Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trik - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,90

Trik - ebook

Opowieść o chłopcu, który wierzy w magię i pozbawionym złudzeń staruszku, który nie wierzy już w nic.

Wielki Zabbatini, czarodziej sceny, prestidigitator, gwiazda „czarnej magii”, siedzi zgorzkniały w swoim domu w Los Angeles i oczekuje już tylko tego, co nieuniknione. Dawno utracił wiarę w magię życia.

Na drugim końcu miasta jedenastoletni Max wymyka się przez okno swojego pokoju, by odnaleźć wielkiego czarodzieja. Chłopiec wierzy, że tylko mag ze swoimi czarami może sprawić, by jego rodzice się nie rozwiedli…

Czy przeznaczenie połączy dwóch bohaterów i nada sens ich życiu?

Sięgnijcie po Trik i poczujcie klimat przedwojennego Berlina, popatrzcie na Los Angeles XXI wieku i trzymajcie kciuki za Maxa.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-864-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Świat, jaki jest i jaki być powi­nien

Na początku dwu­dzie­stego wieku żył w Pra­dze Lejb Gol­den­hirsch. Był skrom­nym czło­wie­kiem, rabi­nem, uczo­nym w Piśmie, który posta­wił sobie za zada­nie zro­zu­mie­nie ota­cza­ją­cych nas tajem­nic. I zada­niu temu poświę­cał się duszą i cia­łem. Dzień w dzień, godzina za godziną roz­my­ślał nad Torą, Tal­mu­dem, Tana­chem, czyli hebraj­ską Biblią, i podob­nymi lek­tu­rami rów­nie pasjo­nu­ją­cej tre­ści. Po latach nauki i naucza­nia zyskał jakie takie wyobra­że­nie o tym, jaki jest świat, a przede wszyst­kim, jaki wła­ści­wie powi­nien być. Wyglą­dało bowiem na to, że ist­nieją pewne roz­bież­no­ści mię­dzy świe­tli­stą wspa­nia­ło­ścią dzieła stwo­rze­nia a iry­tu­ją­cym i desz­czo­wym dniem powsze­dnim, przez który musimy się wlec my, ludzie. Ucznio­wie rabina cenili go, przy­naj­mniej ci bar­dziej pojętni. Jego słowa roz­ja­śniały ciem­no­ści byto­wa­nia niczym świa­tło świecy.

Z żoną Ryfką miesz­kał w nędz­nym domu czyn­szo­wym bli­sko Wełtawy. W miesz­ka­niu skła­da­ją­cym się z jed­nego tylko pokoju mie­ściło się nie­wiele wię­cej niż stół kuchenny, piec opa­lany drew­nem, zlew i łóżko, które pod­czas każ­dej sza­ba­to­wej nocy skrzy­piało ryt­micz­nie, bo taki był obo­wią­zek i tak stało napi­sane.

Na pół­pię­trze znaj­do­wał się cud nowo­cze­sno­ści, a mia­no­wi­cie water­klo­zet. Ku swemu codzien­nemu utra­pie­niu Gol­den­hir­scho­wie musieli go dzie­lić z sąsia­dem z góry, tuma­nem o imie­niu Mosze, który był z zawodu ślu­sa­rzem i cią­gle gło­śno kłó­cił się z żoną, nie­mi­łym bab­skiem.

Rabbi Gol­den­hirsch żył w cza­sach wiel­kiego postępu tech­nicz­nego, który go jed­nak pra­wie nie inte­re­so­wał. Zna­czące zmiany nowego stu­le­cia led­wie go doty­kały. Przed kil­koma laty wymie­niono na przy­kład uliczne latar­nie gazowe na elek­tryczne, co nie­któ­rzy uwa­żali za dzieło dia­bła, inni zaś za socja­lizm. Wzdłuż brzegu rzeki poło­żono też sta­lowe szyny, po któ­rych jeź­dziły tram­waje, sypiąc z zapa­łem iskry.

Tak więc na co dzień wyglą­dał ów czar nowej epoki.

Lejb Gol­den­hirsch nie­wiele mógł z tym wszyst­kim począć. Z tram­wa­jem czy bez życie na­dal było cięż­kie. Wytrwale i skrom­nie pędził żywot, jak od wie­ków robili to euro­pej­scy Żydzi i jak przy­pusz­czal­nie będą dalej robić przez następne wieki. Rabbi pro­sił o nie­wiele i w rezul­ta­cie nie­wiele też otrzy­my­wał.

Jego twarz oko­lona czarną brodą była szczu­pła i blada. Miał ciemne oczy, które bacz­nie i z pewną dozą nie­uf­no­ści obser­wo­wały, co się wokół niego dzieje. Po wypeł­nie­niu wszyst­kich obo­wiąz­ków rabbi kładł głowę na poduszce obok swo­jej uko­cha­nej Ryfki, sil­nej, pięk­nej kobiety o szorst­kich dło­niach, łagod­nym spoj­rze­niu i kasz­ta­no­wych wło­sach. Cza­sami, w prze­lot­nych momen­tach, zanim zmo­rzył go sen, wyda­wało mu się, że może oglą­dać przez sufit nocne niebo. Szy­bo­wał wtedy i uno­sił się jak liść na wie­trze, i patrzył z góry na małą Zie­mię w dole. Choć życie może i było męczące, to zza zasłony codzien­no­ści prze­bi­jała wspa­nia­łość tego świata, która zachwy­cała go wciąż na nowo.

– Już samo nasze ist­nie­nie, samo to, że żyjemy – zwykł mawiać Lejb – jest modli­twą.

Ale ostat­nimi czasy czę­sto nie mógł w nocy spać i patrzył przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Iry­to­wało go, że w epoce tech­no­lo­gicz­nych cudów nie ma już chyba miej­sca na praw­dziwe cuda. Ich bowiem rabbi Gol­den­hirsch praw­dzi­wie potrze­bo­wał.

W jego życiu bra­ko­wało syna. Spę­dzał nie­zli­czone godziny na wycho­wy­wa­niu cudzych synów – jeden w dru­giego dur­niów – a kiedy patrzył na ich twa­rze, wyobra­żał sobie, że pew­nego dnia ujrzy wśród nich obli­cze wła­snego dziecka. Do tej pory jego modli­twy nie zostały jed­nak wysłu­chane. Dla innych wscho­dziło słońce, ale nie dla Lejba i Ryfki. Nie­jedną noc namę­czył się na żonie, cóż, kiedy bez­owoc­nie. Z cza­sem więc łóżko skrzy­piało coraz rza­dziej.

Nowe stu­le­cie było jesz­cze młode, kiedy wybu­chła wojna. W zasa­dzie nie było w tym nic nie­zwy­kłego. Wojny wciąż się zda­rzały, podob­nie jak przy­padki grypy. Tym razem było jed­nak ina­czej, tylko Lejb i Ryfka Gol­den­hir­scho­wie na razie tego nie zauwa­żyli. Zaczęła się Wielka Wojna, która miała nie­ba­wem pochło­nąć miliony ofiar. I nie grypa, tylko zaraza. Ucznio­wie rab­biego zaczęli zada­wać pyta­nia i pro­sić go o wyja­śnie­nia, a on po raz pierw­szy w życiu zetknął się z czymś, co wymy­kało się jego poj­mo­wa­niu. Do tej pory mógł zawsze zdać się na nie­za­wodne, choć zagad­kowe ścieżki Pana, ale wojna by­naj­mniej nie miała boskiego pocho­dze­nia, lecz była dzie­łem ludzi. Rabbi był bez­radny. Stał z otwar­tymi ustami przed rząd­kiem swo­ich uczniów i się jąkał. Znał fakty, ale ich głęb­szego zna­cze­nia nie potra­fił dociec. Natu­ral­nie wie­dział, że arcy­książę Fran­ci­szek Fer­dy­nand zgi­nął w Sara­je­wie z ręki tchórz­li­wego skry­to­bójcy. Sara­jewo leżało jed­nak daleko od cen­trum cywi­li­zo­wa­nego świata, gdzieś w głębi Bał­ka­nów, co ludzi obcho­dziło, kto kogo tam zastrze­lił? Prze­cież goje cią­gle do sie­bie strze­lali. Co za róż­nica, czy po ziemi będzie cho­dził jeden arcy­książę mniej czy wię­cej? Oczy­wi­ście każde ludz­kie życie jest bez­cenne, a gwał­towna śmierć zadana dru­giemu jest w oczach Boga hańbą i tak dalej, rabbi wie­dział też, że Jego Cesar­ską Mość cesa­rza Austro-Węgier, któ­remu on i miesz­kańcy Pragi winni wier­ność i posłu­szeń­stwo, trawi zro­zu­miała zgry­zota, tyle że, z ręką na sercu, co ich to obcho­dzi?

Ale naj­wi­docz­niej obcho­dziło. W ciągu paru mie­sięcy ulice Pragi ogar­nął nie­po­kój. Starsi mio­tali się w kawiar­niach od sto­lika do sto­lika, zaci­ska­jąc pię­ści i wyma­chu­jąc zmię­tymi gaze­tami. Każdy pró­bo­wał zro­zu­mieć i upo­rząd­ko­wać naj­now­sze dzia­ła­nia na jed­nym czy dru­gim fron­cie. Na placu Wacława kłę­bił się tłum kobiet wymie­nia­ją­cych wie­ści o swo­ich synach i mał­żon­kach, bra­ciach i ojcach, któ­rzy z zapa­łem wyru­szyli na wojnę. Tylko nie­liczni zda­wali sobie sprawę, że więk­szość tych męż­czyzn ni­gdy nie wróci do domu. Zbyt mło­dzi, żeby wal­czyć, czy­tali listy ran­nych i pole­głych, jakby cho­dziło o wyniki roz­gry­wek spor­to­wych. Ilu tam­tych? Ilu naszych? Mło­dzież była wojow­ni­cza i wkrótce miała otrzy­mać szansę wyka­za­nia się. Wojna sza­lała bowiem przez lata i nie była wybredna: pochła­niała wszyst­kich.

Także Żydów.

I zda­rzyło się, że pew­nego sło­necz­nego dnia Lejb Gol­den­hirsch został powo­łany do cesar­sko-kró­lew­skiej armii sędzi­wego Fran­ciszka Józefa. Kiedy Ryfka wró­ciła z targu i zastała swo­jego zgar­bio­nego, chu­do­no­giego męża w mun­du­rze, zapła­kała gorz­kimi łzami. Stał przed jedy­nym lustrem i z widocz­nym zakło­po­ta­niem patrzył na sie­bie i swój mun­dur. Podał jej bagnet.

– Co mam z tym zro­bić? – zapy­tał.

– Wbić w brzuch jakie­goś Ruska – odparła.

Darem­nie wal­czyła z ponow­nie wzbie­ra­ją­cymi łzami. Odwró­ciła się i zasło­niła twarz.

I tym spo­so­bem Lejb Gol­den­hirsch opu­ścił dom i poma­sze­ro­wał na wojnę, któ­rej na­dal nie rozu­miał.

Ryfka zaś musiała radzić sobie bez męża, co oka­zało się nad­zwy­czaj łatwe. Ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że w pro­wa­dze­niu gospo­dar­stwa domo­wego był zupeł­nie bez­u­ży­teczny. Mimo to bra­ko­wało go jej. Ni­gdy dotąd nie tęsk­niła tak gorąco za czymś tak nie­po­trzeb­nym.

Pra­wie codzien­nie Ryfka opusz­czała mia­sto i uda­wała się w lasy daleko za Pragą. Za każ­dym razem dźwi­gała wia­derka z węglem, który wymie­niała w chłop­skich zagro­dach na masło i chleb, gdyż lepiej było mar­z­nąć, niż cier­pieć głód.

Latem, kiedy dni były cie­płe, napo­ty­kała więk­sze trud­no­ści w swoim han­dlu. Musiała zdo­by­wać na wymianę inne dobra, a masło cho­wać pod spód­nicą, bo wszę­dzie czy­hało nie­bez­pie­czeń­stwo. Czę­sto wra­cała z pustymi rękami, zwłasz­cza gdy w oko­licy wybu­chały walki, i ukry­wała się w lesie, dopóki zagro­że­nie nie minęło. Wtedy nie pozo­sta­wało jej nic oprócz cie­płego śladu roz­to­pio­nego masła, które ście­kało po udach.

Pew­nego wie­czoru we wrze­śniu po powro­cie do domu zastała na scho­dach ślu­sa­rza Moszego. Miał na sobie brudny mun­dur rekruta i pła­kał. Jęczący dry­blas przed­sta­wiał oso­bliwy widok. Jego bar­czy­ste ramiona się trzę­sły, głowa koły­sała. Z potęż­nej piersi doby­wał się głę­boki, żało­sny szloch. Pode­szła do niego i zapy­tała, co się stało, a on opo­wie­dział jej, że przy­je­chał z frontu na kil­ku­dniowy urlop, ale ledwo wszedł do miesz­ka­nia, żona oświad­czyła mu, że go opusz­cza. A nie miał od niej wie­ści już od dłuż­szego czasu. Żad­nych listów, nic, mówił, łka­jąc. Ryfka uli­to­wała się nad nim, żona ślu­sa­rza wyda­wała jej się nie­zbyt sym­pa­tyczna, nie zasko­czyło jej więc, że po pro­stu go rzu­ciła.

Wzięła go w ramiona i pocie­szyła. Masło wciąż jesz­cze oble­piało jej uda.

Jasnym przed­po­łu­dniem w środę Lejb Gol­den­hirsch wró­cił do domu. Uty­kał, lecz był w wyśmie­ni­tym humo­rze. Ryfka szyła wła­śnie koszulę, kiedy drzwi się otwo­rzyły. Pod­nio­sła wzrok i zoba­czyła go w progu. Wychudł jesz­cze bar­dziej. Igła i nici wypa­dły jej z rąk, kiedy rzu­ciła mu się w wątłe ramiona. Ależ był wymi­ze­ro­wany! Czuła każdą jego kość. Trzy­mał ją w obję­ciach naj­moc­niej, jak umiał. Łzy rado­ści spły­wały jej po twa­rzy.

– Dobre wie­ści – powie­dział i uniósł bagnet. – Rusek pierw­szy wbił mi swój. Leża­łem w laza­re­cie.

Rana Lejba na szczę­ście nie była groźna, poka­zał Ryfce bli­znę na udzie. Jego prze­ło­żony wsta­wił się za nim, żeby nie musiał już wra­cać na front i mógł się wyku­ro­wać w sana­to­rium w Kar­lo­wych Warach. Uty­kał, był więc ofi­cjal­nie inwa­lidą wojen­nym. Usiadł. Kiedy Ryfka dała mu chleba i popro­siła, żeby opo­wie­dział jej o woj­nie, uśmiech zamarł mu na war­gach i wyda­wało się, że patrzy na nią nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Zamknął jej dło­nie w swo­ich rękach i uca­ło­wał czule koniuszki pal­ców. Patrzyła mu pyta­jąco w oczy, ale znaj­do­wała w nich tylko ciem­no­ści. Pokrę­cił głową i w ten spo­sób zawarli mil­czące poro­zu­mie­nie, że nie będą o tym roz­ma­wiać.

Nie­całe trzy tygo­dnie póź­niej, po czte­rech latach, nastał wresz­cie pokój. Wojna, która miała poło­żyć kres wszyst­kim woj­nom, dobie­gła końca. Ludzie świę­to­wali na uli­cach. Zapa­no­wał pokój, naresz­cie pokój! Ale bez chwa­leb­nego zwy­cię­stwa, o któ­rym marzono. Przy­po­mi­nało to wybu­dze­nie się z kosz­maru. Ci, któ­rzy oca­leli, pili i śpie­wali, z ulgą, że jesz­cze żyją. Wyśpie­wy­wano na całe gar­dło, tań­czono, wybito szyby w paru oknach, jak to jest w zwy­czaju przy rado­snych oka­zjach, ale nad całym kra­jem roz­cią­gało się zawsty­dzone zmę­cze­nie. Ludy Europy miały dość walki, zabi­ja­nia i umie­ra­nia, przy­naj­mniej na razie. W Niem­czech i w Rosji wybu­chły rewo­lu­cje. Zamor­do­wano cara wraz z rodziną. Nie­miecki cesarz, który prze­by­wał na urlo­pie, posta­no­wił już nie wra­cać. Z Kró­le­stwa Czech powstała Repu­blika Cze­cho­sło­wacka. W sumie były to dobre nowiny, ale nie tak dobre jak ta, którą Ryfka miała dla Lejba:

– Jestem w ciąży.

Jej mąż onie­miał z wra­że­nia, nie mógł tego pojąć. Jak to moż­liwe? No dobrze, po jego powro­cie łóżko porząd­nie trzesz­czało przez kilka nocy, ale czy nie za wcze­śnie, żeby zauwa­żyć oznaki ciąży? Tyle że pod sukienką Ryfki zaokrą­glił się już mały brzu­szek.

Lejb zaczął cho­dzić po izbie tam i z powro­tem, kaftan na nim łopo­tał jak skrzy­dła spło­szo­nego gołę­bia. Kiedy Ryfka zer­k­nęła w stronę okna, przy­szła jej do głowy pewna myśl. W co takiego wie­rzyli goje? Co powie­działa rze­koma dzie­wica Maria do swo­jego Józefa?

– To cud – zawo­łała Ryfka.

– Że co? – spy­tał.

– Bóg doko­nał dla nas cudu.

I powie­dziaw­szy to, spu­ściła oczy w nadziei, że będzie wyglą­dać sto­sow­nie poboż­nie. Zmu­siła swoje wargi i ręce do lek­kiego drże­nia, bo przy­po­mniała sobie mgli­ście, że cudom towa­rzy­szy tre­molo.

– Cud? – Lejb był zdu­miony, ale i nie­ufny. Jako rabin uwa­żał się za swego rodzaju eks­perta w dzie­dzi­nie cudów. A ten aku­rat wydał mu się podej­rzany. – _Tojf, gewałt!_¹ – zawo­łał.

– Rozej­rzyj się – zaape­lo­wała bła­gal­nie Ryfka. –Wszystko, co mamy, zawdzię­czamy Bogu. Wszystko! Dla­czego więc nie miałby spra­wić dla nas także cudu? Prze­cież wie­dział, jak bar­dzo pra­gniesz syna. – A o tym, że to będzie syn, była prze­ko­nana, tak czuła. Pode­szła do Lejba i poło­żyła mu rękę na ramie­niu, po czym szep­nęła do ucha gło­sem słod­kim jak miód: – Bóg speł­nił twoje życze­nie.

Rabbi Gol­den­hirsch wciąż nie mógł dojść do sie­bie, oszo­ło­miony rze­ko­mym cudem. Czuł także nie­przy­jemne bul­go­ta­nie w jeli­tach.

– To było nie­po­ka­lane poczę­cie – oświad­czyła fachowo Ryfka.

– Bzdura – odpo­wie­dział. – Każde poczę­cie jest ska­lane, a to w szcze­gól­no­ści. Kto jest ojcem?

– Ojcem jest Bóg – upie­rała się mał­żonka. – Odwie­dził mnie anioł.

Rabbi wzniósł ręce i pod­jął na nowo wędrówkę po izbie. Kiedy zapa­dła noc, a on nie zbli­żył się nawet o krok do zgłę­bie­nia tego miste­rium, uznał, że zasłu­żył na prze­rwę. Bur­cze­nie w kisz­kach przy­brało tym­cza­sem na sile i gło­śno­ści.

– Zaraz wra­cam – oznaj­mił.

Zdjął z haczyka duży klucz do water­klo­zetu, wypadł z miesz­ka­nia i zatrza­snął za sobą drzwi. Pośpie­szył po scho­dach wyżej na pół­pię­tro, gdzie cze­kał na niego cud nowo­cze­sno­ści.

Cud był zajęty.

Po kilku minu­tach mniej lub bar­dziej nie­cier­pli­wego ocze­ki­wa­nia i koły­sa­nia się na pal­cach stóp uczony w Piśmie poczuł ukłu­cie nie­po­koju i zapu­kał. Ze środka usły­szał ochry­pły głos. Zasze­le­ścił papier. W końcu, gdy na ciem­nej, zim­nej klatce scho­do­wej upły­nęła chyba wiecz­ność, drzwi się otwo­rzyły.

Z pomiesz­cze­nia wyszedł sąsiad z góry, ślu­sarz Mosze. Mruk­nął coś nie­zro­zu­miale, pew­nie pozdro­wie­nie, i szybko odwró­cił głowę. Następ­nie prze­su­nął się ukrad­kiem obok Lejba w stronę scho­dów. Wyda­wał się za duży w sto­sunku do swo­jego ciała. Ubrany był w jakieś łach­many, ruchy miał nie­zborne, jak zapewne i myśli. Istny golem. Rabbi popa­trzył za nim.

Wtem przy­szło mu coś do głowy.

– Panie sąsie­dzie! – zawo­łał.

– Tak?

Ślu­sarz utkwił w nim spoj­rze­nie. Zawsze ist­niała mię­dzy nimi pewna nie­chęć. Rabbi uwa­żał ślu­sa­rza za dur­nia, a ten uwa­żał rab­biego za aro­ganc­kiego bła­zna. Lejb popa­trzył Moszemu w oczy, mając nadzieję, że coś w nich odkryje, może cień poczu­cia winy.

– Chcia­łem pana o coś zapy­tać – zaczął ostroż­nie.

Mosze nie spusz­czał z niego oczu. I nie było po nim widać, żeby poczu­wał się do jakiejś winy.

– No więc cho­dzi o to… – Wię­cej Lejb Gol­den­hirsch z sie­bie nie wydo­był. Słowa uwię­zły mu w gar­dle niczym woda w pia­sku.

– Tak?

Wziął się w garść.

– Cho­dzi o zamek.

– Co z nim?

– Nie mogę otwo­rzyć – odparł rabbi. – Wkła­dam klucz i obra­cam, ale… – Zebrał myśli. – Nic się nie dzieje.

– To musi być sprawa klu­cza – oświad­czył Mosze pro­tek­cjo­nal­nym tonem solid­nego fachowca, który roz­ma­wia z laikiem.

Lejb został sam na toną­cej w pół­mroku klatce scho­do­wej.

Nagle usły­szał, jak Mosze woła do niego z góry:

– Rabbi? Jest pan tam jesz­cze?

– Jestem – potwier­dził.

Przez kilka sekund pano­wała cisza, po czym znowu roz­legł się głos Moszego. Drżący.

– Pro­szę mi prze­ba­czyć – powie­dział ślu­sarz tak cicho, że jego słowa pra­wie pochło­nęły ciem­no­ści.

– Ale co?

Kolejna pauza. A potem rabbi usły­szał poje­dyn­czy roz­pacz­liwy szloch, który wyda­wał się dobie­gać z pustki.

– Tak bar­dzo mi jej bra­kuje – dokoń­czył Mosze.

Cięż­kim kro­kiem poko­nał ostat­nie drew­niane stop­nie, uciekł do swego miesz­ka­nia i zatrza­snął drzwi.

Rabbi zupeł­nie osłu­piał.

Przez okrą­głe okno na klatce scho­do­wej widział pokryte śnie­giem dachy poły­sku­jące w świe­tle księ­życa. Widok był taki piękny, że gra­ni­czył z cudem. I wów­czas rabbi odru­chowo pomy­ślał o tym, że jedy­nie wiara zdolna jest czy­nić cuda.

Obser­wo­wał, jak chmura nasuwa się na jasny, blady księ­życ. Rabbi się zamy­ślił. Jeśli chmura cał­ko­wi­cie zasłoni księ­życ, potrak­tuje to jako znak od Boga. I uzna ciążę za cud.

Patrzył jak urze­czony, jak chmura powoli wędruje po noc­nym nie­bie.

A póź­niej zakrywa księ­życ. Przez chwilę stał w kom­plet­nych ciem­no­ściach, jak na początku świata.

Wkrótce potem chmura poszy­bo­wała dalej, a mleczne świa­tło księ­życa padło na jego twarz. Napię­cie ustą­piło. Stał, dygo­cząc z zimna. Wła­sne uczu­cia wydały mu się nagle bez­den­nym morzem. Fale wdzięcz­no­ści i miło­ści wypły­nęły na powierzch­nię i wyci­skały mu słone łzy na policzki.

Wziął głę­boki oddech i otwo­rzył water­klo­zet. Wszedł do środka, zamknął drzwi, roz­piął spodnie, pod­niósł kaftan i usiadł. Każde dziecko to dar, pomy­ślał i posta­no­wił je przy­jąć. Daro­wa­nemu koniowi w zęby się nie zagląda. Będzie miał syna.

1.

Jidysz: „gwałt chrztu” (przyp. tłum.).2

Koniec wszyst­kiego

Długi czas potem, na początku dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, miesz­kał w Nowym Świe­cie, w Mie­ście Anio­łów, chło­piec nazwi­skiem Max Cohn. Nie­całe trzy tygo­dnie przed jego jede­na­stymi uro­dzi­nami rodzice poszli z nim do japoń­skiej restau­ra­cji przy Ven­tura Boule­vard i powie­dzieli mu, że się roz­wo­dzą. Natu­ral­nie nie wyznali mu tego od razu. Przez więk­szość wie­czoru uda­wali, że wszystko jest jak zawsze. Ale Maxowi coś nie paso­wało. Po pro­stu byli dla niego zbyt mili. Od początku coś podej­rze­wał. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Joey Sha­piro, kilka mie­sięcy wcze­śniej prze­szedł coś bar­dzo podob­nego i z tego powodu w kla­sie uwa­żano go za swego rodzaju tra­gicz­nego boha­tera, któ­rego w rów­nej mie­rze podzi­wiano i żało­wano. Joey skosz­to­wał gorzko-słod­kiego nek­taru tra­ge­dii i zna­lazł się tym samym o krok bli­żej doro­sło­ści niż reszta czwar­tej A.

Joey dał wtedy Maxowi mądrą radę:

– Pójdą z tobą do restau­ra­cji i zapy­tają cię, na co masz ochotę. – Pochy­lił się nad nim i szep­nął: – Ja powie­dzia­łem: pizza. I to był mój błąd.

– Jak to? – spy­tał Max, a w duchu pomy­ślał: Jak pizza może być błę­dem?

– Poszli­śmy do Mic­key’s Pizza Palace.

Wszy­scy znali Mic­key’s Pizza Palace. Sieć barów typu fast food dla dzieci, gdzie były nie tylko olbrzy­mie pizze, ale i kącik zabaw, gry wideo i wiele innych atrak­cji. To tam Max chciał obcho­dzić swoje uro­dziny.

– No i co?

– Zamó­wi­łem śred­nią pizzę z salami i dodat­kową moz­za­rellą.

– I co dalej?

– A potem mi powie­dzieli, że się roz­wo­dzą. No i sie­dzia­łem tam jak głu­pek nad swoją pizzą… – Joey wydał dziwny odgłos przy­po­mi­na­jący kaszel i odwró­cił głowę. – Już ni­gdy nie tknę pizzy.

Max był zszo­ko­wany. No jasne, rodzice się roz­wo­dzą, takie rze­czy się zda­rzają, ale do tej pory myślał, że pizza należy do nie­wielu rze­czy w życiu, na któ­rych można pole­gać. Rze­czy, któ­rych można się trzy­mać.

Był prze­ko­nany, że jego rodzice ni­gdy nie zro­bią cze­goś takiego. Kochali go i sie­bie nawza­jem, przy­pusz­czal­nie kochali też Hugona, domo­wego kró­liczka, uro­cze zwie­rzątko o bia­łej sier­ści i różo­wym nosku, które prze­waż­nie sie­działo w klatce i milutko patrzyło przed sie­bie. I to wszystko. Przy­naj­mniej tak sądził. Wkrótce potem odniósł jed­nak wra­że­nie, że jest coś, co począt­kowo mu umknęło, drobne oznaki wska­zu­jące na ukrytą prawdę. Widział, jak mama pociąga nosem i ociera oczy chu­s­teczką, a jej zwy­kle sta­ranny maki­jaż wyda­wał się lekko roz­ma­zany. Rzu­ciło mu się w oczy, że _dad_ nie spę­dza już w domu tyle czasu. Dłu­żej zosta­wał w biu­rze i także w week­endy miał „coś do zro­bie­nia”. Cza­sami przez całą noc spał na kana­pie w salo­nie przy włą­czo­nym tele­wi­zo­rze, na co Max ni­gdy nie mógłby sobie pozwo­lić. Drzwi, które wcze­śniej były otwarte, teraz regu­lar­nie zamy­kano. Coś tu się nie zga­dzało, czuł to.

A gdy pew­nego dnia wró­cił ze szkoły, rzu­cił nie­dbale rower na traw­nik i wbiegł do domu, ujrzał rodzi­ców, któ­rzy sie­dzieli sztywno jak kołki na kana­pie i jakby na niego cze­kali. Powi­tali go wymu­szo­nymi uśmie­chami.

– Co byś powie­dział na to, żeby­śmy poszli zjeść do restau­ra­cji? – zagad­nął _dad_, ale jego głos był odro­binę zbyt rado­sny i brzmiał zbyt dono­śnie. W gło­wie Maxa ode­zwał się dzwo­nek alar­mowy. – …Tam, gdzie ty chcesz – usły­szał jesz­cze, jak tata dopo­wiada.

– Co? – zapy­tał chło­piec.

– Co byś chciał zjeść?

Max zasta­no­wił się chwilę, zanim odpo­wie­dział:

– Może sushi?

Rodzice popa­trzyli na niego ze zdu­mie­niem.

– Jesteś pewny, kocha­nie? – spy­tała _mom_.

– Tak – potwier­dził Max.

Było mu wszystko jedno, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będzie jadł surową rybę.

Poszli więc na sushi. Max zamó­wił tuń­czyka, miecz­nika i ikrę jeżowca, choć według taty jeżowce nie są koszerne. Ikra oka­zała się tak obrzy­dliwa, że omal nie zwy­mio­to­wał, a gdy rodzice nagle trą­cili się łok­ciami i powie­dzieli mu, że go bar­dzo, bar­dzo kochają i że dla niego abso­lut­nie nic się nie zmieni, zaczer­wie­nił się i musiał prze­łknąć ślinę, żeby nie wybuch­nąć pła­czem. Zaczął dygo­tać. Usta miał pełne rybich jaje­czek czy cze­goś innego i powta­rzał sobie w duchu raz za razem: Pizza, przy­naj­mniej pizza mi pozo­sta­nie.

Do nie­dawna życie Maxa Cohna bie­gło spo­koj­nym ryt­mem. Był nor­mal­nym dzie­się­cio­lat­kiem, paty­ko­wa­tym, z bladą cerą i potar­ga­nymi rudymi wło­sami. Nosił oku­lary, które _mom_ skle­iła mu taśmą izo­la­cyjną, kiedy _dad_ pew­nego dnia usiadł na nich nie­chcący. Max z rodzi­cami miesz­kał w małym domu w Atwa­ter Vil­lage. Tata był „praw­ni­kiem od licen­cji muzycz­nych”, cokol­wiek miało to zna­czyć, a mama pro­wa­dziła mały butik przy Glen­dale Boule­vard, gdzie sprze­da­wała meble z Azji i inne tego rodzaju rupie­cie. Do rodziny nale­żało także zwy­cza­jowe zbio­ro­wi­sko cio­tek, wujów i kuzy­nów. Naj­gorsi byli na pewno wuj Ber­nie i ciotka Heidi, któ­rzy cią­gle się kłó­cili. A poza tym była jesz­cze bab­cia, neu­ro­tyczna i męcząca kobieta, która miesz­kała po dru­giej stro­nie gór, gdzieś w dzi­kich oko­li­cach San Fer­nando Val­ley, w zapo­mnia­nej przez Boga mie­ści­nie o nazwie Encino.

Wia­do­mość o rychłym roz­wo­dzie rodzi­ców Maxa roze­szła się w szkole lotem bły­ska­wicy, zwłasz­cza w czwar­tej A. Joey Sha­piro nawet go objął, a pozo­stali nie uznali tego zacho­wa­nia za gejow­skie. Dziew­czyny patrzyły na niego zupeł­nie innymi oczami, a Myriam Hyung – z którą do tej pory wła­ści­wie nic go nie łączyło – pode­szła do niego na prze­rwie i powie­działa:

– Naprawdę mi przy­kro, mam na myśli two­ich rodzi­ców.

Głu­pie gada­nie, pomy­ślał. Ale Myriam była prze­cież tylko dziew­czyną, nie­zdolną do wiel­kiej mądro­ści, nie chciał odrzu­cać jej mar­nych wysił­ków w celu oka­za­nia ludz­kiego współ­czu­cia. Dla­tego wspa­nia­ło­myśl­nie przy­jął jej kon­do­len­cje i krótko skwi­to­wał:

– No, zda­rza się.

Od tego dnia stał się męż­czy­zną. Roz­wód rodzi­ców, mówił sobie Max, jest twoją praw­dziwą bar micwą. Rytu­ałem ini­cja­cyj­nym, który czyni chłop­ców męż­czy­znami. Zda­wał sobie sprawę, że wielu uczniów w jego kla­sie pocho­dzi z „roz­bi­tych rodzin”, jak zwy­kła mawiać rabinka Han­nah „Lesba” Gros­sman.

Roz­bita rodzina z początku była super. Wszystko zostało po sta­remu z tą tylko róż­nicą, że _mom_ sypiała teraz w sypialni rodzi­ców, a _dad_ na kana­pie w salo­nie, co było tro­chę dener­wu­jące, bo w salo­nie stał też tele­wi­zor, który Max uwa­żał dotych­czas za swoją wła­sność. Teraz _dad_ cią­gle oglą­dał pro­gramy spor­towe. Ale były też dobre strony. Bądź co bądź Max mógł przy­wdziać szatę męczen­nika. Uwagą i komik­sami obda­ro­wy­wany był w mie­rze prze­kra­cza­ją­cej wszystko, co znał do tej pory. _Dad_ kupił mu nowego „Spi­der-Mana” i od razu kilka zbio­rów przy­gód „Bat­mana”. Wcze­śniej Max zawsze musiał wybie­rać: Marvel albo DC. _Dad_ mówił, że w życiu trzeba doko­ny­wać wybo­rów i podej­mo­wać decy­zje. Totalna bzdura, jak się oka­zało. Można było mieć wszystko. A więc na tym polega bycie doro­słym. Roz­sta­nie rodzi­ców było nie­wąt­pli­wie naj­lep­szą rze­czą, jaka mogła się przy­tra­fić jego kolek­cji komik­sów.

Ale w głębi serca cho­wał tro­skę. Nosił w sobie pewną tajem­nicę, a mia­no­wi­cie wie­dział, dla­czego rodzice się roz­wo­dzą: to była jego wina! Co prawda _mom_ powie­działa, że powo­dem roz­wodu jest „ta zdzira tre­nerka jogi”, ale Max znał prawdę.

Zda­rzyło się to parę tygo­dni przed brze­mien­nym w skutki wyj­ściem do restau­ra­cji na sushi. Max miał jak zwy­kle posprzą­tać klatkę Hugona. _Mom_ kolejny raz mu przy­po­mniała, że osta­tecz­nie to on chciał mieć tego prze­klę­tego kró­lika. Max popro­sił tatę, żeby ten jeden raz zro­bił to za niego: pro­szę, pro­szę, pro­szę – bo bar­dzo chciał pójść z Joeyem Sha­piro do kina. Ale _dad_ powie­dział „nie”. Doszło do kłótni, Maxowi puściły nerwy, zaczął stroić fochy, a wtedy _dad_ tym bar­dziej obsta­wał przy swoim zda­niu.

Max musiał więc sprzą­tać kró­li­cze łajno, zamiast pała­szo­wać popcorn i cukierki lodowe w kli­ma­ty­zo­wa­nym kinie. To była wielka nie­spra­wie­dli­wość! Kiedy w końcu – wśród szem­ra­nia i pro­te­stów – wyniósł torbę ze śmie­ciami, w drzwiach sta­nął _dad_ i popa­trzył na niego z dez­apro­batą.

– Nie tym tonem, młody czło­wieku! – powie­dział. – Tak nie będziemy się bawić. Jeśli jesz­cze raz urzą­dzisz taki cyrk, oddamy Hugona do schro­ni­ska.

Max wyrzu­cił kró­li­cze łajno prze­pi­sowo do pojem­nika na śmieci, ale czuł przy tym, jak wzbiera w nim wście­kłość i burzy się krew. Oddać Hugona, jaka ohydna groźba!

Wtem ujrzał obok kosza leżącą na ziemi jed­no­cen­tówkę. Babka powie­działa mu kie­dyś, że gdy się znaj­dzie taką monetę, można sobie cze­goś życzyć. Trzeba tylko wziąć pie­nią­żek do ręki, pomy­śleć jakieś życze­nie i zamknąć przy tym oczy, a wtedy ono się spełni. Nikomu jed­nak nie wolno go zdra­dzić.

Pod­niósł więc monetę, zaci­snął jak naj­moc­niej powieki i zaży­czył sobie, żeby _dad_ znik­nął. Tak po pro­stu. Kiedy otwo­rzył dłoń, jed­no­cen­tówka leżała na niej na pozór nie­win­nie. Max usły­szał odle­gły grzmot pio­runa w San Gabriel Moun­ta­ins. Zaraz będzie padać. Nagle poczuł się winny. Rozej­rzał się wokół i zmu­sił do pomy­śle­nia szybko o czymś innym, ale było już za późno. Ktoś – może Bóg? – musiał usły­szeć jego życze­nie.

Przez kilka tygo­dni nic się nie działo i chło­piec pomy­ślał, że może jed­nak unik­nie kary. Aż do wie­czoru w restau­ra­cji z sushi. Wtedy już wie­dział, że ścią­gnął klą­twę na swoją rodzinę. Z wyjąt­kiem kró­lika, on na razie miał się dobrze.

Z początku Max sta­rał się zbyt czę­sto nie roz­my­ślać o swo­jej odpo­wie­dzial­no­ści za tra­ge­dię. Zamiast tego cie­szył się owo­cami rychłego roz­sta­nia rodzi­ców. Także _mom_ zaczęła mu dawać hojne pre­zenty, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że chciała być lep­sza od taty.

– Możesz zaży­czyć sobie na uro­dziny, co tylko chcesz – powie­działa.

Ewi­dentna próba kupie­nia jego uczuć. Ale każdy czło­wiek ma swoją cenę, a w przy­padku Maxa nie była ona szcze­gól­nie wysoka.

– Obo­jętne co?

Każdy nowy pre­zent, każda nowa zabawka dawana mu przez rodzi­ców była dowo­dem miło­ści. Jed­nak dowody szybko zaczęły tra­cić moc. W jego życiu nie było już nic sta­łego. Wszystko zaczęło się zmie­niać, a Max nie­szcze­gól­nie lubił zmiany. Roz­bita rodzina wcale nie była tak bar­dzo _cool_. Prze­ciw­nie, zdał sobie sprawę, że nie­sie to pewne kon­se­kwen­cje. Że musi wła­śnie nauczyć się cze­goś waż­nego, odro­bić taką samą lek­cję jak jego boha­te­ro­wie – Spi­der-Man i Joey Sha­piro – i że to będzie ciężka próba.

Harry i Debora Coh­no­wie z ogrom­nym tru­dem zdo­łali powie­dzieć synowi o roz­wo­dzie. Zwłasz­cza Harry oba­wiał się tej chwili. W życiu pry­wat­nym uni­kał kon­fron­ta­cji. Debora miała z tym mniej kło­po­tów. Choć ofi­cjal­nie wyzna­wała bud­dyzm, pod­czas kon­flik­tów wyda­wała się wprost roz­kwi­tać. Harry nazy­wał ją zawsze „wście­kłą bud­dystką”. Nie uwa­żała tego za dow­cipne. Ostat­nimi czasy wła­ści­wie już nic, co doty­czyło jej przy­szłego eks­męża, nie było według niej zabawne. Sama jego obec­ność dopro­wa­dzała ją do szew­skiej pasji. Jak on powłó­czył nogami, cho­dząc po domu! Jego cechy, które wcze­śniej uwa­żała za ujmu­jące, przy­pra­wiały ją teraz o białą gorączkę. Nie mogła się docze­kać, kiedy wresz­cie się wypro­wa­dzi.

Ale natu­ral­nie był jesz­cze Max. Ze względu na niego roz­wa­żała nawet moż­li­wość odwo­ła­nia roz­wodu. Wła­ści­wie to Harry roz­wa­żał, nie ona.

– Chcę, żebyś się wypro­wa­dził – oświad­czyła sta­now­czo.

Nie chciała go uka­rać, a przy­naj­mniej nie tylko. Jego romans wstrzą­snął nią do szpiku kości. Po pro­stu chciała się go pozbyć. Mąż przy­po­mi­nał pla­ster, który musiała zerwać. Im szyb­ciej, tym lepiej.

– Ale co z Maxem? – zapy­tał Harry płacz­li­wym gło­sem.

– Jeśli cho­dzi o Maxa, to lepiej, żebyś nie spra­wo­wał nad nim opieki – odparła.

I znowu się zaczęło. Pró­bo­wali trak­to­wać się w spo­sób cywi­li­zo­wany, ale pra­wie każda roz­mowa zamie­niała się w gło­śną kłót­nię.

– A jak mu to powiemy? – spy­tał w pew­nej chwili Harry.

– Powin­ni­ście mu to prze­ka­zać w oględ­nych sło­wach – pora­dziła im Mrs. Sha­piro, która miała już w tym wzglę­dzie doświad­cze­nie. – I jesz­cze coś: pójdź­cie z nim do restau­ra­cji.

Debora ski­nęła uprzej­mie głową i nawet zapi­sała notatkę w komórce.

I tym spo­so­bem Debora Cohn pew­nego pięk­nego przed­po­łu­dnia jechała auto­stradą w kie­runku Woodland Hills. Kan­ce­la­ria Gutier­rez & Part­ners mie­ściła się w trzy­pię­tro­wym prze­szklo­nym biu­rowcu, monu­men­cie bez­gu­ścia. Wewnątrz było nie­wiele lepiej. W recep­cji wisiał obraz przed­sta­wia­jący psy przy grze w pokera. Kto kupuje coś takiego?, pomy­ślała. Po chwili została wezwana do biura Mr. Gutier­reza, głów­nego wspól­nika i spe­cja­li­sty od prawa roz­wo­do­wego.

Mr. Gutier­rez jak na swą pro­fe­sję był czło­wie­kiem nie­na­tu­ral­nie rado­snym, tęga­wym, weso­lut­kim katem miło­ści o sła­bym uści­sku dłoni.

– Co mogę dla pani zro­bić?

Opi­sała mu sytu­ację, słu­chał w mil­cze­niu, cza­sem kiwa­jąc głową. Po roz­wa­że­niu paru kwe­stii Harry i Debora zde­cy­do­wali się na „roz­wód za poro­zu­mie­niem stron”. Ten ter­min, który Debora zna­la­zła w Inter­ne­cie, jasno i wyraź­nie wska­zy­wał, że w spra­wie opieki nad dziec­kiem i podziału majątku poro­zu­mieją się poza sądem. Mr. Gutier­rez wyda­wał się lekko zde­gu­sto­wany, gdyż cie­szył się już, że będzie do roz­li­cze­nia sporo dobrze płat­nych robo­czo­go­dzin.

Roz­wód za poro­zu­mie­niem stron jest w zasa­dzie bar­dzo pro­sty, oświad­czył. Debora złoży w sądzie papiery, które zostaną prze­ka­zane Harry’emu. Kiedy strony się doga­dają co do warun­ków ramo­wych, pozew roz­wo­dowy zosta­nie zło­żony w Sądzie Naj­wyż­szym hrab­stwa Los Ange­les, gdzie zaj­mie się nim wyzna­czony sędzia. Jeśli wszystko zosta­nie zaak­cep­to­wane, obie strony pod­pi­szą papiery i zała­twione.

W ciągu kilku tygo­dni będą roz­wie­dzeni i oddzielą grubą kre­ską dotych­cza­sowe wspólne życie.

Ze ślu­bem było o wiele wię­cej zachodu, pomy­ślała Debora.

Dla Harry’ego i Debory jedno było jasne: nie chcieli ska­zy­wać Maxa na oglą­da­nie wie­lo­let­niej wojny rodzi­ców przed sądem. Poza tym nie powi­nien być zmu­szony wybie­rać mię­dzy nimi. Uzgod­nili już nawet, jak to będzie, gdy Harry się wypro­wa­dzi, z czym według Debory zwle­kał już nazbyt długo. Ona będzie się zaj­mo­wać synem w tygo­dniu, a on zawsze od piątku do nie­dzieli. Będzie go zabie­rał ze szkoły i do niej odsta­wiał w ponie­dzia­łek rano, żeby ogra­ni­czyć do mini­mum kon­takty z Deborą.

Dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych nastały cięż­kie czasy. Harry zaczął znowu pić, a Debora palić. Cier­piało także ich życie zawo­dowe. Debora zawa­lała spo­tka­nia z hur­tow­ni­kami i klien­tami, cho­ciaż rzu­ciła się jak opę­tana na por­tale inter­ne­towe i różne komu­ni­ka­tory, a Harry cią­gle zja­wiał się w pracy spóź­niony i ska­co­wany. Kole­dzy przez jakiś czas patrzyli na to przez palce. Harry uznał, że mu współ­czują, a panie z biura dbały o niego tro­skli­wie. Nie mógł się jed­nak skon­cen­tro­wać, a jego efek­tyw­ność wyraź­nie spa­dła.

Oboje mieli wra­że­nie, że życie wymyka im się z rąk, jak pia­sek prze­cie­ka­jący przez palce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: