Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tryumf postprawdy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tryumf postprawdy - ebook

Współczesny Waszyngton. Ethan Ross, niespełniony pracownik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, przekazuje zaufanemu dziennikarzowi tajną informację rządową. Odsłania ona niewygodną prawdę o CIA: agencja zamieszana jest w atak na statek przewożący pokojowych aktywistów. Chociaż wiadomość nie ukazuje się publicznie, wkrótce w Indiach ginie dowodzący niechlubnym abordażem izraelski komandos oraz jego rodzina. Przypadkowym świadkiem masakry jest przebywający na szkoleniu pod okiem Izraelczyka pracownik tajnych służb Dominic Caruso, prywatnie siostrzeniec prezydenta USA Jacka Ryana. Tymczasem giną kolejne osoby…
Trop wiedzie do bardzo niebezpiecznego i bezwzględnego irańskiego agenta Mohammeda Mobasheri… Czy Caruso uda się powstrzymać zło wywołane rządowym przeciekiem, grożące konfl iktem na skalę światową?
Tryumf postprawdy jest kwintesencją tego, za co czytelnicy pokochali pisarstwo Toma Clancy’ego. Wartka akcja, szczegółowe opisy potyczek, międzykontynentalna akcja oraz wnikliwie rozpracowane zmagania polityczne zapewniają inteligentną rozrywkę na najwyższym poziomie.


TOM CLANCY (1947–2013) – słynny amerykański pisarz, autor cenionych thrillerów i powieści sensacyjnych political fiction, twórca kultowej postaci analityka CIA Jacka Ryana.
MARK GREANEY – amerykański pisarz, z wykształcenia politolog. Zasłynął jako autor siedmiu powieści rozgrywających się w uniwersum stworzonym przez Toma Clancy’ego, z powodzeniem kontynuując bestsellerowy cykl o Jacku Ryanie. Mieszka w Memphis w stanie Tennessee.

Współczesny Waszyngton. Ethan Ross, niespełniony pracownik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, przekazuje zaufanemu dziennikarzowi tajną informację rządową. Odsłania ona niewygodną prawdę o CIA: agencja zamieszana jest w atak na statek przewożący pokojowych aktywistów. Chociaż wiadomość nie ukazuje się publicznie, wkrótce w Indiach ginie dowodzący niechlubnym abordażem izraelski komandos oraz jego rodzina. Przypadkowym świadkiem masakry jest przebywający na szkoleniu pod okiem Izraelczyka pracownik tajnych służb Dominic Caruso, prywatnie siostrzeniec prezydenta USA Jacka Ryana. Tymczasem giną kolejne osoby…
Trop wiedzie do bardzo niebezpiecznego i bezwzględnego irańskiego agenta Mohammeda Mobasheri… Czy Caruso uda się powstrzymać zło wywołane rządowym przeciekiem, grożące konfl iktem na skalę światową?
Tryumf postprawdy jest kwintesencją tego, za co czytelnicy pokochali pisarstwo Toma Clancy’ego. Wartka akcja, szczegółowe opisy potyczek, międzykontynentalna akcja oraz wnikliwie rozpracowane zmagania polityczne zapewniają inteligentną rozrywkę na najwyższym poziomie.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7087-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Główne postaci

Dominic Caruso – agent tajnych służb, Kampus

Ethan Ross – zastępca dyrektora do spraw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, Rada Bezpieczeństwa Narodowego

Eve Pang – inżynier komputerowych systemów sieciowych, dziewczyna Rossa

Darren Albright – specjalny agent nadzorujący, Wydział Kontrwywiadu FBI

Nolan i Beale – specjaliści dochodzeniowi, Specjalna Grupa Dochodzeniowa FBI

Adara Sherman – kierowniczka do spraw transportu, Kampus

Harlan Banfield – dziennikarz, członek International Transparency Project

Gianna Bertoli – dyrektorka, International Transparency Project

Mohammed Mobasheri – Armia Strażników Rewolucji Islamskiej

Kashan, Shiraz, Isfahan i Ormand – agenci tajnych służb, Siły Ghods

Arturo – wenezuelski oficer wywiadu

Rigoberto Finn – operator wariografu, FBI

Gerry Hendley – dyrektor, Kampus / Hendley Associates

Arik Yacoby – były agent tajnych służb, Shayetet 13, izraelskie morskie siły specjalne

David – izraelski agent wywiadu

Phillip McKell – ekspert do spraw sieci komputerowychProlog

W księżycowym świetle zamajaczyło wybrzeże Indii. Widok nie był imponujący; ot, wąska wstęga piasku, która wynurzyła się z ciemności kilkaset metrów przed dziobem statku. Pojawienie się lądu, niewidzianego od czterech dni, dostarczyło jednak mężczyźnie stojącemu na pokładzie dziobowym dwóch ważnych informacji.

Po pierwsze: że próba dotarcia w miejsce, w którym miała zostać przeprowadzona operacja, zakończyła się powodzeniem.

Po drugie: że nadeszła pora na poderżnięcie gardła kapitanowi.

Mężczyzna wydobył nóż i ruszył w stronę schodów prowadzących na mostek nawigacyjny. Dwóch innych podążyło w jego ślady, ale tylko po to, żeby popatrzeć. Odpowiedzialność za uśmiercenie kapitana miała spaść na przywódcę. Ten nie traktował jej jednak jak jakiegoś szczególnego ciężaru; wręcz przeciwnie – ucieszył się, że ponownie będzie mógł udowodnić swoje oddanie sprawie.

Przywódca i jego sześciu ludzi spędzili trzy dni na pokładzie omańskiego trawlera przemierzającego otwarte wody Morza Arabskiego. Ostatniej nocy zbliżyli się do niemal dwudziestopięciometrowego statku przewożącego towary sypkie, zaczęli wymachiwać poszarpanym paskiem klinowym wentylatora i poprosili o pomoc w języku hindi, a gdy obie jednostki się zrównały, wtargnęli na sąsiedni pokład jak stado szczurów i wyrżnęli niewielką załogę, oszczędzając jedynie kapitana. Kazali mu obrać kurs na wschód i popłynąć ku Wybrzeżu Malabarskiemu.

Przywódca musiał poświęcić pół dnia na przekonanie przerażonego kapitana, że nie podzieli on losu swojej załogi. Zabicie go byłoby jawnym zadaniem kłamu temu oświadczeniu; teraz jednak, wspinając się po schodkach na nieoświetlony mostek, przywódca nie zaprzątał sobie głowy rozważaniami o dotrzymaniu obietnicy. W myślach znajdował się już na lądzie i wykonywał swoje zadanie.

Przywódca był porucznikiem Brygad Izz ad-Din al-Kassam, bojowego skrzydła palestyńskiej organizacji politycznej Hamas. Został wysłany na tę misję, by wytropić jednego człowieka, lecz od samego początku wiedział, że będzie to wymagało poświęcenia życia wielu ludzi, choćby takich jak kapitan i jego załoga.

Do tej pory miał całkowitą kontrolę nad wyprawą. Losy następnej fazy operacji zależały jednak, dla odmiany, od kogoś innego. Bardzo go to martwiło, bo o wszystkim miały zadecydować kompetencje miejscowego kontaktu: kobiety, która – jak mu powiedziano na odprawie – miała potwierdzić obecność celu, rozlokowanie policji, a także, jeśli Bóg pozwoli, dostarczyć samochód w miejsce, w którym zejdą na ląd i też jeśli Bóg pozwoli, nie zapomnieć o pozostawieniu kluczyków pod siedzeniem kierowcy.

Dotarłszy do szczytu schodków, przywódca na ułamek sekundy stracił równowagę i, ratując się, wyciągnął rękę, by przytrzymać się poręczy. Jego ludzie, którzy wdrapywali się jeszcze na górę, nie zauważyli, że się potknął. Ucieszyło go to, bo mogliby pomyśleć, że nie potrafi utrzymać nerwów na wodzy, a przecież byłoby to niedopuszczalne. Zachwiał się z zupełnie prozaicznego powodu: statek przechylił się właśnie na burtę. Choć przywódca pochodził ze Strefy Gazy i dorastał nad morzem, nigdy wcześniej nie miał okazji znaleźć się na pokładzie jednostki większej niż niewielka rybacka łódź z zaburtowym silnikiem.

Został wybrany z uwagi na swoją inteligencję, bezwzględność i stanowczość, na pewno jednak nie ze względu na umiejętności żeglarskie.

Stanął na mostku i rozejrzał się na wszystkie strony. Na brzegu zobaczył niewiele śladów cywilizacji; stało tam tylko kilka drewnianych chat. W odległości około czterdziestu pięciu kilometrów na południe widać było w mglistym powietrzu poświatę rozciągającą się nad Koczinem – wielką nadmorską metropolią.

Konstatując z zadowoleniem, że na otwartej wodzie nikt nie dosłyszy krzyku, przywódca chwycił zasuwkę drzwi.

Indyjski kapitan, człowiek w średnim wieku, nie odwrócił się na odgłos kroków ludzi wchodzących na mostek. Trzymał ręce na kole sterowym i wpatrywał się w morze. Był przerażony i z trudem łapał powietrze.

Już wiedział.

Przywódca zbliżył się do Hindusa, wciąż ukrywając nóż za plecami. Zamierzał zadać mężczyźnie jakieś mało znaczące pytanie, by rozproszyć jego uwagę i pozwolić mu się nieco rozluźnić. Zachował jednak milczenie. Uniósł prawą rękę, w której trzymał ostrze.

Zrobił jeszcze trzy kroki i, stanąwszy tuż za plecami kapitana, otoczył go ramieniem, przyłożył nóż do jego odsłoniętej szyi i mocno pociągnął, a potem opuścił rękę i cofnął się o krok. Hindus odwrócił się, przez co zachlapał krwią cały mostek, opryskał też spodnie i buty przywódcy, który aby uniknąć zalania posoką, wcześniej przezornie się cofnął.

Jego dwaj ludzie przyglądali się tej krwawej scenie przez drzwi, których nie dosięgła fontanna tryskająca z przeciętych tętnic.

Kapitan osunął się na kolana, jeszcze tylko przez krótką chwilę rzężąc; z jego paskudnie wyglądającej rany uchodziło z sykiem powietrze. Umarł szybko. Na szczęście dla siebie i dla nas wszystkich, pomyślał przywódca.

– Allahu akbar! – wyrecytował z szacunkiem.

Przestąpił przez ciało, roznosząc krew na butach – bo nie dało się tego uniknąć – i położył ręce na kole sterowym.

Jednak tylko na chwilę. Nie był przecież kapitanem. W istocie ani on, ani żaden z pozostałych mężczyzn obecnych na pokładzie nie mieli pojęcia, jak bezpiecznie wprowadzić statek do portu, chociaż i tak byłoby to niewykonalne: kapitan powiedział im przecież, że tam, gdzie chcieli dobić, nie ma żadnego portu. Przywódca przesunął dźwignie, ustawiając silniki na bieg jałowy, i rozkazał swoim ludziom zejść do łodzi wypakowanej sprzętem, która kołysała się już na wodzie przy burcie od strony lądu.

Dwadzieścia minut później siedmiu mężczyzn wygramoliło się z niewielkiej łódki, przebrnęło przez spienione fale obmywające brzeg i wyciągnęło swój środek transportu na piaszczystą łachę, na tyle daleko, by łódź nie została porwana przez wodę.

Pozostawienie łódki na widoku nie stanowiło problemu. Nie była im już potrzebna, ponieważ przywódca miał poprowadzić swoich ludzi lądem na wchód, do Maduraju, a potem, dzięki podrobionym dokumentom, wsiąść z nimi do samolotu i opuścić to miasto. Widok niewyróżniającej się niczym szczególnym łodzi nie zagrażał powodzeniu przedsięwzięcia. Spoczęła bowiem wśród kilku innych, niepilnowanych przez nikogo, małych łódek rozrzuconych po plaży. Należały one do miejscowych rybaków łowiących sieciami, którzy zostawiali je na noc, a udając się do swoich chat pokrytych strzechami, nie zapominali o zabraniu ze sobą zaburtowych silników, będących obiektem zainteresowania złodziei.

Mężczyźni wyjęli z łodzi czarne torby i zaczęli wyciagać oporządzenie. Trzech założyło kamizelki taktyczne i ukryło je pod obszernymi wiatrówkami. Pozostali zawiesili na szyjach nierzucającą się w oczy broń o niewielkich rozmiarach i ładownice wypchane amunicją.

Mieli pistolety maszynowe micro uzi kalibru dziewięć milimetrów, wyprodukowane w Izraelu.– Jak na ironię wybrali je ze względu na ich niekwestionowaną niezawodność.

Trzy minuty później mężczyźni opuścili plażę i ruszyli ciemną nadbrzeżną drogą obsadzoną palmami kokosowymi.

Kobieta, która była ich kontaktem, zostawiła samochód w wyznaczonym wcześniej miejscu: maszyna stała na poboczu drogi, tuż nad wąskim przydrożnym rowem. Zgodnie z tym, czego dowiedział się przywódca na odprawie, była to duża brązowa furgonetka służąca do przewożenia mleka z okolicznych gospodarstw i dostarczania go mieszkańcom Koczinu. Dzięki zdemontowaniu instalacji chłodniczej kabina wozu powiększyła się na tyle, że mogła pomieścić pięciu mężczyzn, którzy wspięli się do niej bocznymi drzwiami.

Kluczyki znajdowały się w umówionym miejscu: pod przednim siedzeniem. Przywódca był zadowolony, a zarazem zaskoczony kompetencjami kobiety. Zajął miejsce na fotelu pasażera, a jego zastępca zasiadł za kierownicą. Pozostali mężczyźni siedzieli z tyłu, nie odzywając się ani słowem.

Ruszyli na wschód. Oddalili się od plaży i podążyli wąską brukowaną drogą okoloną stojącymi wodami, na które składała się plątanina naturalnych i sztucznych kanałów w miejscu złączenia rzeki Periyar z Morzem Arabskim. Światła reflektorów rozproszone przez gęstą mgłę wydobywały z mroku palmy kokosowe wyłaniające się z ciemności po obu stronach traktu.

Przywódca spojrzał na zegarek, a potem sprawdził pozycję na ręcznym odbiorniku GPS, do którego wprowadził dane, które przekazała mu miejscowa agentka. Pierwszym obiektem zainteresowania grupy miał być maszt sieci komórkowej przy drodze łączącej Paravur z Bhothakulamem. W okolicy brakowało zwykłych naziemnych linii telefonicznych; oznaczało to, że zniszczenie wieży przekaźnika doprowadzi do przerwania łączności ich celu z lokalną policją.

Po krótkiej naradzie z kierowcą przywódca odwrócił się do pięciu mężczyzn siedzących w tyle wozu. Dostrzegł jedynie ich ciemne sylwetki.

Dwóch znał od lat. Byli, podobnie jak on i kierowca, fedainami. Przywódca potrafił rozpoznać ich po sylwetkach, nie widząc nawet twarzy. Trzech pozostałych poznał w jemeńskim obozie na krótko przed wyjściem w morze. Teraz skoncentrował uwagę wyłącznie na tych obcych, a nawet uśmiechnął się do nich jak cierpliwy i dobroduszny wujaszek.

W jego uśmiechu czaił się jednak podstęp, bo w głębi ducha uznał ich za głupców. Odmówił wydania im karabinów: nie wierzył, że okażą się kompetentnymi żołnierzami. Postanowił też, że nie będą nosić broni, tylko sami nią zostaną. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i przemówił do nich po arabsku:

– Czas się zbliża, moi dzielni bracia. Przygotujcie się na męczeństwo.1

Dominic Caruso miał dopiero trzydzieści dwa lata i pod każdym względem był sprawny fizycznie. Z trudem jednak nadążał za pięćdziesięciolatkiem biegnącym o kilka kroków przed nim. W ciągu ostatniej godziny mężczyźni przebyli dobrych osiem kilometrów, urozmaicając sobie drogę pokonaniem dodatkowego kilometra w wodzie, w warunkach, które bynajmniej nie sprzyjały wysiłkowi. Dom starał się wciągać do płuc jak najwięcej cuchnącego powietrza, by móc w ogóle się poruszać. Pomimo środka nocy wciąż panował piekielny upał, a ciemną ścieżkę przecinającą dżunglę tylko gdzieniegdzie rozjaśniały plamy rozmytego księżycowego światła, przefiltrowanego przez korony palm.

Pięćdziesięciolatek zdawał się znajdować drogę w ciemnościach bez najmniejszego trudu, Dom natomiast zahaczył czubkiem buta o wystający korzeń jakarandy i wylądował na czworakach, podpierając się dłońmi i kolanami.

– Sukinsyn – rzucił, oddychając z wysiłkiem.

Jego trener spojrzał za siebie, ale nie przerwał biegu. Domowi wydało się najpierw, że na twarzy starszego towarzysza pojawił się uśmiech, a potem usłyszał pytanie zadane niskim głosem z silnym akcentem:

– Potrzebujesz karetki?

– Nie, ja tylko...

– Więc, kurwa, wstawaj! – rzucił trener.

Zachichotał i dodał:

– Jazda, żołnierzu D!

Odwrócił się przed siebie i ruszył biegiem.

– Słusznie – odparł Dom.

Wstał, wytarł w szorty ręce umazane ciepłym błotem i pognał za trenerem.

Jeszcze miesiąc temu za cholerę nie byłoby możliwe, żeby Amerykanin potrafił przebiec dziesięć kilometrów w trzydziestostopniowym upale i przy wilgotności powietrza wynoszącej dziewięćdziesiąt pięć procent – zwłaszcza w środku nocy, po całym dniu wprawiania się w sztukach walki. Jednak od kiedy przybył do Indii, czynił postępy w zwiększaniu siły fizycznej i psychicznej szybciej, niż można byłoby się spodziewać, a zawdzięczał to właśnie Arikowi Yacoby’emu, który biegł kilkanaście metrów przed nim.

Błotnista ścieżka wyprowadziła ich na brukowaną drogę. Arik skręcił w lewo i ruszył sprintem. Dominic podążył w jego ślady, chociaż pomyślał, że powinni byli pobiec w prawo. Był tu jednak gościem i wierzył, że Yacoby zna okoliczne drogi o wiele lepiej.

Yacoby nie wywodził się jednak z lokalnej społeczności. Przebywał w Indiach dopiero od kilku lat, chociaż jego wyborna kondycja fizyczna świadczyła o tym, że już setki razy przebiegł wszystkie okoliczne drogi i dróżki.

Dom wiedział bardzo niewiele o jego przeszłości: tylko tyle, że Arik Yacoby jest Izraelczykiem, który wyemigrował do Indii, i jeszcze, że Arik służył kiedyś w Siłach Obronnych Izraela. Dom bez zbytniego trudu mógł wyobrazić sobie Arika jako żołnierza elitarnego oddziału: w tym przekonaniu utwierdzały go sprawność i dyscyplina, a także przenikliwe i zdecydowane spojrzenie stalowych oczu trenera.

Dom przybył do Indii na sześciotygodniowe szkolenie pod okiem Yacoby’ego, który był posiadaczem czarnego pasa czwartego stopnia w krav madze – sztuce walki stworzonej dla izraelskiego wojska. Same w sobie ich ćwiczenia walki wręcz były bardzo intensywne, a nocne sesje sam na sam urozmaicały te, i tak już męczące, treningi.

Pływali, biegali i wspinali się, nierzadko czyniąc to wszystko w ciągu jednej nocy. Dom nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Arik poczytuje sobie za obowiązek przekazanie mu nie tylko umiejętności walki, lecz także wszystkich fizycznych i psychicznych aspektów związanych ze służbą w izraelskich siłach specjalnych.

Wszystkich – z wyjątkiem posługiwania się bronią palną. Bo były to Indie, a Arik – choć uzyskał już status stałego rezydenta – nie był policjantem ani żołnierzem, a zatem nie mógł ubiegać się o prawo posiadania broni.

Jednak Dom nie sądził, by jej brak czynił Yacoby’ego mniej niebezpiecznym.

Wyprawa na indyjski kurs krav magi stanowiła trzeci etap czteromiesięcznego szkolenia Dominica Caruso. Tuż przed przyjazdem do Indii Dom spędził trzy tygodnie w górach Jukonu, gdzie wspinał się w towarzystwie doświadczonego kanadyjskiego alpinisty, a jeszcze wcześniej, w Reno w Nevadzie, zgłębiał tajniki magicznych sztuk służących odwracaniu uwagi. Jego nauczycielem był jeden z najlepszych mistrzów iluzji.

Po zakończeniu treningów w Indiach Dom miał polecieć do Pensylwanii i tam, pod okiem byłego snajpera służącego wcześniej w szeregach amerykańskich marines, trenować strzelanie na dużą odległość, a później udać się prosto do japońskiego Sapporo, gdzie miał na niego czekać mistrz w posługiwaniu się bronią białą.

Podczas każdego z tych etapów Dom, ćwiczący sam na sam z każdym z trenerów, chłonął wiedzę swoich nauczycieli jak gąbka i zasypywał ich tysiącami pytań. Trenerzy natomiast nie pytali go prawie o nic. Nie znali jego prawdziwego nazwiska (Arik nazywał go po prostu D), nie byli świadomi, jaką organizację reprezentuje, i nie mieli pojęcia o jego pochodzeniu. Wiedzieli tylko – i to było wszystko, co musieli wiedzieć – że Dom otrzymał namaszczenie od ważnych osób związanych z amerykańską społecznością wywiadowczą.

Trenerzy z pewnością wychodzili z założenia, że Dom związany był z FBI, JSOC lub innym akronimem oznaczającym kłopoty, natomiast sam Caruso nie czynił nic, by rozwiać te wyobrażenia. W rzeczywistości bowiem nie miał nic wspólnego z żadną z oficjalnych agencji rządowych – był oficerem operacyjnym jednostki znanej jako Kampus. To nieformalna organizacja wywiadowcza, której członkowie brali udział w działaniach bezpośrednich. O jej istnieniu wiedziało tylko kilku ważnych rządowych oficjeli. To właśnie oni kontaktowali się z elitarną kadrą trenerów z całego świata i organizowali indywidualne treningi, podczas których Dom i jego koledzy z Kampusu mogli szkolić się pod okiem wirtuozów sztuk walki, wytrawnych wspinaczy, snajperów, nurków, mistrzów sportów ekstremalnych, ekspertów zajmujących się kulturami i językami oraz specjalistów w wielu innych dziedzinach, które mogłyby okazać się niezbędne, by każda z nieoficjalnych operacji zakończyła się powodzeniem.

Przed przybyciem do Kampusu Dom był oficerem FBI. Zdobył dzięki temu mnóstwo praktycznych umiejętności, lecz Akademia FBI w Quantico nie wysyłała rekrutów w wysokie góry ani nie wymagała od nich umiejętności skradania się na tropikalnych bagniskach.

Caruso nauczył się wiele podczas każdego z etapów swojego ponadprogramowego szkolenia. Jak dotąd jednak najbardziej cenił sobie czas spędzony w towarzystwie Arika Yacoby’ego – w dużej mierze dzięki samemu Arikowi oraz jego rodzinie. Hanna, żona Arika, a zarazem instruktorka jogi, przyjęła Dominica w swoim domu jak dawno niewidzianego krewnego, a ich dwaj mali synowie – roczny Mosze i trzyletni Dar – traktowali go jak żywy małpi gaj i każdego wieczoru, gdy dorośli rozmawiali w salonie przy kolacji i piwie, wdrapywali się na niego z upodobaniem.

Dominic, zatwardziały kawaler, był zdumiony radością, którą sprawiało mu przyglądanie się rodzinnemu życiu Yacobych.

Tego wieczoru, tuż po kolacji, Dom poszedł do swojego pokoju, by odrobić „zadanie domowe”: poczytać o filozofii krav magi. Przysnął przed jedenastą, lecz kilka minut po północy w drzwiach pojawił się Arik, który powiedział mu, że ma trzy minuty na wskoczenie w pływackie szorty, włożenie butów do biegania i zameldowanie się przed domem.

Te nocne operacje – jak nazywał je Yacoby – miały zwiększyć gotowość Caruso do działania na rozkaz, nawet jeśliby był niewyspany lub gdyby biorytmy podpowiadały mu, że należy odpocząć.

Ciało Dominica przystosowało się, choć niechętnie, do tego stylu życia, podczas gdy Arik wydawał się naprawdę kochać bieganie i pływanie w środku nocy.

Trzy minuty po pobudce mężczyźni ruszyli biegiem. Oddalili się od domu i podążyli drogą, która wyprowadziła ich spomiędzy gospodarstw i bungalowów zamieszkanych przez żydowską społeczność. Wbiegli pomiędzy dwa rzędy palm, po chwili skręcili na zachód, w kierunku oceanu, a potem, gdy byli już daleko od najbliższej wioski, na północ. Dotarli w końcu do ścieżki biegnącej przez dżunglę, która chwilami wydawała się nie do pokonania z powodu kompletnych ciemności panujących pod podwójnym sklepieniem palm kokosowych i bananowców.

Dobiegli na brzeg jeziora Paravur. Yacoby niemal natychmiast wszedł do wody i zaczął swobodnie i szybko płynąć żabką. Starając się dotrzymać mu tempa, Dom musiał zasuwać kraulem.

Niezbyt lubił to jezioro. Gdy przepłynął je po raz pierwszy i wdrapał się na brzeg, znalazł się niecałe dziesięć metrów od jamy, w której wiły się kobry. Arik roześmiał się, widząc spanikowanego Doma, i powiedział mu, że kobry, podobnie jak większość najniebezpieczniejszych stworzeń na świecie, chcą tylko mieć spokój i nie krzywdzą nikogo, kto nie wchodzi im w drogę.

Tym razem Dom dostrzegł wielkiego pytona, który wysunął się z trzcin. Gad, jakby wiedząc, co powiedział kiedyś Arik, spokojnie odpełzł i obeszło się bez niespodzianek. Mężczyźni bezpiecznie dopłynęli do brzegu.

Wyszedłszy z wody, zaczęli biec wałem przeciwpowodziowym ciągnącym się wzdłuż plantacji manioku, a potem wpadli do dżungli poprzetykanej rozlewiskami i pognali kolejną trzykilometrową ciemną ścieżką.

Wybiegli z powrotem na wybrukowany trakt i zawrócili do Paravuru. Na pustej drodze za ich plecami zagdakała mała autoriksza. Jej silnik zakasłał, gdy zatrzymała się przed jednym z domów, by zabrać kobietę czekającą na wczesną podwózkę do pracy w Koczinie. Arik i Dom pomachali pasażerce i kierowcy, kiedy ten zawrócił i ruszył w stronę miasta.

Arik zwolnił w końcu i zaczął maszerować.

– Mamy tylko dwa kilometry do domu – powiedział lekko tylko zdyszanym głosem. – Odpoczniemy przez resztę drogi. Dziś dostajesz taryfę ulgową.

Dominic starał się dyszeć jak najciszej, ale prawie nie mógł wydobyć głosu.

– Dzięki – wysapał w końcu, chwytając łapczywie wilgotne i gorące powietrze.

– Podziękujesz mi rano – odparł Arik. – Zaczniemy od full kontaktu w dojo, a przed lunchem nie zabraknie nam czasu na długie pływanie.

Dom skinął tylko głową w milczeniu.

Kilka sekund później za ich plecami pojawiły się światła kolejnego pojazdu. Mężczyźni czmychnęli na pobocze. Wyprzedziła ich duża brązowa furgonetka do przewozu mleka, jadąca na południe.

Widząc ją, Arik przekrzywił głowę, lecz nie odezwał się ani słowem.

Upłynęła kolejna minuta. Gdy mijali miejscową synagogę pogrążoną w ciemnościach, Arik rzekł:

– Na tym cmentarzu leżą moi przodkowie. Wiesz chyba, że właśnie tu żyje najstarsza żydowska społeczność w Indiach.

Dom, wciąż zbyt zdyszany, by mówić, ponownie skinął głową i z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Wszak w ciągu miesiąca Arik wspomniał o tym blisko dziesięć razy. Jego rodzina wywodziła się bowiem stąd, z zachodnich wybrzeży Indii. Później, wysiedlona, znalazła swoje miejsce w Izraelu. Przed kilku laty, służąc jeszcze w siłach specjalnych, Arik przybył tu na urlop, by zgłębić historię Yacobych. Pewnego dnia, zwiedzając starą synagogę i wędrując ulicami Paravuru, postanowił, że wróci tu i zamieszka na stałe, by powiększyć niewielką żydowską społeczność i wychować dzieci na ziemi, po której stąpały kiedyś pokolenia jego przodków.

Dom lubił w Ariku jego silny charakter i wytrwałe dążenie do celu.

Małe gospodarstwo Yacobych leżało na uboczu, przy końcu ślepej drogi odchodzącej od Temple Road, a zarazem niedaleko synagogi i żydowskich domostw. Po obu stronach wybrukowanego traktu rosła gęsta dżungla, a za gospodarstwem rozciągała się rozległa plantacja ryżu rosnącego w słonawej wodzie. Miejsce było odcięte od reszty wioski; pozwoliło to Arikowi i Domowi natychmiast dostrzec pojazd zaparkowany na poboczu. Dzieliło ich od niego niecałe pięćdziesiąt metrów.

Była to furgonetka do przewozu mleka, która wyprzedziła ich dziesięć minut wcześniej.

Yacoby ujął Doma pod ramię i zwolnił.

– Nie powinno jej tu być – powiedział.

Bardziej zaciekawieni niż zaniepokojeni, zbliżyli się do samochodu od tyłu, a potem zajrzeli do środka. Był pusty.

Arik podniósł wzrok i spojrzał w stronę swojego domu.

– Widywałem już ten wóz w okolicy – zauważył Dominic.

Arik sięgnął do bocznej kieszeni szortów i wyjmując z wodoszczelnego pokrowca telefon komórkowy, powiedział:

– Tak, ale nie tu. Tym wozem dostarcza się mleko z gospodarstw na północy na południe, do Koczinu, a codzienna trasa dostawy biegnie jakieś dwa kilometry na wschód stąd.

Caruso – choć zaimponowała mu znajomość miejscowych zwyczajów okazana przez Arika – nie podzielał jeszcze jawnego niepokoju swojego trenera.

Yacoby wybrał numer do żony i ruszył drogą, mając Doma tuż za plecami. Po chwili zerknął na telefon.

– Brak zasięgu – stwierdził.

– Często się to tu zdarza? – zapytał Dom.

– Od czasu do czasu – odpowiedział szeptem Arik. – Ale nie wierzę, że to przypadek. Dzieje się coś dziwnego.

Dom pomyślał, że Arik zaskakująco szybko doszedł do tego wniosku. Yacoby znał jednak teren bez porównania lepiej; wiedział też, jakich zagrożeń można się było spodziewać.

– Chodźmy więc – powiedział Caruso i wznowił marsz.

– Nie tędy – odparł Arik. – Podejdziemy do domu z zachodu, spomiędzy drzew.

Odwrócił się i skierował ku gąszczowi. Arik podążył za trenerem.

Gdy weszli do dżungli, Dominic zauważył, że nie jest ona tak gęsta, jak mu się wydawało, gdy było ją widać z drogi.

Każde z drzew – bananowców, palm kokosowych, jakarand i mango – zajmowało własną przestrzeń, dzięki czemu między pniami było dość miejsca, by można się było swobodnie poruszać; niewielka ilość światła docierającego do dna lasu sprawiała natomiast, że nie pokrywał go gęsty podszyt. Arik miał przy sobie latarkę taktyczną, lecz nie wyjął jej z kieszeni – oświetlał drogę jedynie telefonem komórkowym, aby nie zdradzić swojej obecności. Obaj mężczyźni, gnani potrzebą wyjaśnienia, kto przerwał łączność telefoniczną i zostawił furgonetkę przy drodze, poruszali się szybko w mdłym świetle.

Dotarli w końcu do skraju dżungli, obok drewutni stojącej przy żwirowym podjeździe. Opadli na kolana i zaczęli bacznie lustrować otoczenie. Dzięki półtoragodzinnej wędrówce w ciemnościach ich wzrok był w stanie wychwycić każdą, najwątlejszą nawet odrobinę światła.

Pośrodku niewielkiej farmy o powierzchni zaledwie czterech akrów wznosił się piętrowy bungalow, a z boku stał budynek przerobiony przez Arika na jego dojo oraz studio jogi Hanny. W głębi znajdował się duży kurnik sąsiadujący z ogrodem warzywnym. Na podjeździe, przy bocznej ścianie bungalowu, stały samochody Yacobych: ciężarówka oraz dwa dżipy.

Caruso powoli wyciągnął rękę i ścisnął ramię Yacoby’ego. Izraelczyk podążył za wzrokiem swego towarzysza i dostrzegł ruch po drugiej stronie małego stawu rozciągającego się przed frontem głównego budynku. Rozpoznał ludzką sylwetkę, lecz ciemności uniemożliwiły mu odróżnienie szczegółów.

Po kilku sekundach obaj mężczyźni odwrócili się na dźwięk chrzęszczącego żwiru. Klęcząc wśród palm, zauważyli z odległości dwudziestu kilku metrów drugą postać przemykającą między równolegle zaparkowanymi na podjeździe dżipami Arika i Hanny. Nieznajomy podszedł do swego kompana czekającego nad stawem. Nocni intruzi przyglądali się domostwu.

Jeszcze przed chwilą Dominic był przekonany, że widok pustego samochodu wywołał przesadnie mocną reakcję Arika. Teraz jednak poczuł silne walenie serca i tępy ból w lędźwiach, nieodłącznie towarzyszące zagrożeniu. Zrozumiał, że właśnie dzieje się coś złego, i uświadomił sobie bolesną prawdę: ani on, ani trener nie byli uzbrojeni i mieli na sobie tylko krótkie bojówki.

Arik wciągnął Dominica w gęstwinę i wyszeptał, wciąż przeszukując wzrokiem otoczenie:

– Przed domem jest ich dwóch. Spróbuję sprawdzić, czy mają broń. Ty przedostań się między drzewami na tyły domu, a potem wróć tu i zamelduj mi, co się dzieje. Ruszaj!

– Arik, jeśli to jakiś rodzaj sprawdzianu...

Yacoby odwrócił się. Caruso dostrzegł zaniepokojony wzrok i zaciśniętą, wysuniętą do przodu żuchwę swojego towarzysza.

– To nie ćwiczenia, D – odparł Arik. – To się dzieje naprawdę.

– Rozumiem – rzekł Dom i zniknął w ciemnościach.

Potrzebował niecałej minuty, by znaleźć się w miejscu, z którego można było zobaczyć zaplecze budynku. Początkowo nie zauważył podejrzanych ruchów. Słychać było tylko szelesty rozlegające się od czasu do czasu w kurniku, a szczytem drewnianego ogrodzenia okalającego warzywnik wędrowała duża jaszczurka. Pomyślał, że pora wycofać do drewutni, lecz wtedy wyczuł ruch w ciemnościach blisko domu. Przesunął się o metr w prawo i wyciągnął szyję.

Zobaczył ich. Trzydzieści metrów od niego majaczyły w ciemnościach dwie postaci. Przynajmniej jeden z intruzów był uzbrojony: miał na pasie broń zwisającą z ramienia. Obaj ubrani byli w ciemne stroje. Stali blisko siebie pośrodku podwórka, wpatrzeni w dom Arika.

Dominic pomyślał, że jeden z nieproszonych gości nosi maskę, gdyż światło księżyca nie odbijało się od jego twarzy. Nie był jednak w stanie rozpoznać ich narodowości, a nawet typu broni. Wycofał się między palmy i ruszył w kierunku Izraelczyka, starając się stąpać jak najciszej.

Gdy już znalazł się za drewutnią, omal nie przeoczył i nie minął Arika.

– Melduj – powiedział trener, czym zdradził swoją obecność w niemal kompletnych ciemnościach.

– Dwóch mężczyzn. Widziałem jedną sztukę broni. Pistolet maszynowy albo mały karabinek, ale nie wiem jaki. Stoją przy końcu kurnika i obserwują dom. Czy ci od frontu są uzbrojeni?

– Jeden ma micro uzi i nosi maskę. Drugi może mieć pistolet, ale nie widziałem wyraźnie jego rąk.

Dom wciąż odczuwał gonitwę myśli.

– Cholera – zaklął. – Czy istnieje jakaś szansa, że to indyjscy policjanci?

Yacoby pokręcił głową.

– Co o tym myślisz? – zapytał Caruso.

– To dwuosobowe zespoły ogniowe. Typowe dla fedainów – wyjaśnił Arik.

Caruso znał to słowo: fedaini to islamscy bojownicy.

– Laszkar? – zapytał Dom.

Laszkar-i-Toiba była organizacją terrorystyczną osadzoną w Pakistanie, lecz od lat aktywną także w Indiach.

– Być może – odparł Arik, lecz powiedział to bez przekonania.

– Myślisz, że chcą zaatakować dom?

Arik nie zdążył odpowiedzieć, bo donośny kobiecy krzyk przeszył gorące nocne powietrze. Dom natychmiast rozpoznał, że krzyczała Hanna, żona Arika. Wydawało się, że kobieta jest bardziej zdeterminowana niż przerażona, lecz mimo to jej podniesiony głos wdzierający się w nocną ciszę mroził krew w żyłach.

Yacoby podczołgał się do przodu, gotów w każdej chwili ruszyć przed siebie, gdyby Hanna znów zaczęła krzyczeć. Powstrzymał się jednak i ponownie ukląkł.

– Już zaatakowali – szepnął. – Ci na dworze to obstawa. Inni są już w środku. Co najmniej dwóch, może więcej.

Dom spojrzał na swego towarzysza z przerażeniem. Zauważył spokój w głosie Yacoby’ego, odzwierciedlającym co prawda emocje, lecz nienaznaczonym paniką. Arik, który z pewnością myślał o żonie i dzieciach, potrafił jednak odłożyć te myśli na bok, by skoncentrować się na rozwiązaniu problemu.

Na przedarciu się przez obstawę czterech mężczyzn przebywających na zewnątrz.

– Jak chcesz to zrobić? – zapytał Caruso.

Arik nie odrywał wzroku od bungalowu. Zaczął mówić szybko, lecz spokojnie:

– Ściągnięcie miejscowej policji potrwałoby jakieś pół godziny, a i tak nie jestem pewien, czy nie pogorszyłoby to sytuacji. Żaden z moich sąsiadów nie ma telefonu stacjonarnego ani broni. Muszę to załatwić sam.

– Zgadza się.

– Opracowaliśmy z Hanną plan na wypadek kłopotów – oświadczył Yacoby. – Jeśli tylko zdążyła, to dzieci powinny być w łazience obok naszej sypialni. Właśnie tam chcę się dostać. Wejdę do domu kuchennymi drzwiami przy podjeździe.

– A ja?

– Zostań tu i obserwuj tych za domem. Alarmuj, jeśli będą kłopoty.

Caruso pokręcił głową, mówiąc:

– Nie ma mowy. Załatwimy to razem od początku do końca.

Nie odwracając się do Doma i nie przerywając obserwacji, Arik lekko skinął głową.

– Dobrze – rzekł. – Podejdziemy razem do bocznych drzwi. Jak już będę w środku, wezmę nóż kuchenny i spróbuję przedrzeć się do rodziny na piętrze. Ty też weź nóż i przygotuj się na konfrontację, jeśli ci czterej zechcą wejść do domu.

Dominic pomyślał, że to iście samobójcza misja, lecz nie widział innego rozwiązania.

Yacoby wstał powoli, szykując się do drogi, lecz zanim ruszył, pochylił się ku Caruso i powiedział:

– Jeśli coś mi się stanie, a tobie uda się dostać do domu, to pod moim łóżkiem jest zamknięta skrzynka, w której znajdziesz tavora i sześć magazynków. Szyfr do zamka to jeden, dziewięć, sześć, sześć, cztery.

Dom wiedział, że Arikowi w Indiach nie wolno było mieć broni, lecz niespecjalnie się tym przejął.

– Jeden, dziewięć, sześć, sześć, cztery – powtórzył. – Zapamiętam.

Wciąż szepcząc, Arik powiedział szybko:

– Nie będzie czasu, by się wahać. Musisz być bezlitosny.

Dom wstał.

– Chodźmy już do twojej rodziny – powiedział.

Gdy ruszyli w stronę drewutni, krzyk Hanny Yacoby ponownie rozdarł ciszę gorącej i wilgotnej nocy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: