Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzecie stadium ewolucji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzecie stadium ewolucji - ebook

Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.
W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.
W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.
Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-578-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Redakcji:

Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.

W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.

W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.HOLOMAN

Mozolnie gramoliłem się z ciężkiego, jakby oślizgłego snu. Wokół mnie to się zwijała, to znów w dalekim od równomierności rytmie rozwijała dygotliwa, niemożliwa do przeniknięcia czerń. Niczym dokuczliwy kolec tkwiło we mnie nie wiadomo skąd się biorące przekonanie, że ukrywa się w niej coś nieprzyjaznego, czyhającego na moment najbardziej stosowny do wyrządzenia mi jakiejś bliżej niesprecyzowanej krzywdy. Przez cały ten czas miałem dziwaczne, raczej nie zaliczające się do kategorii najprzyjemniejszych wrażenie, że całe me ciało, od stóp aż po same koniuszki włosów, pulsuje w rytm pracy jakiejś potężnej acz nie wolnej od technicznych usterek, raz po raz zachłystującej się pompy, to wtłaczającej w me tkanki jakąś bliżej nieokreśloną materię, zagęszczającej ją do wprost niewyobrażalnych wartości, to zaś wytwarzającej w nich próżnię niezmiernie bliską ideału. Jednocześnie w uszy moje wpadały najrozmaitsze, rodzące się jakby w oddali, poza jakąś nie nazbyt szczelną przegrodą, dźwięki – coś na kształt głuchych, gardłowych postękiwań, monotonnych, absolutnie z niczym mi się nie kojarzących szelestów, a także wysokie, ostre trele szkła, zupełnie jakby ktoś gdzieś nie nazbyt ode mnie daleko zabawiał się infantylnie otwieraniem i zatrzaskiwaniem lufcika, w którym wyschnięty na wiór kit tylko jakimś cudem podtrzymywał szyby.

Gdyby mnie ktoś o to spytał, w żaden sposób nie potrafiłbym określić, jak długo to wszystko trwało – czas był wówczas dla mnie tylko pustym, nic nie znaczącym słowem. Po prostu trwałem sobie w pozycji horyzontalnej cichutko, grzeczniutko, bez drgnięcia jednego muskułu, utrzymując kontakt z otaczającym mnie niepojętym światem li tylko za pośrednictwem zmysłu słuchu i niezmiernie słabiutkiego oddechu.

Głowy bym za to nie dał, lecz zdaje się, że owym bodźcem, który ostatecznie wytrącił mnie z tej swoistej katalepsji, był głód. Wtenczas mi naturalnie ani przez myśl nie przeszło, że tu faktycznie może chodzić o to. Po prostu w pewnym momencie zaczęły mi się boleśnie skręcać kiszki, a z wnętrza trzewi dobyło się żałosne, dosyć skutecznie wyciszające wszelkie inne odgłosy burczenie.

Otworzyłem oczy. A może już wcześniej miałem je rozwarte, teraz dopiero zdając sobie z tego sprawę? Tak czy owak, w niczym nie zmieniło to mej sytuacji, nadal było bowiem ciemno choć oko wykol. Myśli rozsypywały mi się niczym najprawdziwsze plewy na porywistym wietrze. Wreszcie niemal nadludzkim wysiłkiem udało mi się jednak ująć je jakoś w ryzy i zacząłem się mozolnie zastanawiać nad swoim położeniem. Czyżby ów koszmar, który dopiero co dane mi było przeżyć, był jedynie snem? No cóż, tego nie można było wykluczyć. Tylko, do cholery, co mnie wobec tego właściwie przebudziło?!

Na oślep wyciągnąłem rękę do szafki, chcąc zapalić nocną lampkę i zorientować się, która to już jest godzina. Lecz tam, gdzie się ona winna znajdować, natrafiłem na pustkę. Co u diabła? Opadła mi bezwładnie ręka. I wtedy pod dłonią wyczułem metal. Ściśle mówiąc, metalową ramę łóżka. Lecz przecież u mnie w mieszkaniu nigdy nie było żadnego łóżka, zawsze przedkładałem bowiem nad nie pozostawiające w pomieszczeniach o wiele więcej swobodnej przestrzeni wersalki! Więc gdzie ja właściwie w takim razie jestem?!

Jakiś czas leżałem bez ruchu, z ledwie tlącym się oddechem, jakoś nie mogąc się na nic zdecydować; wreszcie jednak postanowiłem podjąć próbę spenetrowania miejsca mego pobytu choćby po omacku. Poruszyłem się, próbując się wywindować przy pomocy łokci do pozycji siedzącej, lecz wówczas skronie prześwidrował mi tak potworny ból, że nie zdoławszy zdławić w krtani chrapliwego jęku pacnąłem potylicą o poduszkę.

Minęło ładnych parę sekund, nim zaciekłość fachowo rozwalających mi czaszkę pneumatycznych młotów poczęła zacichać. Z niemałym wysiłkiem rozchyliłem powieki. I w tym właśnie momencie czerń nagle przemieniła się w morze jaskrawego, agresywnego światła. Źrenice zabolały, jakby wbito mi w nie dla jakiegoś okrutnego żartu tysiące szpileczek.

– Nie... śpisz? – dobiegł skądś jakiś nierealny, pełen wahań półszept.

Z najwyższą ostrożnością znowu otworzyłem oczy. U drzwi, ustawiony tak jakoś bokiem do mnie, jak gdyby jeszcze nie był do końca zdecydowany, w którą za chwilę powędruje stronę, stał Ray. Jego prawica uniesiona była w geście kaznodziei sposobiącego się akurat do pobłogosławienia wiernej trzódki. Upłynęło dobre kilka sekund, nim pojąłem, że gest ów oznacza jedynie zdjęcie palca z przycisku świetlnego.

– Gdzie... jestem? – wymamrotałem. – I co się tutaj… właściwie dzieje!?

Ray stał jeszcze parę chwil z tą uniesioną ręką, zupełnie jakby mu ją ktoś nie wiadomo po co przywiązał niewidocznym sznurkiem do sufitu; w końcu postąpił w moją stronę.

– Uspokój się, już wszystko jest w należytym porządku! – powiedział szybko takim tonem, jak gdyby pragnął o tym przekonać przede wszystkim siebie.

Krew nadal tętniła mi w skroniach mocnym, przyspieszonym rytmem, język tkwił w ustach niczym kawałek wysuszonej na wiór, w dodatku chropowatej skóry. Dla uniknięcia kolejnych nie nazbyt miłych niespodzianek starając się trzymać głowę nieruchomo, zerknąłem tu i tam mętnym jeszcze okiem. Białe łóżko, w nogach charakterystyczna, prostokątna tabliczka, pod samą ścianą, niedaleko okna, stojak z zestawem do kroplówki... Słowem, szpitalna izolatka! Tylko ściany w kolorowy, figlarny wzorek jakoś mi do tego wszystkiego niezbyt pasowały. A nadto ów wzorek sprawiał wrażenie czegoś niezwykle swojskiego, coś mi niewątpliwie przypominał. Tylko co, u diabła?!

Ściągnąłem brwi, wytężając pomięć, lecz jedynym tego efektem było nasilenie się łomotu krwi w skroniach. Przed oczyma zapląsały mi ostrzegawczo gwiazdeczki, rozwirowały się jakieś rozległe, wielobarwne kręgi. Z żołądkiem kurczącym się i rozprężającym niesympatycznie zda się blisko przełyku zatrzymałem się gdzieś na progu omdlenia czy może nawet odrobinkę go przekroczyłem. Nie ma co, dobre mi „wszystko w porządku”! A na dobitkę ta cholerna kroplówka... Zestaw z całą pewnością był całkiem niedawno w użyciu, to mógł stwierdzić nawet taki laik jak ja. A kroplówki, jak wiadomo, na ogół nie aplikuje się przecież pacjentowi li tylko dla poprawienia mu humoru!

Kiedy znów wróciła mi ostrość widzenia, stwierdziłem z niejakim zdziwieniem, że w pomieszczeniu jest o jedną osobę więcej aniżeli poprzednio. Dość tęgi, lekko szpakowaty, z całą pewnością nieznajomy mi mężczyzna. Chyba mnie rzeczywiście musiało lekko zamroczyć, skoro uszło mej uwagi jego wejście. Krzątał się dość żwawo przy mnie ze sporą strzykawką w dłoni, z ani trochę mi się nie podobającym wyrazem twarzy. Czujny, napięty, jakby tylko czekał na chwilę mej nieuwagi.

Natomiast co do Raya, to ten tkwił nadal w tym samym co poprzednio miejscu, w nogach łóżka, jakby się stamtąd w ogóle nigdy nie ruszał. Tyle tylko, że obecnie, wsparty piersią o metalową poręcz, pochylał się głęboko ku mnie. Niewykluczone, że była to tylko gra wyobraźni, lecz odniosłem wrażenie, iż w jego oczach maluje się nie tyle troska, co zachłanna ciekawość wymieszana z czymś w rodzaju niepokoju, może nawet trwogi.

Chcąc coś powiedzieć, z pewnym trudem przełknąłem blokującą mi przełyk ślinę, lecz w tym momencie z tyłu, zza mojej głowy, wynurzył się ów mężczyzna kojarzący mi się z czymś w rodzaju lekarza. Nim zorientowałem się o co chodzi, chwycił mnie zdecydowanie, całą garścią za nadgarstek i lekko się zamachnąwszy wbił mi w ramię żądło strzykawki. Zaaplikowany mi w tak brutalny sposób środek musiał być niezwykle mocny, film urwał mi się bowiem nagle, niczym ręką uciął.

Kiedy się ponownie ocknąłem, za oknem stał już dzień.KŁAMSTWO

Wbił palce w rozszalałe skronie.

Minęła dobra chwila, nim poczuł, że poczyna w nich zacichać ów głuchy, nierówny łomot krwi. Nie miało to jednak najmniejszego wpływu na funkcjonowanie pamięci, która nadal – niczym jakaś utajona, podskórna, absolutnie niemożliwa do okiełznania infekcja – kreśliła mu gdzieś tam, pod spazmatycznie zaciśniętymi powiekami czy też raczej wprost w mózgowiu, obrazy. Ostre, krzyczące barwami, wprost kipiące życiem, skutecznie przyćmiewające nijaką, sterylną biel zamykających się wokół niego ścian i metaliczną, nawet bez jej dotknięcia wstrząsającą naskórek przenikliwym dreszczem szarość pulpitów nawigacyjnych upstrzonych czerwonymi, zielonymi i czarnymi niczym kir przyciskami oraz wyłupiastymi ślepkami najrozmaitszych indykatorów, w których zdawał się zagęszczać łagodny brzask światła spływającego z sufitu.

Obrzmiała, nabiegła szkarłatem tarcza Słońca niczym ogromny lampion wisi tuż nad horyzontem. Mimo to znojny skwar nadal wibruje w powietrzu, skutecznie skraca oddech, wyżyma ze skóry mizerne resztki wilgoci. Wszystko wokoło jakby skamieniało, zamarło w naprężonym oczekiwaniu na coś, co najprawdopodobniej nigdy nie nastąpi. Jedynym zwiastunem zasłużonej wieczornej ochłody jest ów osobliwy aromat, zdający się tężeć niemal z każdą sekundą, przyprawiający o leciuteńki, niezmiernie przyjemny zawrót głowy. Można z niego przy odrobinie wysiłku wyłuskać takie części składowe, jak na przykład przesuszona do cna gleba, wrzos, kwitnąca lipa i majeranek.

W miarę przybliżania się do celu idzie coraz to wolniej; w końcu wlecze się już noga za nogą, jak gdyby owe pytania, przed którymi dzisiaj już nie sposób się uchylić, zbyć ich żartem lub pobłażliwym uśmieszkiem, przemieniły mu stopy w bezkształtne bryły ołowiu.

Wreszcie ma przed sobą wylot alejki wytyczonej bujną trawą wyglądającą tak, jak gdyby nigdy jeszcze nie zaznała perfidnej pieszczoty nożyc, malowniczą plątaniną najrozmaitszych krzewów oraz chropowatymi, pełnymi głębokich nadpęknięć, groźnie zjeżonymi sękatymi pniami drzew. Zamyka ją przypominający ceglastą plamę fragment frontowej ściany budynku. Nim zbliży się na tyle, by ściana rozpadła się na pojedyncze cegły poprzedzielane tłustymi fugami, nagle, jakby spod ziemi, wyrasta Lil.

Domyśla się, że zapewne, by móc wybiec mu na spotkanie z rozłożonymi tęsknotą ramionami, znowu wypatrywała go z okna albo z zatopionego w skłębionym bluszczu ganku. Dotąd owe spontaniczne przejawy miłości niezmiennie potrafiły w nim wzbudzać niemal sztubacki zachwyt. Teraz jednak pchnęły jedynie głębiej ten kolec piekącej goryczy, który z daleka niósł w swoim sercu.

Odnosi wrażenie, że schludna, nadzwyczaj prosta w kroju sukienka w duże, żółtobłękitne, ożywające przy każdym jej ruchu kwiaty, scala ją w jakiś bliżej nieokreślony sposób z naturą, z krzewami podającymi jej ciężkie kiście kwiatów; Słońce podświetla jej rozpuszczone włosy, smaruje pieszczotliwie złotawym miodem odkryte, toczone ramiona.

Mobilizując całą swą wolę, przywołuje na twarz uśmiech. Tak trzeba bez względu na wszystko! Cóż jednak z tego, skoro bardzo wyraźnie czuje jego nieudolność, jak gdyby go on uciskał tu i ówdzie, niczym źle dopasowana, nazbyt sztywna maska?

Tak czy owak, o uśmiech jeszcze najłatwiej! Przynajmniej dopóty, dopóki mięśni nie dotknie kompletny paraliż lub nie uwiędną z latami. Znacznie natomiast gorzej ma się sprawa z oczami, przy takiej bowiem jak w ich przypadku bliskości i ciała, i ducha nazbyt wyraźnie wyzierają z nich myśli, a tych przecież nie sposób kształtować dowolnie jak plastelinę; nie można ich także z siebie wyplenić, odgrodzić się od gniotących piersi smutku i udręki!

Natomiast w uśmiechu Lil, w odróżnieniu od jego własnego bliżej nieokreślonego grymasu, nie ma niczego sztucznego, wymuszonego. Sterylnie czysta, niczym nie zakłócona radość ze spotkania. Nawet drżący gdzieś w wygięciu karminowych warg nieśmiały zalążek pytania wydaje się być jak najbardziej na swoim miejscu. Lil... Tak bliska, a zarazem tak już daleka!

– Daleka?!

Przez chwilę jakby mimochodem, zupełnie niezależnie od głównego nurtu szaleńczo przewalających mu się przez obolałą głowę myśli, rozważa sens tego pojęcia, uważnie przygląda mu się z najrozmaitszych perspektyw, usiłując wgryźć się w jego miąższ, samą istotę; w końcu dochodzi do wniosku, że sprawa wymaga rozważenia na zupełnie innej płaszczyźnie.

To przecież jak na razie nie ona, lecz właśnie on znajduje się już niewyobrażalnie daleko stąd, odgrodzony wiekuistym chłodem niezmierzonej przestrzeni, którego nie są w stanie pokonać rozsypane tu i ówdzie mizerne ziarenka gwiezdnego atomowego żaru, od tej starannie wysypanej żwirem alejki, zieleni zdającej się drzemać w znojnym upale, wypłowiałego baldachimu nieba i od jej dobrych, błękitnych oczu!

Jednakże w chwilę później z owej czasoprzestrzennej otchłani wyszarpują go oliwkowe ramiona Lil. Splecione palcami na jego szyi dłonie zmuszają go do lekkiego pochylenia się, skutkiem czego ich spieczone wargi jakby w ucieczce przed samotnością, której złowrogie widmo już ich musnęło swym żałobnym skrzydłem, zderzają się ze sobą z taką mocą, jak gdyby chodziło tutaj nie o pieszczotę, lecz o osobliwy rodzaj zapasów.

Przymknąwszy oczy głaszcze delikatnie, samymi opuszkami palców jej atłasowe ramię, aby przekazać jej, że znów jest tuż, obok, bliziutko, tylko z nią. Że cała reszta zupełnie się nie liczy, nie ma najmniejszego znaczenia. Lecz Lil rozluźniwszy splot palców już się leciusieńko odchyla do tyłu, potrząsa swoją płową, równo nad brwiami, jakoś tak po chłopięcemu przyciętą grzywką owym gestem dobrze mu znanym, a jednak wciąż od nowa budzącym w nim irracjonalny zachwyt; obserwuje go przez chwilę spod tej grzywki uważnymi, lekko zmrużonymi oczyma. U nasady jej wąskich, jakby ściągniętych nozdrzy lśnią maleńkie kropelki potu. Zmrożone nagłym chłodem palce zamierają na jej ramieniu.

Sekundy wydłużają się w zda się nieskończoność. I raptem z całą wyrazistością uświadamia sobie, iż nazbierało się ich już tyle, że starczą za słowa!

Starczą?!

Już po chwili pryskają ostatnie wątpliwości, gdyż potwierdzenie tego znajduje w jej oczach, które z wolna zmieniają wyraz, zachodzą jakby delikatną mgiełką, oraz w jej palcach odrobinę mocniej uciskających mu szyję.

– Kiedy? – pyta w pewnym momencie Lil. Jej głos wbrew oczekiwaniom jest najzupełniej spokojny, doskonale wyważony, nie sposób doszukać się w nim absolutnie żadnych nutek rozpaczy czy choćby tylko niepokoju; jakby po prostu pytała o datę następnego spotkania, godzinę odlotu terplanu czy o jakąkolwiek inną równie błahą rzecz. Słowem jest to głos człowieka, który już dawno dokładnie przemyślał wszystkie aspekty sprawy, rozważył wszelkie możliwe warianty i podjął właściwą decyzję.

Nabiera w płuca potężną porcję powietrza, jak gdyby nagle zapragnął dać nura w nie istniejącą, wyimaginowaną toń.

– Posłuchaj... – mówi niezamierzenie twardo, chropowato, wbijając z niczym nie usprawiedliwionym natężeniem wzrok w jakiś niczym szczególnym nie wyróżniający się punkt pomiędzy swoimi stopami. Usilnie próbuje wyłowić z obłędnie kotłujących mu się w czaszce słów to jedno jedyne, najwłaściwsze, zdolne wyjaśnić wszystkie dręczące go od wielu dni rozterki, wątpliwości, powiedzieć o owych gorączkowych, nigdy nie kończących się dysputach toczonych z samym sobą w bezsenne, koszmarnie długie, unurzane w lodowatym pocie noce, jednakże nie odnajduje go. Nic dziwnego: takie słowo, uniwersalny klucz do pełnego wzajemnego zrozumienia nie istnieje bowiem w żadnym języku ziemskiego świata! By osiągnąć jak najbliższe temu celowi regiony, za każdym razem należy przebyć niezmiernie żmudną, pełną grud i cierni drogę. Więc kończy po prostu westchnieniem: – Ja... musiałem!

Dłonie Lil bez pośpiechu, jakby mimowolnie ześlizgują się z jego szyi, w przelocie muskają jeszcze pieszczotliwie jego policzek, który zdążył się już pokryć ciemnym, szorstkawym zarostem. W tym geście nie ma nic z nerwowości. Z całej jej postaci emanuje spokój.

– Wiem – mówi miękko, łagodnie; niczym matka gotowa wybaczyć swojemu dziecięciu największą przewinę, a nawet najcięższą zbrodnię. – Kiedy?

Skrzętnie unikając jej oczu, przezwycięża nagły, bolesny skurcz gardła i głośno przełyka ślinę.

– Za miesiąc – mówi głucho, jakby dobywał słowa z samego dna najgłębszej studni. Milczy parę sekund z takim wyrazem twarzy, jak gdyby go bez reszty zaabsorbowało niskie, coraz to urywające się buczenie pracowitej nawet o tej porze doby pszczoły, po czym poprawiając na sobie dość niezgrabnym, zupełnie niepotrzebnym gestem koszulę, uzupełnia: – Ściśle mówiąc, za dwadzieścia siedem dni.

– Za dwadzieścia siedem... – jak odrobinę załamujące się na przeszkodach echo powtarza Lil i na jej twarzy wykwita pogodny uśmiech. Bez wątpienia spodziewała się mniej korzystnej informacji. – To dobrze. Zdążymy ze wszystkim!

– O czym... ty właściwie mówisz? – bąka zmieszany swoją niewiedzą, do czego Lil zmierza.

– Pamiętasz, co powiedziałeś kiedy rozmawialiśmy na ten temat po raz pierwszy? Gdyby wybór padł właśnie na ciebie, to i ja mogłabym... – Lil urywa nagle, jakby spłoszona własną śmiałością, lecz dla niego nie ma to już żadnego znaczenia, zna bowiem doskonale zakończenie, tych parę nie dopowiedzianych słów, tak w gruncie rzeczy banalnych, jeśli je po prostu rozpatrywać na płaszczyźnie składni, w oderwaniu od konkretnej sytuacji, a tak wiele znaczących dla nich obojga, w tej chwili!

Fala entuzjazmu jest tak potężna, że dla stłumienia wzbierającego mu w piersi okrzyku radości musi aż do krwi wbić w ciało paznokcie. Rychło jednak budzą się w nim refleksje, ogarnia go zażenowanie, że tak łatwo, bez żadnej walki, li tylko w imię swojego egoizmu, godzi się na skazanie jej na to wszystko.

– To niemożliwe! – z najwyższym trudem okiełznawszy emocje, mówi więc obcym, boleśnie raniącym mu uszy głosem. – Chyba nie zdajesz sobie w pełni sprawy z konsekwencji. Nie wiesz, co to oznacza, z czym się to wiąże. Nie, to zupełnie niemożliwe! – ta ostatnia fraza brzmi tak, jak gdyby przede wszystkim chciał przekonać o tym samego siebie.ANDROID

Mierząc niechętnym okiem tkwiący wysoko w górze ostrokanciasty, pełen rdzawych plam nawis, zachodziłem bezskutecznie w głowę, jak on mógł się tam jeszcze w ogóle ostać. Zupełnie jakby drwił sobie z potęgi laserowej piły. I że też go jakoś wcześniej mogłem nie zauważyć!

Cały problem polegał na tym, że był już najwyższy czas zbierać się do powrotu: niewielka, pośrodku śnieżnobiała, na brzegach zaś zdająca się zachodzić delikatnym jak najlżejsze tchnienie błękitem, tarcza gwiazdy szybko chowała się za wystrzępione, milczące wierzchołki skałek i wszystko dokoła niemal w oczach szarzało, jakby płowiało. Gdyby nie ten doprawdy idiotyczny kawał gruzu, mógłbym już z czystym sumieniem zameldować o zamknięciu w tym rejonie frontu robót. A tak chcąc nie chcąc trzeba się będzie telepać tutaj jeszcze jutro. Chyba żeby...

Rozważałem to sobie przez chwilkę w myśli . Tern, jeśli idzie o przestrzeganie wszelakich regulaminów, był służbistą jakich mało. Lecz może tym razem, w sytuacji kiedy harmonogramy robót niemal na wszystkich odcinkach mocno trzeszczały w szwach, odstąpi jednak od tych swoich żelaznych zasad? Doszedłszy do wniosku, że spróbować nigdy nie zaszkodzi, podszedłem do ustawionego nieopodal łazika i wskoczywszy na stopień, sięgnąłem przez uchylony luk do wifonu. Wybrałem klawiszami Bazę.

– Tutaj Bel – chrząknąłem, kiedy odezwał się mój bezpośredni zwierzchnik. W paru starannie dobranych słowach wyłuszczyłem swoją sprawę. Tern sprzeciwiał się czas jakiś, jednak w końcu, zgodnie z moją kalkulacją, skapitulował.

– Będę pamiętał – musiałem mu jednak przed tym solennie obiecać. – Góra pół godziny i ani sekundy dłużej. Jeżeli się w tym nie zmieszczę, to po prostu wracam!

W niespełna pięć minut później ostrym, wypełnionym przejmującym kwileniem amortyzatorów skrętem podprowadziłem piłę niemal do samego czoła skalnej tafli. Krótka, odrobinę pękata lufa zaczęła się unosić z umiarkowaną prędkością, jakby z ową nieśpieszną rozwagą zwykle towarzyszącą świadomości własnej potęgi, by wreszcie zamrzeć w położeniu zadanym jej przez elektroniczny celownik.

Sprawdziwszy stopień nałożenia się przycelu położyłem obydwie dłonie na dźwigience spustu i pociągnąłem ją miękko ku sobie. Jasnofioletowy wybłysk rozpłatał próżnię na dwoje i wgryzł się żarłocznie w nasadę nawisu.

W tymże samym momencie kątem oka odnotowałem, że od wschodu, posuwając się tuż przy ścianie, nadchodzi android. Coraz to przystawał i pochylał głęboko tors. Komuś postronnemu, nie mającemu pojęcia o tym, że niedawno przykazałem swemu pomocnikowi wykonać pomiary gładkości już obrobionej ściany, mogłoby się w tym momencie wydawać, iż bije on komuś przez się wyimaginowanemu uniżone pokłony. Kiedy znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie pola operacyjnego piły, zaprzestałem na chwilę emisji, by mu umożliwić względnie swobodne przejście.

Doprawdy nie mam pojęcia, pod wpływem jakiego bodźca zerknąłem w górę. Rzecz jasna, nie mogło to mieć nic wspólnego z tak zwanym przeczuciem. Z pewnością chodziło o jakieś w pełni realne fizyczne zjawisko. Tyle tylko, że tak subtelnie się objawiające, iż zdolne jedynie do leciusieńkiego trącenia którejś z dyskretnych strun mej podświadomości.

Nawis drgnął, jakoś wolno, jakby niechętnie się przekręcił, jak gdyby nań ktoś napierał z ogromnym wysiłkiem, po czym oddzielił się raptem od ściany i niczym posępne, drapieżne ptaszysko runął wprost na swą ofiarę.

Nim w pełni pojąłem sens rozgrywającej się przed moimi oczyma sceny, było już po wszystkim. Uniesiony na dobrych parę metrów w górę upadkiem nawisu pióropusz pyłu nie podtrzymywany słojem powietrza szybko opadał, pudrując bezładnie rozrzucone metalowe odnóża androida. Przez długą niczym wieczność chwilę walczyłem ze swymi usztywnionymi, jakby nagle zdrętwiałymi mięśniami i z owym szczególnym, dławiącym serce, zdającym się brutalnie rozsadzać krtań niepokojem. Wreszcie udało mi się jednak wziąć w garść i ryzykownym, iście karkołomnym susem opuściłem kabinę.

Nim jeszcze zetknąłem się z gruntem, wydało mi się, że jedna z nóg androida leciuteńko drgnęła. Mogło to być naturalnie tylko złudzenie, lecz takiej alternatywy w ogóle nie chciałem brać pod uwagę. Błyskawicznie rozważyłem w myśli kilka możliwości wydobycia cybernetycznego kompana z opresji. Strzał z plasera niechybnie by przekształcił kamienną bryłę w zwiewną, rozjarzoną do gwiezdnych odcieni mgiełkę, lecz przy tych ich wzajemnych przestrzennych relacjach niestety nie można było wykluczyć, iż oberwałby także solidnie i sam poszkodowany.

Zakrzyknąłem przeto na uwijające się opodal przy uprzątaniu wcześniej nagromadzonego gruzu robocze automaty. Nadbiegły niezwłocznie, dudniąc ciężko swymi sześcioma teleskopowymi odnóżami. Wysłuchawszy mych pospiesznych dyspozycji z zapałem wczepiły się manipulatorami w ostre krawędzie. Pod potężną presją stalowych ścięgien kamienna bryła wahnęła się raz i drugi, jak gdyby się wzbraniała z całej mocy przed wydaniem swego łupu, w końcu jednak – niczym w zwolnionym filmie – zwaliła się na stronę.

Android natychmiast dźwignął się na równe nogi. Ku niemałemu memu zdumieniu uczynił to przy tym z taką swobodą, jak gdyby pod owym wielotonowym przykryciem zażywał jedynie siłodajnego wypoczynku. Ciężko przytupnął, strząsając z odnóży pył, po czym natychmiast zawrócił do skalnej tafli, najwyraźniej zamierzając kontynuować przerwany w tak dramatyczny sposób test.

Odetchnąłem z prawdziwą ulgą tak głęboko, że aż mnie coś zakłuło w płucnych pęcherzykach. Nie chodziło tutaj nawet o konsekwencje, jakie niechybnie przyszłoby mi ponieść, gdybym dopuścił do zniszczenia powierzonego mej pieczy automatu. Nasza współpraca datowała się od samego przybycia do tego wprost oszołamiającego swym ogromem i różnorodnością Układu, znacznie pod tym względem przewyższającego wszelkie nasze przewidywania. I od pierwszej chwili układała się nad wyraz pomyślnie, wręcz znakomicie. Jednakowoż przełomowym jej momentem, tą zwrotnicą przestawiającą me uczucia na zupełnie inne tory była niewątpliwie owa katastrofa, jaka miała miejsce podczas wstępnej eksploracji Drugiej. Na przekór wszelkim analizom raptem wyrósł na naszej drodze strumień lawy. Przebiwszy się przy akompaniamencie rozdzierającego uszy grzmotu poprzez ścianę, runął wprost na nas, lśniąc i migocząc białawym poblaskiem niczym jakieś monstrualne, głębinowe słońce, obracając w mgnieniu oka w popiół wszystko, co mu się tylko ośmieliło stanąć na drodze.

Gdyby android nie pochwycił mnie był wówczas przytomnie w ramiona i nie uniósł pospiesznie do sztolni, a następnie – korzystając z liny napędowej już zupełnie sparaliżowanego wyciągu – na powierzchnię, niechybnie pozostałbym tam, w trzewiach owego ciała niebieskiego, po wiek wieków! Podobnie jak trójka moich mających mniej szczęścia w doborze sztucznych pomocników współtowarzyszy, albowiem mój skafander już zaczynał kapitulować przed napastliwym żarem, wypuszczając tu i ówdzie gniewnie prychającymi bąblami drogocenne, absolutnie niezbędne moim płucom powietrze.ŚMIECIARZE PRZESTRZENI

W ten manewr doprawdy włożyłem całe serce. Zdaje się, że nawet troszeczkę przesoliłem, przez chwilę miałem bowiem takie wrażenie, jakby mi oczy wyskoczyły z orbit i zanurzyły się w jakiejś galaretowatej, krwistoczerwonej mazi wstrząsanej nieregularnymi, czkawkopodobnymi, wielce męczącymi drgawkami. Gra była jednak warta świeczki, albowiem kiedy już odzyskałem normalną zdolność widzenia, przyczyna mojego iście kawaleryjskiego wyczynu, za który od każdej kontroli lotu, gdyby naturalnie ich wpływy sięgały aż tutaj, dostałbym solidną burę, tkwiła w samym centrum ekranu. Nie ma co, autentyczny strzał w dziesiątkę!

– Takie manewry to sobie wykręcaj, jak będziesz na pokładzie sam! – wykrztusił w tym momencie Mbua. Nie wziąłem sobie jednak tej reprymendy do serca, bo choć oczy jego ciskały gromy, w jego głosie można się było doszukać wszystkiego z wyjątkiem gniewu. Nic zresztą dziwnego: wszak obaj byliśmy śmieciarzami, a śmieciarzom nic tak bardzo nie daje się we znaki, jak nuda, beznadziejna monotonia niezmiernie wolno ciągnących się dni, zdolna ogłupić do szczętu nawet geniusza. Oto w czym tkwi tajemnica witania przez nas z niekłamanym entuzjazmem każdego wydarzenia zdolnego choćby tylko na krótko rozproszyć ów lepki marazm, urozmaicić w jakiejś mierze wyznaczony suchym regulaminem porządek dnia, nawet gdyby to miało być okupione wystąpieniem niejakich dolegliwości.

To niezbyt efektowne przezwisko przylgnęło do nas jak skóra. Nawet w Dowództwie już od niepamiętnych czasów nie zwracano się do takich jak my inaczej. Jeżeli idzie o mnie, to w niczym mi to nie przeszkadzało. Ba, nawet przyłapywałem się nieraz na tym, że sam siebie właśnie w ten sposób określam! Lecz niektórzy spośród nas, zwłaszcza ci świeżo po Akademii, zdradzający jeszcze tendencje do takiego obnoszenia się, jak gdyby zdążyli już pozjadać wszystkie rozumy, protestowali czasami przeciwko temu, powołując się na obowiązującą nomenklaturę zawodów. Chodziły nawet co prawda nie sprawdzone, ale uporczywe słuchy, że raz czy dwa wypalono z najgrubszej rury, szermując godnością człowieka. Lecz wnioskując z aktualnego stanu rzeczy, nie na wiele się to zdało: regulamin, choćby nawet najdoskonalszy, nie zawsze zdzierży pola przyzwyczajeniu!

Zresztą, obiektywnie rzecz biorąc, przezwisko to pasowało jak ulał do tego, czym się na co dzień paraliśmy, co wchodziło w zakres naszych obowiązków. Wymiatanie z Przestrzeni tego wszystkiego, co w ciągu blisko dwóch ostatnich stuleci, trzeba czy nie trzeba, częstokroć jedynie dla zamanifestowania światu, że także w tym zakresie nie wypadło się sroce spod ogona, umieszczano na najrozmaitszych orbitach. Dzisiaj całe to nikomu już niepotrzebne, od dawien dawna niczemu nie służące żelastwo zagrażało jedynie bezpieczeństwu nawigacji.

Z egzemplarzami, których dokumentacje zachowały się w ziemskich archiwach, na ogół nie było większych kłopotów. Po prostu obliczało się ich perturbację, wychodziło na właściwą orbitę, gwoli usatysfakcjonowania statystyków i historyków uzupełniało dokumentację według obecnie obowiązujących wymogów, brało na celownik anihilatora i po krzyku.

Natomiast zupełnie inaczej przedstawiał się problem całej rzeszy satelitów bezimiennych, błąkających się po najrozmaitszych trajektoriach, mających paskudny zwyczaj wyłaniania się z odwiecznego mroku w najmniej oczekiwanych i pożądanych momentach. Wyłuskiwanie ich z przepastnych trzewi Przestrzeni wymagało iście benedyktyńskiej cierpliwości; proces ów można było przyrównać jedynie do poszukiwań przysłowiowej igły w stogu siana. Z tym jednakże, że stóg w tym przypadku był wprost niewyobrażalnie ogromny. Dość powiedzieć, że na przestrzeni pięciu lat służby w tej formacji zdołałem zapisać na swym koncie zaledwie trzy tego typu obiekty, przy czym – jeśli wziąć pod uwagę rezultaty moich kolegów – wcale mnie to jeszcze nie upoważniało do utyskiwania na brak szczęścia! Obecny rejs, jak dotąd bez najmniejszego sukcesu, trwał natomiast już blisko kwartał.

Wkrótce ciemny, jakby odrobinę rozlewają się przy brzegach kształt wygasił na centralnym ekranie znakomitą większość gwiazd. Nawigację przejął Mbua, ja zaś raźno zakrzątnąłem się koło czujników przyburtowych. Podłączyłem ich wyjścia bezpośrednio do komputera, dzięki czemu już po paru minutach dysponowałem pierwszymi rezultatami analizy. Obiekt okazał się być dość solidny, blisko dwadzieścia metrów średnicy. Wykonałem parę podstawowych zdjęć, posługując się rozmaitą techniką. Okazało się, iż z grubsza biorąc przypomina dwa głębokie talerze połączone ze sobą kołnierzami. Stosunkowo niewielka masa niedwuznacznie wskazywała na to, że ściany zewnętrzne zamykają sporo wolnej przestrzeni. Konstatując ten szczegół uśmiechnąłem się pod nosem. Tym lepiej, przynajmniej można będzie sobie wreszcie rozprostować trochę kości, rozejrzeć się także w środku!

Wychodząc z podstawowych parametrów obiektu, takich jak na przykład wielkość, masa i orbita, doszedłem do wniosku, że datę jego narodzin należy umiejscowić mniej więcej na przełomie XX i XXI wieku. W każdym razie nie wcześniej! I to na razie było wszystko, do czego w rezultacie mych zabiegów udało mi się dojść.

– Dystans trzysta metrów – niegłośno powiedział w pewnym momencie Mbua.

Skinąłem głową, czując, jak z wolna ogarnia mnie leciuteńkie podniecenia. Odruchowo poprawiłem przytraczające mnie do fotela rzemienie. Za minutę, półtorej winniśmy się zrównać burtami i wtenczas można będzie pomyśleć o przystąpieniu do właściwej operacji.UCIECZKA

Nim zdołałem się na dobre otrząsnąć ze snu, już wiedziałem, że znowu przez parę najbliższych godzin dręczyć mnie będzie ów mdławy, zdający się pulsować to wolniej, to znów szybciej, w zależności od tego, co i jak akurat robiłem, ból głowy. Najchętniej przeleżałbym ten arcynieprzyjemny okres na wymiętoszonym nocnymi niepokojami prześcieradle do góry brzuchem, znieruchomiały niczym poczerniała mumia, lecz na przeszkodzie temu stanęła świadomość, że mam tutaj jednak to i owo do zrobienia. Odczekałem więc na chwilę, kiedy ból nieco przycichł, po czym odgarnąwszy koc, usiadłem na łóżku, spuściłem nogi i koniuszkami palców odszukałem zaciszną miękkość papuci. Starając się stąpać jak najdelikatniej, by zbytnio nie rozdrażniać owej bestii, która i bez tego z każdą chwilą jakby nabrzmiewała w mej czaszce, zdając się zapuszczać jednocześnie lepkie macki aż gdzieś po łopatki, pomaszerowałem w stronę mealera, doprowadzając po drodze do jakiego takiego porządku rozchełstaną kurtkę piżamy. Pochyliwszy się nad nim, wcisnąłem właściwy guziczek.

Kiedy klapa podawcza bezszelestnie opadła, zapominając o grożącym mi pęknięciu głowy, odskoczyłem gwałtownie do tyłu, by się w ten sposób odciąć od buchającego z komory obrzydliwego, przyprawiającego całe moje ciało o przeciągły skurcz odrazy, odoru. W na poły przeźroczystych, przeznaczonych do jednorazowego użytku półmiskach miast dżemów, masła, chrupiących, wypieczonych akurat tak, jak trzeba rogalików i całej tej reszty zwykle serwowanych na śniadanie przysmaków, rozpełzała się i fermentowała dość burzliwie wielokolorowa, bezkształtna papka, miejscami przemieniająca się już w gęstą, oleistą ciecz.

Chwilę stoję niczym porażony gromem, a następnie – nie omieszkawszy zakląć niecenzuralnie pod adresem Ramola (Realizacja Aktywnej Metody Odżywiania Ludności) – startuję ostro do wifonu z mocnym postanowieniem solidnego natarcia uszu komuś, kto mi się tam tylko akurat nawinie pod rękę. Nim jednak dotarłem do celu, musnąłem całkiem przypadkowo okiem cyferblat zegara i to, co ujrzałem, nadzwyczaj skutecznie wystudziło kipiące we mnie święte oburzenie. Do dziesiątej brakowało zaledwie paru minut. Regulamin porządkowy Ramola zobowiązywał wszystkich bez wyjątku konsumentów, w tym, naturalnie, także i mnie, do bezwzględnego opróżniania komór mealera o ósmej, w żadnym zaś wypadku nie później, jak o wpół do dziewiątej – superodżywcze subsyntetyki wchodzące w skład serwowanych produktów były jakoby w stanie zachować normatywną jakość tudzież formę nadaną im skomplikowaną obróbką technologiczną jedynie przez godzinę. Reasumując, wszelkie pretensje mogłem w tym przypadku kierować tylko i wyłącznie pod własnym adresem!

W tej sytuacji mogłem zrobić tylko jedno. Nabrawszy w płuca potężną porcję powietrza, zupełnie jakbym zamierzał zgruntować jakąś niezgłębioną toń, jednym susem przyskoczyłem do mealera i z rozmachem zatrzasnąłem pokrywę. Odór za sprawą łagodnie pomrukujących klimatyzatorów szybko tracił na ostrości, aż wreszcie niemal zupełnie się ulotnił. Zawróciwszy do łóżka, przysiadłem ciężko na rozbebeszonym posłaniu. Po głowie jeszcze przez pewien czas waliły mnie bezlitośnie młoty, lecz ich zaciekłość wyraźnie malała w miarę powracania oddechu do normy. Niepostrzeżenie dla samego siebie pogrążyłem się w melancholijnej zadumie. A miałem po temu wcale nieliche powody! Od jakiegoś czasu moje samopoczucie było zdecydowanie złe. Poważny niepokój budziły we mnie nie tylko owe dające zwykle znać o sobie już we wczesnych godzinach rannych uporczywe pobolewania głowy, lecz także, a może przede wszystkim, nawiedzające mnie niespodziewanie, bez żadnej zapowiedzi, dziwne pomroki, podczas których nachodziły mnie wielce denerwujące wrażenia, iż moja świadomość jakby ulega podziałowi, znajduje się w kilku miejscach na raz, z wszelkimi wypływającymi z tego faktu konsekwencjami, takimi jak na przykład gorączkowo rozbiegane oczy, daremnie usiłujące sprostać wymaganiom stawianym przez nakładające się, jakby wzajemnie przenikające obrazy, czy chwilami zupełnie bezradne kończyny w żaden sposób nie mogące sobie poradzić z obsłużeniem pod względem motorycznym wielu jednocześnie toczących się akcji, wymagających niejednokrotnie nader zróżnicowanych, częstokroć, co gorsza, antagonistycznych, wzajem wykluczających się reakcji!OLIMPIJCZYK

Nikt nie wiedział, skąd się wzięli Hurkowie.

Nikt również nie potrafił w sensowny sposób objaśnić, kiedy i dlaczego zaczęto ich nazywać właśnie tak, a nie inaczej. Słowem, nie sposób już było w chwili obecnej jednoznacznie określić, czy to jest ich imię własne, czy też nazwa im nadana.

Na dobrą sprawę, nikt ich także nigdy nie widział. To znaczy, by być w zgodzie z faktami, temu i owemu dane było czasami dostrzec jakieś ciemnawe, zwykle jakby odrobinę przygarbione, ociężałe, sprawiające wrażenie człekokształtnych cienie poruszające się dosyć niemrawo pośród wzniecanych przez siebie z takim upodobaniem, jakby dostarczały im one jakichś niewysłowionych rozkoszy, ogni i dymów. Bądź majaczące niewyraźnie poza grubachnymi, zdającymi się być właściwie niemożliwymi do ukąszenia przez żadne z ziemskich militarystycznych instrumentów płytami wizjerów ogromnych daranów, zrównujących bezlitośnie z wcześniej wypaloną ziemią wszystko, co im się tylko ośmieliło stanąć na drodze. Lecz i wtedy nie było żadnej pewności, że to są w samej rzeczy właśnie oni, a nie dajmy na to jakieś ich autopachołki!

Z tego też względu można bez krzty przesady stwierdzić, że Hurkowie właściwie objawiali się im jedynie pod postacią tych swoich niesamowitych, siejących straszliwe spustoszenia machin oraz nieustannej eskalacji poczynań zmierzających niedwuznacznie, z niepojętą, nie mieszczącą się w żadnym systemie logiki, nie dającą się przez to w żaden sposób wytłumaczyć zaciekłością do ich całkowitego wytrzebienia!

Mar już od dłuższego czasu wbijał nieruchome, przekrwawione z potwornego zmęczenia oczy w spowijający go mrok, tak gęsty, że aż zdający się posiadać określoną twardość, ciężar właściwy i tych parę innych atrybutów przypisywanych ciałom stałym. Jego myśl nieustannie, niby w jakimś osobliwym kieracie, obracała się wokół jednego i tego samego problemu. Podobnie zresztą, jak zapewne myśli większości takich jak on, zalegających obecnie w tych swoich metalowych otoczkach bojowych aparatów potencjalne pole walki, tudzież tych, którzy czuwali gdzieś tam, parędziesiąt metrów pod powierzchnią, w ceramitowych bunkrach szczodrze nafaszerowanych wszelaką aparaturą, najnowocześniejszą elektroniką. Wkrótce wstanie świt i świat, teraz tak cichy, spokojny, znów się prawdopodobnie przemieni w rzygające ogniem piekło, zwijające się i drżące od żaru powietrze przeszyją niewidzialne promienie zabójcze dla ich jakże kruchych organizmów, perfidnie, z olbrzymim znawstwem tematu skomponowane wiązki ultradźwięków wwiercą się podstępnie w ich mózgi i dokonają tam nieodwracalnych spustoszeń, przemienią półkule kresomózgowia, móżdżek, przysadkę i całą tę resztę w niezdatną do jakiegokolwiek praktycznego działania, niczemu już nie służącą lepką, mało estetycznie prezentującą się papkę.

Ilu z nich zdoła przeżyć nadchodzący dzień, doczeka nocy? I czy pośród owych szczęśliwców znajdzie się także on sam, Mar? To by było równoznaczne z doczekaniem następnego świtu, bo Hurkowie – i to było okryte taką samą nieprzeniknioną tajemnicą, jak wszystkie inne związane z nimi sprawy – nigdy nie atakowali w nocy. Jak gdyby do przebudzenia się tego ich okrucieństwa i nieposkromionej krwiożerczości absolutnie niezbędna była garść promieni owej odległej, bladej gwiazdy!

Jakże dziś trudno uwierzyć, że tak jeszcze niedawno było tu tak spokojnie, niemal sielankowo!

Złudzenie ulgi mogą przynieść jedynie wspomnienia, zdolne przenieść go choć na krótko poza ów mroczny czas, niezdolny do zaoferowania chociażby tylko nikłego promyka nadziei. I poza te niegdyś urodzajne pola chyba do cna już przesiąknięte krwią i swądem spalenizny, doprowadzone do całkowitej jałowości.

Tak, w tym ostatnim dniu kalendarzowego lata byli jeszcze razem. Prześliczna pogoda skłoniła ich do długiej przechadzki. Charakterystyczna, ciężka, jakby nieco wilgotna, a jednocześnie odrobinę cierpkawa woń lasu znajdującego się w apogeum rozkwitu odurzała niczym młode wino. Właśnie, trzymając się mocno za ręce, z wdziękiem właściwym dla młodego wieku, przeskoczyli przez przeźroczysty niczym najczystsze powietrze strumyk, kiedy Elle nagle miękko, z jakimś szczególnym rodzajem oddania wtuliła się w niego cała.

– Muszę ci, Mar, coś powiedzieć – jej szept niemal zlewa się w jedno ze szmerem wody pracowicie, bez chwili wytchnienia szlifującej sterczące z niej tu i ówdzie otoczaki i z delikatnym szelestem liści dobiegającym gdzieś od wierzchołków drzew. Nie ma naturalnie pojęcia, o co chodzi, ale jego serce w przeczuciu czegoś niezwykłego – wszak nigdy dotąd nie widział jeszcze u niej takiego uroczystego wyrazu twarzy – zaczyna żywiej kołysać mu piersi. Mija kilka chwil, nic jednak nie wskazuje na to, by Elle miała rychło spełnić zapowiedziane.

– No?! – zachęca ją więc łagodnie, wspierając słowa leciuteńkim uściśnięciem jej toczonego ramienia.

– Będziemy mieli... dziecko!TRZECIE STADIUM EWOLUCJI

Ze snu wyrwał mnie nachalny, przenikliwy terkot dzwonka. W pierwszej chwili, jeszcze na pół nieprzytomny, byłem przekonany, że to przyzywa mnie wideofon. Kiedy jednak, nie otwierając oczu, wyciągnąłem w jego kierunku rękę i odliczając na dotyk, wcisnąłem właściwy klawisz, dzwonek znów rozorał mi bezlitośnie uszy. Z najwyższym wysiłkiem rozwarłem zapuchnięte powieki i przybliżyłem do uwolnionych od nich oczu opinający mi przegub zegarek. Pół do ósmej. Dopiero pół do ósmej!

Zmełłem w zębach dosadne przekleństwo pod adresem tego, kto się tam tak bez miłosierdzia pastwił nad guzikiem dzwonka, a tym samym – i nad moim aparatem słuchowym. Po wczorajszym, a ściśle rzecz ujmując, to już częściowo także dzisiejszym pobycie w „Galaxy” czułem się nad wyraz nietęgo – jak zwykle, by osiągnąć najpełniejszą gamę wrażeń, zdecydowanie nazbyt gorliwie wspomagałem emisję wielce wymyślnymi kompozycjami wzmacniaczy – i najchętniej przedrzemałbym w tym swoim rozbebeszonym, pomimo to jednak nader przytulnym barłogu przynajmniej do południa. Zresztą miałem do tego pełne prawo, jako że dzisiaj był czwartek, początek weekendu!

Podjąłem ostatnią próbę przetrzymania inwazji tego cholernego natręta, przykrywając jak można najszczelniej głowę poduszką. Lecz kiedy dzwonek zaczął terkotać nieprzerwanie, tak jakby ktoś przykleił sobie do niego palec, głównie ze względu na sąsiadów dałem za wygraną; pomimo gwałtownego sprzeciwu każdego z moich członków z osobna usiadłem na łóżku i spuściwszy nogi, odszukałem palcami stóp papucie. Następnie narzuciłem na siebie byle jak szlafrok i ziewając niczym złakniony snu hipopotam, chwiejnie pomaszerowałem przez przedpokój ku drzwiom wejściowym. Z bardzo umiarkowaną ciekawością przyłożyłem oko do wizjera, lecz zobaczyłem tylko pustą klatkę schodową zakończoną oknem. Widać ten, kto się tak za pośrednictwem dzwonka awanturował za drzwiami, stał gdzieś z boku.

– Co tam, pożar?! – warknąłem nieprzyjaźnie, przekręcając z chrobotem klucz.

W progu jak gdyby nigdy nic stała w całej okazałości Mel. To znaczy Melinda Shapiro, żona Jana.

– Do ciebie się dostać, to jak do fortecy! – prychnęła z wyrzutem i zmuszając mnie do pośpiesznego usunięcia się, a właściwie uskoczenia na bok, bez zaproszenia wkroczyła do przedpokoju. Stanęła w taki sposób, że właściwie nie pozostawało mi nic innego do zrobienia, jak tylko pomóc jej zdjąć lekki płaszczyk w szkocką kratę i powiesić go na wieszaku.

– Można wiedzieć, czemu mam do zawdzięczenia tę wizytę? – wydukałem dopiero po chwili.

Zupełnie zignorowawszy moje pytanie przybliżyła twarz do lustra wpuszczonego w podpierającą ścianę komodę i drobnymi, pewnymi muśnięciami palców poprawiła jej tylko wiadomy defekt misternie ułożonej fryzury.

– Nie zaprosisz mnie dalej? – rzuciła z kokieteryjnym uśmieszkiem.

– Proszę bardzo, wejdź – powiedziałem bez krzty entuzjazmu – a ja cię na chwilkę przeproszę. Muszę się trochę doprowadzić do porządku.

Skinęła przyzwalająco głową i pewnie ruszyła w stronę saloniku. Należała do tej kategorii kobiet, które wszędzie, nieraz aż do przesady, czują się pewnie, jak u siebie w domu. A ponadto znała przecież dobrze rozkład mieszkania, gdyż była tutaj parę razy z Janem, kiedy jeszcze wszystko zdawało się doskonale pomiędzy nimi układać. Odczekałem, póki nie odetną jej ode mnie drzwi, a potem wszedłem do łazienki wyłożonej niebieskimi kafelkami w delikatny wzorek. Chwilę przyglądałem się z zatroskaniem w lustrze swojej zmęczonej, jak gdyby wymiętej twarzy pokrytej cieniem zarostu, następnie zatkałem odpływowy otwór umywalki plastykowym korkiem i otworzyłem kurek.

Byłem jej do czegoś potrzebny, to pewne. Inaczej nigdy by tutaj przecież nie przyszła. Ale do czego? Przez chwilę zastanawiałem się z niejakim niepokojem nad tym problemem, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu.

Żyletka była już zupełnie tępa, więc wyłuskałem z wywoskowanego papieru nową i założyłem ją do maszynki. Na lustrze osiadła para. Starłem ją dłonią i podniosłem maszynkę do twarzy.

Co prawda miałem wielu znajomych, lecz jeśli mam być szczery, to tylko z Janem łączyła mnie prawdziwa przyjaźń, owo uczucie w dzisiejszym zagonionym świecie będące już właściwie reliktem. Znaliśmy się od dziecka, wywodziliśmy się, jeżeli można to tak określić, z tej samej piaskownicy i kto wie, czy właśnie nie to sprawiło, że nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Tragiczną śmierć jego pierwszej żony, Lindy, przeżyłem chyba równie głęboko, jak on sam. A potem, po trzech wypełnionych rezygnacją i spokojnym smutkiem latach, razem z nim cieszyłem się z poznania przezeń Melindy, miałem bowiem nadzieję, że jej uroda pozwoli mu z czasem choć trochę zapomnieć o tamtej, wyrwie go z zachłannych szponów melancholii, przywróci życiu. Szczęście Jana trwało jednak, niestety, bardzo krótko. Rychło okazało się, że owa uroda Melindy zdecydowanie nie idzie w parze z zaletami jej charakteru. A potem, w miarę jak ich małżeństwo obracało się w gruzy, Jan zaczął się z wolna ode mnie oddalać, unikać mnie, jak gdyby się wstydził tego swojego wyboru i wszystkich wynikających zeń konsekwencji. Bo tylko to mogło wchodzić w rachubę, gdyż nasza przyjaźń, czułem to dobrze, trwała nadal. A we mnie narastała niechęć do sprawczyni tego stanu rzeczy.

Jak długo go już nie widziałem? Dwa, może trzy lata... Lecz nie widywać kogoś, to jeszcze wcale nie oznacza – nie wiedzieć, co się z nim dzieje. Wszak byli jeszcze wspólni znajomi!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: