Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy mądre małpy - ebook

Rok wydania:
2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,34

Trzy mądre małpy - ebook

Polska odpowiedź na książkę Harukiego Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu.

Kiedy łapie cię zadyszka po wejściu na drugie piętro, a waga pokazuje trzy cyfry, możesz albo zaakceptować siebie, albo... wziąć się do roboty.

Kiedy zawodowo jesteś na skraju wypalenia i przestajesz widzieć sens w tym, co robisz, możesz albo to zaakceptować ten fakt, albo... wziąć się do roboty.

Łukasz Grass w obu przypadkach wybrał to drugie rozwiązanie. Źródłem pozytywnych zmian był dla niego triathlon. Trzy mądre małpy nie są jednak ani poradnikiem, ani opisem drogi "od zera do bohatera". To bardzo intymny notatnik męża, ojca, dziennikarza i zawodnika. Po tej lekturze nabiera się ochoty, żeby wyłączyć telewizor, włożyć na nogi sportowe buty i iść pobiegać. A potem z nową energią można zacząć realizować swoje marzenia.

Spis treści

Słowo od Jerzego Smorawińskiego

Słowo od Stefana Szczepłka

Słowo od Autora

Rozdział I. Głód ruchu

Rozdział II. Citius, altius, fortius

Rozdział III. Tratwa

Rozdział IV. You can do it

Rozdział V. Reset

Rozdział VI. Nie da się!

Rozdział VII. Susz w drodze do Roth

Rozdział VIII. Spotkanie ze ścianą

Rozdział IX. To coś...

Rozdział X. Małpie życie

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-935270-1-4
Rozmiar pliku: 760 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo od Jerzego Smorawińskiego

Oso­bo­wość kształ­tu­je się nie przez pięk­ne sło­wa,

lecz pra­cą i wła­snym wy­sił­kiem

Al­bert Ein­ste­in

Do rąk czy­tel­ni­ka tra­fia książ­ka na­pi­sa­na przez dzien­ni­ka­rza, któ­ry nie­wąt­pli­wie w swym za­wo­dzie od­niósł suk­ces wzbu­dza­ją­cy po­dziw i za­zdrość nie tyl­ko ma­rzą­cych o ka­rie­rze na szkla­nym ekra­nie. Jed­nak jak każ­da dro­ga osią­ga­nia suk­ce­su, tak i ta wy­ma­ga­ła mor­der­czej pra­cy, peł­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia i pod­po­rząd­ko­wa­nia wszyst­kie­go jed­ne­mu tyl­ko ce­lo­wi – pra­cy za­wo­do­wej. Na­rzu­co­ny styl ży­cia przy­po­mi­na mi frag­ment fil­mu Sta­ni­sła­wa Ba­rei Co mi zro­bisz, jak mnie zła­piesz?, w któ­rym je­den z bo­ha­te­rów zja­da śnia­da­nie wie­czo­rem, aby rano być już go­to­wym do pra­cy.

Po kil­ku­na­stu la­tach dzien­ni­kar­stwa new­so­we­go Łu­kasz Grass „do­cho­dzi do ścia­ny”, do­zna­je prze­bu­dze­nia. Uzna­je, że tak da­lej być nie może. Wie­lo­go­dzin­ne dy­żu­ry, pra­ca bez wy­po­czyn­ku, uza­leż­nie­nie od bie­żą­cych wia­do­mo­ści, brak cza­su na zdro­we od­ży­wia­nie, w koń­cu wy­pa­le­nie psy­chicz­ne i wy­czer­pa­nie fi­zycz­ne. Do­ko­nu­je swo­iste­go roz­li­cze­nia z do­tych­cza­so­wym eta­pem ży­cia. Uka­zu­je ku­li­sy brnię­cia przez mul­ti­me­dial­ny na­tłok in­for­ma­cyj­ny, jego prze­twa­rza­nia i se­lek­cjo­no­wa­nia wia­do­mo­ści, od­po­wia­da­ją­cych za­po­trze­bo­wa­niu głod­ne­go sen­sa­cji te­le­wi­zyj­ne­go wi­dza. Od nie­go bo­wiem za­le­ży po­ziom oglą­dal­no­ści i po­pu­lar­ność re­da­go­wa­ne­go pro­gra­mu, a prze­cież tego żą­da­ją re­dak­cyj­ni prze­ło­że­ni.

Na­rzu­co­ny gor­set wy­ma­gań sta­je się co­raz bar­dziej do­kucz­li­wy. Nie ma­jąc więk­sze­go wpły­wu na treść prze­ka­zu, au­tor w efek­cie po­rzu­ca te­le­wi­zję dla dzien­ni­kar­stwa ra­dio­we­go. Czy­ni to łącz­nie z do­ko­na­niem zmia­ny w po­strze­ga­niu war­to­ści i sen­su ży­cia. Po wie­lu la­tach po­wra­ca do spor­tu, z któ­rym był zwią­za­ny od dziec­ka, a tak­że pod­czas stu­diów w aka­de­mii wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Tym­cza­sem przez wie­le ko­lej­nych lat ak­tyw­ność fi­zycz­ną za­mie­niał na pra­cę dzien­ni­ka­rza, za­wę­żo­ną do prze­ka­zu spra­woz­dań i new­sów z ży­cia spor­to­we­go. Po­wra­ca rów­nież do re­gu­lar­ne­go tre­nin­gu spor­to­we­go, pod któ­re­go wpły­wem cał­ko­wi­cie zmie­nia do­tych­cza­so­wy styl ży­cia. Swo­iste ka­thar­sis przy­wra­ca rów­no­wa­gę i spo­kój umy­słu. Grass ule­ga fa­scy­na­cji tria­th­lo­nem. Wraz z au­to­rem prze­cho­dzi­my przez ko­lej­ne eta­py przy­go­to­wań do co­raz trud­niej­szych i bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych form jed­nej z naj­cięż­szych dys­cy­plin spor­tu. A dro­ga ta nie jest ła­twa. Z jed­nej stro­ny usta­wicz­na wal­ka z wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi, z dru­giej – na­by­wa­ne do­świad­cze­nie i ogrom­na sa­tys­fak­cja z osią­ga­nych ce­lów.

Moim zda­niem po­śród wie­lu wąt­ków prze­wi­ja­ją­cych się w książ­ce szcze­gól­ne zna­cze­nie ma zwró­ce­nie uwa­gi na za­sa­dę har­mo­nij­ne­go roz­wo­ju cia­ła i umy­słu. Po­wszech­nie zna­na rzym­ska mak­sy­ma gło­si: Mens sana in cor­po­re sano.

Grass przy­wo­łu­je i pięk­nie in­ter­pre­tu­je fi­lo­zo­fię har­mo­nij­ne­go roz­wo­ju cia­ła i in­te­lek­tu Pla­to­na.

War­to tu przy­po­mnieć, nie się­ga­jąc aż w tak od­le­głe cza­sy, że i wśród pol­skich my­śli­cie­li mamy ta­kich, któ­rzy do­ce­nia­li ko­rzyst­ny wpływ ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej na peł­nię roz­wo­ju oso­bo­wo­ści czło­wie­ka. Przy­kła­dy to stwier­dze­nie na­dwor­ne­go le­ka­rza kró­lów pol­skich Woj­cie­cha Oczki: „ ruch może za­stą­pić nie­mal każ­dy lek, ale ża­den lek nie za­stą­pi ru­chu”, a tak­że trak­ta­ty Ję­drze­ja Śnia­dec­kie­go, dr. Hen­ry­ka Jor­da­na czy Eu­ge­niu­sza Pia­sec­kie­go. Spoj­rze­nie na roz­wój fi­zycz­no­ści czło­wie­ka sta­je się nie­zmier­nie waż­ne wła­śnie w dzi­siej­szych cza­sach, bo­wiem współ­cze­sny świat wy­two­rzył nowy pro­blem po­waż­nie za­bu­rza­ją­cy rów­no­wa­gę mię­dzy cia­łem, umy­słem i du­szą. W spo­sób szcze­gól­ny do­ty­czy to mło­de­go po­ko­le­nia, za­uro­czo­ne­go kom­pu­te­ra­mi, iPo­da­mi, Fa­ce­bo­okiem czy wie­lo­go­dzin­nym oglą­da­niem pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych. Dziś fi­zycz­ność zo­sta­ła zde­gra­do­wa­na do po­zio­mu pry­mi­tyw­nej roz­ryw­ki dla mas, zbli­ży­ła się nie­mal do gla­dia­tor­stwa. Ro­dzi się py­ta­nie, czy nie czas, aby od­wró­cić bieg rze­ki. Czy chcąc spro­stać przy­spie­szo­ne­mu roz­wo­jo­wi cy­wi­li­za­cyj­ne­mu, przy­tła­cza­ją­cym świa­do­mość roz­wią­za­niom tech­nicz­nym, stre­su­ją­cym wy­ma­ga­niom dnia co­dzien­ne­go, nie po­win­ni­śmy wzmoc­nić na­szych zna­mion fi­zycz­nych? A tym­cza­sem – mimo bu­do­wa­nia se­tek „or­li­ków” – poza nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi mło­dzież mamy co­raz mniej spraw­ną i co­raz słab­szą. W wy­obra­że­niu wie­lu stu­dia na AWF-ie to do­me­na „mię­śnia­ków” i szko­ła „fi­ka­nia ko­zioł­ków”. Ży­cie na­to­miast po­ka­zu­je, że ab­sol­wen­ci tych uczel­ni znacz­nie le­piej ra­dzą so­bie z pro­ble­ma­mi dnia co­dzien­ne­go, ze stre­sem, że są bar­dziej kre­atyw­ni, chęt­nie uzu­peł­nia­ją wie­dzę i spo­tkać ich moż­na na wie­lu od­po­wie­dzial­nych sta­no­wi­skach, czę­sto bar­dzo od­le­głych od pro­fi­lu ukoń­czo­nych stu­diów. Jak­że traf­nym tego przy­kła­dem jest wła­śnie au­tor ni­niej­szej książ­ki!

Od wie­lu lat je­ste­śmy świad­ka­mi roz­kwi­tu ga­łę­zi psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej, kon­cen­tru­ją­cej się przede wszyst­kim na bu­do­wa­niu kre­atyw­no­ści, umie­jęt­nych za­cho­wań in­ter­per­so­nal­nych czy prze­ciw­dzia­ła­niu wszech­obec­ne­mu stre­so­wi, a po­le­ga­ją­cej li tyl­ko na ste­ro­wa­niu pro­ce­sa­mi my­ślo­wy­mi. Rze­sze pra­cow­ni­ków kor­po­ra­cyj­nych uczest­ni­czą w kur­sach po­zy­tyw­ne­go my­śle­nia czy pro­gra­mach neu­ro­lin­gwi­stycz­nych (NLP). Do­pie­ro nie­daw­no do­strze­żo­no, że to wszyst­ko ma sens, je­śli opie­ra się na jed­no­cze­snym kształ­to­wa­niu umy­słu i cia­ła. Kie­dy je­steś sil­ny, to bę­dziesz tak­że zdol­ny do roz­wią­zy­wa­nia trud­nych pro­ble­mów, je­śli po­przez wzmoc­nie­nie czu­cia pro­prio­cep­tyw­ne­go za­cho­wasz rów­no­wa­gę fi­zycz­ną, to za­cho­wasz ją rów­nież w sy­tu­acjach trud­nych psy­chicz­nie. Wła­śnie tego uczy nas przy­kład zmia­ny sty­lu ży­cia Łu­ka­sza Gras­sa.

To zresz­tą nie­je­dy­ne wa­lo­ry książ­ki. Na­pi­sa­na z du­żym ła­dun­kiem emo­cji, uka­zu­je wraż­li­wość au­to­ra, umie­jęt­nie wią­żą­ce­go ży­cie za­wo­do­we z prze­ży­cia­mi na­tu­ry oso­bi­stej. Jej treść skie­ro­wa­na jest do wie­lu ad­re­sa­tów. Przede wszyst­kim jed­nak do tych, któ­rzy od­czu­wa­jąc dys­kom­fort we wła­snym ży­ciu, chcie­li­by coś zmie­nić, ale brak im od­wa­gi w pod­ję­ciu de­cy­zji bądź wąt­pią w moż­li­wość osią­gnię­cia za­mie­rzo­nych ce­lów. Grass z jed­nej stro­ny ostrze­ga – nie zwle­kaj­cie z de­cy­zją, bo do śmier­ci po­zo­sta­nie­cie tyl­ko ma­rzy­cie­la­mi, z dru­giej za­chę­ca – yes, you can do it.

Tyl­ko po­dej­mij de­cy­zję dziś, nie cze­kaj na prze­łom roku czy inne szcze­gól­ne oka­zje. Cho­ciaż nie jest to pod­ręcz­nik tre­ner­ski, każ­dy po­cząt­ku­ją­cy tria­th­lo­ni­sta znaj­dzie w nim wie­le prak­tycz­nych wska­zó­wek wy­ni­ka­ją­cych z ko­lej­nych do­świad­czeń au­to­ra. To tak­że do­bra lek­tu­ra dla za­awan­so­wa­nych w tre­nin­gu spor­tow­ców, po­zwa­la­ją­ca na kon­fron­ta­cję z wła­sny­mi do­zna­nia­mi.

Jak bar­dzo my­lą­ce jest stwier­dze­nie, że róż­ni­ca wie­ku to tak­że prze­paść w spoj­rze­niu na fi­lo­zo­fię ży­cia dnia co­dzien­ne­go! Od Łu­ka­sza dzie­li mnie wię­cej niż jed­no po­ko­le­nie, a jed­nak… Zro­zu­mie­nie roli spor­tu jest wy­znacz­ni­kiem na­sze­go sty­lu ży­cia. To re­gu­lar­na ak­tyw­ność fi­zycz­na wpły­wa na zdol­ność mo­bi­li­za­cji, umie­jęt­ność po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, od­por­ność na stres, a w kon­se­kwen­cji za­do­wo­le­nie z osią­ga­nych ce­lów i po­czu­cie speł­nie­nia w ży­ciu.

Książ­ka ta wy­war­ła na mnie bar­dzo duże wra­że­nie. Jest to bo­wiem pięk­na hi­sto­ria o od­wa­dze i o tym, jak moż­na zmie­nić swo­je ży­cie na lep­sze. Na za­koń­cze­nie au­tor przed­sta­wia in­ter­pre­ta­cję iko­no­gra­fii trzech małp. Przy­po­mi­na mą­dre bud­dyj­skie prze­sła­nie „o ko­niecz­no­ści od­rzu­ce­nia zła pod każ­dą po­sta­cią, sku­pie­niu się na tym, co do­bre i war­to­ścio­we”. Grass do­dał rów­nież wła­sną in­ter­pre­ta­cję za­cho­wa­nia trzech małp, na­wią­zu­jąc do funk­cjo­no­wa­nia za­wod­ni­ka pod­czas tria­th­lo­nu. Jest to bar­dzo ory­gi­nal­ne i cel­ne spo­strze­że­nie, któ­re po­twier­dza wszech­stron­ną sym­bo­li­kę słyn­nej iko­no­gra­fii.

prof. dr hab. med. Je­rzy Smo­ra­wiń­ski

rek­tor Aka­de­mii Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­ne­go

im. Eu­ge­niu­sza Pia­sec­kie­go w Po­zna­niuSłowo od Stefana Szczepłka

Łu­kasz Grass ucie­ka od dzien­ni­kar­stwa na pie­cho­tę, ro­we­rem i wpław. Ale ucie­ka tak, żeby przy­pad­kiem mu się nie uda­ło. Mło­dy dzien­ni­karz, któ­ry szyb­ko zdo­był po­zy­cję w za­wo­dzie i sym­pa­tię te­le­wi­dzów, sto­jąc na pro­gu ka­rie­ry, uświa­da­mia so­bie, że je­śli nie zwol­ni tem­pa i pod­da się pa­nu­ją­cym we współ­cze­snym dzien­ni­kar­stwie te­le­wi­zyj­nym zwy­cza­jom, któ­re­goś dnia zwa­riu­je. Zmie­nia re­dak­cję z te­le­wi­zyj­nej na ra­dio­wą i bie­rze się do upra­wia­nia trzech dys­cy­plin spor­tu w jed­nej – tria­th­lo­nu.

Książ­ka jest ro­dza­jem pa­mięt­ni­ka, w któ­rym au­tor dzie­li się z czy­tel­ni­kiem gorz­ki­mi uwa­ga­mi na te­mat dzien­ni­kar­stwa. Robi to tak, żeby ni­ko­go nie ob­ra­zić, ale wy­raź­nie daje do zro­zu­mie­nia, że za­wód, o któ­rym wie­lu mło­dych lu­dzi ma­rzy, wi­dzia­ny od środ­ka wie­le tra­ci.

Ja to aku­rat znam. Czy­ta­jąc książ­kę, czu­ję więź emo­cjo­nal­ną z jej au­to­rem, mimo że po­ko­le­nio­wo na­le­ży­my do in­nych świa­tów. Też wiem, że gdy­bym dzi­siaj miał się ści­gać w swo­im fa­chu, chy­ba nie do­biegł­bym do mety. Nie dla­te­go, że bra­ku­je mi tech­ni­ki i kon­dy­cji, ale dla­te­go, że nie na­ru­szę za­sad fair play, któ­ry­mi sta­ram się kie­ro­wać, i nie ule­gnę ni­czy­im wpły­wom, poza oso­ba­mi mi życz­li­wy­mi. Uda­wa­ło mi się to przez bli­sko czter­dzie­ści lat pra­cy. Mnie ła­twiej niż Łu­ka­szo­wi Gras­so­wi, bo je­stem dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym.

Mój po­dziw dla au­to­ra wy­ni­ka z osią­gnię­cia przez nie­go tego, cze­go mnie nig­dy nie uda­ło się osią­gnąć: dys­cy­pli­ny, jaką so­bie na­rzu­cił, i kon­se­kwen­cji w dą­że­niu do celu. Może brzmi to ba­nal­nie, ale kie­dy czy­tam o zma­ga­niach au­to­ra ze sobą na dro­dze do ty­tu­łu Iron­ma­na, wiem mniej wię­cej, ile har­tu du­cha mu­siał wy­ka­zać.

Mniej wię­cej, bo dla mnie przy­jem­no­ścią były gra w pił­kę i bie­ga­nie po le­sie, ale na re­gu­lar­ne tre­nin­gi lek­ko­atle­tycz­ne moja sil­na wola oka­za­ła się zbyt sła­ba. Dziś ża­łu­ję, że nie prze­bie­głem ma­ra­to­nu. Mo­głem, ale mi się nie chcia­ło.

Łu­ka­szo­wi Gras­so­wi się chce i na­le­ży go po­dzi­wiać za umie­jęt­ność go­dze­nia obo­wiąz­ków re­dak­cyj­nych z za­ję­cia­mi do­mo­wy­mi, tre­no­wa­niem aż trzech dys­cy­plin jed­no­cze­śnie i wy­jaz­da­mi na za­wo­dy. A jesz­cze trze­ba prze­czy­tać pra­sę i książ­ki, obej­rzeć te­le­wi­zję, pójść do kina i na kon­cert. Je­śli nie bę­dzie­my tego ro­bić, skoń­czy­my się jako dzien­ni­ka­rze. Moż­na, je­śli bar­dzo się chce, ale pro­blem po­le­ga na tym, że mało komu się chce.

Ta książ­ka po­win­na no­sić pod­ty­tuł Jak so­bie uło­żyć ży­cie, żeby nie bo­la­ło i przy­no­si­ło ra­dość. Jest w niej frag­ment o an­giel­skiej tria­th­lo­ni­st­ce Chris­sie Wel­ling­ton, któ­ra do mi­strzostw świa­ta na Ha­wa­jach przy­stą­pi­ła kon­tu­zjo­wa­na i na­szpi­ko­wa­na an­ty­bio­ty­ka­mi. A po­tem pro­wa­dzi­ła wal­kę już na­wet nie z prze­ciw­nicz­ka­mi, któ­re już po pierw­szej kon­ku­ren­cji, pły­wa­niu, były da­le­ko przed nią, a z upły­wem cza­su tę prze­wa­gę po­więk­sza­ły, ale ze sobą, z cho­ro­bą. Nie opi­szę tej wal­ki, bo Łu­kasz Grass zro­bił to zna­ko­mi­cie. Wel­ling­ton osta­tecz­nie zwy­cię­ży­ła, bo nig­dy nie prze­szła jej przez gło­wę myśl: „Nie da się!”.

Grass przy­zna­je, że śle­dząc wal­kę Wel­ling­ton, pła­kał. „Po­czu­łem wów­czas – pi­sze – jak ktoś do­ła­do­wu­je mój we­wnętrz­ny aku­mu­la­tor, jak do­sta­ję nie­wia­ry­god­ną daw­kę wzbo­ga­co­ne­go pa­li­wa, któ­re wy­star­czy mi na lata. My­śla­łem wte­dy, gdzie był­bym dzi­siaj, gdy­bym dwa­dzie­ścia pięć lat temu, sto­jąc w ciem­nym polu na wsi i wpa­tru­jąc się w gwiaz­dy, po­wie­dział: »Nie da się!«”.

Wbrew po­zo­rom to nie jest książ­ka tyl­ko dla dzien­ni­ka­rzy i tria­th­lo­ni­stów. Każ­dy z nas to­czy swo­ją pry­wat­ną wal­kę. Dla jed­nych jest to prze­bież­ka, dla in­nych ma­ra­ton. Łu­kasz Grass daje nam prze­pis na zwy­cię­stwo.

Ste­fan Szcze­płek

pu­bli­cy­sta „Rzecz­po­spo­li­tej”, au­tor książ­ki Dey­naSłowo od autora

Wy­ją­łem z kie­sze­ni te­le­fon ko­mór­ko­wy. Pa­dał śnieg i było tak zim­no, że pal­ce drę­twia­ły od mro­zu. Gdy­bym je te­raz wło­żył pod go­rą­cą wodę, za­wył­bym z bólu jak zbi­ty pies. W dzie­ciń­stwie zro­bi­łem tak tyl­ko raz. Miesz­ka­li­śmy na wsi, gdzie w tam­tych cza­sach nie­mal każ­dy ho­do­wał ja­kieś zwie­rzę­ta: świ­nie, kury, kró­li­ki, kacz­ki. Mie­li­śmy wszyst­kie­go po tro­chu. Po­po­łu­dnia­mi, po po­wro­cie ze szko­ły, bra­łem kosę i ra­zem z bra­tem przy­no­si­li­śmy po dwa wor­ki je­dze­nia dla zwie­rząt. Bar­dzo czę­sto zry­wa­li­śmy dla nich mlecz, lu­cer­nę czy po­krzy­wy rę­ko­ma, co pod­czas je­sien­nych zim­nych desz­czy mia­ło swo­je ne­ga­tyw­ne kon­se­kwen­cje. Wra­ca­li­śmy do domu zmar­z­nię­ci, prze­mo­cze­ni albo pie­kiel­nie wście­kli, że inni sie­dzą przed te­le­wi­zo­rem lub gra­ją w pił­kę, a my mu­si­my bie­gać z wor­ka­mi po łące. Do­pie­ro po la­tach do­ce­nia się tego typu obo­wiąz­ki. Pew­ne­go razu było już tak chłod­no, że prze­mar­z­łem do szpi­ku ko­ści. Z tru­dem na­ci­sną­łem klam­kę, wbie­głem do domu, wpa­dłem do ła­zien­ki i nad wan­ną od­krę­ci­łem go­rą­cą wodę. Po­le­cia­ła sze­ro­kim stru­mie­niem, a kie­dy po­ja­wi­ła się para, pod­su­ną­łem skost­nia­łe dło­nie i po­czu­łem tak prze­szy­wa­ją­cy ból, jak­by ktoś od­ci­nał mi pal­ce. Nig­dy wcze­śniej ani póź­niej już ta­kie­go nie do­świad­czy­łem. To był je­den z tych mo­men­tów, któ­re pa­mię­ta się do koń­ca ży­cia. Prze­ko­na­łem się, że prze­ci­wień­stwa nie­ko­niecz­nie się przy­cią­ga­ją.

Gru­dnio­wy mróz 2004 roku prze­niósł mnie na mo­ment w cza­sy mo­je­go dzie­ciń­stwa. Ock­ną­łem się z za­my­śle­nia, z tru­dem od­blo­ko­wa­łem kla­wia­tu­rę i za­czą­łem wstu­ki­wać treść SMS-a: „Po­zdro­wie­nia ze Lwo­wa. Sie­dzę w sa­mo­cho­dzie z dwo­ma ukra­iń­ski­mi opo­zy­cjo­ni­sta­mi. Je­dzie­my do Ki­jo­wa. Na ze­wnątrz za­spy, pada śnieg, a w ra­diu mó­wią o po­ma­rań­czo­wej re­wo­lu­cji”.

Na­ci­sną­łem „wy­ślij”. Chwi­lę póź­niej przy­szła od­po­wiedź. „Wła­śnie tak po­win­na za­czy­nać się Two­ja pierw­sza książ­ka” – prze­czy­ta­łem wia­do­mość od Ewy Wa­nat, mo­jej ów­cze­snej sze­fo­wej w Ra­diu TOK FM, w któ­rym pra­co­wa­łem jako re­por­ter. No cóż, prze­po­wied­nia w pe­wien spo­sób się speł­ni­ła, więc te­raz mogę już przejść do me­ri­tum – ta książ­ka nie jest o po­ma­rań­czo­wej re­wo­lu­cji na Ukra­inie, ale sko­ro tak ma się za­czy­nać moja pierw­sza książ­ka, to mu­szę po­wie­dzieć, że za­czy­na się od cze­goś, co było istot­nym ele­men­tem bu­do­wa­nia mo­jej dzien­ni­kar­skiej du­szy. Naj­waż­niej­szy jed­nak był i jest sport.

Trzy mą­dre mał­py to książ­ka, w któ­rej na swój spo­sób roz­wi­jam mot­to Pla­to­na mó­wią­ce o dwo­isto­ści wy­cho­wa­nia, o tym, że ma ono dwa ob­li­cza: dla cia­ła – gim­na­sty­ka, dla du­szy – mu­zy­ka, ro­zu­mia­na przez sta­ro­żyt­nych jako ogól­ne wy­kształ­ce­nie. Sta­ram się po­ka­zać, jak bar­dzo współ­cze­sne­mu czło­wie­ko­wi da­le­ko do tych ide­ałów, jak po­gu­bi­li­śmy się w tym pę­dzie za suk­ce­sem i pie­niędz­mi, jak bar­dzo nie wie­rzy­my lub nie chce­my wie­rzyć w to, że moż­na do­sko­na­lić dwie sfe­ry: fi­zycz­ną i umy­sło­wą. Dla wie­lu to jak łą­cze­nie wody z ogniem, anio­ła z dia­błem. Sło­wo „mię­sień” ma tu pe­jo­ra­tyw­ne zna­cze­nie i wy­da­je się, że wy­po­wie­dze­nie go w to­wa­rzy­stwie in­te­lek­tu­ali­stów wy­wo­łu­je wstyd i za­kło­po­ta­nie, a mą­dre gło­wy sie­dzą­ce go­dzi­na­mi w klu­bach li­te­rac­kich z lamp­ką czer­wo­ne­go wina, pa­lą­ce pa­pie­ro­sy, dys­ku­tu­ją­ce o eg­zy­sten­cjal­nych roz­ter­kach, ru­mie­nią się na jego dźwięk. Si­łow­nia w ze­sta­wie­niu z czy­tel­nią brzmi już jak bluź­nier­stwo. Tria­th­lon i dzien­ni­kar­stwo – dwa świa­ty, w któ­rych funk­cjo­nu­ję i któ­re w róż­nym stop­niu wpły­wa­ły i wpły­wa­ją na moje ży­cie. To pierw­sze po­ja­wi­ło się na prze­ło­mie 2007 i 2008 roku, chy­ba jako al­ter­na­ty­wa dla dzien­ni­kar­stwa new­so­we­go, w któ­rym dzia­łam od kil­ku­na­stu lat, a w któ­rym od ja­kie­goś cza­su nie po­tra­fię się już od­na­leźć, co uza­sad­niam w ni­niej­szej książ­ce, od­kry­wa­jąc nie­co ku­li­sy pra­cy re­dak­cyj­nej i opi­su­jąc dro­gę, któ­rą ra­zem z wi­dza­mi, czy­tel­ni­ka­mi i ze słu­cha­cza­mi my, dzien­ni­ka­rze, obie­ra­my. W wie­lu przy­pad­kach jest to śle­pa ulicz­ka, z któ­rej – mam na­dzie­ję – za ja­kiś czas wyj­dzie­my, skrę­ca­jąc gdzieś, gdzie nie na­tknie­my się na „hi­sto­rię Ma­dzi”, de­tek­ty­wa Rut­kow­skie­go czy wie­lo­ry­ba pły­ną­ce­go Wi­słą. Pi­sząc o ku­li­sach pra­cy dzien­ni­kar­skiej, nie od­sła­niam wszyst­kie­go, nie po­da­ję na­zwisk, nie ro­bię wy­cie­czek per­so­nal­nych, bo nie cho­dzi mi o bul­wer­so­wa­nie i ta­nią sen­sa­cję, je­dy­nie o re­flek­sję na te­mat dzien­ni­kar­stwa, spor­tu i co­dzien­no­ści w ogó­le. Nie kry­ty­ku­ję dzien­ni­kar­stwa jako ta­kie­go, tyl­ko wą­ski wy­ci­nek, z ja­kim mia­łem do czy­nie­nia, pra­cu­jąc w tak zwa­nych new­sach i pro­gra­mach pu­bli­cy­stycz­nych. Bę­dąc uczci­wy wo­bec sie­bie i czy­tel­ni­ków, pa­trzę krzy­wym okiem rów­nież na swo­je po­stę­po­wa­nie, pa­mię­ta­jąc o sło­wach Ry­szar­da Ka­pu­ściń­skie­go, któ­ry na­ma­wiał do przy­zna­nia się do wła­snej ogra­ni­czo­no­ści.

Trzy mą­dre mał­py to książ­ka, w któ­rej prze­wi­ja­ją się dwa świa­ty tyl­ko z po­zo­ru do sie­bie nie­przy­sta­ją­ce, a tak na­praw­dę uzu­peł­nia­ją­ce się, two­rzą­ce ca­łość, je­den bez dru­gie­go nie mógł­by w moim ży­ciu ist­nieć i je­stem prze­ko­na­ny, że nie do­ty­czy to stric­te dzien­ni­kar­stwa, bo gdy­by nie ono, w skład tan­de­mu we­szło­by coś in­ne­go, po­dob­nie jak za­miast tria­th­lo­no­wi po­świę­cił­bym się in­nej dys­cy­pli­nie spor­tu. Tria­th­lon – bar­dzo mło­dą dys­cy­pli­nę olim­pij­ską – opi­su­ję, po­da­jąc przy­kła­dy kil­ku za­wo­dów, w któ­rych star­to­wa­łem. Te naj­waż­niej­sze, jak do tej pory, to mi­strzo­stwa Pol­ski w Su­szu na dy­stan­sie pra­wie dwóch ki­lo­me­trów pły­wa­nia, dzie­więć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i dwu­dzie­stu je­den ki­lo­me­trów bie­gu, Maz­da Lon­don Tria­th­lon na dy­stan­sie olim­pij­skim, czy­li ty­siąc pięć­set me­trów pły­wa­nia, czter­dzie­ści ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i dzie­sięć ki­lo­me­trów bie­gu i wresz­cie do­ce­lo­we za­wo­dy – mi­strzo­stwa Nie­miec Chal­len­ge Roth na dy­stan­sie Iron­man: trzy ki­lo­me­try osiem­set me­trów pły­wa­nia, sto osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try bie­gu.

In­spi­ra­cję pod­czas pi­sa­nia książ­ki czer­pa­łem z róż­nych źró­deł – od wła­snej przy­go­dy ze spor­tem, po hi­sto­rie lu­dzi, któ­rzy po dro­dze mo­ty­wo­wa­li mnie do pra­cy i tre­nin­gów, ale rów­nież po­ja­wia­li się w moim ży­ciu dzię­ki książ­kom. To, jak pięk­nie moż­na opi­sy­wać rolę spor­tu w ży­ciu czło­wie­ka, udo­wod­ni­ło już wie­lu pi­sa­rzy. W ostat­nich la­tach ogrom­ną po­pu­lar­no­ścią cie­szą się ta­kie po­zy­cje jak Uro­dze­ni bie­ga­cze Chri­sto­phe­ra McDo­ugal­la czy O czym mó­wię, kie­dy mó­wię o bie­ga­niu Ha­ru­kie­go Mu­ra­ka­mie­go. Mu­ra­ka­mi w bar­dzo pro­sty, ale pięk­ny spo­sób pi­sze o bie­ga­niu, bę­dą­cym czę­ścią jego ży­cia, tak jak pi­sar­stwo, dla któ­re­go po­rzu­cił pra­cę przed­się­bior­cy i w efek­cie stał się jed­nym z naj­bar­dziej po­czyt­nych ja­poń­skich au­to­rów. Czy­ta­jąc Mu­ra­ka­mie­go, roz­po­zna­wa­łem w nim sie­bie, swo­ją fa­scy­na­cję świa­tem spor­tu i czło­wie­kiem, któ­ry dąży do sa­mo­do­sko­na­le­nia na dwóch po­zio­mach: in­te­lek­tu­al­nym i fi­zycz­nym. Ty­tu­ło­we trzy mą­dre mał­py po­ja­wią się w koń­co­wym roz­dzia­le, jako klam­ra spi­na­ją­ca, któ­rej zna­cze­nia nie będę te­raz zdra­dzał.

Jest wie­le osób, któ­rym chciał­bym po­dzię­ko­wać z imie­nia i na­zwi­ska za ostat­nie lata współ­pra­cy, a tak­że za in­spi­ra­cję do na­pi­sa­nia tej książ­ki. Dzię­ku­ję Jur­ko­wi Gór­skie­mu, któ­ry wciąż mnie mo­ty­wu­je, nie tyl­ko hi­sto­rią swo­je­go ży­cia – uciecz­ką od nar­ko­ty­ków i zdo­by­ciem mi­strzo­stwa świa­ta w tria­th­lo­nie – ale rów­nież obec­ną dzia­łal­no­ścią jako or­ga­ni­za­tor spor­tu. Dzię­ku­ję Pio­tro­wi Net­te­ro­wi – to nie tyl­ko wspa­nia­ły tre­ner, lecz tak­że do­bry duch, przy­ja­ciel, z któ­rym moż­na po­roz­ma­wiać za­rów­no o in­ten­syw­no­ści sub­mak­sy­mal­nej tre­nin­gu, jak i o ro­dzi­nie i ży­cio­wych pro­ble­mach. Dzię­ku­ję Mi­cha­ło­wi Dre­li­cho­wi za bez­po­śred­nią mo­ty­wa­cję do pi­sa­nia oraz za in­spi­ru­ją­cą bez­kom­pro­mi­so­wość w dą­że­niu do zmia­ny my­śle­nia pol­skich dzia­ła­czy związ­ków spor­to­wych, któ­rzy men­tal­nie po­zo­sta­li w in­nej epo­ce, nie ro­zu­mie­jąc czę­sto re­guł, ja­ki­mi rzą­dzi się współ­cze­sny świat spor­tu.

Osob­ne, nie­zwy­kle szcze­re po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się mo­jej żo­nie Ani – za wy­ro­zu­mia­łość i cier­pli­wość, a tak­że za kry­tycz­ne spoj­rze­nie ko­bie­cym okiem na mę­ski punkt wi­dze­nia. Ża­den z „sam­ców” ra­czej się do tego nie przy­zna, ale w więk­szo­ści bie­rze­my so­bie wa­sze – ko­biet – rady do ser­ca i wcie­la­my je w ży­cie, tak aby nikt nie za­uwa­żył, że wcze­śniej po­peł­ni­li­śmy błąd.

Łu­kasz GrassROZDZIAŁ I GŁÓD RUCHU

To dziw­ne, że taka pro­sta czyn­ność jak bie­ga­nie może uwa­run­ko­wać ży­cie czło­wie­ka. Jak okre­ślił to Chri­sto­pher McDo­ugall w książ­ce Uro­dze­ni bie­ga­cze:

Bie­ga­nie łą­czy w jed­no dwa pier­wot­ne im­pul­sy: strach i przy­jem­ność. Bie­gnie­my, kie­dy się bo­imy; bie­gnie­my, kie­dy roz­pie­ra nas wręcz eks­ta­tycz­na ra­dość; bie­gnie­my, byle uciec od pro­ble­mów; i bie­gnie­my po pro­stu po to, aby przy­jem­nie spę­dzić czas.

Bie­ga­nie było od za­wsze. Mu­sia­ło być tyl­ko to, bo na wsi, gdzie miesz­ka­łem, nie było sali gim­na­stycz­nej. Je­dy­ną sen­sow­ną for­mą pro­wa­dze­nia za­jęć wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go była lek­ka atle­ty­ka. Tło­cze­nie się na wą­skich ko­ry­ta­rzach szko­ły pod­sta­wo­wej zda­rza­ło się tyl­ko wte­dy, gdy na dwo­rze pa­dał deszcz lub był nie­ziem­ski mróz. Wów­czas za­ję­cia wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go przy­po­mi­na­ły ob­wód sta­cyj­ny. Ćwi­czy­ło się na kil­ku sta­no­wi­skach, zło­żo­nych z ma­te­ra­cy po­roz­kła­da­nych pod ścia­ną na wą­skim ko­ry­ta­rzu, co wy­glą­da­ło jak za­im­pro­wi­zo­wa­ny szpi­tal po­lo­wy. To wra­że­nie po­tę­go­wał za­pach mle­ka lub her­ba­ty go­to­wa­nej w wiel­kich garn­kach w sto­łów­ce obok, do któ­rej wcho­dzi­ło się wą­skim i krót­kim ko­ry­ta­rzem. Od­wie­dza­li­śmy ją po każ­dych za­ję­ciach wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go, pro­sząc ku­char­kę o wy­da­nie po­nad­stan­dar­do­we­go kub­ka go­rą­cej her­ba­ty, któ­ra naj­le­piej ga­si­ła pra­gnie­nie. So­cre­ali­stycz­ne­go kli­ma­tu do­da­wa­ło wiel­kie zdję­cie Ju­ri­ja Ga­ga­ri­na na ścia­nie, któ­re z cza­sem, po­dob­nie jak wszyst­kie inne do­wo­dy obec­no­ści za­przy­jaź­nio­nych wojsk zza Buga, znik­nę­ło.

Pa­mię­tam taką sce­nę z dzie­ciń­stwa, mo­głem mieć osiem, dzie­więć lat. To było już kil­ka lat po sta­nie wo­jen­nym, z któ­re­go oczy­wi­ście nic nie pa­mię­tam, bo z jed­nej stro­ny by­łem za mały, z dru­giej – na „ko­niec świa­ta”, jak na­zy­wa­łem małą wieś Sta­ro­gard na Po­mo­rzu Za­chod­nim, gdzie miesz­ka­li­śmy, nie do­cie­ra­ły żad­ne nie­pod­le­gło­ścio­we ru­chy, a tym bar­dziej wia­do­mo­ści. Nie pa­mię­tam na­wet tego, że nie było Te­le­ran­ka. Miesz­ka­łem nie­da­le­ko Świ­dwi­na, Gry­fic i Draw­ska Po­mor­skie­go, oko­ło czter­dzie­stu ki­lo­me­trów od jed­ne­go z naj­więk­szych po­li­go­nów w Eu­ro­pie. Chy­ba dwa razy w roku (na pew­no zimą i wio­sną) dro­gą prze­cho­dzą­cą przez moją miej­sco­wość prze­jeż­dża­ło woj­sko. Ra­dziec­kie woj­sko. Przy­by­wa­ło z róż­nych jed­no­stek na po­li­gon w Draw­sku. Ci woj­sko­wi, któ­rzy byli od­po­wie­dzial­ni za lo­gi­sty­kę i za­bez­pie­cza­li tra­sę, bar­dzo czę­sto no­co­wa­li u nas na wsi, cze­ka­jąc na prze­jazd ca­łej ko­lum­ny wojsk ja­dą­cych mię­dzy in­ny­mi z Gry­fic i Trze­bia­to­wa. Dla nas, dzie­ci, była to nie lada grat­ka. Na żywo zo­ba­czyć, a na­wet do­tknąć, czoł­gi, SKOT-y (śred­ni ko­ło­wy trans­por­ter opan­ce­rzo­ny) i tym po­dob­ne po­jaz­dy było nie­za­po­mnia­nym wra­że­niem. Oczy­wi­ście, trak­to­wa­li­śmy woj­sko­we ma­szy­ny z czer­wo­ną gwiaz­dą wro­go, strze­la­jąc do nich z drew­nia­nych ka­ra­bi­nów lub spe­cjal­nych dmu­cha­wek, a za na­bo­je słu­ży­ły nam nie­doj­rza­łe owo­ce bzu, któ­re mają po­stać twar­dych zie­lo­nych ku­lek. Dmu­chaw­kę ro­bi­ło się z ło­dy­gi bzu, uci­na­jąc no­żem naj­grub­szy jej frag­ment i mie­dzia­nym dru­tem wy­drą­ża­jąc otwór w we­wnętrz­nej, gąb­cza­stej struk­tu­rze. Zie­lo­ne „po­ci­ski” wkła­da­ło się po kil­ka do ust i ener­gicz­nym dmuch­nię­ciem w rur­kę po­sy­ła­ło się se­rię w kie­run­ku nie­przy­ja­cie­la. O ile tra­fie­nie w cia­ło by­wa­ło bo­le­sne, o tyle strzał w gru­by że­la­zny pan­cerz czoł­gu miał wy­miar tyl­ko sym­bo­licz­ny, ale dla nas, ma­ło­la­tów, bez­cen­ny. Któ­re­goś dnia moja żoł­nier­ska duma, a tym bar­dziej re­pu­ta­cja jako do­wo­dzą­ce­go jed­nym z od­dzia­łów, zo­sta­ła wy­sta­wio­na na szwank. Oj­ciec za­wo­łał mnie do kuch­ni i wrę­czył re­kla­mów­kę.

– Co to? – za­py­ta­łem.

– Pie­czo­ne kur­cza­ki. Za­nieś chło­pa­kom na czoł­gu.

– Ru­skim?!

– Nie Ru­skim, tyl­ko Ro­sja­nom. Ci mło­dzi chłop­cy nie są ni­cze­mu win­ni, że tu są. To ten sys­tem…

Zna­la­złem się na kra­wę­dzi prze­pa­ści. Wy­sze­dłem z domu, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce pro­wiant dla nie­przy­ja­cie­la, w dru­giej – broń i pas z zie­lo­ny­mi na­bo­ja­mi, i za­sta­na­wia­łem się, jak wy­tłu­ma­czyć się z tej sy­tu­acji przed pod­wład­ny­mi. Ru­ski to był Ru­ski. Za­wsze mia­łem tró­ję z ru­skie­go, bo nie bar­dzo chcie­li­śmy uczyć się ję­zy­ka na­szych brat­nich są­sia­dów. Te­raz, w trak­cie otwar­tej woj­ny, kie­dy zdo­by­wa­li­śmy ko­lej­ne czoł­gi, mia­łem prze­rwać na­tar­cie i na oczach swo­ich żoł­nie­rzy za­nieść Ru­skim pol­skie pie­czo­ne kur­cza­ki! Dzie­cię­ca wy­obraź­nia pod­po­wie­dzia­ła jed­nak for­tel. Pod po­zo­rem ro­zej­mu i prze­ka­za­nia stra­wy zmę­czo­ne­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry i tak był prze­cież bli­ski to­tal­nej klę­ski, mie­li­śmy naj­pierw za­nieść kur­cza­ki na czołg, a póź­niej, kie­dy Ru­scy będą spo­koj­nie jeść, wy­koń­czyć ich bzem na amen. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej prze­czy­ta­łem książ­kę Joh­na Fow­le­sa Mag, w któ­rej an­giel­ski pi­sarz mó­wił o II woj­nie świa­to­wej i Hi­tle­rze: „Tra­ge­dią było nie to, że je­den czło­wiek wy­brał zło, ale że mi­lio­ny nie po­tra­fi­ły wy­brać do­bra”. Więc o co cho­dzi z tym cho­ler­nym sys­te­mem? – po­my­śla­łem, przy­po­mi­na­jąc so­bie sce­nę z dzie­ciń­stwa.

Wieś Sta­ro­gard, dla mnie „ko­niec świa­ta”, mia­ła kil­ka za­let: dzie­ciń­stwo w la­sach, na po­lach i wiej­skim bo­isku, czy­ste po­wie­trze i zdro­we je­dze­nie, kil­ka ki­lo­me­trów od domu je­zio­ro i rze­ka – to tam na­uczy­łem się pły­wać. Kie­dy się­gam pa­mię­cią do tam­tych cza­sów, prze­cho­dzą mnie ciar­ki. Jak moż­na było po­zwo­lić kil­ku­let­nim dzie­ciom na sa­mot­ne wy­pa­dy do lasu, nad rze­kę, nad je­zio­ro? Jed­nak ży­cie na wsi mia­ło swój wła­sny rytm i swo­je za­sa­dy. Nikt o ni­ko­go się nie mar­twił, ni­ko­mu ni­cze­go nie za­bra­nia­no. W tam­tych cza­sach dzie­ci do­świad­cza­ły praw­dzi­wej bez­tro­ski, od­dy­cha­ły peł­ną pier­sią, ni­ko­mu nie mu­sia­ły ni­cze­go udo­wad­niać, ści­gać się na ilość za­li­czo­nych za­jęć po­za­lek­cyj­nych z ba­le­tu, jogi czy ha­tha-jogi. Ja­dło się śnia­da­nie, za­bie­ra­ło do kie­sze­ni ka­wa­łek kieł­ba­sy, ogór­ka i ucie­ka­ło na cały dzień. Nie było te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, In­ter­ne­tu i moż­li­wo­ści sta­łe­go mo­ni­to­ro­wa­nia każ­de­go ru­chu swo­ich bli­skich. Dziś po go­dzi­nie od wy­jaz­du ro­dzi­ny na za­ku­py mu­sisz do­stać SMS z po­twier­dze­niem, że do­je­cha­li na miej­sce, że wra­ca­ją za pół go­dzi­ny, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. Dwa­dzie­ścia pięć lat temu zni­ka­łem na cały dzień, włó­czy­łem się po la­sach, szu­ka­jąc przy­gód, i ni­ko­mu nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, żeby z tego po­wo­du zry­wać na nogi mi­li­cję.

Pa­mię­tam jak dziś mo­men­ty, w któ­rych nocą sta­wa­łem na polu, tuż przed la­sem, i pa­trzy­łem w roz­gwież­dżo­ne nie­bo. Na wsi wy­glą­da ono jak z baj­ki. Wiej­skie nie­bo jest cał­kiem inne niż miej­skie. Wy­da­je się, jak­by­śmy pa­trzy­li na dwa zu­peł­nie róż­ne skle­pie­nia. W mie­ście wi­dać kil­ka gwiazd, któ­rych blask tłu­mią ulicz­ne świa­tła, a na wsi są ich ty­sią­ce, mi­lio­ny. Wi­dać war­ko­cze gwiazd cią­gną­ce się od wscho­du do za­cho­du, księ­życ jest peł­niej­szy i wy­raź­niej­szy, przez zwy­kłą lor­net­kę do wy­pa­try­wa­nia le­śnej zwie­rzy­ny moż­na doj­rzeć kra­te­ry na Księ­ży­cu. Pa­trzy­łem wte­dy w nie­bo, przed sie­bie, i my­śla­łem o tym, gdzie za­pro­wa­dzi mnie los. Czy uda mi się wy­rwać z tego miej­sca? Co za pa­ra­doks! Jak moż­na było chcieć uciec z miej­sca, w któ­rym nie­bo, pola i lasy wy­glą­da­ły jak z baj­ki? Ale z cza­sem wszy­scy prze­ko­ny­wa­li się, że z ba­jek nie da się wy­żyć. Trze­ba było za­dbać o wszyst­kie przy­ziem­ne spra­wy po­zwa­la­ją­ce w spo­ko­ju owe baj­ki czy­tać. Te­raz przy­jem­nie wra­ca się do miejsc, któ­re ukształ­to­wa­ły moją wraż­li­wość, tę­sk­ni się za za­pa­chem drzew, traw i pól.

Moje dzie­ciń­stwo przy­pa­dło na lata 80. i 90., a więc mo­ment trans­for­ma­cji ustro­jo­wej, któ­ra na wsi przy­bra­ła wy­jąt­ko­wo uciąż­li­wą for­mę. Przej­ście od Pań­stwo­wych Go­spo­darstw Rol­nych do small biz­ne­su nie każ­de­mu wy­szło na do­bre. Wszyst­kie­go trze­ba było uczyć się od pod­staw, po­peł­niać błę­dy, do­świad­czać po­ra­żek, sta­rać się za­ra­biać w han­dlu mimo wy­so­kie­go bez­ro­bo­cia. W re­gio­nie, w któ­rym miesz­ka­łem, się­ga­ło ono mo­men­ta­mi pięć­dzie­się­ciu pro­cent! Jak tu co­kol­wiek sprze­da­wać, kie­dy po­ło­wa spo­łe­czeń­stwa nie ma pra­cy? Ale ja­koś nam się wio­dło. Moi ro­dzi­ce wy­dzier­ża­wi­li kiosk Ru­chu i zro­bi­li z nie­go sklep. Dzię­ki temu mie­li­śmy pie­nią­dze na na­ukę i nor­mal­ne ży­cie – bez fa­jer­wer­ków, ale też bez na­rze­ka­nia na ota­cza­ją­cą rze­czy­wi­stość. Tre­no­wa­łem. Chcia­łem być spor­tow­cem i wy­rwać się ze wsi, uciec w świat i nig­dy nie wra­cać do miej­sca, w któ­rym nie było żad­nych per­spek­tyw. Z cza­sem w gło­wie za­kieł­ko­wa­ło ma­rze­nie o dzien­ni­kar­stwie, któ­re po la­tach uda­ło się zre­ali­zo­wać. Chcia­łem być ko­men­ta­to­rem spor­to­wym – naj­le­piej me­czów pił­ki noż­nej – ale rze­czy­wi­stość pchnę­ła mnie do po­li­ty­ki i spraw spo­łecz­nych.

Po­wie­dze­nie, że od dziec­ka chcia­łem być dzien­ni­ka­rzem, to jak po­wie­dze­nie, że każ­dy chło­piec chciał być kie­dyś stra­ża­kiem albo po­li­cjan­tem, jed­nak w moim przy­pad­ku przez lata nic w mło­dzień­czych po­sta­no­wie­niach się nie zmie­ni­ło. Upór, z ja­kim dą­ży­łem do osią­gnię­cia celu, ani razu nie osłabł. Moi ro­dzi­ce sku­tecz­nie mi w tym po­ma­ga­li, wbi­ja­jąc do gło­wy jed­no zda­nie: „Mu­sisz ro­bić wszyst­ko, aby stąd uciec”. Od­czy­ta­łem te sło­wa do­słow­nie. Za­czą­łem ucie­kać, jak For­rest Gump. Dzię­ki po­my­sło­wym na­uczy­cie­lom ze szko­ły, mo­ty­wu­ją­cym mnie do bie­ga­nia, wy­my­śli­łem so­bie, że sport bę­dzie moją prze­pust­ką do lep­sze­go ju­tra. W za­sa­dzie już wte­dy bu­do­wa­łem so­bie dwa róż­ne świa­ty, pod­świa­do­mie je łą­cząc – jak­bym wie­dział, że to wła­śnie sport i na­uka będą moim spo­so­bem na ży­cie. Szko­ła, tre­nin­gi, czy­ta­nie – i tak w kół­ko. Po­ły­ka­łem książ­ki, szcze­gól­nie w szko­le pod­sta­wo­wej, kie­dy to umysł czło­wie­ka jest naj­bar­dziej pla­stycz­ny, chłon­ny i po­dat­ny na nowe tre­ści. Pa­mię­tam za­ba­wę, któ­rą wy­my­śli­łem z jed­nym z ko­le­gów. Ści­ga­li­śmy się, kto dłu­żej bę­dzie czy­tał przed za­śnię­ciem. Przez okna wi­dzie­li­śmy swo­je po­ko­je i czy­ta­jąc książ­kę, co kil­ka­na­ście mi­nut zry­wa­li­śmy się z łóż­ka, pa­trząc, któ­ry z nas pierw­szy zga­si świa­tło i pój­dzie spać.

Kie­dy nie czy­ta­łem – bie­ga­łem. By­łem szczę­ścia­rzem. Mo­głem tre­no­wać w czy­stych la­sach Po­mo­rza, gdzie na każ­dym kro­ku wpa­da­ło się na dzi­ką zwie­rzy­nę. Wie­czo­ra­mi są­siedz­two je­le­ni, dzi­ków i in­nych zwie­rząt wzbu­dza­ło jed­nak nie­po­kój i strach, tak jak wte­dy, gdy oko w oko sta­ną­łem na le­śnej ścież­ce z li­sem, któ­ry zdzi­wio­ny moją obec­no­ścią za­stygł, wpa­tru­jąc się we mnie py­ta­ją­co. Jak na stop-klat­ce wi­dzia­łem sie­bie za­trzy­ma­ne­go w po­ło­wie kro­ku bie­go­we­go. Ja pa­trzę na lisa, on na mnie. Któ­ry z nas ru­szy się pierw­szy i od­pu­ści? Ten las był jego do­mem, więc po ci­chu, po­wo­li – ra­czej w oba­wie o sie­bie – wy­co­fa­łem się. Lis spo­koj­nie od­wró­cił się i znik­nął w gę­stwi­nie. Pierw­sza lek­cja cier­pli­wo­ści i dzia­ła­nia bez emo­cji. W ta­kiej chwi­li czło­wiek chce prze­cież ucie­kać albo chwy­tać za kij, ka­mień i rzu­cać w kie­run­ku prze­ciw­ni­ka, żeby go od­stra­szyć. Cza­sa­mi war­to po­cze­kać, zi­gno­ro­wać pierw­szą myśl. Póź­niej nie­raz prze­ko­na­łem się, że daje to o wie­le lep­sze re­zul­ta­ty. Ale to nic dziw­ne­go, sko­ro do­pusz­cza­my do dzia­ła­nia ro­zum – nie emo­cje.

„Pa­nie Łu­ka­szu, cier­pli­wo­ści – pa­tien­ce, jak mó­wią Ame­ry­ka­nie” – po­wta­rzał pod­czas każ­dej gry w te­ni­sa Ma­ciej Wie­rzyń­ski, zna­ko­mi­ty pol­ski dzien­ni­karz. Gdy pra­co­wa­li­śmy w TVN24, kil­ka­krot­nie uda­ło nam się umó­wić na ro­ze­gra­nie me­czu. Sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni pan, młod­szy du­chem od nie­jed­ne­go trzy­dzie­sto­lat­ka, wy­gry­wał ze mną za każ­dym ra­zem. Nie dla­te­go, że miał lep­szą kon­dy­cję fi­zycz­ną albo że o nie­bo prze­wyż­szał mnie tech­ni­ką. On po pro­stu był cier­pli­wy, wy­cze­ki­wał, spo­koj­nie prze­bi­jał pił­kę na dru­gą stro­nę kor­tu, raz na pra­wo, raz na lewo. Ga­niał mnie po ca­łym bo­isku i zmu­szał do po­peł­nia­nia błę­dów albo pro­wo­ko­wał, da­jąc z po­zo­ru ła­twe pił­ki – tak zwa­ne na wy­koń­cze­nie ry­wa­la. Przy za­cho­wa­niu wszyst­kich pro­por­cji każ­dy nasz mecz wy­glą­dał jak spo­tka­nie Agniesz­ki Ra­dwań­skiej z Ma­rią Sza­ra­po­wą pod­czas tur­nie­ju w Mia­mi w mar­cu 2012 roku, w zna­ko­mi­tym sty­lu wy­gra­nym przez Po­lkę. Pierw­sza te­ni­sist­ka była spo­koj­na, cier­pli­wa i kon­se­kwent­na, dru­ga – na­rwa­na, peł­na zło­ści i chę­ci udo­wod­nie­nia, że pi­łecz­kę te­ni­so­wą da się roz­wa­lić ra­kie­tą. U mnie było po­dob­nie – po­nie­waż nie by­łem cier­pli­wy, na­wet pro­sty atak przy siat­ce koń­czył się po­sła­niem pił­ki na aut, a cała ak­cja wy­glą­da­ła jak roz­pacz­li­wa pró­ba za­bi­cia prze­ciw­ni­ka. Z gry­ma­sem na twa­rzy, któ­ry pa­so­wał ra­czej do bok­ser­skie­go rin­gu niż kor­tu te­ni­so­we­go, bie­głem pod siat­kę, z ra­kie­tą od­chy­lo­ną do tyłu, jak z ry­cer­skim mie­czem, któ­ry za chwi­lę miał spaść na zbro­ję prze­ciw­ni­ka, i ude­rza­łem z ca­łej siły, nie pa­trząc na kie­ru­nek – byle pił­ka po­le­cia­ła tak szyb­ko, żeby nie moż­na było jej do­strzec. Obaj za­uwa­ża­li­śmy, jak wpa­da na aut, a do mnie do­cie­ra­ło, że te­nis to sport dla dżen­tel­me­nów, nie dla w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­nych. Praw­dzi­wej cier­pli­wo­ści na­uczył mnie do­pie­ro tria­th­lon, ale za­nim się po­ja­wił, było bie­ga­nie.

Jako dziec­ko tre­no­wa­łem kil­ka razy w ty­go­dniu, a praw­dzi­we­go bak­cy­la zła­pa­łem po prze­bie­gnię­ciu ma­ra­to­nu na raty. Szkol­na za­ba­wa, któ­rą zor­ga­ni­zo­wał je­den z na­uczy­cie­li, dzie­ląc czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try sto dzie­więć­dzie­siąt pięć me­trów na kil­ku­ki­lo­me­tro­we od­cin­ki, oka­za­ła się do­sko­na­łym nar­ko­ty­kiem – zdro­wo uza­leż­nił mnie on na całe ży­cie. Po­nie­waż, jak chy­ba każ­dy po­cząt­ku­ją­cy bie­gacz, mia­łem pro­ble­my z mo­ty­wa­cją, wy­zna­cza­łem so­bie tra­sę „bez od­wro­tu”. Dłuż­sze od­cin­ki po­ko­ny­wa­łem nie na bo­isku czy w po­bli­skim le­sie, ale po­ło­wę dy­stan­su bie­głem pro­sto przed sie­bie, tak aby po kil­ku ki­lo­me­trach być zmu­szo­nym zro­bić w tył zwrot i wra­cać tą samą tra­są.

Pod­czas jed­ne­go z ta­kich tre­nin­gów, trwa­ją­cych pra­wie dwie go­dzi­ny, za­czą­łem od­czu­wać zmę­cze­nie. My­śli krą­ży­ły wo­kół słów prze­czy­ta­nych w ja­kiejś pra­so­wej re­kla­mie obu­wia:

Kie­dy bie­gnę, nie sły­szę pta­ków, po­cią­gów, sa­mo­cho­dów ani sa­mo­lo­tów. Nie sły­szę na­wet ude­rzeń swo­ich stóp o zie­mię. Słu­cham ryt­mu swo­je­go cia­ła i wie­rzę we wszyst­ko, co mi po­wie. Ce­lem je­stem ja sam, kie­dy wkra­czam w swo­ją do­li­nę bólu. Moje cia­ło sta­wia mi wy­zwa­nia. Ono mówi, że mogę coś zro­bić, a ja od­po­wia­dam, że nie. Ale nie mam żad­nych ar­gu­men­tów, więc prze­sta­ję się spie­rać i bie­gnę da­lej. I moje cia­ło jest mi wdzięcz­ne, że go po­słu­cha­łem.

Te­sto­wa­łem praw­dzi­wość tych słów na so­bie. Lu­bi­łem ba­wić się w wy­my­śla­nie ar­gu­men­tów, któ­re mo­gły­by za­trzy­mać mnie w domu pod cie­płą koł­drą. Za­wsze prze­gry­wa­łem. Na­wet je­śli wy­da­wa­ło mi się, że to, co wła­śnie wy­my­śli­łem, jest ide­al­ną wy­mów­ką, chwi­lę póź­niej wy­rzu­ty su­mie­nia udo­wad­nia­ły, że jed­nak nie. Głód ru­chu obu­dzo­ny we mnie we wcze­snych la­tach dzie­ciń­stwa zo­stał uśpio­ny tyl­ko raz i do­pro­wa­dził do sta­nu, w któ­rym na wy­świe­tla­czu wagi uka­zy­wa­ły się już nie dwie, ale trzy cy­fry: 102 ki­lo­gra­my. Dla ko­goś, kto całe ży­cie po­wta­rzał pla­toń­ską mą­drość o rów­no­le­głym roz­wi­ja­niu cia­ła i umy­słu, to był kosz­mar. Trze­ba było coś zmie­nić. Od ukoń­cze­nia stu­diów przez ko­lej­ne pięć lat sport był prze­cież obec­ny w moim ży­ciu tyl­ko w for­mie in­for­ma­cji ra­dio­wych i te­le­wi­zyj­nych, któ­re pre­zen­to­wa­łem w ser­wi­sach. Za chwi­lę mia­ło się to zmie­nić. Tym ra­zem za spra­wą tria­th­lo­nu, któ­ry po­pchnął moje ży­cie na zu­peł­nie inne tory, pro­wa­dzą­ce do mety mi­tycz­ne­go dy­stan­su na­zy­wa­ne­go Iron­man.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: