Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trudne powroty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trudne powroty - ebook

Romy Cole miała zaledwie osiem lat, gdy jej ojciec popełnił samobójstwo, nie chcąc dopuścić do eksmisji rodziny z dzierżawionej farmy Middlemere. Dorastająca Romy z tęsknotą wraca myślami do dawnego domu. Za wszelką cenę chce zapewnić zaharowanej matce i rodzeństwu dobrobyt. Dziewczyna nie może zapomnieć - ani wybaczyć - niesprawiedliwości i krzywdy, jaka spotkała jej najbliższych. Ale czy można marzyć o lepszym życiu, pracując za nędzne grosze w biurze adwokackim? Dziewiętnastoletnia Romy jest jednak bystra, ambitna, pełna zapału i uporu. Te cechy zwracają uwagę Mirabel Plummer, właścicielki hotelu Trelawney w Londynie, która postanawia dać szansę dziewczynie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-265-4
Rozmiar pliku: 669 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zaczęła się bać, gdy wyjął strzelbę.

Od samego rana, kiedy się obudziła, w powietrzu wisiało coś złego. Przez myśli przebiegł jej fragment piosenki, którą czasem podśpiewywał ojciec. „Ile jagód rośnie w morzu? Ludzie w lesie mnie pytają”. Romy zawsze uważała, że to głupie słowa. Przecież jagody nie rosną w morzu, prawda? Ale dziwna atmosfera tego dnia przypominała jej wywrócony do góry nogami świat tej piosenki, gdzie nic nie było tak jak trzeba. „Ze łzą w oku odpowiadam: ile statków znajdziesz w gaju?”. Tak, ten dzień był wywrócony do góry nogami. Nie czuła jednak strachu. Nie bała się. Do chwili, kiedy ojciec wyjął strzelbę.

Trzymał ją w wysokim kredensie na półpiętrze. Romy obserwowała ze swojej kryjówki, jak ojciec wkłada do zamka klucz i otwiera drzwiczki. Jego mocne, pokryte odciskami palce zaczęły się przesuwać po podwójnej lufie, ale znieruchomiały, jakby zdradzając chwilową niepewność. W końcu złamał z trzaskiem lufę i wsunął do niej dwa naboje.

Romy schowała się w zielonym kredensie z drugiej strony podestu. Kredens był mały i ciasny, więc żeby się w nim zmieścić, musiała uklęknąć i skulić się cała. Słyszała dobiegające z ogrodu nawoływania, a wyglądając przez dziurę po sęku, widziała ojca. Kiedy nie można było czegoś znaleźć, mama zawsze mówiła, żeby poszukać w zielonym kredensie. Trafiały do niego rzeczy stare i nienadające się do naprawy: pojedynczy getr z poobrywanymi guzikami, imbryk do herbaty z pękniętym dzióbkiem i bez przykrywki. Klęcząc w ciemności, Romy czuła, jak kawałki łamigłówki uwierają ją w kolana, a ze starej poduszki wysypuje się pierze, osiadając wokół niczym miękkie szare śnieżynki. Mimo że miała na sobie płaszcz i szalik, było jej zimno. Kiedy zaczęła szczękać zębami, przestraszyła się, że ojciec to usłyszy. Gdyby dowiedział się, że jest w domu, odesłałby ją razem z mamą i Jemem, a ona musiała zostać tu razem z nim.

„Ludzie w lesie mnie pytają...” Romy zadrżała. Rano obudziły ją krzyki rodziców. Głos ojca był gniewny i hardy, a matki piskliwy i drżący od łez. Potem wszyscy najwyraźniej zapomnieli nie tylko o śniadaniu, ale i o szkole. Nie było owsianki ani chleba. Ogień pod kuchnią wygasł. Nikt nie przyniósł wody. Jem, na wpół ubrany, miał na sobie podkoszulek, krótkie spodenki i jeden but. Romy szybko pomogła mu włożyć drugi, zawiązała sznurowadła i tak gwałtownie włożyła bratu sweter przez głowę, aż chłopak wrzasnął, że poobrywa mu uszy.

Zegar na kominku wskazywał wpół do dziewiątej. Pora wyjścia do szkoły dawno minęła. Chociaż Romy usiłowała cieszyć się z dodatkowych minut spędzonych w domu, czuła raczej niepokój. Mama i tata chyba zupełnie zapomnieli o szkole, jakby się nie liczyła. Dziewczynka zastanawiała się, co takiego mogło zajść, żeby przestała się liczyć szkoła, o której tata zawsze mówił, że jest najważniejsza.

Stała więc w kuchni ubrana do wyjścia, a w brzuchu burczało jej z głodu. Patrzyła, jak matka płacze, i słuchała krzyków ojca, potem zaś, kiedy nikt nie widział, wymknęła się na górę do zielonego kredensu. Lubiła go. Chowała się w nim, kiedy było jej smutno albo kiedy nabroiła i nie chciała, żeby ją znaleziono. Ukryła się tam, gdy wepchnęła Annie Paynter do koryta z wodą; teraz pocieszyło ją wspomnienie brudnych strużek ściekających z jasnożółtych loczków Annie. Zamykała się też w kredensie, kiedy trzeba było coś zrobić – zbierać groch albo przynieść węgiel. Mama zawsze ją jednak znajdowała. Jem nie lubił kredensu, bo ta mała i ciemna kryjówka przywodziła mu na myśl duchy.

Po chwili Romy usłyszała krzyk matki:

– Nie myśl, że zostanę tu, żeby patrzeć, jak cię wezmą do więzienia!

A tata odkrzyknął:

– Zabierz ze sobą dzieci! Nie chcę, żeby mi się plątały pod nogami, kiedy ci ludzie próbują odebrać mi Middlemere!

Potem, po kilku chwilach, znów odezwała się mama:

– Gdzie jest ta mała paskudnica?

– Romy poszła do szkoły – odpowiedział Jem.

Wtedy trzasnęły drzwi, wszystko ucichło i na chwilę zrobiło się miło. Romy zjadła jabłko, które złapała z koszyka stojącego na kredensie w kuchni. Postanowiła zostać tu cały dzień. I tak było tu lepiej niż w szkole, szczególnie w piątek. W piątki dziewczęta musiały szyć, a tego nie znosiła. Od szycia fartuszków czy robienia rękawiczek na drutach wolała podliczać słupki. Słupki miały w sobie coś czystego, ostrego i doskonałego: jak się zrozumiało zasady, za każdym razem wszystko się zgadzało. Natomiast bez względu na to, jak bardzo się starała, fartuszki i rękawiczki zawsze nie wiadomo dlaczego wychodziły jej bezkształtne i zdeformowane.

Już zaczynała się czuć lepiej i wierzyć, że świat wrócił do normy, kiedy znów zaczęły się hałasy. Nagłe odgłosy uderzeń i dobijania się do drzwi gwałtownie przywróciły pomyloną rzeczywistość tego wczesnego ranka. Wytężając słuch, rozróżniła zgrzyt przekręcanych kluczy i trzask zasuw. Następnie rozległ się inny dźwięk – głośne szuranie. Uświadomiła sobie, że ojciec przesuwa po kuchennej podłodze ciężkie wiejskie meble. Uchyliła drzwiczki i wyjrzała na zewnątrz. Z daleka rozbrzmiewał coraz głośniej warkot samochodu, jadącego drogą prowadzącą od szosy do Middlemere. Potem usłyszała kroki ojca wbiegającego po schodach i szybko zamknęła drzwiczki kredensu.

Samochód zatrzymał się przed domem. Frontowe drzwi zatrzęsły się od uderzeń pięści, rozległy się wołania, ale ojciec Romy został na podeście. Intruzi przeszli na tyły domu, chrzęszcząc butami po zmarzniętej ziemi. Romy usłyszała męskie głosy. Głosy pełne gniewu. Właśnie wtedy ojciec wyjął z kredensu strzelbę.

Romy rzadko czuła strach. Nie bała się pająków, jak Annie Paynter, ani duchów, jak Jem. Nie bała się nawet wtedy, kiedy niemiecki samolot zrzucił bomby na Inkpen Hill, a wzdłuż grzbietu Combe Gibbet pojawiły się jaskrawe jęzory ognia.

Przyłożyła oko do otworu w drzwiczkach. Zobaczyła, że ojciec wetknął strzelbę pod pachę i otworzył okno na podeście. Do domu wtargnęło lodowato zimne, przenikliwe powietrze. Romy znów zadrżała. Przez otwarte okno dobiegały wyraźne głosy. Dochodziły z ogrodu, nieco przytłumione przez zimno i mgłę.

– Niechże pan wyjdzie, panie Cole! Dość tych bzdur!

– Posłuchaj, Samie, to naprawdę nie wyjdzie ci na dobre.

– Nie odbierzecie mi domu! – krzyczał ojciec, wychylając się w dół. – Nie zajmiecie Middlemere!

– Komisja ma prawo...

Kolba strzelby uderzyła o parapet. Metal szczęknął o drewno.

– Nie ma żadnego prawa. Żadnego! Wynoś się pan z mojej ziemi, panie Paynter!

Mark Paynter był ojcem Annie Paynter. Odwiedził Middlemere po tej historii z Annie i korytem do pojenia koni. Niski i tęgi, miał okrągłą twarz, a przez brązowe włosy przeświecała mu różowa skóra na głowie. Na tę okazję włożył garnitur i lśniące buty. Romy pamiętała, jak, poczerwieniały na twarzy, ślizgał się niezdarnie na błotnistym podwórku.

Teraz nie sprawiał wrażenia niezdarnego. Romy pomyślała, że sprawia wrażenie władczego, jak starsze dziewczynki w szkole. Zupełnie jakby mówienie jej tacie, co ma robić, sprawiało mu przyjemność.

– Nie bądź głupcem, Cole – odezwał się pan Paynter.

– Wynocha z mojej ziemi! – zawołał tata.

– To już nie jest twoja ziemia – odparł pan Paynter. – Należy do Wojennej Rolniczej Komisji Wykonawczej Hrabstwa, więc przestań się stawiać i rób, co ci każą. Dostałeś swoją szansę. Nie będziemy już dłużej na ciebie czekać.

– Odłóż tę strzelbę, Samie! – zawołał drugi mężczyzna. – Tylko pogarszasz swoją sytuację.

Ojciec Romy wypalił z obu luf. Ostry trzask strzałów odbił się echem od wzgórz i z drzew poderwały się z wrzaskiem wrony. Romy jęknęła cichutko i zatkała uszy dłońmi.

– Nigdzie nie idę, Paynter. – Na podłogę upadły łuski. – A ty lepiej wynoś się z mojej ziemi. Uczciwie ostrzegam, następnym razem nie strzelę w drzewa. Chyba nie chcesz sobie zniszczyć tego eleganckiego ubrania? Wynoś się i nie wracaj!

– Sprowadzę policję! Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho! Zobaczysz...

Okno zatrzasnęło się, tłumiąc głosy. Mimo dzwonienia w uszach Romy słyszała, jak ojciec mamrocze coś do siebie i szybko, ciężko oddycha. Opierał się o ścianę, oczy miał zamknięte. Chciała do niego podbiec, spróbować jakoś go pocieszyć, ale drżały jej nogi, a poza tym wiedziała, że jeśli się pokaże, tata będzie się na nią gniewał. Nie powinna tu się chować; miała być w szkole. „Nie chcę, żeby dzieci plątały mi się pod nogami. Nie chcę, żeby dzieci plątały mi się pod nogami, kiedy ci ludzie usiłują odebrać mi Middlemere”.

Cisza się przedłużała. Romy powiedziała sobie, że tamci na pewno już poszli. Usiadła wygodnie w kredensie, osłabła z ulgi. Ci ludzie sobie poszli, tata odstawi strzelbę do kredensu i wszystko znów będzie dobrze. Nikt nie może ich zmusić do opuszczenia Middlemere, prawda? Middlemere to ich dom. Tata przeszkodził tym ludziom w zagarnięciu Middlemere, wszystko znów będzie dobrze i świat przestanie wariować.

A mimo to ojciec stał przy oknie ze strzelbą w ręku, z mieszaniną stanowczości i lęku na twarzy. Romy nie wymknęła się z kredensu, nie podbiegła do niego i nie powiedziała: „Jestem tu, tato, zostałam z tobą”. Z zimnym dreszczem strachu przypomniała sobie słowa taty Annie Paynter: „Sprowadzę policję”. A jeśli policja wsadzi jej tatę do więzienia? Jak dadzą sobie radę? Kto będzie się zajmował krowami i owcami?

Romy starała się pocieszać. Może policja im pomoże. Może policja nie pozwoli wrócić panu Paynterowi. Siedziała na stercie pierza z głową opartą o kolana i z zamkniętymi oczyma, delikatnie kołysała się w przód i w tył, śpiewając do siebie cichutko. „Ile jagód rośnie w morzu? Ludzie w lesie mnie pytają”.

Po chwili cisza zaczęła się wydawać bardziej niepokojąca niż krzyki. Za dnia w gospodarstwie rzadko panowała cisza. Mama zawsze się krzątała, gotując, sprzątając, piekąc chleb czy robiąc masło lub wołała na Jema i Romy, by szykowali się do szkoły albo przyszli pomóc w pracach domowych. Nigdy nie milkły odgłosy wydawane przez zwierzęta – krowy, świnię i konia, a pies skrobał pazurami po kocich łbach, chodząc po podwórzu za ojcem Romy. Kiedy przychodziły jesienne burze, wiatr szumiał w drzewach, a pod koniec lata szeleścił dojrzałym zbożem gotowym do zżęcia. Nad wszystkim zaś unosił się głos taty, jadącego wozem konnym, wydającego polecenia chłopakowi albo witającego Romy i Jema, kiedy po szkole skracali sobie drogę i szli do domu skrajem pola.

Gdyby bardzo się skupiła, mogłaby sobie wyobrazić, że jest lato i razem z Jemem idą ścieżką. Czuła zapach ziemi rozgrzanej od słońca i kapryfolium wplątanego w żywopłot. Była szczęśliwa i bezpieczna, bo wracała do Middlemere. Słońce prześwitywało przez wysokie buki, a łąka złociła się jaskrami. Pod drzewami lśnił ciemny staw. Obok niej szedł Jem i Romy jak zwykle miała na niego oko. Była dużą siostrzyczką Jema; miała osiem i pół roku, a on tylko siedem lat, więc musiała na niego uważać... Spowita w ciemność, Romy odpłynęła w sen.

Obudził ją gwałtownie hałas silnika samochodu. Przez chwilę nie pamiętała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, jak długo spała. Nasłuchując, wyprostowała zesztywniałe ręce i nogi. Tym razem podjechały dwa samochody. Uklękła, przyciskając z niepokojem oko do otworu. W bladym krążku światła spostrzegła, że ojciec wciąż stoi przy oknie, spoglądając w dół na ogród. Romy przesunęła się, skulona w niewygodnym kredensie. Pomyślała o kościele i klęczeniu na jednym z tych wysokich klęczników, wciśniętych między ławki. W przeciwieństwie do wszystkich innych dzieci nie była przyzwyczajona do chodzenia do kościoła. Nie wiedziała, jak ma się tam zachować; idąc w długim wężu ze szkoły do parafialnego kościoła, była przekonana, że zrobi z siebie widowisko.

Nie przejmowała się, kiedy dzieci się z niej śmiały. W razie czego umiała przywołać je do porządku. Natomiast panna Pinner lubiła się posługiwać trzcinką tak wobec dziewczynek, jak i wobec chłopców. Kiedy tata Romy dowiadywał się o tym, przychodził do szkoły, by nagadać pannie Pinner. Dziewczynki, których tatusiami byli właściciele sklepów spożywczych lub rzeźnicy, a nie dzierżawcy, dziewczynki jak Annie Paynter, ubrane w wyprasowane sukienki z bawełny i z zakręconymi włosami, wyśmiewały się wtedy z niego. Ze sznurka, którym zamiast paska przewiązał płaszcz. Z tego, jak i co mówił.

Ktoś zawołał tak głośno, że Romy podskoczyła.

– Panie Cole, tu policja!

Głos był przerażająco zniekształcony, metaliczny. Romy wyobraziła sobie, że wydobywa się on z gardła jakiegoś wielkiego, niezdarnego zwierza.

Ojciec gwałtownie otworzył okno.

– Wynocha z mojej ziemi!

– Zejdź na dół, Samie, to spokojnie porozmawiamy.

– Nie mamy o czym rozmawiać. Nikt mi nie zabierze domu.

– Teraz już nie jest twój – zawołał Mark Paynter. – Należy do Wojennej Rolniczej...

– Wynoście się z mojej ziemi! I nie wracajcie!

– Teraz to już sprawa policji – zadudnił metaliczny głos.

– Oni usiłują zabrać mi dom – odkrzyknął Sam Cole. – To nimi powinniście się zająć! To złodzieje! Chcą człowieka pozbawić pracy, a jego rodzinę wyrzucić na ulicę!

– Nie rób kłopotów, Samie. Jeżeli będziesz się zachowywał spokojnie i wyjdziesz, może uda nam się zapomnieć o użyciu broni zaczepnej.

Romy zobaczyła przez swoją dziurkę, że ojciec wyjmuje z kieszeni dwa naboje i wsuwa je do lufy.

– Nie opuszczę swojego domu.

– Zejdź, Cole, to rozwiążemy tę sprawę.

Nastało milczenie, a potem Sam Cole się odezwał:

– To mój dom. Moja ziemia. – Głos mu się zmienił; słowa wydawały się bezbarwne, zmęczone, jak gdyby wypchnięte z zaschłego gardła. – Moja rodzina uprawia ziemię Middlemere od prawie czterdziestu lat. Nikt mi jej nie odbierze. Ani ty, Paynter, ani żadna cholerna komisja, ani żaden policjant. Nie myślcie, że nie użyję tej strzelby. Zabierzecie ten dom po moim trupie.

Sposób, w jaki ojciec wypowiedział te słowa, przypomniał Romy tydzień, w którym umarła Maisie. „Myślą, że Bóg istnieje, tak? – powiedział ojciec, kiedy wychodzili z przykościelnego cmentarza po pogrzebie. – Bóg, który każe umierać małym dzieciom”. Wyglądał wtedy na tak zmęczonego, na o wiele bardziej zmęczonego niż po najdłuższym dniu pracy w polu; wszystkie kolory uciekły mu z twarzy, a jego rosła postać zgarbiła się i niemal skurczyła.

– Panie Cole...

Strzelba jeszcze raz szczęknęła o parapet. Metaliczny głos zamilkł. Mimo zimna na czole ojca pojawiły się krople potu. Dłonie, którymi ściskał broń, drżały. Ledwie się powstrzymała, by do niego nie podbiec. Nie gniewałby się, prawda? Tak naprawdę nie byłby zły. Nigdy nie bywał taki zły, żeby ją uderzyć. Mama czasami dawała jej klapsa, tata nigdy. Wrzasnąłby na nią, ale do tego jest przecież przyzwyczajona, prawda?

Gdyby jednak wiedział, że tu się schowała, odesłałby ją na zewnątrz, do szkoły; Romy wiedziała, że tak by zrobił. Jakaś jej cząstka żałowała nawet, że nie jest w klasie, znudzona i bezpieczna, zajęta szyciem. Ale jak mogłaby zostawić go samego?

Znieruchomiała niezdecydowana z ręką na drzwiczkach kredensu. Nagle całym domem wstrząsnął głośny huk. Palce Romy ześliznęły się z drzwiczek; dziewczynka przycisnęła pięść do twarzy, usiłując się nie rozpłakać. Usłyszała przekleństwo ojca, a potem stukot jego podkutych butów, kiedy zbiegał ze schodów. Nie miała pojęcia, skąd się bierze ten straszliwy hałas. Wyobraziła sobie, że wokół domu skradają się olbrzymie wilki, walą pazurami w drzwi i wyją z uniesionymi łbami o lśniących, czerwonych oczach.

Hałas ucichł. Ojciec wrócił na górę, otworzył okno na podeście i wrzasnął:

– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Paynter! Powiedziałem ci, po moim trupie!

Znów zapadła cisza. Romy wytarła rękawem łzy z twarzy. Była zmarznięta, głodna i chciała do toalety. Próbowała się modlić. Tak robili w szkole, kiedy działo się coś złego. Modlili się, kiedy Harry Fort zachorował na dyfteryt i kiedy statek brata Lizzie Clark został storpedowany przez Niemców. Romy mocno zacisnęła powieki, złożyła ręce i wyrecytowała „Ojcze nasz”, „Układam się do snu” i modlitwę odmawianą w kościele, która jej się podobała, bo mówiła o owcach i przywodziła jej na myśl wysokie wzgórza i stada ojca, skubiące nędzną trawę.

Doszła do „zbytnio folgujemy zamiarom i pragnieniom naszych serc”, kiedy hałas znów się zaczął. Nie potrafiła określić, skąd dochodzi. Wydawało się jej, że ją otacza, głośny i groźny: rozzłoszczone i mściwe wilki drapiące pazurami w jej dom. Ojciec przeszedł wielkimi krokami na drugą stronę podestu, rozglądając się na boki. Stał przed kredensem, w którym ukrywała się Romy. Gdyby otworzyła drzwiczki, mogłaby wyciągnąć rękę i dotknąć taty.

Odwrócił się jednak nagle i skierował ku schodom prowadzącym na strych. Hałas dochodził z dachu. „Bo kichnę i chuchnę, i zdmuchnę ten dom!”. Romy wyobraziła sobie, jak wilki rozsuwają łupkowe dachówki i przemykają się wzdłuż krokwi, krążąc po strychu z długimi, ostrymi zębami ociekającymi śliną.

Znów wypaliła strzelba. Po domu rozniósł się echem wysoki krzyk.

Romy trzęsła się ze strachu, po twarzy ciekły jej łzy. Tata trafił człowieka, może nawet go zastrzelił. Tata jest mordercą. Morderca. Poznała to słowo niedawno. Brzmiało tak strasznie. Chociaż zamknęła oczy, to okropne słowo odbijało się echem w jej głowie. Morderca. Pamiętała kwik świni, kiedy ojciec podciął jej nożem gardło. Pamiętała ciepły i metaliczny zapach świńskiej krwi. Wiedziała, co dzieje się z mordercami. Powiedziała jej to jedna z dużych dziewczynek w szkole: „Wiesza się ich na szubienicy. Wiesza się ich, aż umrą”.

Czemu go nie powstrzymała? Dlaczego nie pobiegła za nim i nie ubłagała, by odłożył strzelbę? Zwinęła się w kłębek w kącie kredensu, zaciskając wilgotne palce w pięści. Usłyszała brzęk tłuczonego szkła. Chciała do Jema, do mamy. Jeszcze raz zaczęła śpiewać, uspokajając siebie samą, jak kiedyś mama uspokajała Maisie. „Ile jagód rośnie w morzu...”.

Z ogrodu dochodziły krzyki i odgłosy bieganiny. Ojciec wrócił na podest. Romy obserwowała go przez dziurkę po sęku. Ze świstem wciągał powietrze wielkimi haustami, oczy miał załzawione. Przesunął dłonią po twarzy. Mówił do siebie cichym, drżącym głosem.

– Chcecie mi odebrać dom, tak? Wyrzucić moją rodzinę na ulicę? Po moim trupie. Po moim trupie.

Trzaski i uderzenia dochodzące z dołu stawały się coraz głośniejsze. Rozbiją dom. „Bo kichnę i chuchnę, i...”. Rozbiją okna i zburzą ściany, aż z Middlemere nie zostanie kamień na kamieniu. A potem zabiorą tatę i powieszą go na śmierć.

– Tato! – zawołała, lecz głos utonął w hałasie. Na schodach rozległy się kroki, ciężkie i stanowcze, jakby przez Middlemere maszerowało wojsko. Romy przycisnęła oko do dziurki, ale nie mogła opanować drżenia, więc wszystko, co widziała, podskakiwało i rwało się.

Tata szlochał. Złamał lufę, wyjął zużyte łuski i wsunął do niej dwa następne naboje. Palce ślizgały mu się na gładkim metalu. Romy otworzyła drzwiczki kredensu.

– Tato! – znów zawołała. Wtedy ojciec strzelił.

„Ile jagód rośnie w morzu? Ludzie w lesie mnie pytają”.

Romy zaczęła krzyczeć.Rozdział 2

Była wiosna 1953 roku. Caleb Hesketh i Alec Nash świętowali w Londynie ukończenie służby wojskowej. Wcześniej tego samego wieczora uroczyście spalili swoje karty demobilizacyjne. Kawałki papieru podzielili wcześniej na kwadraty odpowiadające kolejnym dniom służby; wszystkie zostały triumfalnie zaczernione. Było ich siedemset trzydzieści. Dwa lata życia.

Dwa lata, podczas których stare wojskowe powiedzenie „Nie wychylaj się i gęba na kłódkę” było też mottem Caleba. Stosował je z równym powodzeniem podczas służby wojskowej, jak i wcześniej w szkole. A kiedy już musiał otworzyć usta, przyjmował wymowę odpowiednią do okoliczności – wiejskie przeciąganie samogłosek w wojsku, w szkole zaś coś bardziej eleganckiego, z większą klasą. W ten sposób było łatwiej, ponieważ nikt się go nie czepiał.

Nie znaczyło to, że w szkole albo w wojsku było mu źle. Potrafił się dostosować, wtopić w otoczenie. Kiedy przed dwoma laty pojawił się w obozie szkoleniowym w smaganym wiatrami Catterick, wiedział, że da sobie radę. Podejrzewał, że życie w wojsku okaże się podobne jak w szkole z internatem: zimno i niewygodnie, paskudne jedzenie i wszyscy będą wydawać mu polecenia. Poradził sobie. Poradzili sobie też chłopcy z robotniczych rodzin, którzy mieli już za sobą parę lat na budowach czy w stoczni. To chłopcy ze szkół średnich, ci co nigdy przedtem nie wyjeżdżali z domu, płakali tej pierwszej nocy w poduszki.

Caleb spędził służbę wojskową na przekładaniu papierów w kolejnych ponurych obozach. Jego wrogiem była nuda, a nie niebezpieczeństwo. Często dochodził do wniosku, że jego kariera wojskowa ma w sobie coś z farsy, szczególnie w porównaniu z karierą wojskową jego ojca.

Ojciec Caleba był stolarzem. Kryzys zadał poważny cios Archiemu Heskethowi, odbierając mu niewielką firmę, którą założył na zachodzie Anglii. Chociaż w poszukiwaniu pracy Archie opuścił rodzinną wioskę, nie znalazł niczego na stałe i rodzina ledwie wiązała koniec z końcem. Mimo to Caleb pamiętał z wczesnego dzieciństwa nie biedę i niedostatek, lecz śmiech i rodzinne ciepło. Ojciec był spokojnym, łagodnym człowiekiem, który ani razu nie podniósł głosu na synka i okazywał nieskończoną cierpliwość, bujając go na huśtawce w parku, ucząc jazdy na rowerze i czytając mu przed snem.

Po wybuchu wojny w 1939 roku Archie Hesketh wstąpił do Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. W maju 1940 roku, ścigany ogniem nieprzyjaciela, uciekł z plaż Dunkierki na starym parowcu. W następnym roku został wysłany do Afryki Północnej i na początku 1942 roku zginął śmiercią bohatera pod Tobrukiem. Kiedy przyszedł telegram z wiadomością o śmierci ojca, Caleb miał dziewięć lat. Doznał poczucia dezorientacji zmieszanej z niedowierzaniem i przez długi czas żywił ukryte przekonanie, że popełniono błąd, a jego ojciec może został tylko wzięty do niewoli albo ukrywa się na pustyni. Jeśli zaś chodzi o matkę, to wciąż pamiętał, jak poruszała się po małym domku, w którym wówczas mieszkali, z wyrazem zagubienia na twarzy, bez celu poruszając rękoma, jakby po raz pierwszy w życiu zawiodły ją zwykłe rekwizyty – optymizm, papierosy i filiżanki herbaty, a także tanie świecidełka, jakimi zapełniała dom.

Wspomnienia o ojcu z upływem czasu jakby tężały, zastygając w ciąg zdjęć i anegdot. Wkrótce po śmierci Archiego Caleb otrzymał jedno ze stypendiów przeznaczonych dla synów żołnierzy z pułku ojca i został wysłany do szkoły z internatem. Przez szkołę prześliznął się podobnie jak potem przez służbę wojskową. Zastanawiał się krótki czas nad wstąpieniem do armii zawodowej, ale służba w wojsku wkrótce wybiła mu to z głowy. Po Archiem nie odziedziczył ani akceptacji autorytetów, ani zdolności do bohaterskich czynów. Zdawszy sobie z tego sprawę, Caleb poczuł się lekko zakłopotany i lekko zawiedziony samym sobą.

Chociaż mógł wystąpić o przyznanie stopnia oficerskiego i uciec od hałaśliwego egalitaryzmu koszar do podobno bardziej cywilizowanej powściągliwości kasyna oficerskiego, nie zrobił tego, rozmyślnie pozostając wśród szeregowych – głównie z powodu wątpliwości, czy będzie go stać na płacenie rachunków w kasynie, ale także dlatego, że przez parę lat nie musiał udawać kogoś, kim nie jest. Dla stypendysty niedużej szkoły prywatnej przyjęcie odpowiedniego akcentu okazało się najłatwiejsze. O wiele trudniejsze było unikanie szyderstw z powodu braku pieniędzy i wychowania.

Teraz wreszcie na zawsze skończył i ze szkołą, i z wojskiem. Tego wieczora świętował początek dalszego życia. Wieczór wydawał się wiele obiecywać – może przygodę albo miłość. Ucieczkę od rutyny i nudy. I szansę wyboru własnej drogi po tak długim czasie.

W pubie na Piccadilly Caleb i Alec wpadli na gościa, który w szkole był o kilka lat wyżej. Caleb pamiętał, że jego pokój zawsze pachniał przypalonymi grzankami. Przyłączyli się do grupy Przypalonej Grzanki, unosząc się na powierzchni zimnego, ciemnego, deszczowego wieczora. W ciasnym barze w Soho popijali piwo oraz whisky i przekrzykiwali muzykę, rozmawiając z blondynką i brunetką. Blondynka miała na imię Helen, a brunetka Doris. Helen przykleiła się do Aleca, a Doris do Caleba. Caleb zastanawiał się, czy zawsze tak jest, czy ludzie dopasowują się do siebie kolorem włosów.

Doris miała włosy ułożone w sztywne fale. Twarz upudrowała na blady tynk, a jej wydatny biust podrygiwał w tańcu przy piersi Caleba. Powiedziała, że jest z Yarmouth. Przyjechała do Londynu w poszukiwaniu szczęścia, co oznajmiła z chichotem.

– Znalazłaś je? – zapytał, wywołując tępe, lekko zmieszane spojrzenie.

– Chcę zostać kosmetyczką – wyjaśniła. – Dobrze robię paznokcie.

Kupili prażynki i jedli je, chodząc po ulicach. Doris zjadła wszystkie swoje i większość prażynek Helen. Wciśnięta do zadymionego pubu, wypiła gin z sokiem pomarańczowym, który przyniósł jej Caleb i powiedziała, że myśli o ufarbowaniu się na blond.

– Mężczyźni zawsze zauważają blondynki – stwierdziła rzeczowo. – One są wybierane najpierw.

Caleb zastanawiał się chwilę, czy ma się obrazić, ale uznał, że nie warto. Kiedy na zimnym nocnym powietrzu twarz Doris pozieleniała pod warstwą pudru i dziewczyna zwymiotowała do rynsztoka, Helen zajęła się koleżanką i ruszyła na poszukiwanie taksówki, która zawiozłaby je do ich hoteliku.

Caleb i Alec trafili do kolejnego baru, z gatunku tych, gdzie pracującym w nim dziewczynom kupuje się straszliwie drogie drinki. Jedna z nich podeszła do Caleba, ale uśmiechnął się grzecznie i potrząsnął głową. Kończyły mu się pieniądze. Nawet Alec wyglądał na lekko przestraszonego w obliczu astronomicznego rachunku za kieliszek szampana dla piegowatego rudzielca. Kiedy nikt nie patrzył, wymknęli się na zewnątrz, przeszli przez rumowisko pozostałe po wybuchu bomby i przysiedli na resztkach jakiejś ściany, wystawiając rozpalone twarze na chłodną mżawkę.

Alec z triumfem zamachał kawałkiem papieru.

– Adres przyjęcia.

Przyjęcie odbywało się w wysokim, wąskim domu przy ulicy odchodzącej od King’s Road. Frontowe drzwi stały otworem i na chodnik wylewały się muzyka oraz blask światła. Wśliznąwszy się do środka, znaleźli się w długim korytarzu z podłogą wyłożoną czarnymi i białymi płytkami. Na schodach siedzieli goście, po kilka osób na każdym stopniu. Lśniły butelki i kieliszki, a pod sufitem kołysał się żyrandol, rozsiewając światło.

Caleb ruszył na zwiedzanie domu. Lubił patrzeć – na domy, ludzi, ogrody, morze, na cokolwiek. Ten dom był w opłakany sposób wspaniały. Meble z ciemnego drewna błyszczały, zasłony były ze sfatygowanego, stonowanego aksamitu, tak różnego od jaskrawych wzorów lubianych przez matkę Caleba. Goście nosili się z niedbałą elegancją; Caleb domyślał się, że ich biżuteria jest prawdziwa, a ubrania, choć noszone od dziesięcioleci, pochodzą z Paryża czy Rzymu.

Na regale z książkami znalazł porzucony kieliszek i jego nieokreśloną zawartością umilał sobie dalsze zwiedzanie. W korytarzach patrzyły na niego z góry olejne portrety surowych, wąsatych dżentelmenów; dostrzegł swoje odbicie w lustrze o pozłacanych ramach i szybko przeciągnął dłonią po krótkich, czarnych włosach. Zastanawiał się, czy nie należało włożyć stroju wieczorowego. Prawie wszyscy inni mężczyźni byli tak właśnie ubrani. Co prawda nie miał smokingu. W gruncie rzeczy posiadał tylko jeden garnitur, ten, który właśnie miał na sobie; włożył go po raz pierwszy od ukończenia osiemnastu lat i był o wiele za mały i...

– Jak się pan nazywa? – odezwał się jakiś głos.

Caleb się obrócił. Kobieta była smukła i wysoka – niższa od niego ledwie o parę cali – i miała falujące kasztanowe włosy. Oczy o kształcie migdałów pasowały odcieniem do jej szafirowoniebieskiej sukni.

– Caleb Hesketh.

Wyciągnął rękę.

– Czy my się znamy? – Zmarszczyła brwi. – Nie sądzę. Pamiętałabym pana.

– Być może przyszliśmy na niewłaściwe przyjęcie – przyznał uczciwie.

Uśmiechnęła się lekko.

– Moim zdaniem przyszedł pan na przyjęcie jak najbardziej właściwe. Jestem Pamela Page, gospodyni. – Spojrzała na jego kieliszek. – Co pan pije?

– Nie mam pojęcia. Smakuje terpentyną.

– Mam szampana. O wiele smaczniejszy od terpentyny.

Poszedł za nią do jakiegoś pokoju.

– Na pomocniku – powiedziała. – I proszę obracać butelką, a nie korkiem. Nie chcę mieć podłogi zalanej szampanem. To takie marnotrawstwo.

Nalał dwa kieliszki. Uśmiechnęła się, wyginając kąciki ust ku górze w kształt półksiężyca.

– Świetny. Mój ulubiony alkohol. Lubisz szampana, prawda, Calebie?

– Piję go pierwszy raz.

– Biedactwo. – Poklepała miejsce na kanapie obok siebie. – Chodź tu i opowiedz mi o swoim ubogim dzieciństwie. Albo nie. – Znów zmarszczyła brwi. – Niech zgadnę.

W kieliszkach tańczyły bąbelki. Popijając szampana i rozglądając się po pokoju, a najczęściej patrząc na nią, Caleb poczuł dreszczyk oczekiwania. Jego życie nareszcie się zaczęło. Znalazł swoją drogę.

– Urodziłeś się... och, w jakiejś zapadłej dziurze. Masz akcent, kochanie, cień akcentu. Jestem w tym dobra. Potem... niech pomyślę... pewnie poszedłeś do jakiejś okropnej szkoły, gdzie dużo grało się w rugby, a potem... – Długimi, szczupłymi palcami potargała mu włosy. Calebowi przebiegł po kręgosłupie dreszcz. Niemal zachłysnął się szampanem. – Przez ostatnie parę lat najwyraźniej służyłeś królowej i ojczyźnie. Wyglądasz jak ostrzyżone jagnię. – Oparła się o poduszki. – Mam rację, kochanie?

– Trafiłaś w dziesiątkę – przyznał.

– Teraz ja.

– Ty?

– Tak – odrzekła cierpliwie.

Zapatrzył się na nią. Z tak bliska widział, że jest o kilka lat od niego starsza, ale takich rzeczy się nie mówi. Zaczął więc fantazjować na oślep:

– Jesteś córką szkockiego baroneta. Wychowałaś się w zimnym starym zamku w górach. Kiedy tylko mogłaś, uciekłaś do Londynu, do tego domu, który odziedziczyłaś po babce ze strony matki. – Przerwał, bo zabrakło mu konceptu.

– Wszystko nie tak – oświadczyła, lecz się uśmiechała. Powiodła wzrokiem po pokoju. – To był dom mojego zmarłego męża. Nie żyje od prawie dziesięciu lat. Usmażył się na prażynkę w swoim myśliwcu.

Jej chłodny, lekki ton i prosta brutalność sformułowań wstrząsnęła Calebem.

– Przykro mi – wymamrotał, a ona znów potargała mu włosy, mówiąc:

– Niepotrzebnie. To było dawno temu. Powiedz mi, skończyłeś już z wojskiem?

– Wyszedłem do cywila dziś rano.

– Co teraz będziesz robił?

– Nie wiem – wyznał. – Jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba powinienem zostać nauczycielem, prawnikiem albo kimś takim.

– Brzmi dość nudno, kochanie. – Uśmiechnęła się ironicznie. – A tymczasem... będziesz jeść, pić i używać życia?

– Coś w tym rodzaju. Do wojska poszedłem prosto ze szkoły – wyjaśnił. – Nigdy nie musiałem niczego wybierać.

– Jak wspaniale mieć wszystko przed sobą. Całe życie, jak olbrzymie pudełko czekoladek. – Odstawiła kieliszek i wstała. – Przedstawię cię paru osobom, dobrze? To będzie jakiś początek, prawda, Calebie?

Caleb poznał Marcusa, który robił filmy, i Caroline – modelkę od Normana Hartnella, a także Simone, piszącą do „Vogue’a”; przy muzyce z trzeszczącego gramofonu tańczył z lodowatą blondynką o znudzonej twarzy, a potem tłoczył się wraz z innymi wokół fortepianu, ryczał refreny „Jealousy” i „Moonlight Serenade”. Dużo też pił i zjadł dziesiątki kanapek. Co pewien czas migała mu szafirowoniebieska suknia, ale przeciskając się przez tłum w poszukiwaniu Pameli, zawsze jakoś ją gubił. W miarę jak alkohol i wyczerpanie mąciły myśli, wydawało mu się, że ta kobieta stanowi jedyny stały punkt, lśnienie czystego błękitu na coraz bardziej zachmurzonym niebie.

Stracił poczucie czasu; kiedy spojrzał na zegarek, było wpół do piątej rano. Alec wyszedł z przyjęcia kilka godzin wcześniej. Na stołach i podłodze pełno było porzuconych butelek i kieliszków. Niektórzy goście zasnęli na kanapach albo na schodach. W domu panowała ponura atmosfera zmęczenia; na półpiętrze płakała pijana dziewczyna, a w kuchni obejmowała się jakaś para, nie zwracając uwagi na innych.

Wyjrzawszy przez okno, Caleb dostrzegł w ogrodzie Pamelę. Po szybie powoli ściekały krople deszczu, rozmywając jej niebieską suknię. Przeszedł chwiejnie przez oszklone drzwi, ślizgając się na wilgotnym tarasie i przewracając doniczkę z brązowiejącymi pelargoniami. Nie od razu zdał sobie sprawę, że nie jest sama.

Kiedy podniosła na niego wzrok, oczy miała beznamiętne i zimne. Jej towarzysz, mężczyzna około trzydziestki, oślizgle przystojny, odezwał się przeciągle:

– Nie przedstawisz nas sobie, Pam?

– Oczywiście. Eliocie, to jest... – Zamilkła ze zmarszczonym czołem. – Eliocie, to jest Christopher... – Potrząsnęła głową ze zniecierpliwieniem. – To znaczy Colin...

– Caleb – podpowiedział Caleb. – Caleb Hesketh.

– Mój narzeczony, Eliot Favell.

Podali sobie ręce. W zapadłym nagle milczeniu wszystkich uratowały zasady dobrego wychowania Caleba, wpajane mu przez matkę i szkołę.

– Przyszedłem podziękować. – Za przyjęcie. Było wspaniałe.

– Miło mi, że dobrze się bawiłeś. – Posłała mu niewyraźny uśmiech. – Bądźmy w kontakcie, dobrze, kochanie? – Odwróciła się szybko.

Caleb wyszedł z domu. Wciąż był dość pijany i po drodze cichymi ulicami migały mu w głowie obrazy z tej długiej nocy: czerwone paznokcie Doris spoczywające na jego ramieniu, kiedy tańczyli; piegowata ruda w klubie w Soho. I oczywiście Pamela: piękna, lodowata Pamela.

Kiedy Caleb zobaczył Victoria Station, niebo zaczęło już jaśnieć; chmury w końcu się rozeszły i dachy oraz wieżyczki miasta pokryły się różanym blaskiem. Przystanął, spojrzał w górę i poczuł nagłą falę uniesienia.

U wejścia na stację potarł zmęczone oczy i ziewnął. Zastanawiał się, co ma robić.

Zdał sobie sprawę, że czas wracać do domu. Czas wracać do Middlemere.

Romy wysiadła z autobusu przed pubem Pod Wschodzącym Słońcem i resztę drogi do domu przeszła piechotą. W Stratton były dwa puby, sklep i kościół. Od drzwi drugiego pubu ktoś do niej zawołał, proponując drinka, ale potrząsnęła głową z uśmiechem i poszła dalej. Kiedy mijała przykościelny cmentarz, popatrzyły na nią dwa kozły uwiązane na poboczu, po czym wróciły do pożerania zmiętej strony gazety.

Romy mieszkała w jednej z niewielkich kolonii domków komunalnych, leżącej nieopodal kościoła. Na szczycie wzgórza stało tam pół tuzina budynków. Kiedy tynk był jeszcze świeży, ich ściany zostały dla ozdoby obrzucone żwirem. Wydawało się, że wiatr wieje tam nawet latem, szarpiąc praniem rozwieszonym na sznurze oraz rozpłaszczając równe szeregi żonkili i tulipanów. Co prawda u państwa Parrych nie rosły żadne żonkile ani tulipany, a na frontowy ogródek przy Hill View składały się parę rachitycznych krzewów oraz zarośnięty trawnik zaśmiecony rozmiękłymi kartonowymi pudłami i poobijanymi zabawkami.

Matka Romy była w kuchni. Na kuchence podskakiwały garnki, napełniając pomieszczenie parą. Martha w prawej ręce ściskała nóż do warzyw, a na biodrze podtrzymywała wrzeszczące niemowlę. Jego okrągła, pokryta krostkami twarzyczka lepiła się od smarków i łez.

– Spóźniłaś się – stwierdziła matka.

– Autobus był pełen, mamo. Musiałam zaczekać na następny.

– Weź Garetha. – Martha podała Romy jej przyrodniego brata. – Nie wiem, co mu jest. Płacze cały dzień. Pewnie znowu coś go bierze.

Romy otworzyła torebkę.

– Dzień wypłaty, mamo.

Podała matce banknot dziesięcioszylingowy i dwie półkoronówki.

Zmęczona twarz Marthy odprężyła się w uśmiechu.

– Dobra z ciebie dziewczyna, Romy. – Schowała pieniądze do puszki po kakao stojącej w głębi kredensu. – Zmień mu pieluszkę i połóż go do łóżeczka. Jeśli Ronnie jest na górze, powiedz mu, żeby zszedł na dół. – Martha uniosła pokrywkę jednego z garnków i szturchnęła nożem ziemniak. – Pytał o ciebie chłopak pani Pike. Odesłałam go z kwitkiem.

– Liam?

Martha kiwnęła głową.

– Jest strasznie nadęty. Aż się prosi, żeby mu utrzeć nosa.

– Gdzie Jem?

Martha odcedziła ziemniaki.

– Jeszcze nie wrócił.

Kiedy Romy wychodziła z kuchni, matka dorzuciła ostrym tonem:

– Nie zrób mojego błędu. Nie daj się obciążyć mężem i dziećmi w twoim wieku. Należy ci się coś lepszego, Romy.

Uspokoiwszy Garetha, Romy poszła do sypialni, którą dzieliła ze swoją trzynastoletnią przybraną siostrą, Carol. Carol wpatrywała się w lusterko. W ręku trzymała szminkę, a na łóżku leżała otwarta puderniczka. Romy gwałtownie zaczerpnęła tchu.

– Moje rzeczy. Grzebiesz w moich rzeczach!

Carol miała twarz przyprószoną pudrem, a na jej niedokładnie umalowanych wargach błąkał się zadowolony uśmiech.

– Ładnie wyglądam?

– Wyglądasz obrzydliwie.

Romy rzuciła się do puderniczki. Carol odsunęła się na bok, rozsypując puder na łóżko – na jej łóżko, pomyślała z wściekłością Romy – jej puder na jej łóżko! Romy wyciągnęła rękę, dziewczynka pośliznęła się, uderzyła głową w ścianę i zaczęła ryczeć.

– Powiem tacie, co zrobiłaś!

Carol wybiegła z pokoju. Romy uklękła na linoleum, zgarniając puder do puderniczki. Był prawie nowy i kosztował szylinga i sześć pensów. Jako sekretarka Romy zarabiała tygodniowo funta i osiemnaście szylingów. Piętnaście szylingów szło dla matki, a dziesięć na autobus, pończochy i lunch, co oznaczało, że mogła odłożyć tylko trzynaście szylingów tygodniowo. W tym tempie będzie musiała oszczędzać całymi latami. Romy nie była rozrzutna, pilnowała każdego pensa.

Co prawda nie będzie przecież zawsze pracowała w biurze radcy prawnego za funta osiemnaście tygodniowo. Znieruchomiała z puderniczką zaciśniętą w dłoni. Była spragniona nowych perspektyw i doświadczeń. Czasami, przejęta niesprecyzowaną udręką, czuła niemal mdłości z tej tęsknoty. Pragnęła mieć wszystko. Ładne ubrania, pieniądze na nowe książki i kino. Chciała, żeby mama nie była taka zmęczona. I żeby Jem utrzymywał się w pracy dłużej niż kilka miesięcy; żeby przestał znikać na kilka dni i trzymał się z dala od takich rozrabiaków jak bracia Dayton.

Chciała mieć własną sypialnię, by nie musiała dzielić pokoju z tą wstrętną Carol. A przede wszystkim pragnęła uciec. Marzyła, aby zamieszkać w dużym mieście – może w Salisbury albo nawet w Southampton. Byle nie w nudnym Stratton, byle nie ze strasznymi Parrymi. Ostatnio Romy coraz bardziej się bała, że bez względu na to, czego pragnie i jak bardzo się stara, w końcu zostanie pochłonięta, pożarta i uwięziona przez nudną niezmienność oraz ciasne horyzonty Stratton.

Przysięgła sobie, że za rok o tej porze będzie miała lepszą pracę i własne mieszkanie. Będzie wtedy miała dziewiętnaście lat, prawie dwadzieścia. Romy wyobraziła sobie, jak ubrana w elegancką garsonkę, starannie umalowana i uczesana – tym razem jej uparcie proste włosy zostaną ułożone w fale – siedzi w biurze, wydaje polecenia i przyjmuje czeki.

Schowała puderniczkę pod materac, obok książeczki oszczędnościowej. Otworzyła ją, spojrzała na saldo i uśmiechnęła się. Trzydzieści siedem funtów i sześć szylingów. Jeszcze dwa funty czternaście szylingów i będzie miała czterdzieści funtów.

„Ta, która czeka, doczeka się wszystkiego”, jak mawiała panna Evans, jej nauczycielka w szkole średniej. „Tajemnicze są ścieżki dobra”. No cóż, Bogu niezupełnie się udało spełnić ambicje panny Evans co do miejsca na uniwersytecie dla Romy, a dziewczyna nie miała serca powiedzieć nauczycielce, że nawet gdyby ojczym pozwolił jej zostać w szkole do szóstej klasy, to ona sama uważała studia za gigantyczną stratę czasu. Zakopanie się na trzy lata wśród rozmarzonych wieżyczek college’ów nie prowadziło do zdobycia tego, czego pragnęła Romy. Zdobywa się to ciężką pracą. Oraz nie pozwalając, by cokolwiek – czy ktokolwiek – stanęło na drodze do tego celu.

Jem nie wrócił na podwieczorek. Romy skończyła zmywać i poszła go szukać.

Najpierw zajrzała do obu zadymionych, ciemnych pubów. Jema nie było ani w Jerzym IV, ani w lokalu Pod Wschodzącym Słońcem, ale pan Belbin, właściciel sklepu spożywczego, zawołał:

– Jak szukasz swojego brata, to widziałem go z Lukiem Daytonem.

Romy z ciężkim sercem zjechała na rowerze ze wzgórza, metodycznie sprawdzając ulubione miejsca Jema: wilgotny, pełen pająków schron przeciwlotniczy naprzeciwko wiejskiej szkoły i kredowe wyrobiska, tej wilgotnej wiosny wypełnione po brzegi wodą koloru kawy.

Wyrobiska leżały na skraju lasu. Romy oparła rower o drzewo i usiadła na zwalonej kłodzie, wpatrując się w gładką, ciemną wodę. Często tu przychodziła; było to dobre miejsce do rozmyślań i rozwiązywania problemów. Przy Hill View nie dało się myśleć – mieszkało tam za dużo ludzi. Co prawda dom przy Hill View 5 stanowił wielki postęp w stosunku do poprzedzających go wynajmowanych mieszkań i rozpadających się domków. Romy już dawno temu doszła do wniosku, że jej matka wyszła za Dennisa Parry’ego z powodu tego domu.

Dennis był wdowcem z małą córeczką; potrzebował gospodyni i matki dla Carol. Martha potrzebowała dachu nad głową dla siebie i dwojga swoich dzieci. Dennis Parry był murarzem, a jeśli nie miał stałej pracy, to przynajmniej wraz z Marthą i Romy zarabiał na czynsz. Nawet pojawienie się Ronniego i Garetha nie wydawało się zbyt wygórowaną ceną za bieżącą wodę i łazienkę.

Jeśli chodzi o samego Dennisa, Romy starała się nie zwracać na niego uwagi, udając, że go nie ma. Kiedy na nią wrzeszczał, usiłowała wyobrazić go sobie jako mysz piszczącą w kącie. Kiedy ją bił, ukrywała sińce pod bluzkami z długim rękawem czy pod grubymi pończochami. Szybka i zręczna, nauczyła się przewidywać wybuchy gniewu ojczyma i zwykle udawało jej się unikać razów. Jem tego nie potrafił. Wydawało się, że sama obecność chłopca, jego wygląd i brzmienie głosu wzbudzały niechęć i gniew mężczyzny. Dennis Parry traktował swego pasierba szczególnie jadowicie. Wydawało się, że prowokowały go wszystkie te cechy, które Romy kochała u Jema najbardziej – hojność, dobroduszność, urok i spontaniczność. Wszystkie cechy, z powodu których Romy bała się o Jema – brak rozsądku, impulsywność i nagłe, krótkotrwałe ataki gniewu – budziły w Dennisie despotę.

Wracając przez las, usłyszała, że na poboczu zatrzymuje się jakiś samochód. Za kierownicą sportowego kabrioletu siedział Liam Pike. Romy chodziła z nim, kiedy skończył szkołę, a nie poszedł jeszcze do wojska. W wysokim i przystojnym Liamie kochało się kilka koleżanek Romy, było w nim jednak coś, co nakazywało jej zachować ostrożność. Wciąż miał w sobie wady rozpuszczonego chłopca, którym kiedyś był. I mimo że chodził do tej samej szkoły średniej, co Romy, jej matka sprzątała kiedyś u jego matki i dziewczyna zastanawiała się, czy Liam nie patrzy na nią z góry.

Chłopak poklepał kierownicę.

– Cudeńko, prawda? Chcesz się przejechać?

Romy potrząsnęła głową.

– Szukam Jema.

– Romy. – Liam zrobił zbolałą minę. – Minęły całe miesiące, a ja mam tylko dziesięć dni urlopu.

– Przykro mi.

– To może jutro?

– Rano pracuję. – Jej wzrok znów powędrował ku samochodowi, ku chromowanym kołom i skórzanym fotelom. Samochodem można pojechać dokądkolwiek. Samochodem można uciec.

– No, Romy – powiedział przymilnie Liam.

Wzruszyła ramionami.

– Dobrze. Możesz mnie zabrać z Romsey po pracy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: