Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzecia tajemnica - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzecia tajemnica - ebook

Fatima, Portugalia, 1917 rok

 

Matka Boska objawia się trójce pastuszków i przekazuje im trzy tajemnice. Dwie z nich Kościół wkrótce ujawnia całemu światu. Trzecią tajemnicę, spisaną i ukrytą w Tajnym Archiwum, poznają jedynie kolejni papieże. Dopiero w 2000 roku Jan Paweł II przekazuje całemu światu jej treść, która wielu wiernym wydaje się niejednoznaczna. Rodzi się pytanie, czy Kościół prawidłowo zinterpretował wszystkie słowa Matki Bożej.

 

Watykan, dzień dzisiejszy

 

Monsiniore Colin Michener, osobisty sekretarz papieża, niepokoi się stanem jego zdrowia. Wie, że dręczą go sprawy powiązane z fatimskimi objawieniami. Nie wie natomiast, że watykański sekretarz stanu, kardynał Alberto Valendrea, bezwzględny hierarcha, który za wszelką cenę pragnie zostać głową Kościoła, od wielu lat ukrywa szokującą prawdę, która teraz może wyjść na jaw.

Papież Klemens wysyła Michenera do Rumunii w poszukiwaniu sędziwego księdza, Ojca Tibora, który jest ostatnim człowiekiem na Ziemi wtajemniczonym w fatimską zagadkę. Odtąd musi borykać się z problemami całkowicie obcymi przeciętnemu kapłanowi – musi wytropić mordercę, oczyścić się z zarzutu zakazanego związku z kobietą i odbudować swą wiarę w nieomylność papieża. Trafia do Bośni, a w końcu do Niemiec, do rodzinnego miasta Klemensa. Tam poznaje nie tylko wstrząsającą prawdę o swoim mentorze, lecz także dowiaduje się, że trzecia tajemnica może zmienić losy Kościoła – losy, które nagle znalazły się w jego rękach.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-056-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ten Kościół potrzebuje wyłącznie prawdy.

Papież Leon XIII (1881)

Nie ma nic wspanialszego niż ta fascynująca i słodka tajemnica fatimska, która towarzyszy Kościołowi i rodzajowi ludzkiemu w ciągu tego długiego stulecia pełnego odstępstw. Nie ulega wątpliwości, że sekret ten będzie im towarzyszył aż po ostateczny upadek i ponowne powstanie.

ks. Georges de Nantes (1982)

Z okazji pierwszej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Fatimy

Wiara jest cennym sojusznikiem w poszukiwaniu prawdy.

Papież Jan Paweł II (1998)PROLOG

FATIMA, PORTUGALIA

13 LIPCA 1917 ROKU

Łucja skierowała wzrok ku niebu i patrzyła, jak jasna Pani zstępuje na ziemię¹. Postać nadchodziła od wschodu, podobnie jak za pierwszym i drugim razem, początkowo pojawiając się pośród zasnutego chmurami nieba w formie mieniącego się punktu. Zbliżała się, nawet na moment nie zatrzymując się po drodze. Na koniec postać zawisła na tle dębu ostrolistnego, na wysokości około dwóch i pół metra nad ziemią.

Pani stała prosto, jej sylwetkę otaczała światłość, która zdała się jaśniejsza od słońca. Łucja opuściła wzrok, onieśmielona niewypowiedzianą urodą niebiańskiej istoty.

Wokół Łucji zgromadził się spory tłum ciekawskich, inaczej niż za pierwszym razem, dwa miesiące wcześniej. Wtedy byli na łące tylko we troje: ona, Hiacynta oraz Franciszek. Wypasali owce należące do ich rodzin. Jej cioteczne rodzeństwo liczyło sobie odpowiednio siedem i dziewięć lat. Ona, dziesięciolatka, była najstarsza, i tak też się czuła. Po jej prawej stronie klęczał Franciszek, w długich spodniach oraz wełnianej czapce. Po lewej klęczała Hiacynta, w czarnej spódnicy i chustce zawiązanej na czarnych włosach.

Łucja podniosła wzrok i ponownie rozejrzała się po zebranych. Ludzie gromadzili się już od poprzedniego wieczora, wielu z nich przybyło z sąsiednich wiosek, niektórzy przyprowadzili ze sobą kalekie dzieci w nadziei, że Matka Boska je uzdrowi. Administrator Fatimy uznał objawienia za oszustwo i wezwał wszystkich, by trzymali się z daleka od miejsca cudownych wizji. „To dzieło szatana”, zawyrokował. Ludzie nie dawali mu jednak posłuchu, a jeden z parafian nazwał nawet administratora głupcem, bo przecież szatan nie namawiałby ludzi do modlitwy.

Jakaś kobieta z tłumu zaczęła wykrzykiwać, nazywając Łucję i jej kuzynostwo oszustami i przysięgając, że Bóg ukarze dzieci za ich świętokradztwo. Manuel Marto, wuj Łucji, ojciec Hiacynty i Franciszka, stał za nimi. Łucja słyszała, jak upomina tę kobietę, by zamilkła. Mieszkańcy kotliny darzyli go szacunkiem, gdyż widział nieco więcej świata niż pobliskie Serra da Aire. Spokojne zachowanie oraz bystre spojrzenie brązowych oczu dodawały jej otuchy. Dobrze, że był w pobliżu, w tłumie obcych.

Starała się nie zwracać uwagi na słowa wykrzykiwane pod jej adresem. Nie dopuszczać do świadomości zapachu mięty, aromatu sosen i ostrej woni dzikiego rozmarynu. Jej myśli, a teraz także i oczy skoncentrowały się ma sylwetce Matki Boskiej, unoszącej się tuż przed nią.

Jedynie ona, Hiacynta i Franciszek dostąpili przywileju widzenia Matki Boskiej, lecz tylko dziewczynki słyszały jej słowa. Łucji wydało się dziwne, że Franciszka pozbawiono tego przywileju, ale podczas pierwszej wizyty Madonna dała do zrozumienia, że Franciszek pójdzie do nieba pod warunkiem, że odmówi bardzo dużo różańców.

Po rozległej kotlinie zwanej Cova da Iria, o krajobrazie w szachownicę, hulał wesoły wietrzyk. Część tej ziemi należała do rodziców Łucji; gdzieniegdzie widniały drzewka oliwne i kępy roślin wiecznie zielonych. Trawy rosły wysoko i dawały doskonałe siano, a na tutejszej glebie udawały się ziemniaki, kapusta i zboża.

Poszczególne poletka oddzielone były od siebie prostym murem z kamienia. Większość tych murków rozsypywała się, za co Łucja była wdzięczna, gdyż dzięki temu owce mogły paść się do woli. Jej obowiązkiem było pilnowanie rodzinnego stadka. Podobnymi obowiązkami Hiacyntę i Franciszka obarczyli ich rodzice. Od kilku lat razem spędzali dnie na łąkach i pastwiskach. Czas mijał im po części na zabawie, po części na modlitwie, niekiedy dziewczynki słuchały, jak Franciszek gra na piszczałce.

Wszystko to uległo zmianie przed dwoma miesiącami, kiedy doszło do pierwszego objawienia.

Od tamtej pory dzieci nie mogły opędzić się od nieustannie zadawanych pytań. Stały się też obiektem drwin ze strony osób niewierzących. Matka Łucji zaprowadziła nawet córkę do miejscowego proboszcza, nakazując jej wyznać, że wszystko to było jej wymysłem. Ksiądz wysłuchał, co miała do powiedzenia, i oświadczył, iż nie jest możliwe, by Matka Boska zstąpiła z niebios wyłącznie z poleceniem codziennego odmawiania różańca. Jedyne ukojenie przynosiły Łucji chwile samotności, kiedy mogła do woli wypłakać żal nad sobą i nad światem.

Niebo zaciągnęło się chmurami, parasole otwarte dla osłony przed skwarem zaczęły się zamykać.

Łucja stanęła wyprostowana.

– Zdejmijcie nakrycia z głów. Widzę naszą Panią.

Zgromadzeni natychmiast posłuchali, niektórzy żegnali się, jakby łaknęli przebaczenia za niewłaściwe zachowanie.

Obróciła się ku świetlanej postaci i uklękła.

– Vocemecê que me quere? – zapytała. „Czego sobie życzysz ode mnie, pani?”

– Nie obrażajcie więcej Pana Boga naszego, gdyż wycierpiał już zbyt wiele. Chcę, abyście przyszli tu trzynastego dnia nadchodzącego miesiąca i nadal codziennie odmawiali po pięć dziesiątków różańca na cześć Matki Boskiej Różańcowej, aby prosić o pokój dla świata i koniec wojny. Ona jedna będzie mogła wam pomóc.

Łucja spojrzała odważnie na jasną Panią. Jej postać była przejrzysta, w barwach od żółtej przez białą po niebieską. Twarz miała niebiańsko piękną, lecz osobliwie spowitą smutkiem. Szata sięgała Jej do kostek, głowę okrywała chusta. Między placami zwisały perły podobne do różańca. Głos Pani był łagodny i miły, nie unosił się ani nie opadał, kojąco niezmienny, niczym lekki wietrzyk, który wciąż powiewał nad głowami zebranych.

Łucja zebrała się na odwagę.

– Chciałabym Cię prosić, abyś powiedziała nam, kim jesteś, i abyś uczyniła jakiś cud, żeby wszyscy inni uwierzyli, że rzeczywiście nam się objawiasz.

– Przychodźcie tutaj co miesiąc tego dnia. W październiku powiem wam, kim jestem i czego chcę, oraz dokonam cudu, który każe wszystkim uwierzyć.

W ciągu minionego miesiąca Łucja zastanawiała się nad tym, co powinna powiedzieć. Wiele osób zwracało się do niej z prośbami dotyczącymi ich bliskich oraz tych, którzy nie mieli sił przemówić w swoim imieniu. Jedna z tych osób przyszła jej wtedy na myśl.

– Czy możesz uzdrowić kalekiego syna Marii Carreiry?

– Nie uzdrowię go. Ale zapewnię mu środki do życia pod warunkiem, że codziennie będzie odmawiał różaniec.

Wydało się jej dziwne, że niebiańska Pani przedstawia warunki udzielenia łaski, lecz rozumiała potrzebę modlitwy. Miejscowy proboszcz zawsze głosił, że to jedyny sposób pozyskania łaski Bożej.

– Poświęcajcie się za grzeszników – powiedziała Pani – i odmawiajcie wielokrotnie, zwłaszcza kiedy składacie ofiarę: „O, Jezusie, robię to z miłości dla Ciebie, w imię nawrócenia grzeszników oraz jako zadośćuczynienie za grzechy popełnione przeciwko Niepokalanemu Sercu Maryi”.

Pani rozchyliła złożone dłonie i rozpostarła ramiona. Wypłynęło z niej światło, które skąpało Łucję ciepłem niczym zimowe słońce w chłodny dzień. Było to bardzo miłe uczucie. Dziewczynka dostrzegła, że promienie nie zatrzymały się na niej i jej ciotecznym rodzeństwie, że wniknęły w ziemię, a ta się rozstąpiła.

To było coś nowego, innego. I przerażającego.

Dostrzegła coś w rodzaju wielkiego morza ognia. W tym ogniu były zanurzone demony i dusze, jak rozżarzone do czerwoności węgle, przezroczyste i czarne lub brązowe, o kształtach ludzkich, unoszące się w pożodze, kołysane płomieniami, które pełzały wokoło wraz z kłębami dymu unoszącymi się na wszystkie strony, podobne do rozpryskujących się w wielkich pożarach iskier, chwiejne i lekkie. Wszystko to pośród jęków rozpaczy i krzyków, które przerażały i zmuszały człowieka do wzdrygnięcia się ze strachu i zgrozy. Diabły wyróżniały się przerażającymi i ohydnymi kształtami zwierząt, Strasznymi i nieznanymi, lecz przezroczystymi jak czarne węgle rozżarzone do czerwoności. Była przerażona i dostrzegła, iż Hiacynta i Franciszek byli w równym stopniu zdjęci grozą. W ich oczach wezbrały łzy, ona zaś zapragnęła pocieszyć cioteczną siostrę i brata. Gdyby nie bliskość Pani unoszącej się przed nimi, ona również nie powstrzymałaby się od płaczu.

– Spójrzcie na Nią – wyszeptała do kuzynostwa.

Posłuchali, wszyscy troje odwrócili wzrok od straszliwej wizji i złożyli dłonie, palce kierując ku niebu.

– Widzieliście piekło, do którego idą dusze nieszczęsnych grzeszników. Aby je zbawić, Bóg chce ustanowić na świecie nabożeństwo do mego Niepokalanego Serca. Jeżeli świat zrobi, co wam powiem, wiele dusz zostanie zbawionych i nastanie pokój. Wojna niedługo się skończy. Ale jeśli ludzie nie przestaną obrażać Boga, wybuchnie druga, jeszcze gorsza, za pontyfikatu Piusa XI.

Wizja piekła zniknęła, a ciepłe światło powróciło między złożone dłonie Pani.

– Gdy zobaczycie nieznane światło płonące w nocy, wiedzcie, że to wielki znak od Boga dla was. Znak, że Bóg ukarze świat za jego zbrodnie przez wojny, głód i prześladowanie Kościoła oraz Ojca Świętego.

Słowa Matki Boskiej zatroskały Łucję. Wiedziała o wojnie, która od kilku lat szalała w niemal całej Europie. Mężczyźni z okolicznych wiosek wyruszyli na front, wielu z nich nie powróciło. W kościele słyszała lamenty rodzin. Teraz miała się dowiedzieć, jak można położyć kres cierpieniom.

– Aby temu zapobiec – powiedziała Pani – przychodzę prosić o poświęcenie Rosji mojemu Niepokalanemu Sercu oraz o przyjmowanie komunii świętej przebłagalnej w pierwsze soboty miesiąca. Jeżeli świat usłucha moich próśb, Rosja nawróci się i pokój zapanuje na całej Ziemi. Jeżeli nie, kraj ten rozpowszechni swoje błędy na świat, wywołując wojny i prześladowanie Kościoła świętego. Dobrzy będą umęczeni. Ojciec Święty będzie musiał znieść wiele cierpień, wiele narodów zostanie całkowicie zniszczonych. Na koniec jednak moje Niepokalane Serce zatriumfuje. Ojciec Święty poświęci mi Rosję, która zostanie nawrócona, i przez pewien czas zapanuje na Ziemi pokój.

Łucja zastanawiała się, co to jest Rosja. Może to jakaś osoba? Grzeszna kobieta, która potrzebuje zbawienia? A może to jakieś miejsce? Poza Galicią i Hiszpanią nie znała nazw innych państw. Jej świat ograniczał się do wioski Fatimy, w której mieszkała jej rodzina, pobliskiej osady Aljustrel, gdzie mieszkali Franciszek i Hiacynta, kotliny Cova da Iria, w której wypasali owce i gdzie rosły warzywa, oraz groty Cabeco, w której poprzedniego roku i przed dwoma laty objawił się jej Anioł, zapowiadając nadejście Matki Boskiej. Najwidoczniej ta Rosja była ważna, skoro tak bardzo zajmowała uwagę Pani. Łucja chciała wiedzieć jedno.

– Co z Portugalią?

– W Portugalii dogmat wiary zostanie zawsze utrzymany.

Uśmiechnęła się. Świadomość, że niebiosa spoglądają łaskawym okiem na jej ojczyznę, była pocieszająca.

– Gdy odmawiacie różaniec – znów przemówiła Matka Boska – powtarzajcie po każdej tajemnicy: „O, mój Jezu, przebacz nam i zachowaj nas od ognia piekielnego. Weź wszystkie dusze do nieba, zwłaszcza te, które najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia”.

Dziewczynka przytaknęła.

– Mam wam więcej do powiedzenia...

Kiedy Matka Boska obwieściła trzecią tajemnicę, poczyniła zastrzeżenie.

– Nie wolno ci tego powtarzać nikomu.

– Nawet Franciszkowi? – zapytała Łucja.

– Jemu możesz powtórzyć.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Nikt z tłumu nie wydał nawet najcichszego głosu. Wszyscy zgromadzeni, mężczyźni, kobiety i dzieci, stali lub klęczeli, zdjęci zachwytem wobec tego, co robiła trójka widzących – tak określali ich ludzie. Wielu ściskało paciorki różańca i modliło się żarliwie. Wiedziała, że nikt z przybyłych nie widzi ani nie słyszy Matki Boskiej – ich przeżycia opierają się wyłącznie na wierze.

Przez chwilę rozkoszowała się ciszą. Całą Cova da Iria spowiła głęboka powaga. Nawet wiatr ustał. Łucji zrobiło się zimno i po raz pierwszy pojęła brzemię odpowiedzialności. Wzięła głęboki oddech.

– Pani, nie chcesz już nic ode mnie?

– Nie, dziś nic już od ciebie nie chcę.

Postać zaczęła unosić się ku niebu po wschodniej stronie. Gdzieś z oddali dobiegł odgłos jakby gromu. Łucja stała, drżąc.

– Tam idzie Pani! – wykrzyknęła, wskazując ku niebu.

Zebrani zrozumieli, że wizja już przeminęła i zaczęli przepychać się w stronę dzieci.

– Jak wyglądała?

– Co powiedziała?

– Dlaczego jesteś taka smutna?

– Czy przyjdzie ponownie?

Ludzie napierali coraz mocniej w kierunku dębu, a Łucję ogarnął nagły strach.

– To jest tajemnica – wykrzyknęła. – To tajemnica.

– Dobra czy zła? – wrzasnęła jakaś kobieta.

– Dla jednych dobra, dla innych zła.

– Nie wyjawisz nam jej?

– To tajemnica, a Pani zabroniła nam ją powtarzać.

Manuel Marto podniósł Hiacyntę i zaczął torować sobie drogę przez tłum. Łucja podążyła za nim, trzymając Franciszka za rękę. Niektórzy z przybyłych ruszyli w ślad za nimi, nie przestając zasypywać ich gradem pytań. Na wszystkie jednak miała tylko jedną odpowiedź.

– To tajemnica. To tajemnica.1

WATYKAN

ŚRODA, 8 LISTOPADA, TERAŹNIEJSZOŚĆ

6.15

Monsignore Colin Michener znów usłyszał ten odgłos i zamknął księgę. Ktoś tam był. Wiedział to.

Jak poprzednim razem.

Wstał od stolika w czytelni i rozejrzał się po rzędach barokowych regałów. Wiekowe półki na książki sięgały wysoko ponad jego głowę, większość stała równo wzdłuż wąskich korytarzy, które odchodziły w obu kierunkach. W ogromnym pomieszczeniu panowała specyficzna atmosfera, pełna tajemniczości, którą po części miejsce to zawdzięczało swej nazwie: L’Archivio Segreto Vaticano. Tajne Archiwum Watykańskie.

Zawsze uważał tę nazwę za osobliwą, ponieważ w zgromadzonych woluminach niewiele było tajemnic. Zdecydowaną większość zbiorów tworzyły drobiazgowe raporty sporządzone w ciągu dwóch tysięcy lat istnienia kościelnej organizacji, sprawozdania pochodzące z czasów, kiedy papieże byli królami, rycerzami, politykami i kochankami. Summa summarum mieściło się tu blisko czterdzieści kilometrów półek, które mogły zaoferować wiele badaczowi, o ile ten wiedział, gdzie szukać.

Michener z pewnością wiedział.

Skoncentrował uwagę na usłyszanym odgłosie, wzrokiem przebiegł pomieszczenie, mijając po drodze freski z wizerunkami Konstantyna, Pepina i Fryderyka II, zanim wreszcie spojrzał na ozdobną żelazną kratę po przeciwległej stronie. Za nią panowała ciemność i cisza. Wstęp do Riservy dozwolony był jedynie za osobistą zgodą papieża, klucze zaś do okratowanych wrót znajdowały się w posiadaniu watykańskiego archiwisty. Michener nigdy nie przekroczył progu tej sali, chociaż stał posłusznie na zewnątrz, gdy jego pryncypał, papież Klemens XV, śmiało wchodził do środka. Mimo to zdawał sobie sprawę z istnienia pewnych cennych dokumentów zgromadzonych w pomieszczeniu bez okien. Ostatni list Marii, królowej Szkocji, zanim została ścięta z rozkazu Elżbiety I. Petycja siedemdziesięciu pięciu angielskich lordów proszących papieża o unieważnienie pierwszego małżeństwa Henryka VIII. Zeznanie Galileusza z jego własnoręcznym podpisem. Traktat z Tolentino zawarty z Napoleonem.

Przyglądał się grzebieniom i łukom zdobiącym żelazną kratę oraz pozłacanemu fryzowi z wykutymi w metalu ornamentami w postaci motywów roślinnych i zwierzęcych. Te wrota strzegły wejścia już od czternastego wieku. W całym Watykanie nie było ani jednej zwyczajnej rzeczy. Wszystko nosiło charakterystyczny znak sławnego artysty lub znamienitego rzemieślnika. Kogoś, ktoś poświęcił lata pracy, by zadowolić zarówno swego Boga, jak i papieża.

Ruszył pospiesznie na drugą stronę czytelni, słysząc, jak odgłosy jego stąpnięć odbijają się echem w chłodnawym powietrzu. Zatrzymał się przy żelaznych wrotach. Poczuł strumień cieplejszego powietrza płynący zza kraty. Po prawej stronie wejścia najbardziej rzucał się w oczy ogromny skobel. Michener sprawdził zasuwę. Zamknięta i zabezpieczona.

Zawrócił, zastanawiając się, czy ktoś z personelu Kurii wszedł do archiwum. Dyżurnego skrybę odprawiono wcześniej, od jego zaś wejścia nikt nie miał prawa wstępu, jako że osobisty sekretarz papieża nie potrzebuje piastunki. Do pomieszczenia archiwum i z niego prowadziło jednak wiele drzwi, zastanawiał się więc, czy usłyszany kilka chwil wcześniej odgłos nie był skrzypieniem zawiasów otwieranego, a później delikatnie zamykanego skrzydła. Trudno powiedzieć. Źródło dźwięku w tej ogromnej przestrzeni równie trudno było znaleźć co pisma.

Ruszył w prawo, w stronę jednego z długich korytarzy – Sali Pergaminów. Dalej mieściła się Sala Katalogowa. W miarę jak szedł, żarówki przed nim zapalały się, po czym gasły, rzucając serię plam światła. Czuł się więc jak w podziemiach, chociaż znajdował się dwie kondygnacje ponad poziomem gruntu.

Pokręcił się tylko przez chwilę, nic nie usłyszał i ponownie zawrócił.

Dzień dopiero się zaczynał, był środek tygodnia. Michener z rozmysłem wybrał tę porę na dociekania – teraz miał większą szansę nie przeszkodzić innym, którzy również mieli dostęp do archiwum, a mniejsze było prawdopodobieństwo ściągnięcia uwagi pracowników Kurii. Wypełniał misję powierzoną mu przez Ojca Świętego, prowadził prywatne poszukiwania, lecz nie był sam. Ostatnim razem, przed tygodniem, miał podobne wrażenie.

Wszedł ponownie do sali głównej i skierował się do stolika, przy którym wcześniej pracował, wciąż bacznie obserwując całe pomieszczenie. Posadzkę zdobiła meridiana zorientowana na słońce, której promienie mogły docierać tu dzięki szczelinom skrupulatnie rozmieszczonym wysoko na ścianach. Wiedział, że przed wiekami kalendarz gregoriański obliczano właśnie w tym miejscu. Dziś jednak do wnętrza nie wpadało żadne światło. Na zewnątrz było zimno i mokro, jesienna ulewa zmywała ulice Rzymu.

Woluminy, którym poświęcał uwagę przez minione dwie godziny, spoczywały starannie ułożone na pulpicie. Liczne spośród nich powstały w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci. Cztery były znacznie starsze. Dwa spośród najbardziej wiekowych spisano w języku włoskim, jeden w hiszpańskim, a ostatni w portugalskim. Umiał odczytać każdy z nich bez wysiłku – to jeszcze jeden powód, dla którego Klemens XV tak bardzo pragnął jego usług.

Tomy napisane w językach hiszpańskim i włoskim miały raczej niewielką wartość, wszystkie bowiem stanowiły przeróbkę dzieła portugalskiego: Obszerne i szczegółowe studium zrelacjonowanych objawień Matki Boskiej w Fatimie – od 13 maja do 13 października 1917 roku.

Papież Benedykt XV, w ramach kościelnego dochodzenia, zalecił szczegółowe przebadanie tego, co stało się w dalekiej portugalskiej kotlinie. Atrament rękopisu wyblakł, nabierając barwy ciepłej żółci; można było odnieść wrażenie, że słowa zapisane są złotem. Biskup Leirii przeprowadził gruntowne dochodzenie, poświęcając na to osiem lat, a zebrane informacje zdecydowały o uznaniu w 1930 roku przez Watykan za wiarygodne sześciokrotnego objawienia Matki Boskiej w Fatimie. Trzy apendyksy, dołączone obecnie do oryginału, powstały kolejno w piątej, szóstej i dziewiątej dekadzie XX wieku.

Michener studiował ich zawartość ze skrupulatnością prawnika, na którego wykształcił go Kościół. Po siedmiu latach studiów w Monachium uzyskał dyplom, nigdy jednak nie praktykował prawa w konwencjonalnym rozumieniu. Należał do świata kościelnych orzeczeń i dekretów kanonicznych. W tym wypadku precedens obejmował dwa tysiąclecia i w większym stopniu opierał się na zrozumieniu rzeczywistości niż na prawniczej formule stare decisis. Żmudne studia prawnicze okazały się bezcenne w służbie Kościołowi, gdyż logika prawa wielokrotnie spieszyła mu z pomocą na grząskim gruncie boskiej polityki. Co ważniejsze, pomogła mu odnaleźć w tym labiryncie zapomnianych informacji to, czego chciał Klemens XV.

Znów usłyszał ten odgłos.

Ciche skrzypnięcie, jak dwie gałęzie pocierające się o siebie na wietrze albo jak mysz manifestująca swoją obecność.

Ruszył pędem w kierunku źródła dźwięku, rozglądając się na obie strony.

Nic.

Piętnaście metrów od niego po lewej stronie znajdowały się drzwi wychodzące z archiwum. Zbliżył się do wejścia i nacisnął klamkę. Ustąpiła. Wytężając siły, pchnął ciężkie wrota z rzeźbionego dębu, powodując skrzypienie zawiasów.

Rozpoznał ten odgłos.

Korytarz za drzwiami był pusty, lecz uwagę Michenera przyciągnął refleks światła na marmurowej posadzce.

Przyklęknął.

Przezroczyste mokre plamy ciągnęły się w regularnych odstępach. Ślady prowadziły wzdłuż korytarza do drzwi wejściowych do archiwum. W niektórych plamach dostrzegł resztki błota, liści i trawy.

Podążył wzrokiem za śladami i dobiegł do rzędu regałów. Deszcz nie przestawał bębnić w dach.

Wiedział, czym są kałuże na posadzce.

To ślady stóp.2

7.45

Cyrk medialny zaczął się wcześnie, czego zresztą Michener się spodziewał. Stał przy oknie i obserwował, jak wozy transmisyjne i przyczepy, które wpuszczono na plac Świętego Piotra, zajmują wyznaczone stanowiska. Biuro Prasowe Watykanu poinformowało go wczoraj, że zatwierdzono siedemdziesiąt jeden podań o akredytację przy Trybunale, złożonych między innymi przez dziennikarzy z Ameryki Północnej, Anglii i Francji, chociaż zgłosił się też z tuzin Włochów oraz trzech Niemców. W większości byli to przedstawiciele mediów pisanych, ale zgłosiło się też kilka stacji telewizyjnych, którym zezwolono na robienie bezpośrednich relacji na miejscu. BBC starało się nawet o zgodę na umieszczenie kamery w sali papieskiego Trybunału, w ramach przygotowywanego filmu dokumentalnego, ale prośbę odrzucono. Cały proces miał być swego rodzaju show – lecz taką cenę trzeba było zapłacić za pogoń za sławami.

Penitencjaria Apostolska była najwyższym rangą spośród trzech watykańskich trybunałów i zajmowała się wyłącznie kwestiami ekskomuniki. Prawo kanoniczne wymienia pięć powodów, dla których można kogoś obłożyć ekskomuniką: naruszenie tajemnicy spowiedzi, użycie siły fizycznej wobec papieża, udzielenie i przyjęcie sakry biskupiej bez zgody Stolicy Apostolskiej, znieważenie eucharystii. Oraz przypadek rozpatrywany tego dnia – rozgrzeszenie przez kapłana wspólnika grzechu nieczystości.

Ojciec Thomas Kealy z parafii św. św. Piotra i Pawła z Richmond w stanie Wirginia dopuścił się czynu nie do pomyślenia. Przed trzema laty zaangażował się w jawny związek z kobietą, później zaś na oczach własnej kongregacji rozgrzeszył siebie i ją. Ten wyczyn, a także zjadliwe komentarze na temat nieugiętego stanowiska Kościoła w kwestii celibatu przyciągnęły wiele uwagi. Pojedynczy księża i teologowie od dawna wnosili pod adresem Kurii zastrzeżenia co do celibatu, lecz Rzym przyjmował strategię na przeczekanie, większość bowiem protestujących rezygnowała albo padała w boju. Ojciec Kealy jednak przeniósł to wyzwanie na wyższy poziom, publikując trzy książki, z których jedna stała się międzynarodowym bestsellerem. Książki w otwarty sposób sprzeciwiały się katolickiej doktrynie. Michener dobrze znał instytucjonalne obawy dotyczące zbuntowanego kapłana. Duchowny stawiający wyzwanie Stolicy Piotrowej to jedno, czym innym natomiast była sytuacja, gdy ludzie zaczynają słuchać jego słów.

A ludzie słuchali Thomasa Kealy.

Natura obdarzyła go urodą i bystrym umysłem, posiadał też godny pozazdroszczenia dar przekazywania własnych myśli w sposób jasny i treściwy. Pojawiał się w różnych miejscach globu i zyskiwał coraz większą liczbę popleczników. Każdy ruch potrzebuje przywódcy i najwyraźniej zwolennicy reform w łonie Kościoła znaleźli lidera w osobie odważnego księdza. Jego witryna internetowa, wedle wiedzy Michenera skrupulatnie i codziennie monitorowana przez Penitencjarię Apostolską, odnotowywała ponad dwadzieścia tysięcy wejść dziennie. Przed rokiem Kealy założył ruch o światowym zasięgu, Catholics Rallying for Equality Against Theological Eccentricities (Katolicki Ruch Równości Przeciw Teologicznym Anomaliom) – w skrócie CREATE – którego liczba członków przekroczyła już milion, przede wszystkim w Ameryce Północnej oraz w Europie.

Śmiałe przywództwo Kealy’ego zasiało nawet ziarno odwagi w sercach amerykańskich biskupów; w ostatnim roku powstał spory blok otwarcie popierający poglądy buntownika i podający w wątpliwość słuszność stanowiska Stolicy Apostolskiej, która obstawała przy archaicznej filozofii średniowiecznej. Jak wielokrotnie oświadczał Kealy, Kościół w Ameryce znajdował się w kryzysie, a to na skutek przestarzałych dogmatów, skompromitowanych księży i aroganckich przywódców. Jego argument – „Watykan kocha amerykańskie pieniądze, ale nie kocha amerykańskich wpływów” – budził oddźwięk. Kealy prezentował ten rodzaj populistycznego zdrowego rozsądku, o którym Michener wiedział, że stanowi obiekt pożądania umysłów ludzi Zachodu. Buntownik w sutannie stał się postacią sławną. Teraz pretendent stawał do pojedynku z mistrzem, a przebieg ich starcia miała relacjonować prasa z różnych stron świata.

Wcześniej jednak Michener musiał stoczyć własny pojedynek.

Odwrócił się od okna i spojrzał na Klemensa XV, oczyszczając umysł z uporczywej myśli, że jego stary przyjaciel niedługo zakończy ziemski żywot.

– Jak się dzisiaj miewasz, Ojcze Święty? – zapytał po niemiecku.

Kiedy byli sami, zawsze rozmawiali w ojczystym języku Klemensa. Mało kto spośród służby pałacowej mówił po niemiecku.

Papież sięgnął po porcelanową filiżankę z kawą, upił łyk espresso i delektował się jej smakiem.

– To zdumiewające, że przy takim majestacie można być tak niezadowolonym.

Cynizm tych słów nie był niczym nowym, lecz ostatnio sarkastyczne tony przybrały na sile.

Klemens odstawił filiżankę na stół.

– Czy znalazłeś te informacje w archiwum?

Michener odsunął się od okna i przytaknął.

– Czy oryginalny raport fatimski okazał się przydatny?

– Ani trochę. Odnalazłem inne dokumenty, z których dowiedziałem się więcej.

Kolejny raz zastanawiał się, dlaczego to takie ważne, lecz powstrzymał się od komentarza.

– Nigdy nie zadajesz pytań, prawda? – papież zdawał się czytać w jego myślach.

– Powiedziałbyś mi, gdybyś chciał, żebym wiedział.

W ciągu minionych trzech lat wygląd tego człowieka zmienił się bardzo – papież z dnia na dzień stawał się bledszy i słabszy, zamykał się też w sobie coraz bardziej. Wprawdzie zawsze był niski i szczupły, lecz można było odnieść wrażenie, że ostatnio jego ciało niemal zapadało się w sobie. Głowę, niegdyś ozdobioną gęstą brązową czupryną, teraz pokrywał siwy meszek. Pełna życia twarz, która zdobiła okładki dzienników i czasopism, gdy stał na balkonie Bazyliki św. Piotra w dniu, w którym ogłoszono jego wybór, teraz wychudła w stopniu niemal karykaturalnym, rumiane policzki gdzieś znikły, znamię w kolorze brunatnym, kiedyś ledwo widoczne, teraz stało się na tyle wyraziste, że Biuro Prasowe Watykanu rutynowo dokonywało retuszu każdego zdjęcia. Ciężary i trudy sprawowania władzy papieskiej zbierały swoje żniwo, powodując, że człowiek, który jeszcze niedawno regularnie przemierzał szlaki bawarskich Alp, bardzo się posunął.

Michener wskazał na tacę z kawą. Przypomniał sobie czasy, kiedy śniadanie składało się z kiełbasy, jogurtu i ciemnego chleba.

– Dlaczego nic nie jesz? Służący powiedział mi, że wczoraj wieczorem w ogólnie nie tknąłeś kolacji.

– Co za troska.

– Dlaczego nie odczuwasz głodu?

– I jaki upór.

– Unikanie odpowiedzi na moje pytanie w żaden sposób nie uspokoi moich obaw.

– A jakież są twoje obawy, Colinie?

Chciał wspomnieć o głębokich bruzdach przecinających czoło papieża, o niepokojącej bladości cery, o żyłach widocznych na dłoniach i nadgarstkach starego człowieka.

– Dotyczą twojego zdrowia, Ojcze Święty – odparł, zdobywając się tylko na te słowa.

Klemens się uśmiechnął.

– Potrafisz zręcznie unikać drwin z mojej strony.

– Spieranie się z Ojcem Świętym to daremny trud.

– Ach, cały ten dogmat o nieomylności. Zapomniałem. Mam zawsze rację.

Postanowił podjąć rękawicę.

– Nie zawsze.

Klemens zachichotał cichutko.

– Znalazłeś w archiwach to nazwisko?

Michener sięgnął do sutanny i wyciągnął notatkę sporządzoną na chwilę przed tym, zanim usłyszał tamten odgłos. Podał ją papieżowi.

– Ktoś znowu tam był – dodał.

– Co zresztą nie powinno cię dziwić. Nic nie dzieje się tu prywatnie.

Klemens przeczytał tekst, potem powtórzył na głos to, co było napisane.

– Ojciec Andriej Tibor.

Papieski sekretarz wiedział, czego zwierzchnik od niego oczekuje.

– Jest emerytowanym duchownym, mieszka w Rumunii. Sprawdziłem w naszych rejestrach. Czek z emeryturą wciąż jest przesyłany na tamtejszy adres.

– Chcę, żebyś pojechał tam i spotkał się z nim.

– Możesz mi wyjawić, z jakiego powodu?

– Nie teraz.

Od trzech miesięcy Klemens był czymś głęboko zatroskany. Starzec usiłował to ukryć, ale po dwudziestu czterech latach przyjacielskich więzów niewiele uchodziło uwagi Michenera. Przypominał sobie dokładnie, kiedy ten niepokój pojawił się po raz pierwszy. Tuż po wizycie w archiwum – w Riserva – tam, gdzie za zamkniętymi okratowanymi wrotami czekał wiekowy sejf.

– Czy mogę wiedzieć, kiedy powiesz mi, dlaczego?

Papież wstał z fotela.

– Po modlitwie.

Opuścili gabinet, przeszli w milczeniu przez trzecie piętro i zatrzymali się przy otwartych drzwiach. Znajdująca się za progiem kaplica wyłożona była białym marmurem, jaskrawe witraże w oknach przedstawiały stacje drogi krzyżowej. Każdego ranka Klemens przychodził tu na kilka chwil medytacji. Nikt nie miał prawa mu wtedy przeszkadzać. Wszystko mogło poczekać do chwili, kiedy skończy rozmowę z Bogiem.

Michener służył Klemensowi od najdawniejszych dni, kiedy Niemca wyniesiono najpierw do godności arcybiskupa, później kardynała i potem sekretarza stanu w Watykanie. Piął się w górę wraz ze swym mentorem – od seminarzysty, przez kapłana, po monsiniora – a kulminacyjny etap tej kariery zaczął się trzydzieści cztery miesiące wcześniej, kiedy Święte Kolegium Kardynałów wybrało kardynała Jakoba Volknera na dwieście sześćdziesiątego siódmego następcę św. Piotra. Volkner natychmiast mianował Michenera swoim osobistym sekretarzem.

Michener wiedział, komu ma służyć – osobie wykształconej w powojennym niemieckim społeczeństwie, targanym licznymi konfliktami i protestami, która uczyła się dyplomatycznego rzemiosła w tak burzliwych miejscach jak Dublin, Kair, Kapsztad i Warszawa. Jakob Volkner był człowiekiem niezwykłej cierpliwości, przyciągającym fanatyczne wręcz uwielbienie. W ciągu wspólnie spędzonych lat Michener ani razu nie zwątpił w wiarę czy siłę charakteru swego mentora. Już dawno temu doszedł do wniosku, że gdyby choć w połowie był podobny do Volknera, uważałby swoje życie za udane.

Klemens skończył modlitwę, przeżegnał się, potem ucałował pektorał, zdobiący przód białej papieskiej szaty. Dzisiejsza medytacja była krótka. Papież wstał z klęcznika, ale zatrzymał się dłużej przed ołtarzem. Michener stał w milczeniu w progu, czekając aż zwierzchnik podejdzie do niego.

– Zamierzam przedstawić swoje stanowisko w liście do ojca Tibora. Z polecenia papieża będzie zobowiązany przekazać ci określone informacje.

Wciąż brakowało mu odpowiedzi, dlaczego podróż do Rumunii jest konieczna.

– Kiedy zamierzasz wysłać mnie w drogę?

– Jutro. Najdalej pojutrze.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Czy nie można by zlecić tego zadania któremuś z naszych legatów?

– Zapewniam cię, Colinie, że nie umrę, kiedy wyjedziesz. Być może wyglądam źle, ale czuję się dobrze.

Co zresztą potwierdzili lekarze Klemensa nie dawniej, jak tydzień temu. Po przeprowadzeniu kompleksowych badań oznajmiono, iż zwierzchnik Kościoła nie cierpi na żadną osłabiającą fizycznie chorobę. Prywatnie papieski medyk ostrzegł jednak, że śmiertelny wróg Klemensa to stres, a powodem nagłego pogorszenia się jego kondycji w ciągu paru ostatnich miesięcy jest coś, co rozdziera jego duszę.

– Nigdy nie mówiłem, że Wasza Świątobliwość źle wygląda.

– Nie musiałeś – odparł stary człowiek wskazując na jego oczy. – Widać to w nich. A ja nauczyłem się w nich czytać.

Michener podniósł karteczkę.

– Dlaczego chcesz się skontaktować z tym księdzem?

– Powinienem uczynić to już po tym, jak po raz pierwszy udałem się do Riservy. Ale wtedy się powstrzymałem – wyjawił, potem na chwilę zamilkł. – Nie mogę już dłużej się opierać. Nie mam wyboru.

– Dlaczego najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego nie ma wyboru?

Papież odszedł na kilka kroków i stanął twarzą do krucyfiksu zawieszonego na ścianie. Dwie pokaźnych rozmiarów świece paliły się jaskrawymi płomykami po obu stronach marmurowego ołtarza.

– Czy wybierasz się dziś na posiedzenie trybunału? – zapytał Klemens, wciąż odwrócony do niego plecami.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego może sam zdecydować, na które pytania chce odpowiadać.

– O ile się orientuję, poleciłeś mi uczestniczyć w posiedzeniach trybunału. A zatem tak, wybieram się. Będę tam razem z tłumem dziennikarzy i reporterów.

– Czy ona też tam będzie?

Wiedział doskonale, o kim mówi starzec.

– Poinformowano mnie, że złożyła podanie o akredytację, by móc relacjonować przebieg procesu.

– Wiesz, czy interesuje ją ta sprawa?

Pokręcił głową.

– Jak mówiłem wcześniej, dowiedziałem się o jej obecności zupełnie przypadkiem.

Klemens obrócił się twarzą do niego.

– Ale cóż to za szczęśliwy przypadek.

Zastanawiał się, skąd bierze się zainteresowanie ze strony papieża.

– Dobrze, że leży ci to na sercu. Ona jest częścią twojej przeszłości. Częścią, której nie powinieneś zapomnieć.

Jedynie Klemens znał całą historię, gdyż Michener potrzebował spowiednika, a arcybiskup Kolonii był mu wówczas najbliższym towarzyszem. To jedyny przypadek złamania kościelnych ślubów, którego się dopuścił w ciągu dwudziestu pięciu lat kapłańskiego życia. Zastanawiał się wtedy nad zrzuceniem sutanny, ale Klemens wyperswadował mu ten pomysł, tłumacząc, iż jedynie przez okazanie słabości dusza zyskuje moc. Odchodząc, niczego nie zyska. Teraz, gdy minęło już kilkanaście lat, był przekonany o słuszności argumentów Jakoba Volknera. Piastował obecnie urząd papieskiego sekretarza. Od blisko trzech lat pomagał Klemensowi XV trzymać na wodzy szydercze połączenie katolickiej osobowości i kultury. Fakt, że jego udział wypływał ze złamania przysięgi złożonej Bogu i Kościołowi, nigdy chyba nie przestał trapić sumienia Michenera. A ta świadomość, zwłaszcza ostatnio, stała się bardzo kłopotliwa.

– Nie zapomniałem niczego – szepnął.

Papież podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.

– Nie opłakuj tego, co straciłeś. To niezdrowe i destrukcyjne.

– Kłamanie przychodzi mi z trudem.

– Twój Bóg już ci wybaczył. To wszystko, czego potrzebujesz.

– Skąd możesz mieć pewność?

– Mam. Jeśli nie jesteś w stanie uwierzyć nieomylnemu zwierzchnikowi Kościoła katolickiego, to komu dasz wiarę?

Dowcipnemu komentarzowi towarzyszył uśmiech, który podpowiadał Michenerowi, że ma nie traktować tego tematu nazbyt poważnie.

Odwzajemnił się uśmiechem.

– Jesteś nieznośny.

Klemens zdjął dłoń z jego ramienia.

– To prawda, ale jestem również uroczy.

– Postaram się o tym pamiętać.

– Lepiej to zrób. Ja szybko przygotuję list dla ojca Tibora. Poproszę w nim o pisemną odpowiedź, ale jeśli zechce odpowiedzieć słowami, wysłuchaj go, zapytaj, o co zechcesz, potem wszystko mi powtórzysz. Zrozumiałeś?

Zastanawiał się, skąd ma niby wiedzieć, o co pytać, skoro zupełnie nie zna sensu swej podróży, ale zdobył się jedynie na proste słowa.

– Zrozumiałem, Wasza Świątobliwość. Jak zawsze.

Klemens uśmiechnął się szeroko.

– Masz rację, Colinie. Jak zawsze.4

13.05

Kardynał Alberto Valendrea stał w milczeniu, w nadziei, że euforia, której doznał wcześniej w trakcie posiedzenia Trybunału, okiełzna narastające rozdrażnienie. To zdumiewające, jak szybko negatywne przeżycie całkowicie unicestwiało to o pozytywnym charakterze.

– Jak sądzisz, Alberto? – zapytał Klemens XV. – Czy już nadszedł czas, bym pokazał się zgromadzonym tłumom? – Papież wskazał gestem na niszę i otwarte okno.

Valendreę irytował fakt, że papież marnuje czas, stojąc w otwartym oknie i machając ręką do ludzi zebranych na placu św. Piotra. Służby bezpieczeństwa Watykanu ostrzegały przed tym gestem, lecz niemądry starzec ignorował te ostrzeżenia. Prasa rozpisywała się na ten temat, nieustannie porównując Niemca do Jana XXIII. I rzeczywiście, podobieństwa nasuwały się same. Obaj zasiedli na papieskim tronie, dochodząc do osiemdziesiątki. Obaj mieli krótko pełnić swój urząd. I obaj zaskoczyli wszystkich.

Valendrea nienawidził, kiedy watykańscy obserwatorzy wykazywali analogię między papieżem stojącym w otwartym oknie a „jego ożywionym duchem, bezpretensjonalną otwartością i charyzmatycznym ciepłem”. W papiestwie nie chodziło o popularność. Chodziło o konsekwencję, dlatego niechęć budziła w Valendrei łatwość, z którą Klemens rezygnował z tylu uświęconych tradycją zwyczajów. Bliscy współpracownicy nie musieli już przyklękać w obecności papieża. Niewielu całowało papieski pierścień. Rzadko też Klemens zabierał głos w pierwszej osobie liczby mnogiej, co papieże czynili przez wieki. „To jest dwudziesty pierwszy wiek”, lubił powtarzać Jakob Volkner, zarządzając kres kolejnego wielowiekowego zwyczaju.

Valendrea pamiętał czasy, wcale nie tak odległe, kiedy papieże nigdy nie pojawiali się w otwartym oknie. Pominąwszy względy bezpieczeństwa, to pozostawanie w półcieniu potęgowało atmosferę tajemniczości. Nic zaś nie wzmacniało wiary i posłuszeństwa lepiej niż atmosfera cudu.

Służył papieżom od blisko czterdziestu lat, szybko pnąc się w Kurii po szczeblach kariery. Sięgając po kardynalski kapelusz przed pięćdziesiątką, został jednym z najmłodszych purpuratów w czasach nowożytnych. Obecnie piastował drugie pod względem potęgi stanowisko w Kościele katolickim – sekretarza stanu. Ta pozycja pozwalała mu na ingerencję w każdy aspekt działań Stolicy Apostolskiej. Lecz on pragnął więcej. Pragnął pozycji najpotężniejszej. Kiedy ją zajmie, nikt nie będzie kwestionował jego decyzji. A jego słowa będą nieomylne i niepodważalne.

Chciał być papieżem.

– Taki piękny dziś dzień – podjął rozmowę Klemens. – Chyba na dobre przestało padać. Powietrze jest jak w moich stronach, w niemieckich górach. Ma w sobie świeżość Alp. To wstyd, że siedzimy w środku.

Papież podszedł do wnęki, lecz nie na tyle, by widziano go z zewnątrz. Miał na sobie sutannę z białego płótna, pelerynkę na ramionach oraz tradycyjną białą kamizelkę. Na stopach nosił szkarłatne pantofle, a łysiejącą głowę wieńczyła piuska. Spośród rzeszy katolikich duchownych tylko on jeden mógł nosić taki strój.

– Może Wasza Świątobliwość zajmie się tym uroczym popisem już po zakończeniu naszej odprawy. Mam umówione inne spotkania, a posiedzenie Trybunału zajęło całe przedpołudnie.

– To zajmie tylko parę chwil – odparł Klemens.

Wiedział, że Niemiec uwielbia drwić sobie z niego. Przez otwarte okno dobiegał szum rzymskiej aglomeracji, niepowtarzalny odgłos wydawany przez trzy miliony dusz oraz ich maszyny, sunące po ulicach z porowatej wulkanicznej skały.

Klemens zdawał się również słyszeć ten dźwięk.

– To miasto wydaje dziwny odgłos.

– Nasz odgłos.

– Ach, niemal zapomniałem. Jesteś Włochem, a my wszyscy nie.

Valendrea stał obok łóżka z baldachimem wyrzeźbionym w ciężkim drewnie dębu. Cery i łaty były tak liczne, że zdawały się częścią rękodzieła. Poprzecierana szydełkowa kapa zdobiła jeden koniec łoża, w drugim natomiast leżały dwie ogromne poduszki. Pozostałe meble również pochodziły z Niemiec – szafa, komoda i stoły, wszystko pomalowane radośnie w bawarskim stylu. Od połowy jedenastego stulecia na papieskim tronie nie zasiadał Niemiec. Klemens II stanowił źródło inspiracji dla panującego obecnie Klemensa XV – z tego faktu papież nie czynił tajemnicy. Lecz ten wcześniejszy Klemens najprawdopodobniej zakończył żywot otruty. Valendrea często sobie myślał, że tej lekcji Niemiec nie powinien zapomnieć.

– Być może masz rację – podjął Klemens. – Pozdrowienie może poczekać. Mamy sprawy do załatwienia, prawda?

Podmuch wiatru wpadł do wnętrza i poderwał dokumenty na biurku. Valendrea sięgnął w ich stronę i przytrzymał je, zanim zdołały dolecieć do komputerowego terminala. Klemens nie zdążył jeszcze włączyć maszyny. Był pierwszym papieżem, który w pełni potrafił posługiwać się komputerem osobistym – to kolejny fakt uwielbiany przez prasę – ale Valendrea nie miał nic przeciwko tej zmianie. Monitorowanie komputerów i telefaksów było znacznie łatwiejsze niż podsłuchiwanie telefonów.

– Powiedziano mi, że dzisiejszego ranka byłeś pełen werwy i polotu – powiedział Klemens. – Jaki wyrok wyda Trybunał?

Doszedł do wniosku, że Michener zdążył już zdać raport. Widział osobistego papieskiego sekretarza wśród publiczności.

– Nie miałem świadomości, że Wasza Świątobliwość jest do tego stopnia zainteresowany materią rozprawy.

– Trudno nie być zainteresowanym. Plac jest zastawiony wozami transmisyjnymi. Proszę zatem, byś odpowiedział na moje pytanie.

– Ojciec Kealy nie pozostawił nam dużego wyboru. Zostanie obłożony ekskomuniką.

Papież założył dłonie na plecach.

– Nie zdobył się na skruchę?

– Był arogancki do granic obrazy i ośmielił się wezwać nas do dysputy.

– Może powinniśmy to zrobić.

Ta sugestia zupełnie zaskoczyła Valendreę, ale dziesiątki lat służby dyplomatycznej nauczyły go maskować zdziwienie w zadawanych pytaniach.

– Jakiż miałby być cel tak niekonwencjonalnego działania?

– Czy wszystko musi służyć jakiemuś celowi? Być może powinniśmy po prostu wysłuchać poglądów przeciwnej strony.

Kardynał nawet nie drgnął.

– Nie istnieje żaden sposób prowadzenia otwartej debaty w sprawie celibatu. Ten zwyczaj liczy sobie kilkaset lat. Co będzie następne? Kobiety wyświęcane na duchownych? Małżeństwa dla księży? Zgoda na regulację urodzin? Czy wszystkie zakazy zostaną całkowicie uchylone?

Klemens podszedł do łoża i spojrzał na zawieszony na ścianie średniowieczny konterfekt z podobizną Klemensa II. Valendrea wiedział, że portret wyciągnięto z jakiejś ciemnej, zapomnianej piwnicy, gdzie spoczywał setki lat.

– Był biskupem Bambergu. Prostym człowiekiem, który nie pragnął papieskiej tiary.

– Był zaufanym cesarza – wtrącił Valendrea. – Człowiekiem o politycznych powiązaniach. We właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Klemens obrócił się twarzą do niego.

– Podobnie jak ja, prawda?

– Wyboru Waszej Świątobliwości dokonała przytłaczająca większość kardynałów, z których każdego natchnął Duch Święty.

Na ustach Klemensa pojawił się irytujący uśmiech.

– Albo być może kierowali się faktem, że żaden z pozostałych kardynałów, wliczając ciebie, nie był w stanie zebrać liczby głosów dającej zwycięstwo?

Najwyraźniej dzisiaj mieli wcześnie rozpocząć waśnie.

– Jesteś ambitnym człowiekiem, Alberto. Trwasz w przekonaniu, że noszenie tej białej sutanny w jakiś sposób da ci szczęście. Mogę cię zapewnić, że jesteś w błędzie.

Podobne rozmowy prowadzili wcześniej, ale w ostatnim czasie ich spory przybrały na intensywności. Każdy z nich wiedział, co czuje i myśli drugi. Nie byli przyjaciółmi i nigdy nie mieli nimi być. Valendreę rozbawiali ludzie, którzy sądzili, że łączy go z papieżem święta więź dwóch pobożnych dusz, stawiających najwyżej potrzeby Kościoła, tylko dlatego, że on jest kardynałem, a Klemens papieżem. W rzeczywistości różnili się bardzo, ich zjednoczenie zaś było rezultatem całkowicie sprzecznych politycznych interesów. Na ich korzyść należało zaliczyć to, że żaden nigdy otwarcie nie zaatakował drugiego. Valendrea był na to zbyt przebiegły – papież nie miał potrzeby spierać się z kimkolwiek – Klemens zaś najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wielu kardynałów stoi po stronie sekretarza stanu.

– Nie pragnę niczego, Ojcze Święty, oprócz tego, byś wiódł długi i pomyślny żywot.

– Nie potrafisz dobrze kłamać.

Zmęczyło go już przesłuchanie starca.

– Czy ma to jakieś znaczenie? Kiedy zostanie zwołane następne konklawe, ciebie już tu nie będzie. Nie troskaj się więc o potencjalnych kandydatów.

Klemens wzruszył ramionami.

– To bez znaczenia. Otoczony czcią będę spoczywał w krypcie pod Bazyliką św. Piotra, wraz z pozostałymi, którzy zasiadali na tym tronie. Nic mnie nie obchodzi mój następca. Ale ten człowiek? Tak, ten człowiek ma się czego obawiać.

Co właściwie wiedział leciwy hierarcha? Wydawało się, że ostatnio wpadł w nawyk mówienia rzeczy dwuznacznych.

– Czy jest coś, co wywołuje niezadowolenie Ojca Świętego?

W oczach Klemensa pojawił się błysk ożywienia.

– Jesteś oportunistą, Alberto. Knującym intrygi politykierem. Mogę cię bardzo rozczarować i żyć jeszcze następne dziesięć lat.

Postanowił odrzucić wszelkie pozory.

– Wątpię.

– Mówiąc prawdę, mam nadzieję, że to ty przejmiesz po mnie schedę. Przekonasz się, że będzie zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażałeś. Może to ty powinieneś zostać wybrany.

Zapragnął zaspokoić ciekawość.

– Wybranym do czego?

Papież przez kilka chwil zachowywał milczenie. Potem znów się odezwał.

– Wybranym na Piotrowy tron, rzecz jasna. Cóż innego wchodziłoby w grę?

– Co tak bardzo niepokoi duszę Waszej Świątobliwości?

– Jesteśmy głupcami, Alberto. Wszyscy, w naszym majestacie, jesteśmy wyłącznie głupcami. Bóg jest o wiele mądrzejszy niż każdy z nas może sobie to wyobrazić.

– Nie sądzę, by ktokolwiek wierzący podawał to w wątpliwość.

– Dokonujemy wykładni kościelnego dogmatu i czyniąc to, rujnujemy życie ludzi takich jak ojciec Kealy. On jest po prostu kapłanem, który podąża za własnym sumieniem.

– Bardziej wygląda na oportunistę, jeśli posłużyć się twoim określeniem. To człowiek, który lubi stać w świetle jupiterów. Mimo to z pewnością rozumiał politykę Kościoła, kiedy ślubował, że będzie przestrzegać naszych nauk.

– Ale czyich nauk? To ludzie tacy jak ty i ja głoszą tak zwane Słowo Boże. To ludzie tacy jak ty i ja wymierzają innym karę za złamanie tych nauk. Często zastanawiam się, czy nasze cenne dogmaty są tym, co myśli Wszechmogący, czy też po prostu odzwierciedlają poglądy zwykłych duchownych?

Valendrea uznał tę dociekliwą rozmowę za jeszcze jeden przejaw dziwnego ostatnio zachowania papieża. Zastanawiał się w duchu, czy nie sondować dalej, ale doszedł do wniosku, że to on jest testowanym obiektem, udzielił zatem jedynej w tej sytuacji możliwej odpowiedzi.

– Uważam Słowo Boże i dogmaty tego Kościoła za jedno i to samo.

– Dobra odpowiedź. Słownikowa pod względem stylu i składni. Niestety, Alberto, to przekonanie doprowadzi w końcu do twojej zguby.

Papież odwrócił się i podszedł do okna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: