Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trylogia nordycka. Tom 1. Ostatnia saga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trylogia nordycka. Tom 1. Ostatnia saga - ebook

Wspaniała, wielowątkowa nordycka saga powraca w nowej odsłonie, a wraz z nią prequelowe opowiadanie Smocze nasienie.

Starzy bogowie powoli mogą odejść w zapomnienie. Chcąc odzyskać tron, do kraju wraca bowiem Eryk Halvdanson, a wraz z nim krzewiciele nowej wiary. Przy pomocy misjonarzy Chrystusa król wypowiada wojnę zastanemu porządkowi i grozi każdemu, kto nie będzie chciał się nawrócić. W wojowniku Haraldzie płynie jednak gorąca krew wikingów, a jego niewyparzona gęba sprawia, że trafia do niewoli. W myśl nowej wiary niewygodny staje się też karzeł Arnul. W walce o wolność wspólnie wypowiadają wojnę królowi i kapłanom, na czele których stoi bezwzględny biskup Hieronim.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2370-3
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Vilburn odetchnął z ulgą.

Gniewoj rzucił spojrzenie przez ramię. Droga zanurzyła się w wąwóz o piaszczystych zboczach, z których tu i ówdzie, na podobieństwo węży, sterczały osobliwie poskręcane korzenie sosen. Morza nie było już widać.

– Jak pogoda dopisze, to nim pełnia nastanie, będziem, panie, w Poznaniu – zdecydował się przerwać ciszę i zaraz zamilkł, zły, że odezwał się jako pierwszy.

– Chwalić Pana – burknął Vilburn. – Obmierzła mi już gościna tych zbójów, tych...

– Może i zbóje, ale posła książęcego przyjęli godnie. Jarl Eivind prawym człekiem mi się zda.

– Jak można nazywać prawym człeka, który palił chrześcijańskie miasta i bez litości wycinał klasztory – syknął Vilburn. – W jego oczach śmierć jeno widać!

– Ale męstwa, panie, odmówić mu nie możecie. Co więcej, księcia Bolka przyjacielem nazwał.

– Juści, że nazwał. – Niemiec się skrzywił. – Wie przecież, że każde jego słowo księciu powtórzę. Jakże więc nie pochwalić sąsiada możnego i do gniewu skorego? Książę zaiste się ucieszy, ale z czegoś innego.

Niespodziewanie nad ich głowami coś zafurkotało – na grubym niczym ludzkie ramię korzeniu zasiadł wielki kruk. Ptak złożył skrzydła i lekceważąco ustawił się bokiem do jeźdźców.

– Zgiń, przepadnij! – Vilburn się przeżegnał. – Diable nasienie...

– Zaliby książę nową wyprawę umyślili i do planu jarla Eivinda wciągnąć chcieli? – zapytał z ciekawością Gniewoj.

– Gdyby o nową wyprawę się rozchodziło, nie mnie by książę wysłał, ale was, Gniewoju – zaśmiał się z pobłażaniem Vilburn. – Skoroście ciekawi, tedy wam powiem. Jak wiecie, bractwo jomsborskie słynie zarówno z waleczności, jak i z braku pokory. Z królów kpią w żywe oczy, a okiełznać ich nijak, bo warownię mocną mają i miecze ostre. Umyślił sobie tedy książę, by Jomsborg z Poznaniem związać.

– Jeno jak? – Gniewoj uniósł brwi. – Sami rzekliście, że oręż to na nich nie sposób, a bogactw z łupów mają mnóstwo.

– Jarl Eivind chrzest obiecał przyjąć – powiedział krótko Niemiec.

Kruk podskoczył na korzeniu, obracając się dziobem w ich stronę. Czarne oko zalśniło złośliwie, a dziób rozchylił się lekko.

– Przysiągł, że na Wielkanoc wizytę na dworze poznańskim złoży, przed księciem uklęknie i chrzest przyjmie. – Na twarzy Niemca zastygł hardy wyraz. – On jeden tylko. Reszta bractwa ma mieć wybór. Co więcej, jarl do Jomsborga wróci jako chrześcijanin, ale nie lennik książęcy. Bractwo więc nadal wolne będzie…

– …ale jarl jako chrześcijanin będzie musiał prośby księcia wypełniać! – Gniewoj pokręcił głową ze zdumieniem. – Przebiegły to plan!

– Juści, że przebiegły. – Vilburn wydął wargi. – Książę Bolko ma tajnego szpiega w warowni i dowiedział się, że jarlowi bogowie są obojętni. Szanuje ich tyle, ile tradycja nakazała.

– A jak wam się udało jarla przekonać?

– Ech, tam... – westchnął poseł. – Eivind to zbój z robaczywym sercem, a z takimi jak on nie można szczerze rozmawiać. Jedno, co można, to handlować. Dary łotrowi zawiozłem sute, wśród nich naszyjnik jeden ze szmaragdów, przecudny. Aż żal go takiemu rozbójnikowi dawać, lecz cóż... Kazali książę, tedy dałem. Kazali również, cobym mu zaproponował...

Kruk z przekrzywionym łbem śledził mijających go jeźdźców i nie spuszczał z nich oka, dopóki nie znikli za zakrętem. Wtedy to wśród sosen nadmorskiego boru poniosło się echo chrapliwego kraknięcia, a wielkie ptaszysko ociężale wzbiło się do lotu.II

Pękaty księżyc spoglądał na rzekę, przesłaniany od czasu do czasu postrzępionymi chmurami. Ptaki jeszcze milczały, nabierając tchu przed rodzącym się świtem, a ciszę mącił jedynie plusk wioseł, nurzających się w leniwej, czarnej wodzie.

Z tumanów mgły na brzegu powoli wyłaniały się kontury twierdzy. Halvdan machinalnie starł wilgoć z ostrza topora i zamrugał zmęczonymi oczyma. Dobrze zapamiętał ten kształt – masywny, nieodmiennie osnuty mgłą, z wysokim, zębatym wałem, który górował nad wodami.

Jomsborg – gniazdo morskich piratów.

Za jego plecami rozległy się ożywione szepty – ludzie również dostrzegli cel i energiczniej naparli na wiosła. Widać było dwie przysadziste wieże, między którymi do wewnętrznej przystani wpływały okręty co znaczniejszych gości. Wśród zarośli utajonych w mlecznej bieli krył się długi pomost z niewielką strażnicą oraz budynki, w których na zimę chowano smocze łodzie wikingów.

– Na Górze Wisielców zapłonęło już ognisko – powiedział chrapliwym głosem Skalle, jedyny z garstki jego przybocznych, który bywał w Jomsborgu.

– Czujne zbóje, jak dawniej. – Halvdan uśmiechnął się krzywo. – Ile to wiosen już będzie, Skalle?

– Ze dwanaście, królu, nie mniej! Zmieniali się jarlowie na tronie jomsborskim. Znacie wy, panie, onego Eivinda?

– Jeno sławę jego. Mówią, że niczego się nie boi.

– Zechce tedy w naszej sprawie za broń chwycić?

– Zobaczymy.

Brzuchy chmur poczynały jaśnieć fioletem. Halvdan rozpoznawał już pojedyncze blanki wieżyc, lecz po dawnemu nie dostrzegał żadnego sztandaru czy proporca.

– Harde zbóje – mruknął sam do siebie, opierając dłonie na osmolonej okrężnicy. – Dla sławy żyją i tylko bogom posłuszni. Na co im chorągwie? Królowie szmatami na kiju machają, kiedy nie sławą, ale urodzeniem tylko pochwalić się mogą.

– Co prawicie, ojcze? – U jego boku pojawiła się wiotka sylwetka kilkuletniego chłopca, otulonego szarym pledem i ziewającego szeroko. Halvdan zerknął w bok i zacisnął zęby z żalem. Twarz chłopca była blada i wymizerowana, a oczy płonęły wewnętrzną gorączką. Potrząsnął głową, odpędzając przemożną ochotę, by chłopca przygarnąć i we łzach przeprosić za tułaczkę i za niezawinione trudy. Jednak nie wolno mu było. Wodzowi nie przystało okazywać tkliwości przy własnych ludziach: zwłaszcza, że i w nich niewiele wytrwałości już się tliło.

– Do siebie gadałem – burknął opryskliwie. – Do celuśmy dopłynęli, Eiriku. Żeś słyszał kiedy o Jomsborgu?

– Legendy jeno...

– Tedy prawdy posłuchaj. Oto warownia najzacniejszej drużyny wojów w całym Midgardzie. Mówią o sobie, że żyją bez kobiet, walczą dla sławy, żeglują bez strachu, a słuchają jeno bogów. Żaden król nie jest im panem, a jeśli jakiemuś służą, to ino dlatego, że tak sobie postanowili. Chcę z ich jarlem pomówić, coby...

– Okręt! – zawołał cicho Skalle.

Wszyscy odwrócili głowy tam, gdzie wskazał dłonią, owiniętą w brudne od zakrzepłej krwi szmaty. W istocie – wśród mgieł sunął smukły knorr, którego załoga składała właśnie maszt. Nieznany okręt z gracją ciął pasma mgły wiszące nad niemalże nieruchomą powierzchnią rzeki. Był znacznie bliżej warowni, a płynął szybko. Osobliwie szybko.

Halvdan poczuł niewytłumaczalne ukłucie niepokoju.

– Jomsborski? – Sam nie zauważył, kiedy ściszył głos.

– Może – burknął Skalle. – Wżdy oni tylko na zdobycznych pływają... Może być i jomsborski...

– Ktoś zna ten okręt? Gunnar, tyś u szkutników pracował... Widziałeś kiedyś taki?

– Nie – mruknął zapytany, poprawiając opatrunek na głowie. – Ledwo co po ciemku widać, ale żem pewien, że nie nasz. Nie nordweski. My cięższe budujem.

– Ten lekko płynie, kiej Skipbladnir! – wyrwało się młodemu Jorundowi.

– Zamilcz! – warknął Halvdan, łyskając białkami oczu. – Nie lza bogów o porze tak ciemnej wzywać!

– Może swijski to knorr? – bąknął ktoś z tyłu. – Lubo z Olandii czy Dunii? Blisko mają, tedy pewno często tu kupczą.

– Nie kupce. – Skalle pokręcił głową. – Za lekko płyną. Pusty widno okręt.

– Pusty, prawisz – burknął stary Bragi, któremu rany nie pozwalały wiosłować i przez cały rejs leżał na skórach. Odzyskał właśnie przytomność i wraz z innymi wpatrywał się w ustępującą ciemność. – Tedy gdzie ci ludzie, którzy tak szybko wiosłują?

– Ojcze, boję się – zadrżał Eirik.

– Dość tego! – Rozwścieczony Haldvan odsłonił zęby. – Dość! Z prądem dobrym płyną pewno, a wam w głowach się już miesza! Do rumpla, Skalle, reszta do wioseł!

Skalle bez słowa odszedł na rufę, gdzie posłusznie ujął drąg wiosła sterowego. Nie był głupcem – jemu, wytrawnemu żeglarzowi, starczył rzut oka, by wiedzieć, że knorr, znikający już między czarnymi wieżycami, na pewno z żadnym prądem nie płynie. Splunął za burtę i odwrócił wzrok, a silna, spracowana dłoń dotknęła nieśmiało srebrnego młota Thora zawieszonego na szyi.

– Nie zadął w róg – mruknął uspokajającym tonem Halvdan. – Pewnikiem tedy jomsborski.

Minęło jeszcze pół godziny, nim głośna komenda dowódcy nakazała złożyć wiosła. Mocnym wychyleniem rumpla Skalle położył okręt w dryf, a Jorund ujął róg. Okręt wolno nieruchomiał pod wałami warowni morskich zbójów. Wszyscy powstali, a donośna, dumna pieśń rogu popłynęła nad cichym nurtem rzeki, budząc i strasząc ptactwo.

– Ktoście wy? – odezwał się wartownik na górze.

Słońce miało jeszcze długą drogę do przebycia i wciąż widzieli tylko ciemny kontur postaci z długą włócznią.

– Jam Halvdan syn Ulfa, król Nidaros! – zakrzyknął Halvdan z dumą. – W gości do zacnego jarla Eivinda płynę!

– Bądźże pozdrowiony, Halvdanie synu Ulfa, królu Nidaros! Bramy naszej twierdzy stoją otworem!

– Rad żem, bo naradzić nam się trza! – zaśmiał się chrapliwie Halvdan. – Nowiny krwawe niosę! Władztwo moje spalone! Nidaros zdobyty! Jestem królem bez ziemi, a oto moja cała chudoba! – Wskazał milczącą załogę, stojącą za nim na pokładzie okrętu. – Z jarlem Eivindem rozmawiać mi trza...

***

– Wyście Eivind, jarl Jomsborga? – padło pytanie zadane huczącym, ciężkim głosem.

Jarl Eivind zacisnął dłoń na poręczy tronu.

– A kogoś spodziewał się na tym tronie zastać, nieznajomy? – Eivind wykrzywił wargi i obrzucił obcego wrogim, wyniosłym spojrzeniem. – Dobrym obyczajom uchybiacie.

– Czym niby? – Przybysz uniósł ciemne, krzaczaste brwi. – Tym, że wprowadziłem okręt do warowni, w róg uprzednio nie zadąwszy? Skoro nikt nas nie okrzyknął, a łańcucha między wieżycami nie rozciągaliście, tedy uznałem, że każdy mile widziany. Prawda to, jarlu?

– Ci, którzy obyczajom i sławie nie uchybiają, zawsze w Jomsborgu mile widziani – parsknął Eivind, marszcząc brwi. – A byle kogo gościć nie będę, więc...

– Juści, nie wypada jarlom gościć byle kogo – przerwał mu bezczelnie obcy. – Co innego posłów władców czy wielkich królów...

Płomienie pochodni zawieszonych wzdłuż ścian poruszyły się gwałtownie, runy wyryte na stojących za tronem słupach zalśniły złotem. Jarl się pochylił.

– Zalibyście posłem jakiegoś króla byli? – Zmarszczył brwi.

– Nie, jarlu. – Obcy z chrzęstem ogniw kolczugi założył ramiona na piersi. – Zwę się Thorkill Smoczy Miecz, a służę tym samym panom co wy.

– Wolny lud Jomsborga nikomu nie służy. – Jarl wbił w obcego nienawistne spojrzenie.

– Czyżby? Mówią o was, że bogom się kłaniacie.

– Juści, bogom ofiary składamy, lecz... – Jarl naraz zmarszczył brwi. – Kim żeś jest, przybłędo, by drwić ze mnie, jarla dumnego bractwa! – Poderwał się i pochwycił miecz, oparty o jeden ze słupów tronowych. – Czego tu chcesz? – wycharczał. – Mów, bo wygnam cię z Jomsborga, kpiarzu, albo każę was wszystkich wysiec i...

– Bogom w ofierze złożyć? – Thorkill ani drgnął. – Nie unoście się. Wżdy grozić nie mam zamiaru. Możniejszych to ode mnie zajęcie. Ja jeno dar wam złożyć chciałem... – Skinął dłonią. Jakiś szczegół zamigotał na ułamek sekundy w świetle nielicznych pochodni, przyciągając wzrok jarla, ale już po chwili Eivind zwrócił uwagę na któregoś z ludzi Thorkilla, stojących dotąd w półmroku komnaty. Ten odwrócił się i pchnął kogoś ku tronowi jarlowemu. Jedwabiste włosy rozsypały się na zdobycznym perskim kobiercu i zaskoczony Eivind ujrzał skąpo odzianą dziewczynę o jasnej skórze. – To Albionka, lecz trochę mówi naszym językiem. – Thorkill wydawał się zadowolony z siebie. – Lecz kto tam gadać z nią będzie chciał... Spójrzcie, jarlu, skóra gładka niczym atłas, a te piersi... Jako dar ci ją przywiozłem, panie.

– Dar? – wycedził jarl. – Tedy nie wiesz, kpiarzu, że wśród wojów jomsborskich...

– Kobiet nie ma? – pochwycił Thorkill. – Juści, że wiem! Któż by nie słyszał o tym, że jomsborskie bractwo szanuje prawa odwieczne? Każdy wie, że i sławę miłuje, i bogom wierne...

– Dość już tych kpin! Precz! – krzyknął Eivind i porwał za miecz.

Oczy nieznajomego naraz zasnuła mgła, a ciemne źrenice zdały się rosnąć, aż zalały całe białka. Jednocześnie w komnacie jęła zapadać ciemność – pochodnie gasły jedna po drugiej, z sykiem, niczym duszone nieznaną, zewnętrzną siłą.

– Jestem Thorkill – powiedział cicho nieznajomy. – A pochodzę stamtąd, gdzie mieszkają twoi panowie.

– Jomsborg wolny! My... – zająknął się jarl, łyskając białkami oczu.

– Wolny? – W ciemnościach rozbrzmiały oddalające się kroki przybysza. – Zaiste? Bywaj tedy na uczcie.

– Na jakiej znowu uczcie?

– Nie wyprawiacie uczty dla króla Nidaros?

– Jakiego...

Dalsze słowa przecięła melodyjna, dobiegająca od morza pieśń rogu.

***

Eirik otulił się skórą. Przez chwilę marzył, że znowu leży na swym ulubionym leżu na dworzyszczu w Nidaros, lecz nie mógł zapomnieć wydarzeń sprzed paru tygodni. Nidaros było daleko, w innym świecie, odległym o setki mil słonych fal targanych bezlitosnymi wichrami. W młodym, szybko bijącym sercu chłopaka wzbierał bezsilny płacz.

– No, a więc postanowiliście jeszcze pożyć, młody panie... – wyszeptał nieznany głos.

Zaskoczony Eirik natychmiast zapomniał o sennym marzeniu i otworzył szeroko oczy. W spowitej półmrokiem komnacie siedział przy świecy stary, siwiejący mężczyzna o przerzedzonych włosach i dobrotliwym uśmiechu.

– Kim jesteś? – Poderwał się. – Gdzie ja jestem?

– Jesteś w łożu. – Nieznajomy podniósł się z wolna. – A to, kim ja jestem, przestało obchodzić tych zbójów już dawno temu, a zatem czemu miałoby obchodzić ciebie? Nie wstawaj, musisz odpocząć.

– Ja nie jestem zbójem! – oburzył się chłopiec, opadając jednak posłusznie na miękki siennik. – Jestem Eirik syn Halvdana, dziedzic tronu Nidaros, mam więc prawo...

– Na razie jesteś chorym, wyczerpanym dzieckiem, Eryku – nieznajomy dziwnie wymówił jego imię. Eirik uświadomił sobie naraz, że w głosie tego człowieka pobrzmiewa obcy akcent. Miał mnóstwo pytań, lecz drobna, pomarszczona dłoń mężczyzny spoczęła na jego ustach. Druga ujęła szmatkę, zanurzyła ją w cynowej misie, wyżęła i zaczęła przemywać rozpalone czoło chłopca. Eirik z ochotą poddał się pieszczocie: szmatka była chłodna, a jej dotyk przynosił ulgę. – Jesteś synem owego możnego pana, który przybył o świcie? – zapytał obcy po chwili milczenia.

Złożywszy szmatkę obok misy, zaczął nalewać wody z glinianego dzbanka do kubka.

– Jam ci. – Eirik z wdzięcznością przyjął naczynie i opróżnił je niemal duszkiem. – Mój ojciec jest wielkim konungiem. Wielkim! Rządził sprawiedliwie i szanowano go, jeno wróg w nocy napadł i... – Błękitne oczy chłopca stanęły we łzach, ale starł je gniewnym ruchem piąstki i wykrzyknął z wściekłością: – I nasz hird zaskoczyli! We śnie, psubraty! Wpadli, cięli śpiących, ognistymi strzałami w dachy razili! Zdrajcy!

– Psss... – Dłonie nieznajomego delikatnie, lecz stanowczo położyły chłopca z powrotem na siennik. Eirik oddychał ciężko, a na jego policzki wystąpił niezdrowy rumieniec. – Psss... Ognista dusza w tobie, dziecko, lecz teraz wypoczywać musisz... Wielceś znużon po podróży, a ciałko twe wątłe, Eryku. Jeśli chcesz kiedykolwiek z ojcem do Nordwegu powrócić, tedy sił ci zbierać trza, a nie w gniewie je tracić.

– Juści, że chcę do Nordwegu powrócić. – Eirik zaczął spokojniej oddychać. – Nidaros mnie pisany, a ojciec o pomoc jarla waszego prosić będzie, i...

– Opowiedz mi, jak twa kraina wygląda – poprosił go obcy. – Wiele żem słyszał od wojów z Nordwegu, którzy tu ściągnęli, sam nigdym tam nie zawędrował.

– Gór tam mnóstwo... – zaczął niepewnie chłopiec, nie do końca wiedząc, czego się obcy po nim spodziewa. – I puszcze niezmierzone... Lud jesteśmy twardy. Ojciec mówi, że jeno silnych słuchać nam trza, bo inaczej sczeznąć nam przyjdzie! Ojciec zaś najmocniejszy! – Na ułamek sekundy łzy błysnęły w oczach dziecka, a piąstki zacisnęły się w gniewie. – Zimy ci u nas surowe, a latem wojowie na smoczych łodziach wypływają! Sławy i bogactw szukają! Za dwa lata sam mam z nimi wypłynąć, bo ojciec mówi, że ciało mam miękkie, ale ducha żelaznego! – oznajmił z dumą.

– Od razuś mi się charakternikiem wydał, Eryku. – Nieznajomy pogładził rączki dziecka. – A kto mieszka w twoich okolicach?

– Ludzie tacy jak ja! – Chłopiec spojrzał na obcego. – Bywa jednak, że karły widujemy. Żelazo najprzedniejsze sprzedają, lecz złośliwe, a nieużyte być potrafią, bo myśli ludzkie czytają. Widujemy trolle żarłoczne, huldry, elfy, nixy podstępne… Nawet bogowie nie zawsze mogą nas uchronić.

– Bogowie, rzekłeś. – Obcy pokiwał głową w udawanej zadumie. – Czyli pielgrzymi, co słowa nowego Boga głoszą, jeszcze do was nie dotarli?

– Kto taki? – zdumiał się chłopiec. – Ach, tak! Ha, ha, ha, tak! Byli. Ojciec przyjął kilku takich. Mówili i mówili, jeno nikt nie pojmował, co gadają, tedy ojciec przegnał ich precz. Stary Bragi mówi, że to głupcy, bo miłować wrogów każą i przebaczać winy. A jak mam...

– To nie takie proste, Eryku. – Nieznajomy się zadumał. – Wiem to dobrze, bo sam ongiś takim pielgrzymem byłem.

– Ty?

– Ano ja... – Uśmiechnął się. – Kapłanem tej wiary jestem, choć wiele lat minęło, odkąd z kimś ze swej wiary rozmawiać mogłem. Dziesięć zim będzie, jak mnie w niewolę jomsborczycy w Albionie pojęli, a nie ubili ino dlatego, że rany leczyć umiem.

– I prawda to, że wszystkich miłujecie, a broni nie dobywacie?

– Świat to okrutne miejsce, Eryku, i nie pożyje długo ten, kto bronić się nie umie. – Nieznajomy się zamyślił. – A my uczymy siebie i innych, by dobro i miłość pokazywali, a karali jeno tych, co na trudy nasze plwają. Zresztą, spędziłem tyle lat wśród tych brodatych wilków, że na wskroś ich obyczajami przesiąkłem.

– To dobrze – stwierdził chłopiec poważnym tonem. – Tu na Północy nasi bogowie rządzą, a do gniewu oni skłonni! A jak zwą cię, dobry człowieku?

– Jak mnie zwą? – Stary człowiek ocknął się z zamyślenia. – Zwą mnie Hieronimem.

– Hieronim? Dziwaczne imię.

– Lecz powszechne w Albionie. Tam, skąd pochodzę...

– Słyszał żem o Albionie. Wiem, że... Co to za zgiełk? – Hieronim poderwał się z zydla i podszedł do niewielkiego okienka osłoniętego rybią błoną. Przez grube ściany dworzyszcza przebijały zniekształcone wiwaty i chóralne śpiewy, które po chwili zastąpił zgodny grzechot mieczy o tarcze. – Zda się, że to jarl Eivind ojca twego ucztą podejmuje. Za kilka godzin się okaże, czy na czele jomsborczyków wnet na Północ popłyniecie.IV

Eirik syn Halvdana ciężko chorował, kiedy skiff przedzierał się przez fale do Szczecina. Słabe, chorowite ciało pochwyciła wkrótce gorączka i dramatyczna wędrówka do Poznania i pobyt na dworze książęcym zlały się w jedno niewyraźne, lecz bolesne wspomnienie. Nie pamiętał, jak i kiedy dowiedział się o śmierci ojca, umknęło mu to, kto rzucił pomysł wyprawy do Albionu, by tam zgromadzić sojuszników do dalszej walki, umknęło mu gdzieś wspomnienie chwili, gdy zgodził się na chrzest. Mętne i tajemnicze były owe dni.

Te bolesne chwile znikły z jego wspomnień – być może przez to Eryk wyrósł na młodzieńca, który nigdy się nie wahał. Kiedy kilkanaście lat później, już jako konung, Eryk Halvdanson zwany Białym Jastrzębiem, mając u boku biskupa Nordwegu Hieronima gnał na czele swego hirdu w ogarniętym straszliwą wojną Nordwegu, również nie wiedział, co to chwila wahania.

Aż do pewnego wieczoru.

Zapadł już zmrok, kiedy Eryk wraz z przybocznymi zasiadł wokół ogniska w wąskim parowie leśnym.

– Jutro osaczymy oddziały buntowników na północ od Cichych Wzgórz – powiedział Eryk cichym, lecz nawykłym do wydawania rozkazów głosem.

Przyboczni pokiwali zgodnie głowami.

– Z chwilą gdy ten szubrawiec Ringvaldi da głowę, nikt w całym Nordwegu nie ośmieli się już zakpić z Krzyża – warknął Eryk. – Nikt! Niedobitków będziemy palić i wieszać dla postrachu, a tych, co wiarę w Jedynego przyjąć się zdecydują...

Naraz zatrząsł się. Płomienie ogniska, żwawo skaczące wśród suchych szczap, urosły nagle. Wokół śmigały krzyczące cienie, zbrojne w czarne topory, kałuże płonęły na purpurowo, w powietrzu wibrowała nienawiść. A pośród tego chaosu stał on – wysoki, ciemnoooki, patrzący wprost na niego. I uśmiechający się z kpiną.

– W chwili największego zawahania – szepnął – ruszaj zboczem pod górę, ku mgłom i piorunom. Tam sławę znajdziesz.

I zniknął.

– Panie? – zapytał siedzący najbliżej, Islandczyk Floke.

– Co znowu? – otrząsnął się Eryk. – Co u licha... Po...pokonamy ich! – Chciał, by jego głos zabrzmiał twardo, lecz niespodziewanie rozłamał się na pisk. – Rozbijemy tych pogan, spalimy ich świątynie i...

Wśród tańczących na wietrze koron sosen rozległo się szydercze krakanie kruka.Prolog

– Zwiadowcy wrócili, Wasza Królewska Mość! Mówią, że buntownicy pod lasem stoją! Ich dowódcy ponoć wśród Trollich Skał czekają! – wykrzyknął Vidar Gustavson.

– Dobrze, dobrze... – Brwi Eryka zeszły się na czole. – Wydusimy zarazę. Trzymaj się mego boku, Vidar. Wielka saga ma powstać, pomnisz?

– Já, herra minn!³

– Mjög vel!⁴ Miejże oczy i uszy szeroko otwarte! – Władca odwrócił się w kierunku swej świty i machnął niecierpliwie. – Thorfinn, rozwiń mój znak! Za mną!

Ziemia zadudniła pod ciężkimi kopytami królewskich przybocznych, a czerwony sztandar z białym ptakiem załopotał na ciepłym wiosennym wietrze. Rumak królewski wysforował przed orszak i niemalże płynął nad zielonymi łąkami Cichych Wzgórz. Pęd szarpał płaszcz Eryka, zdawało się, że młody król szepcze do siebie porwany szaleństwem dzikiego galopu, ale jeśli tak było, łomot kopyt stłumił jego słowa.

Wierzchowiec króla w kilku susach wtargnął na szczyt łagodnego wzniesienia i zniknął po drugiej stronie, a rozhukana świta, nie zwalniając, wdarła się tuż za nim. I już galopowali w dół zbocza. Równe szeregi wojów królewskich wznosiły gromkie okrzyki oraz unosiły topory na ich powitanie.

Orszak, zatrzymany okrzykiem wojewody Thorfinna, wyhamował obok poczwórnego szeregu albiońskich łuczników, a król pogalopował dalej i zatrzymał się przed oddziałami chłopskich toporników. Patrzyli, jak sprawnie wodzi rumakiem i rzuca rozkazy ku nadbiegającym setnikom.

Naraz dłoń króla zamachała w powietrzu.

– Jego Wysokość daje nam znak! – Thorfinn zaśmiał się i przekazał sztandar wojowi po prawej. – Vidar, Floke! Árás!⁵

Vidar, wojewoda Thorfinn i młody Floke, wojownik z Islandii, zrównali się z królem. Szczupła, zawsze blada twarz Eryka płonęła teraz rumieńcami, a oczy błyszczały uniesieniem. Widzieli go takim tylko raz – dawno temu, kiedy po nocnej tułaczce na brzegach fiordu Nidaros powiódł ich do pierwszego, zwycięskiego szturmu na gród. Długie kruczoczarne włosy wymykały mu się niesfornie spod hełmu, odgarniane niecierpliwymi gestami.

– Mówiłeś, Vidar, że wodzowie buntowników oczekują nas wśród Trollich Skał? – zapytał król, zawracając od razu konia. – Doskonale! A więc pojedziemy im na spotkanie!

– To może być zasadzka, herra minn! – wykrzyknął Thorfinn.

– Oczywiście, że to zasadzka! – Król się zaśmiał. – Za mną! W koń!

Trollimi Skałami miejscowi nazywali krąg dziwacznych, poskręcanych głazów u podnóża Cichych Wzgórz, które wedle legendy miały być trollami skamieniałymi dawno temu pod wpływem promieni słonecznych.

„Któż dzisiaj wierzy, że słońce zabija te bestie – myślał Vidar, gdy krąg omszałych skał ukazał się ich oczom. – A szkoda, że tak nie jest... Mielibyśmy wówczas o wiele mniej pracy...”.

W kręgu rzeczywiście stało kilku jeźdźców, których barczyste sylwetki rosły w oczach. Armię królewską zasłoniły wzgórza, ale Vidar mógł sobie wyobrazić, jak setnicy i wojewodowie biegają wzdłuż szeregów i krzyczą z purpurowymi od wysiłku twarzami. Wydawało mu się, że ziemia ponownie dudni, tym razem pod krokami najeżonego stalą wału, a zza wzgórz wynurza się złowieszczo brzęczący orężem oddział kopijników w kolczych zbrojach.

– Ég heilsa yður⁶, Ringvaldi! Witaj! – Król z fantazją osadził spoconego konia w miejscu.

– Heill sé yður, Biały Jastrzębiu. – Oczy starego lagmanna lśniły lodem. – Odpowiedziałeś na wezwanie.

– A juści! – Król ściągnął hełm i oparł łokcie na łęku. – Nie mogłem oprzeć się ciekawości, która choć do grzechu prowadzi, to jednak bogaci i ciało, i duszę. Słucham zatem twych słów, sługo jednookiego bałwana!

– Odyn oko swe poświęcił, by mądrość wszystkich światów posiąść – wycedził wódz buntowników. – Od tej chwili moc jego granic nie miała. Z tobą odwrotnie będzie, króliku. Za swe szyderstwa nie tylko oko oddasz...

– Odbierz mi jedno, a sam dwa ci wyłupię – przerwał mu Eryk. – A o swych bożkach nie ględź, bo śmiech mnie grzeszny ogarnia! Nie po tom tu przybył, byś mi o gusłach gadał, starcze!

– Ég veit⁷. – Ringvaldi uśmiechnął się paskudnie. – Jesteś tu po to, by kruki rozwłóczyły twe flaki po polach. Śmierć ci pisana, Biały Jastrzębiu, ale nim ruszysz do ostatniego boju, wiedz jedno. Zarówno ja, jak i wszyscy woje pod moim sztandarem zgromadzeni uszanowalibyśmy cię jako króla i padlibyśmy przed tobą na kolana. Każdy by ci hołd złożył, młody Eryku, gdyby nie twa zamorska wiara! Ona ci spojrzenie zmąciła, młodzieńcze, i...

– Dzięki owej zamorskiej wierze widzę dziś więcej i wyraźniej! – Eryk pogardliwie wydął wargi. – Widzę zło w człowieku! Widzę nieład wokół mnie! Strach i ciemność widzę! Ech, dość! Łaskę ci czynię, że słucham twoich starczych bredni!

– Ty mi czynisz łaskę, chłystku... – Głos Ringvaldiego pozbawiony był emocji. – Złe słowa ci demony podszeptują, Hvíti fálkinn⁸. Sczeźniesz dziś. Pisane ci to jest.

– A kto to napisał, Ringvaldi? Przecież nie ta banda durniów, którzy koślawe runy w kamieniu ryją! – Młody król naraz parsknął śmiechem, odrzuciwszy głowę do tyłu.

Ringvaldi Niedźwiedź, przywódca buntowników, nawet nie drgnął. Dalej siedział wyprostowany na grzbiecie gniadego konia, a spojrzenie jego niebieskich, niesamowitych oczu przenikało sylwetkę króla. Chude, żylaste dłonie luźno trzymały wodze, aż prawa uniosła się wolno i przygładziła długą, siwą brodę. Jeden z towarzyszących mu wojów warknął coś z gniewem, pozostali dwaj kurczowo ściskali drzewca toporów.

Powietrze wewnątrz wieńca omszałych skał stężało, a mglista bariera oddzieliła ich od przyjaznego blasku słońca. Starożytne, tysiącletnie kamienie wydawały się rosnąć i przytłaczać ósemkę jeźdźców. Vidar słyszał pośpieszny, gwałtowny łomot własnego serca – największym wysiłkiem woli powstrzymał dłoń pełznącą w kierunku rękojeści miecza.

– Nie rani mnie twój śmiech, młody królu – wyrzekł naraz Ringvaldi. – Śmiej się, ile chcesz, jeno walcz dzielnie aż do śmierci. Wtedy zasłużysz na godne miejsce w Valhalli!

– Nie zawracaj sobie głowy moją śmiercią! – parsknął Eryk. – Nie nęcą mnie wieczne uczty w stodole zaplutego bożka. Ech, Ringvaldi, opamiętaj się! Przecież niegłupiś! Wojów porwać umiesz, kupcy cię szanują, prawo znasz, rody zdania twego słuchają, czemu tedy nowego pojąć nie chcesz? Czemu słusznej wierze się nie pokłonisz?

– Jeno szczeniak ulega szaleństwom – odparł starzec. – Człek stary i mądry musi wiernym sobie pozostać, by po śmierci ludzie nie plwali na jego imię!

– Juści, że stary! – szydził Eryk. – Ale czy mądry? Świat się zmienił, Ringvaldi! Cały świat bożki porzucił i Świętej Trójcy w kamiennych świątyniach się kłania!

– Znam ci ja Albion i Frankię! – Na spękanych ustach starca pojawił się pogardliwy uśmieszek. – Znam, bo całe życie tam na wiking chadzałem. Znam owych ludzi i wiem, co twa wiara z nich zrobiła! Słabi oni, do wojaczki niezdatni, ino umykać i w klasztorach się chronić, pieśni wyć, o zlitowanie błagać! Nie dziwota, że Boga na Krzyżu umiłowali, skoro ten ino karki zginać każe! My wolny lud, Biały Jastrzębiu, wolny a silny!

– Juści, że silny! – wykrzyknął Halvdanson. – Silny kiej niedźwiedź! A widziałeś ty kiedy, jak owego niedźwiedzia, choć silnego jak stu wojów, młody chłopak za pysk prowadzi i rózgą tłucze? Ja jestem takim chłopakiem, Ringvaldi. Za pysk was pochwycę i przed Przenajświętszy Majestat zawlekę, klękać każę!

– Aldrei!⁹ – Po raz pierwszy stary lagman podniósł głos, a złe ogniki tańczyły w przenikliwym spojrzeniu jego niebieskich oczu. – My nigdy...

– A kto mówi o was, Ringvaldi? – Król wzruszył chudymi ramionami. – Wyście przecie wierni i niezłomni! – Parsknął z kpiną. – To w waszych dzieciach nadzieja, nie w tobie, głupcze. Kiedy durnych ojców przetrzebimy, to może młodzi mądrość okażą...

– Naðran þín!¹⁰ Ty gadzie obślizgły! – zasyczał langman. – Przybyłeś do Nordwegu ledwie trzy miesiące temu, chłystku. Prawda, Nidaros zdobyłeś, zwaśnione rody pokonałeś, od potężnego jarla na Hladir hołd otrzymałeś i to ci się chwali, ale we łbie ci się od sukcesów pomieszało! – krzyczał teraz. – Chcesz się legendą stać za życia, tak? Legenda przychodzi po śmierci dla tych, co w męstwie i stateczności wytrwają. Ty zaś ciskasz się jak łosoś, którego fala na brzeg rzuci!

– I ty to mówisz! – Król zaśmiał się. – Ty, co ofiary jednoookiemu capowi składasz! Ty, co bajasz, że te skałki kiedyś trollami były! Ringvaldi, jeszcze kilka lat i o takich jak ty matki nieposłusznym dzieciom na groźbę prawić będą.

– Krwawe były wróżby kapłanów! – Stary wódz drżał z wściekłości. – Sam widziałem czarne wątpia owcy! Wiedzieliśmy, iż ino zamęt ze sobą przywieziesz! Naðran!

– Ja! – wykrzyknął Eryk załamującym się głosem. – Ja zamęt? Ty głupi...

– Pomnij, chłystku – Niedźwiedź naraz zakrzyknął wielkim głosem – że lud nordweski zawsze sam sobie władców wybierał! Dumny jesteś i bitny, temu nie zaprzeczę, ale razi nas ten twój Bóg na Krzyżu! Ścierwo nam on, mamy własnych!

– Cały świat kłania się Chrystusowi – powtórzył Eryk drżącym głosem. – Nic po was nie zostanie, buntownicy! – eksplodował naraz chorą nienawiścią. – Mój hird...

– Łajno twój hird! – zaśmiał się lagman. – Zgraja cudzoziemców to jeno, prawdziwej bitwy niezwyczajna! Więcej ci rzekę: twój przyjaciel wielki, możny jarl Trygve syn Ivara, władca Hladir, co pierwszy hołd ci złożył, gdyś Nidaros zdobył... Kłamstw ci nagadał! Odrwił cię, króliku, bo z nami jarl na Hladir trzyma! Z nami jego drużyny stoją! Masz, czegoś chciał, Biały Jastrząbku!

– Tedy nie ukorzysz się przede mną? Wiary jedynej nie przyjmiesz, Ringvaldi? – spytał głuchym głosem Halvdanson, jakby przybity wieścią o zdradzie jarla Ivarsona.

Drżący z gniewu i niecierpliwości Vidar z zaskoczeniem zauważył, jak głowa Eryka nisko opada na pierś. Żylasta prawica starego lagmana porzuciła szarpanie brody i oparła się na stylisku topora. Cisza zapadła w starym kamiennym kręgu, wiatr świstał na ostrych krawędziach skał, konie prychały, pochylając szyje i skubiąc źdźbła trawy.

Nagle król poderwał głowę, a zwężone oczy zaśmiały się szyderczym tryumfem.

– Takiś stary i mądry! – wykrzyknął, spluwając siarczyście zaskoczonemu Niedźwiedziowi w twarz. – A każdy stary chrzan lubi gadać bez końca! Árás, Thorfinn!W nich!

***

...A w ów czas, a było to na wiosnę po przybyciu Eryka Halvdansona do Nordwegu, wzburzył się lud i powstał przeciw nowemu porządkowi. Nie pojmowali Słowa Bożego ni nowych obowiązków, mięso żarli w piątki jako drzewiej i dalej obiaty starym bogom składać chcieli. Hyr wielki po krainie poszedł, jako to wolny naród Nordwegu obcych bóstw nie chce i rychło najgłośniej krzyczący za topory chwycili.

I wyszli wielgą siłą przy Þögluhæðir – Cichych Wzgórzach, czekali butni na hufce królewskie, by zmiażdżyć one. Ringvaldi zwany Niedźwiedziem im przewodził, człek majętny, mądry a nieulękły, ongiś wiking szczęśliwy, nynie kapłan i wódz sławny. Chociaż stary wiekiem, nadal w boju każdemu sprostać potrafił i rody go największe popierały. Ci, co go znali, prawili, że kiej żmij zdradliwy i niby lisica sprytny. Tedy umyślił sobie Halvdanson go przechytrzyć.

Ringvaldi pierwszy króla na rozmowy wezwał. Zjechali się samoczwart podle Trollich Skał i nuże bluzgać klątwami a lżyć jeden drugiego. Nie była to rozmowa godna mężów, ale wnet okazało się, że Biały Jastrząb umyślnie obelgami w twarz starego jarla ciska, by gniew jego wyzwolić i czujność zmylić. Już gniew Ringvaldiego pochwycił, a przyboczni za topory chwytali, kiedy naraz poddał się młody król, głowę zwiesił i tak czekał, upokorzony. Już myślał Ringvaldi, że nosa młodzianowi utarł, gdy król śmiać się począł. Wiedział bowiem, że wygrał. Gdy on Ringvaldiego kłótnią zajmował, hufce królewskie już nadchodziły.

Znienacka Biały Jastrząb wyrwał miecz i ugodził oniemiałego Ringvaldiego w szyję. Walka straszliwa w kręgu kamieni rozgorzała, a zastępy buntowników niegotowe stały, czekając na powrót swego przywódcy i przybycie Trygvego syna Ivara. Jarl na Hladir jednakowoż na oczy przejrzał i w ostatniej chwili buntowników opuścił, czym ducha w nich osłabił. Tymczasem nadeszły królewskie hufce i na buntowników uderzyły. Ci, co ni przywódcy, ni posiłków nie mieli, nie zdzierżyli i rychło ustępować poczęli, a potem do ucieczki się rzucili. Wielką klęskę ponieśli tego dnia przeciw Bogu i królowi krzyczący. Mnodzy martwi zalegli, mnodzy lasami pomknęli, wielu też jeńców król w pęta wiązać kazał. Mówili, że pono wśród jeńców nie tylko ludzie byli, ale i straszliwe, czarami Odyna zrodzone wilkołaki lubo trolle ohydne o szarej skórze.

I pojechał Biały Jastrząb na czele armii swej zwycięskiej ku Nidaros na cześć zwycięstwa godować. Przybywały potem możne rody z darami, o zmiłowanie królewskie prosiły, a król kary kładł i chrzcić się kazał. Wielce możny stał się Biały Jastrząb, odkąd pokazał, że nie ma w całym Nordwegu siły, co by go z tronu zrzucić mogła. Ze strachem odtąd mówili o nim ci, co sumienie mieli nieczyste.

Ku sławie ukochanego króla mego, Eryka Halvdansona zwanego Białym Jastrzębiem i ku czci Boga Jedynego, któremu służy najwierniej, słowa te spisuję, ja, Vidar Gustavson z Islandii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: