko i w nosach, dziwacznymi dodatkami do garderoby. Wyglądało mu to na jakąś subkulturę, jak te, którymi interesował się w podstawówce.

Winda bezszelestnie zatrzymywała się na kolejnych piętrach. W końcu leniwie dotarła do ostatniego. Wysiadł. Jak co dzień od jedenastu lat w firmie powitał go powściągliwy uśmiech recepcjonistki. Umieszczona w łączniku między windami a biurami, całkowicie przeszklona i zawieszona nad tętniącą życiem stolicą recepcja robiła oszałamiające wrażenie. Za jej urządzenie można by kupić niezły samochód. Marmurowy, nowoczesny kontuar, za którym siedziały uśmiechnięte, ładne dziewczyny pracujące tu w charakterze recepcjonistek. Obrazy zawieszone na specjalnie wzniesionej w tym celu ściance z karton-gipsu. I nazwa firmy z idealnie skrojonych chromowanych liter, która lśniła na ścianie na wprost tak, że żaden wchodzący nie mógł nie zwrócić na nią uwagi.

Kolejne rytualne czynności, klik kartą i już był w swojej części biura. Kilkoro studentów i początkujących prawników siedziało w open space i dyskutowało beztrosko, zwróciwszy się ku sobie, a plecami do monitorów.

– Cześć – rzucił oschle.

Wszyscy byli tu ze sobą na ty. Nie zawsze był z tego zadowolony, miał wrażenie, że niektórzy przez to słabiej pracują. Pamiętał jednak, jakie wrażenie zrobiło to na nim, gdy jako zupełny młokos od samego początku mógł mówić po imieniu do szefów kancelarii. A następnego dnia jeden ze starszych prawników podczas telekonferencji nakazał detektywowi prowadzącemu dochodzenie w sprawie podróbek pewnej zacnej firmy francuskiej „kontaktować się dalej w tej kwestii z mecenasem Rumickim”.

– Cześć – mruknęło chórem młode towarzystwo, po czym posłusznie okręciło się na fotelach i każdy powrócił do swojej ledwo rozpoczętej pracy.

Maciek zamknął drzwi gabinetu od wewnątrz. Odkąd podjął rozmowy o potencjalnym przejściu do Dixon & McQuine, raczej unikał długich pogawędek w biurze. Czuł się jak konspirator, który może zdradzić się jakimś nieopatrznym grymasem czy lekkomyślnie rzuconym słowem.

Pierwsza czynność: odpalenie komputera i szybkie zalogowanie się, by przejrzeć dokładniej maile, których nie chciało mu się czytać w windzie na telefonie. Przerzucanie w biegu „Rzeczpospolitej”, no i kawa. Wszedł do kuchni znajdującej się kilkanaście metrów od jego pokoju.

– Cześć, Maciek. – Powitał go głos dziewczyny wyjmującej szklankę spod dozownika wody.

– A, cześć, Beata – odpowiedział nieco zdziwiony, jakby dziewczyna nie miała prawa być w tym miejscu i o tej porze.

Mówiło się w firmie, że Beata jest obiecującym młodym prawnikiem. Do zespołu dołączyła przed kilkoma miesiącami i, co nie uchodziło uwagi w biurze, była kobietą wyjątkowej urody.

– Jak twój długi weekend? Bo ja wróciłam dopiero wczoraj. – Ukazała w promiennym uśmiechu dwa rzędy nieskazitelnie białych i równych zębów.

– Ach, świetnie – odpowiedział bez zająknięcia.

Mimo że weekend przeznaczyli z żoną na urządzanie nowego domu, faktycznie byli zadowoleni. Biegali po składach budowlanych i meblowych, podczas gdy dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi z jego firmy, wliczając sekretarki, informatyków i kierowcę, nurkowało w tym czasie w Egipcie, pływało jachtem po Morzu Śródziemnym lub opalało się na którejś z malowniczych greckich wysp. Ciąża, propozycja z kancelarii Dixon & McQuine, koniec budowy domu i kilka transakcji spowodowały, że ostatnie tygodnie były niezwykle intensywne i stresujące dla obojga. Byli zmęczeni, zapędzeni, rozdrażnieni, oschli. Długi weekend okazał się zbawienny.

– Wiesz, wystarczy być poza biurem przez kilka dni, aby się zregenerować. Ale po trzech dniach w pracy już prawie zapominam o tym beztroskim tygodniu. A ty gdzie byłaś? Świetna opalenizna, by the way.

– Na Lanzarote. Było super, polecam. – Rozmarzyła się.

W jej pokoju zadzwonił telefon. Uśmiechnęła się ponownie, odwróciła na pięcie i natychmiast zniknęła. Maćka przeszedł dreszcz, miał nadzieję, że tylko zazdrości. Też chętnie spędziłby czas na Lanzarote, a nie w sklepach ogrodniczych, Ikei i na starym hamaku z widokiem na stan surowy domu sąsiada.

2.

Z kubkiem kawy z mlekiem rozsiadł się wygodnie w fotelu, omiótł wzrokiem panoramę Warszawy, po czym zaczął przeglądać maile.

– Co my tu mamy? – mruknął do siebie. – Jakieś odpowiedzi na wczorajsze memo, które smażyliśmy z Michałem do północy.

„Nie, to już przesada” – pomyślał. Klient zdołał znowu zadać kilka pytań do tekstu, który, jak mu się wydawało, nie mógł być już bardziej wyczerpujący i klarowny.

Bycie wyczerpującym to zazwyczaj nie była cecha materiału dla klienta. Znakomita większość ludzi biznesu, z którymi pracował, nie miała czasu na czytanie wypracowań i rozprawek prawniczych. Skomplikowane zagadnienia należało im dostarczać rozpisane na schematy, w punktach, podane prostymi słowami, bez prawniczych określeń. Każdy tekst musiał być client friendly, czyli przyjazny dla klienta nieprawnika, podany tak, aby adresat zrozumiał go i się nie zgubił. Krótko, przejrzyście, z minimum słów i precyzyjną odpowiedzią na zadane pytanie. Trudno było tym różnym dyrektorom generalnym i finansowym zrozumieć, że w świetle przepisów nie można dać czasami precyzyjnej odpowiedzi i że zastrzeżenia to nie bajania prawników, ale rzetelność w udzielaniu porady.

Dobrze pamiętał, jak dziewięć lat temu George McCaine z londyńskiego biura Norris & Wood przeciągnął ich pod kilem, jego i Krzyśka, jego przełożonego, starszego prawnika, a teraz partnera. McCaine mieszkał przez kilka dni w Marriotcie, a oni mieli napisać supermemorandum dla klienta, którego George właśnie chciał złowić. To był agresywny amerykański fundusz inwestycyjny, który węszył, czy nie zacząć sprzedawać swoich papierów wartościowych w Polsce, ale nie bardzo miał ochotę budować swoją sieć w kraju, o którym nie za dużo wiedział. Maciek nie znał się na tym zupełnie, zresztą na mało czym się znał zaraz po ukończeniu studiów. Sprawa okazała się naprawdę skomplikowana. Po dwóch dniach i dwóch nocach solidnego przekopywania się przez temat, po przeczytaniu wszystkiego, co było dostępne w języku polskim, i po przepytaniu kilku znajomych prawników zajmujących się funduszami przelał wszystko na papier najlepiej, jak potrafił. Opisał, jakie są możliwości sprzedawania w Polsce produktów oferowanych przez amerykański fundusz inwestycyjny bez tworzenia struktur na miejscu, przedstawił wszystkie za i przeciw, dodał sporo komentarza. Wyglądało to, jak mu się wydawało, profesjonalnie i wyczerpująco.

McCaine kazał sobie przesłać memorandum pocztą elektroniczną do hotelu, aby „rzucić okiem w wolnej chwili przed wysłaniem”. I się zaczęło. Po godzinie zadzwonił, wściekł się i kazał napisać wszystko jeszcze raz od początku, jako bullet point memo, czyli tekst składający się z krótkich jasnych akapitów. Całość góra na dwie strony. Poza tym miał kilka praktycznych pytań, na które – to fakt – nie znalazł w materiale jasnych odpowiedzi. Nie mieli wyjścia, musieli napisać to jeszcze raz, dużo prościej. Sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Około trzeciej w nocy materiał dla funduszu miał niecałe dwie strony, odpowiadał na wszystkie zadane pytania i nie było w nim z całą pewnością żadnego zbędnego słowa.

Była to jedna z wielu lekcji, które Maciek dostał od amerykańskich prawników. Dzięki temu zrozumiał, dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce nie było doradców prawnych, którzy umieliby obsługiwać zachodni biznes i duże transakcje. Na szczęście młodzi szybko się uczyli od zagranicznych pryncypałów. W Polsce trzydziestolatkowie prowadzili transakcje, które w Stanach powierza się mężczyznom w wieku lat pięćdziesięciu. Niestety, kiedy robiono te wielkie, szybkie kariery, Maciek uczęszczał do liceum.

Jak co dzień mimo chytrego planu, że tym razem mu się to uda, znowu nie zdołał ani przeczytać „Rzeczpospolitej”, ani przejrzeć prywatnych maili, ani obejrzeć w internecie mebli, które musieli jeszcze zamówić do domu. Gazety z poprzednich dni zalegały w teczce w nadziei na wolniejszą chwilę w pracy lub w domu, co było już kompletną naiwnością. Szybka odpowiedź producenta łożysk z Oklahomy zwiastowała mocny niedoczas do końca dnia. Zabrał się z impetem do roboty.

Wystukał cztery cyfry na aparacie telefonicznym. Odezwał się Michał, młody prawnik, z którym stale współpracował, przerabiający masę prawniczej czarnej roboty.

– Cześć. Słuchaj, rzucaj wszystko, potrzebuję kilku błyskawicznych researchy.

– Już idę – odparł tamten rzeczowo i odłożył słuchawkę, a już po chwili był w jego pokoju z dużym firmowym notesem w dłoni.

– Do rzeczy zatem. Mamy, jak widzę, poważne przyspieszenie. Thomas z samego rana zarzucił mnie kolejnymi pytaniami. Drąży temat, stary wyjadacz. Chce koniecznie mieć absolutną jasność, co może zrobić z pieniędzmi po transakcji. Druga strona się ślamazarzy i piłka jest po ich stronie, ale Thomas jest perfekcjonistą i chce mieć odpowiedzi już, na wczoraj. – W kącikach jego ust pojawił się uśmieszek. – Sprawdź, czy spółka może wypłacić pieniądze konieczne na pokrycie kapitału zakładowego, gdy jest już w likwidacji. Pieniądze będące zwrotem pożyczki dla wspólnika – dodał. – Pamiętam, że nie ma tu jasności. A my musimy mieć absolutną pewność. W szczególności sprawdź, jak to wygląda w prawie niemieckim, bo to stamtąd chyba autorzy kodeksu skopiowali ten przepis. Jeżeli chodzi o wypłaty do spółek z grupy, to może zastanów się nad zastosowaniem subrogacji. I na razie tyle. Przerzuć też komentarze. Niech biblioteka wydrukuje ci wszystko, co jest na ten temat, o ile cokolwiek jest. Jak to ustalisz, pogadamy, a potem szybko trzeba wymasować Thomasa, aby miał odpowiedź, gdy tylko odpali komputer. To osiem godzin różnicy, ale weź pod uwagę, że on zwykle rozpoczyna pracę o szóstej.

– Okej, okej – wycedził współpracownik. – Pamiętaj tylko, że piszę też dla ciebie notkę o cłach, kompletujemy wnioski do KRS-u w trzech restrukturyzacjach i składam do kupy umowę kredytu na finansowanie budowy fabryki okien – wyliczał skrupulatnie.

– Bardzo dobrze. Będę pamiętał – odpowiedział z uśmiechem Maciek i nie czekając na wyjście chłopaka, okręcił się w swoim fotelu w stronę monitora.

3.

Zależało mu, aby uwinąć się z pytaniami Thomasa jak najszybciej, a do lunchu mieć przynajmniej jasność, jak na nie odpowiedzieć. Dziś był umówiony z Grzegorzem, który dawniej pracował w Norrisie, ale – dziecko szczęścia, jak mówili zazdrośni koledzy – kilka lat temu przyjął atrakcyjną propozycję z Dixon & McQuine, dobrej amerykańskiej firmy prawniczej o ustalonej pozycji na światowym rynku. Zarabiał grube tysiące dolarów, znacznie więcej niż jego rówieśnicy, więc budziło to powszechną zazdrość kolegów z Norrisa.

– To było posunięcie! – mlaskali wówczas młodzi prawnicy w firmie.

„Ciekawe, ile zarabia teraz?” – myślał Maciek. Grzegorz był osobą idącą przebojem przez życie. Większość ich dotychczasowych rozmów toczyła się wokół spraw zawodowych i, czego Maciek nie znosił, materialnych. Energiczny radca prawny miał nadzwyczajny wywiad, wiedział wszystko o wszystkich, o tym, co dzieje się na rynku, kto ile zarabia, gdzie przechodzi, kogo lubi, a z kim ma zatarg. Taka wiedza okazywała się czasami użyteczna.

O trzynastej Maciek wciąż zaciekle pracował. Nagle przerwał, założył marynarkę i błyskawicznie opuścił biuro. Z Grzegorzem chciał porozmawiać o jednym – swoim potencjalnym przejściu do Dixon & McQuine. Od dłuższego czasu wydawało mu się, że czas coś zmienić w życiu zawodowym. Propozycja przyszła we właściwym momencie.

Grzesiek czekał już na niego w drugiej sali na lewo od wejścia. Spotkali się we włoskiej knajpie przy Marszałkowskiej. Miała dwie niezaprzeczalne zalety: była tania i trudno tu było natknąć się na znajomków z pracy. Doskonale nadawała się do spokojnych rozmów.

– Witam mecenasa. – Grzegorz szerokim gestem wyciągnął masywną dłoń. Był pewny siebie, zdecydowany. Miał tubalny głos. Budził respekt, jeśli nie drugiej strony na sali sądowej, to na pewno klientów.

– Witam supermecenasa i farciarza. – Maciek odpowiedział uściskiem dłoni i zajął miejsce naprzeciwko.

– Sorry, stary, ale dla siebie już zamówiłem. Będę musiał niedługo uciekać gasić pożar z jednym klientem. Ale ad rem. Chodzą słuchy, że wypierdalają szefową małego M&A i wydaje mi się, że byłbyś doskonały na jej miejsce. Nie byli z niej zadowoleni, wiesz. Ale myślę, że ty przypadłbyś im do gustu. Jest tylko pytanie, czy masz jakichś klientów do przeciągnięcia. Jak nie, nie ma tragedii, mają dużo pracy. Ale byłoby to oczywiście mile widziane. No i wiesz, większa kapusta, to jasne.

– Hm, słuchaj, ja już z nimi rozmawiałem.

– Tak? I co, i co? – przerwał niecierpliwie Grzegorz, chyba zawiedziony, że coś odbywa się za jego plecami.

– W dużym porządku. Wydaje mi się, że się spodobałem. Rozmowa była bardzo rzeczowa.

– Ale co, na partnera od razu?

– Tak, na partnera.

– Fiu, fiu. Nieźle stary. A jak z kasą? – Grzesiek dochodził do sedna nadzwyczaj szybko.

– Przyzwoicie, ale konkrety są do ostatecznego ustalenia. Ciągle się jeszcze zastanawiam. Wiesz, tu niby mam szklany sufit, ale w sposób dorozumiany, nie było przecież poważnej, bezpośredniej rozmowy. Wszystko sprawdzone, wypracowane. Tam, u was, niewiadoma. Chciałbym trochę zasięgnąć języka, jacy ludzie pracują w tym dziale, ile się pracuje, jaka atmosfera, czy robią tylko fuzje i przejęcia, bo ja chciałbym utrzymać swoich klientów korporacyjnych i nieruchomościowych. Wiesz, nie chciałbym zamieniać na gorzej nawet za większą kasę.

W rzeczywistości zarysowana przez Dixon & McQuine propozycja była już na starcie więcej niż przyzwoita, ale Maciek nie miał ochoty dzielić się takimi informacjami z kolegą.

– No cóż. – Grzegorz przeszedł do sprawnej charakterystyki ludzi, których jak się okazało, znał dość pobieżnie. Nigdy z nimi bezpośrednio nie współpracował i bazował na opiniach innych. Nie przeszkadzało mu to wygłaszać kategorycznych sądów na temat tego, kto z kim się nie lubi, na kogo uważać, czego nie eksponować, a co przeciwnie.

„Doprawdy, jesteś arcymistrzem w zbieraniu informacji i ustawianiu się” – pomyślał z niechęcią Maciek.

Tego typu rozmowy były od pewnego czasu niezwykle dla niego męczące. Czasami miał takich kumpli z pracy naprawdę dosyć, nastawionych wyłącznie na kasę, sukces i ustawienie się w życiu. Wciąż łudził się, że on sam taki nie jest.

Teraz czekał tylko na moment, kiedy Grzegorz przejdzie do swojego klasycznego zestawu tematów.

– Słuchaj, Maciek, a jak samochód? Dalej ten oplik?

Maciek odpowiedział wymijająco, lecz ostatecznie nie obeszło się bez charakterystyki technicznej forda galaxy. Zdaniem Grześka auto było ładne, ale za bardzo mułowate.

– A co z mieszkaniem, zmieniasz na dom czy nie?

– Właśnie się przeprowadziłem.

– No, mecenas! Nic się nie chwalisz!

Maciek nie miał wcale ochoty na ten zestaw pytań, zresztą stale powtarzany, niemal rytualny. Po zdawkowej odpowiedzi postanowił przyatakować z innej strony.

– Słuchaj, arcymecenas. Zbudowałeś rezydencję, śmigasz najlepszym volvo, a co z dziećmi?

Maciek pamiętał, jak parę lat wcześniej Grzesiek przedstawiał swoje odważne plany. Chciał mieć dwóch synów o niedużej różnicy wieku. Taka deklaracja ucieszyła Maćka, kolega w jego oczach zyskał dodatkowe punkty. Teraz pytanie było wyraźną prowokacją, raczej manifestacją tego, co dla niego samego jest ważne.

– Maciek, a na co mi teraz dzieci?! Mam kasę, furę, house. Trzeba trochę pożyć. Teraz to ja mam zamiar, wiesz, trochę pozwiedzać. W tym roku byliśmy na Sri Lance, w zimie w Alpach. Jedziemy do Kenii, potem chcę na Mauritius. Maciek, nie po to, kurwa, dzień w dzień zasuwam, żeby się wpierdalać w pranie pieluch. Kinga może by i chciała już. Ale ja nie. Głupi nie jestem.

To szczere oświadczenie nie było dla Maćka żadnym zaskoczeniem. Nie było też w sumie przykre. Nie spodziewał się w zasadzie innej odpowiedzi. Nie zamierzał wchodzić w dyskusję, tłumaczyć, zachęcać. Ochota na przekonywanie ludzi do idei i spraw odeszła mu bardzo szybko po wejściu w dorosłe życie. W liceum kruszył kopię o byle co z każdym, na studiach jeszcze rozemocjonowany dyskutował godzinami, zalewając rozmówców feerią argumentów. Wspomnienie dawnego zapału teraz wręcz go zawstydzało. Jakież to było dziecinne. I w gruncie rzeczy zarozumiałe. Myślał, że swoją elokwencją, entuzjazmem albo zimną logiką kogoś przekona. Życie nauczyło go, że to naiwność.

4.

Wbiegł do biura zdyszany, by rzucić się łapczywie do czytania przygotowanych przez Michała odpowiedzi na pytania Thomasa. Gdy skończył, zlecił asystentce wprowadzenie poprawek i zaczął przeglądać inne maile.

– O, jest coś od Czarliego. – Zainteresował się i przysunął fotel bliżej biurka. Początek maila go zmroził.

Drodzy,

wczoraj w nocy przyjaciel wielu z nas, Piotr Orłowicz, zmarł nagle w dalekiej Australii. Wylądował tam dwa tygodnie temu jako nowy konsul. Według oficjalnej informacji z konsulatu był to nieszczęśliwy wypadek. Piotr poślizgnął się na schodach i uderzył głową w kamienny stopień. Stracił przytomność, odwieziono Go do szpitala, przytomności już nie odzyskał, a po kilku godzinach zmarł. O wszystkim została natychmiast poinformowana jego rodzina.

18 maja Piotr skończyłby czterdzieści pięć lat. Był dla mnie, dla wielu z nas, jak prawdziwy starszy brat. Nie mam brata, ale takiego życzyłbym każdemu. Wychowywałem się bez ojca, a On był najpierw jedynie moim sąsiadem, potem starszym kolegą, mentorem, wzorem, a w końcu idolem. Teraz dopiero uświadamiam sobie, jak wiele mu zawdzięczam. Kojarzy mi się z Nim spora część młodości. To z Nim zacząłem słuchać listy przebojów Trójki. To On odkrył przede mną świat muzyki rockowej: Deep Purple, Led Zeppelin, Stinga, U2, Talk Talk, Marillion. To On recenzował filmy, zachęcał do lektury, a dzięki opowieściom o swoich zagranicznych podróżach, odkrywał przed nami świat. Zarażał swoimi pasjami – astronomią, fizyką, logicznymi łamańcami. A potem, gdy zaczął interesować się prawdziwą historią, czytać zakazane książki odkłamujące białe plamy, w zaufaniu dzielił się z nami nowo nabywaną wiedzą. Byliśmy dumni, że dowiadujemy się od Niego tego, o czym inni nie mają bladego pojęcia. Zaangażował się w działalność opozycyjną, chcieli wyrzucić Go z liceum, ale dzięki temu, że był olimpijczykiem z chemii i astronomii, partyjny dyrektor wstawił się za Nim. Piotr tłumaczył nam meandry sytuacji politycznej, a my chłonęliśmy Jego słowa jak bezcenny skarb.

Zawsze chciał pracować dla Polski, dla kraju, bezpośrednio, konkretnie, jako urzędnik państwowy. KSAP skończył z pierwszą lokatą (od początku stawiał sobie duże wymagania) i potem przechodził ciężką szkołę zderzenia ideałów z życiem. Czasami czuł się bezsilny wobec sytuacji politycznej, nie takiej, o jakiej marzył. Często uginał się pod jarzmem bezwolności biurokratycznej machiny. Mimo to trwał w swoim postanowieniu i robił, co mógł.

Nigdy jeszcze nie byłem równie smutny jak dzisiaj, gdy się dowiedziałem o wypadku i o tym, że już Go nie ma.

Przepraszam, że tak się rozpisałem. Żona Piotra i Jego dzieci bardzo potrzebują Waszej modlitwy i wsparcia. Powinniśmy być przy nich.

Pozdrawiam Was,

Karol

Maciek odwrócił wzrok od monitora, by zatrzymać go na rozpościerającej się z okna panoramie Warszawy. W oddali wzbijał się w górę samolot. W dole spacerowali ludzie. Patrzył beznamiętnie na zielone placki terenu warszawskich Filtrów. Oparł czoło o blat. Drewno było chłodne i przyjemne. Karol, przez przyjaciół zwany Czarlim, najlepiej znał Piotra. Kiedyś łączyła ich niemal braterska więź.

Jednak dla każdego z grupy przyjaciół Maćka Piotr był kimś niesamowicie ważnym. Przed oczami prawnika zaczęły przesuwać się obrazy z wczesnej młodości, nieodmiennie pojawiał się w nich Piotr.

Pamiętna sierpniowa wyprawa w Tatry, gdy Piotr, osaczony przez niepewnych swojej przyszłości licealistów, powiedział jemu i Czarliemu: „Ja mam dla was kierunek – prawo”. Maciek nie wahał się ani chwili. „Okej, skoro Piotr tak powiedział, to idziemy na prawo”.

A wcześniejsza o dwa miesiące rezygnacja z medycyny? Ta decyzja Maćka spotkała się z konsternacją w rodzinie i w klasie, gdzie prawie wszyscy szli na studia lekarskie. Liceum Reja, najlepsze w Siedlcach i szóste w kraju, kuźnia olimpijczyków z przedmiotów ścisłych. Jego piątka z chemii na koniec roku, jedna z zaledwie kilku w klasie, a do tego jedyna w klasie piątka z biologii, roczne przygotowania do olimpiady biologicznej i nagle taki zwrot? O sto osiemdziesiąt stopni. Niedowierzanie nauczycieli, wielki zawód. Po wakacjach nie mógł im patrzeć w oczy, przesiadł się do ostatniej ławki, a oni przestali go nawet brać do odpowiedzi. W tle tej decyzji znowu pojawiał się magnetyzujący wpływ Piotra, rozmowy z nim.

Wreszcie Olimpiada Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym i wielka wygrana Maćka. Indeks na prawo, o którym nie miał zielonego pojęcia, ale wiedział już, że jest prestiżowe i w sam raz dla przyszłych polityków. To znowu Piotr, kierowany swoim doświadczeniem laureata dwóch olimpiad, doradził mu, aby postawił wszystko na tę właśnie kartę.

„Czarli dobrze to ujął. Wylewnie jak to on, już w liceum miał tendencje do lania wody. Ale ja przecież równie wiele zawdzięczam Piotrowi” – pomyślał.

5.

Za oknem zaczynało się chmurzyć. Komputer oznajmił nadejście kolejnego maila, którego Maciek nie miał zamiaru czytać. Głowa parowała mu od emocji. Czuł, że musi wyjść z biura. Teraz. Natychmiast. Zgodnie ze starą radą swojego dawnego patrona, mecenasa Bogaczyka: „Jeśli rozbolała cię głowa i nie wiesz, w co włożyć ręce, wyjdź na pół godziny na spacer. Zawsze pomaga”.

Potrącany przez przechodniów ruszył Świętokrzyską w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Coraz silniejszy wiatr wichrzył mu włosy i tańczył w połach marynarki. Patrzył na mijanych ludzi zamglonym wzrokiem, lecz nie widział ich twarzy.

Był w szoku, niedowierzał. Tragiczna wiadomość o śmierci dawnego kolegi spowodowała, że do głowy cisnęły mu się gwałtowne myśli. Jego dni biegły jak oszalałe, za nimi tygodnie, miesiące i lata. Nie miał czasu na refleksję. A przecież założenia co do tego, jak ma wyglądać jego dorosłe życie, miał inne. Zapomniał już zupełnie, jak bardzo męczył się na początku w kancelarii, jak się pocieszał, że ta praca to tylko na chwilę, a potem się zobaczy, przeskoczy do innych, bardziej spektakularnych zadań, o których marzył w liceum.

Dwa tysiące pierwszy rok, kiedy wrócił z zagranicznego stypendium i szybko chciał pracować, to czas drugiej wielkiej smuty – po przegranych wyborach parlamentarnych. Jego idole, starsi koledzy, którzy mu niegdyś tak imponowali, pogrążyli się w jakiejś niemocy, rozpierzchli w różne strony. Całą młodość był przekonany, że będą razem działać, góry przenosić, zmieniać rzeczywistość, robić politykę na najwyższym szczeblu, tak jak kiedyś licealny samorząd uczniowski. Ci do niedawna piastujący poważne stanowiska państwowe, teraz strąceni w niebyt, wypaleni, zrezygnowani, zainteresowani jedynie odnalezieniem się w świecie bez polityki. Z posad posłów, dyrektorów, wiceministrów pospadali na łeb na szyję, gwałtownie, niespodziewanie, z dnia na dzień. W niebyt. Zawodowy i ludzki. Nagle okazało się, że życie toczy się dalej, a oni są bez pracy, pieniędzy, jakiegokolwiek wsparcia, ze zmęczonymi żonami i kupą dzieciaków na karku.

Dla Maćka, Czarliego i kilku innych chłopaków, którzy szykowali się do wielkiego skoku, zachęcani przez starszych kolegów do włączenia się w projekty i to od razu jako asystenci ministrów, dyrektorzy biur poselskich, szefowie młodzieżówek, porażka wyborcza była katastrofą. Kataklizmem, który wywrócił do góry nogami klarowne plany przyszłości, do której przygotowywali się przecież starannie od początku liceum, pochłaniając setki książek, przemykając na spotkania samokształceniowe, animując przeróżne inicjatywy. To miało wtedy w ogóle niesamowity smaczek: oni w pierwszej klasie liceum, rozognieni ideowcy, wieczni dyskutanci i propozycja od Piotra – spotkania z jego kolegą Władysławem, dotyczące prawdziwej historii, kulisów polityki, mapy opozycji. Nie byli w stanie pohamować podniecenia. O tym przecież marzyli, na to czekali i nagle w ich mieście, smutnych Siedlcach, taka sprawa! I same spotkania w mieszkaniu, które najwidoczniej było mekką podobnych posiedzeń od lat. Kto tam bywał, kto się szkolił, kto za komuny przywoził ze stolicy wydawnictwa podziemne. I prawda sączona konspiracyjnym głosem przez Władysława, który jawił się im jak postać z książki przygodowej. Zawodowy konspirator, zadymiarz, który w latach osiemdziesiątych uruchomił w piwnicy produkcję koktajli Mołotowa. Gawędziarz, w którego wykonaniu opowieść o historii była lepsza niż sensacyjny film. Potem pierwsze próbki działań: opanowanie samorządu w najlepszym liceum, właściwie jak pstryknięcie palcem, porozumienie samorządów szkół średnich całego miasta, wywiady dla prasy ogólnopolskiej, gdyż zostali okrzyknięci prekursorami demokracji w szkole (powszechne wybory do samorządu szkolnego z tygodniową kampanią wyborczą, debatami, audycjami w radiowęźle to było nie byle co – istne igrzyska, festiwal młodości i erupcja sztubackich pomysłów). I jeszcze szkolna gazetka rozprowadzana w całym mieście. Do dziś nikt nie wie, kto i gdzie ją drukował. Nakład: dwa tysiące egzemplarzy.

Przeszedł przez plac Grzybowski, pięknie odnowiony. Skręcił w Królewską, zatopił się w zielony Ogród Saski, po którym spacerowały z wózkami samotne żony pracujących mężów. A może wcale mężów nie miały, tylko partnerów, takich na dłużej lub tylko na chwilę. Na ławkach studenci albo i licealiści zajęci okazywaniem sobie intensywnych czułości.

Jego myśli biegły dalej. Początek studiów. Mieli nie rwać się na pierwszą linię, być w odwodzie. Wizyty w sejmie, nasiąkanie atmosferą robienia czegoś wielkiego, przełomowego, zmiany kraju, budowania, uczestniczenia w tworzeniu historii. I niecierpliwość, aby wejść do polityki, poskramiana w bibliotekach, nad prawniczymi książkami, w kolejce do ksero i w walce o jak najlepsze seminaria z prawa cywilnego i innych ważnych dziedzin. Prawdziwa pasja wybuchała jednak dopiero przy lekturze gazet, po jakimś spotkaniu na uniwerku, gdzie rzucano bananami w posłów, albo po panelu, którego uczestnicy drwili niemiłosiernie z aktywnego wśród publiczności kloszarda broniącego z zapałem „wartości dawnej Polski”. Emocje, rozpalone głowy, plany, ambicje. I nagle bum! Koniec. Towarzystwo się rozpierzchło i nikt nie miał dla nich żadnych propozycji.

Doszedł do fontanny.

Potem szybko pochłonęła go kariera zawodowa. Praca w Norrisie była wyzwaniem, ale gdy zaczynał, nie do końca miał świadomość, jak wielkim. Czas płynął, a on żył kolejnymi closingami, transakcjami, sprawami, negocjacjami. Niepokój stopniowo ustępował. Obecny Maciek nie przypominał tego wcześniejszego. Niosła go fala wydarzeń. Wiódł życie pełne pracy, napięcia i stresu. Nie miał czasu na wewnętrzne rozterki i dylematy. Żył tylko teraźniejszością, nie mając ani chwili, by zatrzymać się nad przeszłością albo pomarzyć o przyszłości.

Popatrzył na Grób Nieznanego Żołnierza, jakby nie widział go od lat.

Od pewnego czasu wątpliwości, czy może raczej niezdefiniowana tęsknota, powróciły. Irytowało go własne bezsilne wzburzenie przy oglądaniu „Wiadomości”. Gotowało w nim krew to, co dzieje się w kraju, a jeszcze bardziej to, co się nie dzieje, a dziać powinno. Brak przemyślanych reform, jedynie takie, których wymaga od nas Unia. Na dodatek, bez pogłębionej analizy, mechaniczne. Implementacja dyrektyw tak, aby przedobrzyć i utrudnić życie biznesowi jeszcze bardziej, niż prawo unijne tego wymaga. Najmocniej doskwierała mu własna niemoc. I cóż z tego, że od czasu do czasu pogada sobie z tym czy owym? Ponarzekają, poprzekonują się wzajemnie. I co? I nic. Nie miał żadnego wpływu na bieg historii, nie do tego się przygotowywał, nie o tym marzył, nie takie nadzieje z nim wiązano. Jego życie przypominało małą stabilizację, którą kiedyś przecież tak pogardzał. Parę lat wcześniej łudził się jeszcze wizją wielkiego przejścia, że znajdzie się kiedyś w centrum ważnych wydarzeń, wskoczy na mównicę albo na barykadę, stanie na czele tłumu, manifestacji lub wiecu. Marzył, aby odnaleźć się w jakimś dziejowym momencie w sposób wprost zdumiewający. Ale miesiące mijały, za nimi lata, a taki dzień nie nadchodził.

Włóczył się po Ogrodzie Saskim dosyć długo, nie patrząc na zegarek. Jego głowa wciąż płonęła. Myśli biegały jak opętane. To odtwarzał mu się film z dawnych lat, to wplatały się w niego wątki ostatnich tygodni. Przeciął plac Piłsudskiego, zerkając na Metropolitan. Minął po lewej Hotel Europejski i dotarł do Krakowskiego Przedmieścia. Tu przystanął na chwilę. Usłyszał tumult. Skierował kroki w tamtą stronę. Zatrzymał się przed lokalem Przekąski-Zakąski naprzeciwko Bristolu. W oddali dostrzegł grupę ludzi wznoszących okrzyki: „Chcemy prawdy o Smoleńsku!” i „Dosyć kłamstw!”. Niektórzy nieśli transparenty z napisami: „Hańba!”, „Oddajcie wrak!”, „Powołać międzynarodową komisję!”. Pochód skręcił w lewo, ludzie na jego czele nieśli kwiaty, które zaczęli składać pod marmurową tablicą upamiętniającą ofiary katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Tłum gęstniał, okrzyki i pieśni ustały, w powietrzu czuć było oczekiwanie. Po chwili na podwyższenie wszedł Jarosław Kaczyński i zaczął przemawiać.

Maciek przyglądał się tej scenie z dystansu, starając się tym razem nie okazywać emocji, był wystarczająco przygnębiony informacją o śmierci przyjaciela. Wcześniej tyle razy rwał włosy z głowy, śledząc wiadomości… Zadawał sobie jedno pytanie: jak to możliwe?

Co by dziś powiedział Profesor? Czy nie jest kompletnie załamany sytuacją kraju? Czy o taką Polskę walczył? A może ma jakiś rozbrajający nowy bon mot albo uraczyłby Maćka jakąś pouczającą opowieścią? Nie widział go całe wieki. Gdzie dotarli? Gdzie są jako państwo, jako społeczeństwo? Gdzie jest on, Maciek Rumicki?

Odszedł w kierunku Nowego Światu. Krakowskie Przedmieście wyglądało uroczyście, stylowo i rześko, wiosenne kwietniki pałały fioletowymi i różowymi kolorami, specjalne ławki uruchamiane co rusz przez niesfornego czy może szczerze zainteresowanego przechodnia odgrywały mazurki Chopina. Wszedł po schodach do kościoła Świętego Krzyża, usiadł w ostatniej ławce, położył głowę na dłoniach i zamknął oczy. Czuł, jak wsysa go jakiś wir. Kolory rozmazywały się, odgłosy milkły. Wyobraźnia odtwarzała zdarzenia sprzed lat.

6.

Dziewięć lat wcześniej

– Ciepły ten kwiecień – powiedział Maciek, obejmując grubiutką Agnieszkę, gdy skręcali z Oboźnej w Krakowskie Przedmieście. Dziewiąty miesiąc upragnionej ciąży. Świeciło ostre słońce, choć było już późne popołudnie. Na Krakowskim umiarkowany gwar studentów, turystów i przechodniów. – Chodź, przejdziemy na drugą stronę, może spotkamy Profesora. On bywa w Świętym Krzyżu o siedemnastej.

– A po co mi teraz twój Profesor? Maciek, ja się ledwo toczę. – Młoda kobieta uśmiechnęła się do męża z czułością i dystansem do swojego stanu, który tak ją uszczęśliwiał, choć utrudniał zgrabne panowanie nad własnym ciałem.

– Kochana, jeszcze jedno drobne narzekanie, a przypomnę ci, jak co miesiąc wydawało ci się, że jesteś w ciąży, a potem rozpaczałaś, że jednak nie jesteś. – Uśmiechnął się do niej. – A wracając do Profesora, to przecież skandal, że znasz go tylko z moich opowieści, a nie osobiście. – Uścisnął mocniej jej dłoń. Trzymali się za ręce jak młodzi narzeczeni. – Patrz, jest! – wykrzyknął i wskazał palcem fronton kościoła.

Przy balustradzie stał i spoglądał z góry na rozedrganą ulicę dystyngowany jegomość. Specjalista od prawa rzeczowego, mąż jednej żony, ojciec trzech córek, dawny opozycjonista, więzień PRL-u i wychowawca kilku pokoleń niepokornych. Po sześćdziesiątce, szczupły, lekko przygarbiony, lecz jego ciało jednocześnie niezwykle napięte, rysy wyostrzone. Policzki nieco zapadnięte, kości podbródka wysunięte, oczy szare, bystre i świdrujące. Nosił charakterystyczną, starannie i równo przystrzyżoną bródkę. Stał i nerwowo kręcił głową, jakby kogoś wypatrywał, na kogoś czekał.

Dostrzegł ich i skinął energicznie głową. Maciek pociągnął żonę za rękę. Weszli na schody historycznego warszawskiego kościoła i podeszli do Profesora.

– Dzień dobry, panie profesorze. Chciałbym przedstawić moją żonę. Agnieszka Rumicka. Kochanie, pozwól, pan profesor Henryk Czyżewski.

Starszy mężczyzna schylił się, by pocałować w rękę młodą mężatkę, po czym z szelmowskim uśmiechem, wskazując bezceremonialnie palcem na jej brzuch, rzekł:

– A tam co siedzi? Dziewczyna czy chłopak?

– Dziewczynka. Tak przynajmniej wynika z badania USG – odpowiedziała Agnieszka ze śmiechem.

Profesor pokiwał głową i tonem dostojnym, starannie akcentując słowa, rzekł:

– Synku, każdą karę boską trzeba przyjąć! Ale cóż począć? – Uśmiechnął się i zmrużył oczy, po czym raźno dodał: – Chodźcie. Zapraszam was na lody. Macie czas, mam nadzieję?

Młodzi spojrzeli na siebie.

– Oczywiście. Z wielką przyjemnością – odpowiedział skwapliwie Maciek.

– To co, idziemy do Bristolu, moi mili. A to pierwsza kara, czy tak?

– Kara? – Maciek w pierwszej chwili nie zrozumiał. – A, tak, tak. Czekaliśmy trochę, a teraz już poród za pasem.

– Dziewczyny, dziewczyny, skaranie z tymi babami… A ty go krótko trzymasz, dziecino?

– Niezbyt krótko, panie profesorze – zaśmiała się Agnieszka, wchodząc w konwencję.

W Bristolu drzwi otworzył im odźwierny, zamaszystym ruchem zapraszając do środka. Przeszli przez hall wprost do kawiarni mieszczącej się na patio. Jak spod ziemi wyrósł kelner, który zaproponował stolik z miękkimi fotelami pod rozłożystymi fikusami. Maciek z Agnieszką usiedli koło siebie, a Profesor naprzeciwko nich. Inny kelner bezszelestnie wręczył im menu. Starszy pan swojego nawet nie otworzył i nie patrząc na gości, od razu zagadnął kelnera.

– Proszę pana, te najlepsze duże lody, które jadłem u państwa w niedzielę, czy są dzisiaj? – Po czym zerknął na Agnieszkę, trochę się krygując. – Jesz chyba jeszcze lody, dziecino, czy nie?

– Jem, bardzo chętnie, poprosimy – odpowiedziała od razu za oboje.

– A co pijecie, dzieci?

– Może jakiś koktajl? – Maciek spojrzał na Agnieszkę, a zaraz potem na kelnera, by ten coś zasugerował.

– Bananowy, mango, kokosowy… – cedził chłopak.

– Bananowy i mango.

– A dla mnie cappuccino – zakończył zamówienie Profesor.

Wsłuchiwali się w monolog starszego pana, a po chwili kelner zjawił się z lodami serwowanymi na ogromnych płaskich talerzach. Gdy rozkładał je na stoliku, Profesor nagle przerwał swój wywód polityczno-gospodarczy:

– Widzicie go! Taki lokal, a maniery jak na głębokiej Syberii. Najpierw obsługuje najstarszego mężczyznę, potem młodszego, a na końcu kobietę.

Kelner poczerwieniał.

– Przepraszam, tak było mi wygodniej.

– No właśnie, wygoda przede wszystkim! Gdzie zabrnie nasza cywilizacja, jeśli będziemy kierować się wyłącznie wygodą? Obsłużenie najpierw kobiety ma głębokie uzasadnienie. To jej ciało ukrywa nowe życie.

Maciek spojrzał zakłopotany na żonę.

– Czy pan wie, że tam siedzi jeszcze druga baba w środku? – zakończył Profesor, zwracając się do poczerwieniałego kelnera.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Raz jeszcze najmocniej przepraszam – bąknął zakłopotany chłopak i oddalił się.

Wyraźnie w lepszym humorze Profesor wrócił do przerwanego wątku. W pewnym momencie spojrzał na Maćka.

– Pamiętasz moje wykłady w górach na Słowacji? Spędza mi to sen z powiek do dziś. Polska leży na ogromnych złożach węgla. Węgiel to czarne złoto. Tak się mówiło kiedyś. I to jest złoto! Czy wy wiecie, że z węgla można zrobić bluzkę, spódnicę? Mógłbyś żonie za drobne pieniądze nakupować tych szmatek, ile dusza zapragnie. Wszystko z węgla. Z węgla można produkować rozmaite tworzywa. Węgiel to bogactwo. I co oni robią? Zamykają kopalnie. Nie opłaca się! Bzdury! Jasne, że się nie opłaca, trzeba najpierw zainwestować w badania, maszyny, technologie. Zresztą – machnął ręką – nie dlatego się nie opłaca. Nie opłaca się, bo przechodzimy na gaz, bo redukujemy emisję dwutlenku węgla. Ale co my tam produkujemy w porównaniu z Chinami czy Ameryką, tyle co nic. – Starszy mężczyzna zamilkł na chwilę i rozejrzał się po sali.

Lody były wyjątkowo smaczne. Profesor zmieniał wątki. Nie wiedzieli, kiedy i dlaczego jego wywód przechodził od węgla do teatru współczesnego, literatury dziewiętnastowiecznej czy zmian demograficznych. W końcu usłyszeli i tę tezę, motto działania i myślenia Profesora:

– Powtarzam to ciągle: bez konserwatywnej trwogi, na miłość boską, nie bać się nowoczesności, iść do przodu! Co było dobre wczoraj, nie musi być dobre jutro. Treść jest ważna, nie forma. Tak zawsze działał Kościół tu, na ziemi, kiedy triumfował. A kiedy zamykał się w okopach Świętej Trójcy i gadał starorzeczem, oddawał pole. Pistolet trzeba wyjąć z ręki wroga, trzeba umieć go obsługiwać, aby samemu sobie krzywdy nie zrobić, ale wyjąć i rozbroić. Nie kryć się po kątach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: